Dusza Zaczarowana/III/Część druga

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Romain Rolland
Tytuł Dusza Zaczarowana
Podtytuł III. Matka i syn
Część druga
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. L’Âme enchantée
Podtytuł oryginalny III. Mère et fils
Źródło Skany na Commons
Inne Cała księga III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
CZĘŚĆ DRUGA.

ZDZIESIĄTKOWANY uniwersytet wezwał pomocy kobiet. Anetka została, na podstawie dwu swych dyplomów licencjatki, zamianowana nauczycielką w kolegjum męskiem, w jednem z miast środkowej Francji.
Wyjechała tam w pierwszych dniach października 1915 roku.
Jakże ciepłą, pogodną była ta jesień! Podczas długich postojów na stacjach, wśród pól słychać było gwizdanie drozdów po winnicach. Przez łąki snuły się ciche rzeki, niosąc niejako na ręku długie treny haftowane w złote liście. Anetka znała kraj i ludzi, ich sposób mówienia niedbały, przepojony ironją. Wydało jej się że wolna jest tu od owej zatrutej duszy, przed którą uciekła i czyniła sobie wyrzuty, że nie wyrwała syna.
Ale wnet ją odnalazła. Opór takisam leżał na tych rodzajnych równinach prowincji zadrzemanej. W tym czasie wrzały straszliwe walki w Artois i Szampanji i jeńców konwojowano na tyły.
Mijając jakąś stację dostrzegła Anetka tłum ludzi hałasujących pod długim parkanem. Zagrodzono tam na kilka godzin, czy dni oddział schwytanych Niemców, ale siedzieli już tydzień blisko, gdyż nie wiedziano co z nimi zrobić. Cała ludność miasteczka, mężczyźni, kobiety i dzieci, wszystko to spieszyło oglądać zwierzęta w klatce, niby cyrk wędrowny, a bezpłatny. Jeńcy, złamani znużeniem, leżeli na ziemi, niemi, zobojętnieli, wodząc spojrzeniem po tych twarzach złośliwych, które do nich zazierały przez szpary, plując i porykując. Niektórzy mieli gorączkę. Wyglądali jak psy zbite, zawstydzone, nienawistne, a bojaźliwe i drżące. Deszcz i chłód wywołały czerwonkę. W kącie zagrodzenia na śmietniku załatwiali się, a za każdym razem wybuchał chóralny śmiech. Kobiety piszczały, dzieci gwizdały, wszyscy bili się po lędźwiach i rozwierali gęby w upojeniu radości. Nie była to już złośliwość, ale zupełny zanik poczucia ludzkości... Zwierzę bawiło się. Śmiech rozwydrzonej tłuszczy jest zawsze bestjalski. Ten był wprost przerażający. Z obu stron parkanu znikli ludzie, a zostały jeno goryle.
Wróciwszy do wagonu, pod tem wrażeniem, spoglądała z odrazą na twarze i ręce sąsiadów, pokryte jasnym puchem.
Uczucie to nie opuściło ją przez pierwsze dni po objęciu nauki w starym budynku szkolnym przy placu „Jardin de Plantes“. Co za ironja! Każda, najmniejsza kępka ziela wydarta była z ziemi żółtej, kamienistej, a jałowej jak pustynia Toledu. Pośrodku długiego podwórza, na które wchodziło się bramą ciasną, niby naszyjnik gilotyny, zdławionego czterema murami więziennymi, o oczach koprowych rósł jeden jedyny stary platan nikły, niezdarny, czyniąc wysiłki, by żyć. Paznokcie tych młodych zwierzątek zdarły zeń korę i nie było na gałęziach dosięgalnych z dołu ni jednego liścia, zaś pień pokrywały ślady obcasów. Wydało się, że wielcy i mali jednoczą się w dziele niszczenia życia. Państwo zabiera ludziom potomstwo dojrzalsze, a dzieci mszczą się na przyrodzie. Niszczyć! Niszczyć! Zarówno pokój, jak wojna dzieło to prowadzi dalej. Jest to połową wychowania.
Wzdłuż jednego z murów płynęła struga zatruta odpadkami garbarni, a ckliwy smród przepajał wilgotne klasy, gdzie cuchnęła zamknięta trzódka. Nozdrza dzieci były zatkane. Było około dwunastu, a najwyżej dwudziestu chłopców, którzy wili się po twardych ławkach w atmosferze żółtej od brudu, przenikającej przez szyby zielonawe, z podwórza kurzącego się ciężką mgłą późnej jesieni. Żelazny piec rozpalony do białości An huczał nieustannie, gdyż drzewa było pod dostatkiem. Gdy się zaczynano dusić, otworzono drzwi, (okien nie można było otworzyć), a wpływała niemi mgła, przesycona odorem skór garbowanych. Była to woń wprost orzeźwiająca po wyziewach skór żywych.
Ale kobieta, choćby nawet nawykła do zapachów [...]órowych i czystości, umie łatwiej, niż mężczyzna przystować się do konieczności najwstrętniejszych. Powonienie Anetki nawykło niedługo i wdychała na równi z innymi bez skrzywienia wyziewy kałuży. Trudniej jej było dużo nawyknąć do odoru dusz. Umysł jej był mniej podatny, niż zmysły.

∗             ∗

NIE było tu już duszy rozgorączkowanej namiętnościami, walką, nienawiścią, utrapieniem. Uciekła od tego wszystkiego Anetka... A więc powinna była czuć się zadowoloną! Natrafiła tu na obojętność.
Pulchna ziemia nie ucierpiała wcale. Drzemie tłusta i rodzajna na równi, niby na piernacie puchowym, z odciskami ciała, wsparłszy głowę o poduszki wzgórz, by wygodniej chrapać i nie marzyć. Ziemia ukojona, ludzie zrównoważeni, praktyczni, wolni od trosk. Bóg nie za wszystkich ludzi oddał życie. Nie dla tej ziemi ukrzyżowaną została ludzkość.
Zna ją Anetka, od młodości bowiem stąd pochodził ojciec. Rozkoszowała się niegdyś tym bezruchem, kołyszącym do snu. Ale dziś?... Zazdrościła jej zdrowia... Ale dziś?...
Wspomniała słowa Tołstoja. Nietylko do kobiet jednak odnoszą się one: Istota, która nie cierpiała nigdy, nigdy nie była chorą, naród zdrowy, zbyt zdrowy... zawsze zdrowy... ależ to potwór istny! Żyć i umierać każdego dnia i walczyć codziennie! Prowincja ta umiera, ale nie walczy. Spływa błogo, jak jej rzeki bez zmarszczek pośród brzegów, i dni co mijają rozsądne, samolubne i szydercze.
Były atoli czasy, kiedy ziemia ta płonęła. Owo stare miasto burgundzkie o trzech dumnych kościołach, z wieżami i szczytowiskami gotyckiemi z kamienia białego, które poczernił i nagryzł czas, niby rdza zbroję, rysuje się rycerską sylwetą chrystusową ponad wężem rozwitej rzeki. W kościołach szeregi bezgłowych posągów świętych, dziury w witrażach, niby krople krwi zakrzepłej, skarbce katedralne, dywany z czasów Haruna, masywne, złote przyozdoby cesarzy: Karola, syna Karola i ojca Karola, ruiny wież kończystych i murów obronnych z czasów angielskich... Wszystko to daje świadectwo mocarnego życia dawnego, krwi purpurowej, złotych pastorałów wielkich biskupów i epicznych bojów... diuk... król... królowie (któryż z nich prawdziwy?)... i przejścia dziewicy...
Teraz ulice wyludnione. Kroki leniwe tętnią po starych brukach ulic obstawionych domami mieszczan, o ciasnych bramach, podpartych schodkami, a na widnokręgu rozkrzyczane sojki wokoło czarnych dzwonnie zataczają anereole ciężkiego okrężnego lotu.
Rasa zamiera. Szczęsna jest i ma miejsca poddostatkiem. Ziemia soczysta, apetyt zaspokojony, ambicje ograniczone. Awanturnicze jednostki wywędrowały do Paryża, pozostali uznają, że lepiej rozkładać się wy godnie w pustem łożu, ileż miejsca, można się przewracać. A wojna uczyni je obszerniejszem jeszcze. Zabiera synów, ale nie wszystkich. Wyobraźnia nie jest dość żywa, by się niepokoić naprzód. Zmysł praktyczny oblicza korzyści. Życie łatwe, jadło dobre, kino, kawiarnia, jako ideał koszarowe trąbki, a dla pozytywnych targi na bydło. Wszyscy są jowjalni, nikt się nic troszczy wieściami o ruchach wojsk,... mniejsza z tem. Rosjanie zmykają podobno ciągle przed Niemcami.
— Ach, w takim razie — żartuje się — zuchy te wsiądą na kolej syberyjską i wrócą do nas przez Amerykę!
Dobrobyt zaokrąglił kanty, starł twardziznę, okrucieństwo... (Stop!... Baczność... nie należy na tem zbytnio polegać...)
Cisza. Sza. Czyż nie dobrze ci z tem, Anetko? Wszakże szukałaś spokoju?
— Spokój? Nie wiem. Spokój?... Może. Ale to nie mój spokój. Tu niema spokoju...
Bowiem pokój nie znaczy to brak wojny. To cnota zrodzona z siły duszy.
Spokój otępiały zapadłej prowincji, otoczonej wzgórzami winnic i rozłogami pól, skrytej bezpiecznie w samym środku kraju, dokąd grzmot armat cichem jeno dolata echem, a armje omijają ten masyw niewzruszony jak rzeka dalekiemi kręgami. (Tak było aż do czasu przybycia Amerykanów, którzy tu rozłożyli obozy, co sprawiło chwilową rozrywkę nudnie zadrzemanych mieszkańców). Spokój ten przypomina wonią klasy szkolne o zamkniętych stale oknach i warkocie rozpalonego pieca, gdzie smażą się w swoistym sosie ciała i dusze młodzieży.

∗             ∗

SĄ to w trzech czwartych synowie drobnomieszczan, lub zamożnych kmieci, fermerów okolicznych. Kilku w każdej klasie to notable, pochodzą z rodzin starego mieszczaństwa urzędniczego, lub dostojników miejscowych. Można tych chłopców rozpoznać dość szybko, mimo jednostajnej maski chytrości, jaka przyobleka wobec nauczyciela wszystkie twarze. Wszyscy zresztą wymodelowani z jednej, rodzimej gliny, przez jednego rzeźbiarza rasy, tego samego, który ciął dłutem posągi kościelne. Jakże podobni! Głowy ich nasadzićby można na kadłuby świętych (jakich świętych!) w niszach katedralnych, których są niezaprzeczalnie potomkami. To dodaje otuchy. — Poczciwiec żywie jeszcze!... Ale niedużo w tem jednocześnie otuchy. Bo, prawdę mówiąc, święci ci są to często urwisze, lub obłudnicy. Oba rodzaje ma Anetka w swej zagrodzie. Tylko w typach złagodzonych. Stare wino rozlano do zbyt wielu butelek.
Prostactwo i chytrość, oto cechy główne tych wyrostków w przejściowym wieku, grubokościstych, pucołowatych, o rysach nieregularnych, wyrąbanych siekierą, niezdarnych. Skryci są w jamach. Długi nos waloński, krzywy, małe oczka błyszczące, w obwódkach, przedwczesne zmarszczki na skroniach podczas śmiechu, pyszczki młodych lisów, pożółkłe kły wyszczerzone zbytkiem, by żartować, lub gryźć... w palcach kawałek gumy, lub kulka papieru. Anetka, siedząca na katedrze, czuje się myśliwym. Myśliwym, lub zwierzyną? Któż będzie zwierzyną? Śledzą ją. Trzeba mieć nieustannie palce na zasuwce. Biada temu, który pierwszy spuści oczy.
Oni przegrali. Po pierwszem zapoznaniu, obejrzeniu, hałasach, brzęczeniu, potrącaniu się łokciami, aż żebra trzeszczały, chłopcy spuścili oczy. Ale patrzą z poza rzęs. To gorsze jeszcze! Nie można chwycić spojrzenia, a ono wierci wciąż, notując każdy ruch, podkreślając go grymasem, który niby telegram obiega całą klasę. Wyglądają nieruchomo, niewinnie (w obu znaczeniach słowa), ale nogi pod ławkami kręcą się, dają znaki, tłuką w podłogę, ręce gmerają po kieszeniach lub klepią łydki sąsiadów, powieki mrugają, a języki wiją się i wdymają. Nie widząc nic widzą wszystko. Gdy baczność nauczyciela osłabnie na chwilę bodaj, przez całą klasę przebiega wstrząs.
Wszystko to jest chlebem codziennym każdego nauczyciela, a chociaż Anetka jest tu początkującą (dotąd bowiem uczyła tylko prywatnie poszczególne dzieci), od pierwszej chwili czuje się pewną siebie. Ma w krwi instynkt władania. Choćby tonęła w marzeniach, pierwsze drgnienie ostrzega ją przed niebezpieczeństwem i zastaje zbrojną, a podpełzujące ku niej z otwartemi paszczami wilczki i liski, chcące skorzystać z nieuwagi, stają w miejscu porażone błyskiem władczego spojrzenia... Radziby byli poigrać z tą kobietą, którą im dano za pasterza!...
Kobieta zajmuje w umysłach tych małych samców pewne, określone miejsce, w domu, lub sklepie. Tam panuje. Widać jej głowę, czasem też zręczne ręce. Ale gdy wychodzi, interesuje ich dolna głównie część ciała. Ach, jakże węszą!... Przeważnie nie wiedzą nic, niewielu tylko odbyło pierwszą próbę, ale żaden nie chce przyznać się do ignorancji. A co mówią te małe prostaki! Ach, gdyby kobiety wiedziały, co się mówi w tej zgrai młodzieniaszków, o wyobraźni podnieconej wszystkiem, co może pochwycić i czego dotknąć, co się mówi o siostrach, kobietach zamężnych i niezamężnych, metresach, służących, słowem o wszystkiem, co nosi spódnicę, choćby to był klasztorny habit! Jedna tylko matka... i to niezawsze... milczącą ugodą, wolna jest od tego. Gdy zaś zjawi się kobieta samotna, bez opieki męża, syna, czy brata... wówczas staje się łupem. Zajmują się nią wszystkie umysły i języki!
Tak, ale jeśli tym łupem ma być Anetka, to sprawa nie łatwa. Kto zacznie? I od czego?
Dziwna samiczka... Podczas gdy baraszkują poza palcami, przeszywając ją spojrzeniem, ona patrzy twardo, lub szyderczo, a zawsze badawczo, tak że sprośnostki utykają im w gardle. Drętwieją poprostu, gdy powiada n. p. z djabelskim błyskiem oczu:
— A teraz, Pillois, obetrzyj usta!.. To weale nie jest apetyczne.
— Co? — pyta delikwent.
— To, coś powiedział właśnie.
Protestuje, że nie powiedział nic, a raczej tak cicho, że dosłyszeć nie mogła.
— Już wiem! Wyjdź na kurytarz. Gdy uczuwasz potrzebę tego! O ile nie mogę już wpłynąć na dusze wasze, chcę przynajmniej, by usta były czyste.
Przygwoździła ich na chwilę. Skądże bierze tę śmiałość tonu i spojrzenia, te odpowiedzi, spadające niby policzki? Czyni to bez zniecierpliwienia, sprawiedliwie, potem zaś gładzi jakby nigdy nic jasne brwi swoje... Znowu otaczają ją kręgiem, śledząc spojrzeniami. Czuje to dobrze i wytęża słuch. Stawia im czoło i bez przestanku, rzucając na prawo i lewo pytania nieoczekiwane, trzyma w napięciu ich myśli. Wie aż nadto dobrze, co brzęczy w małych, rozleniwionych głowach tego roju much, wypełzłych wiosną z krzaku glicynji. Wie to... jeśli zaś nie wie, oni jej to podszepną napewno.
Rosły Changnois, syn handlarza końmi, lat piętnaście, ale z pozoru siedmnastoletni chłopak, barczysty, mocny, o twarzy pokrytej piegami, kwadratowej czaszce i szczecinowatych, jasnych włosach prosiaka, o rękach ogromnych z paznokciami, ogryzionemi niemal do nasady, prostacki, tępy, a doweipkujący i kłótnik,... (gdy szepce, słychać go niby wielką, brzękliwą muchę), świdruje Anetkę oczyma, oceniając jej kształty i powaby, mlaszcze językiem, jak znawca, i zrobił z kolegami zakład, że się jej oświadczy. Gdy ona doń mówi, przewraca karpiowatemi oczyma. Ośmieszyła go raz wobec klasy, on zaś urażony poprzysiągł, że tytułem zadośćuczynienia otrzyma jej głowę. Umyślnie dał się złapać na rysowaniu bezeceństw. Czeka wyniku. Kamizelka trzęsie mu się od tłumionego śmiechu. Inne psiaki zgóry uprzedzone, naszczekują, patrząc w oczy ofierze, która trzyma w długich palcach świstek papieru. Nie drgnęła nawet. Złożyła papier. Kończy rozpoczęte dyktando, a Changnois porykując z uciechy pisze wraz z innymi.
Gdy skończono, powiedziała:
— Changnois, wrócisz na kilka tygodni na fermę ojcowską. Tu nie zdrowo dla ciebie. Miejsce twe wśród pól i koni.
Changnois przestał się śmiać. Tyłek jego nie pragnie zapoznać się z trzewikiem ojca. Protestuje, dyskutuje. Ale ona jest nieugięta.
— A więc zmykaj chłopcze! Przegrody stajenne są tu zbyt ciasne dla ciebie. Tam, w domu dość będzie miejsca i czasu do wyczesania się zgrzebłem. Masz tutaj zaświadczenie do pana cenzora.
Pisze na kawałku papieru:
— Odesłać do domu. Zwolniony.
Potem powiada klasie, która otwarła gęby ze zdziwienia:
— Moi chłopcy! Szkoda waszego zachodu. Chcecie mnie zastraszyć dlatego, że jestem kobietą. Spóźniliście się o kilka wieków. Dziś kobiety współuczestniczą w pracy mężczyzn, wyręczając w trudach. Życie mężczyzn jest ich życiem. Nie spuszczają oczu na widok życia. Pozujecie na mężczyzn? Dobrze. To ambicja dostępna nawet najbardziej ograniczonym. Rzecz cała w tem, by wiedzieć, czy zostaniecie mężczyznami rozsądnymi i zdatnymi w zawodzie swoim. My tu jesteśmy poto, by wam dopomóc. Jeśli atoli nie chcecie, nikt was nie zmusi. Gramy w otwarte karty! Wybierajcie, to, lub tamto... proszę bardzo... I dalejże w drogę.
Po kilku próbach przekonali się, że są słabsi. Podpisano tedy, milcząco, traktat pokoju. Oczywiście, granice musiały być pilnie strzeżone, inaczej traktat stałby się świstkiem papieru. Straż czuwa. Pozatem nastały stosunki normalne. Nikt nie kwestjonuje już stwierdzonej przewagi. A koalicja studencka... po utraceniu przedmiotu zainteresowania, rozpadła się, oczywiście. Teraz zaczyna Anetka pośród plemienia wyróżniać wybitniejsze osobniki. Niema ich dużo, zaledwo trzech, czy czterech na sześć klas budzi sympatję. Ale nie trzeba tego okazywać. Są to mali chłopcy z delikatniejszej nieco gliny ulepieni, którzy usiłują myśleć. Widać po rumieńcach, jakie wywołuje słowo, objaw życzliwości, czy spojrzenie. Zazwyczaj niedowierzają im inni i prześladują ich. Względny ten arystokratyzm ściąga, oczywiście, nienawiść szczepu, ponieważ zaś są wrażliwi, tem bardziej trzeba ich dręczyć. Nie dobrzeby było wyróżniać ich, bowiem zapłaciliby za to. Gorzej jeszcze ci chytrzy, naiwni komedjanci, ci cyniczni malcy eksploatowaliby sami tę życzliwość, gdyż są z natury spaczeni. Anetka zmusza się tedy do bezstronności, mimo że chętnie przytuliłaby do piersi któregoś z nich, w braku Marka. Nieobecny Marek jest z nią nieustannie, szuka go w każdym, porównuje, a chociaż, jako matka, nie sądzi, by mu któryś dorównywał, chce się sama omamić. Wyobraża sobie, że oto tam siedzi w ławce, widzi go i czyta w danym uczniaku, by czytać w synu. Są to w braku innych zwierciadła, nie zanadto paczące obraz syna utraconego, syna marnotrawnego, który powróci. Cóż w nich widać?
Niestety! Widać dorosłych. Ideały ich nie sięgają wyżej nad chęć zostania tem, co poprzednie pokolenie. O ile po urodzeniu mieli jakieś rysy osobiste, to od wstąpienia do szkoły znikło wszystko. Są teraz poznaczeni pieczątkami swych właścicieli... ojców... również poznaczonych pieczątką zbiorowiska. Nie są już sobą, ale cząstkami siły bezimiennej, która od wieków zegnała w gromady miejskie te psy polne, a one powtarzają wciąż te same gesty, szczekają tak samo i snują tenże sam tok myśli. Szkoła jest to warsztat, uczący zręczności w używaniu myślowego aparatu. Czegóż dokazać może inicjatywa osobista, by ich wyzwolić! Trzebaby ich naprzód przekonać, że należy zezuć chodaki rodzicielskiej myśli. Oni tymczasem dumni są z naśladowania dorosłych. Im mniej myślą sami, tem są szczęśliwsi i bardziej dumni... Miły Boże! Dorośli czynią dokładnie to samo. Toną, zrezygnowawszy z sądu osobistego (to niewygodna rzecz), w odmętach opinji tłumu, która nosi miana: Szkoły, Akademji, Kościoła, Państwa, Ojczyzny... lub wcale się nie nazywa, będąc jeno... Gatunkiem... owym potworem o oczach przygasłych, któremu się przypisuje mądrość opatrznościową, a który pełza naoślep, zatapiając chciwą trąbę swoją w bagnisku. Stamtąd wyszedł ów potwór i tam wpadnie napewno... (Ileż tysięcy gatunków wpadło już w to błoto... Jakto? Czyżbyśmy nie byli w możności ocalić gatunku naszego?...)
Błędne ogniki tańczą nad bagniskiem. Zda się, widać je chwilami w oczach któregoś z tych dzieci... Anetka stara się je uchwycić... Co myślą ci malcy o życiu? Co myślą o śmierci? Jakie echa w tych tumanowatych głowach budzą burze światowej wojny, gromy walące we wzgórza, jak okiem zasięgnąć naokół.
Nic. Same glupstwa! Ödgłosy trabek, petardy, obrazki z Illustration. Jest to widowisko dalekie, które na dłużej, nudzi. Są zblazowani! Bardziej ich interesuje gra w cetno licho. Albo zatargi w klasie. A gdy są starsi sprawy budżetu domowego.
A przecież tam, w okopach mają krewnych. Wielu padło. Zaliż o nich nie myślą?
Tak, ale bez wzruszenia. Raczej chlubią się tem. Są to bohaterowie z drugiej ręki. Dyskutują nad wiadomościami, dochodzącemi z frontu. Nieszczęścia oglądają pod kątem humorystycznym. Boudin opowiadał, wijąc się od śmiechu:
— Wiecie co? Brat mój pisze, że tam, na froncie, wszyscy poprostu toną po uszy w g...
Corveau opowiada jak się zakłuwa Niemców nożami. I pokazuje jak to robić trzeba. Zadźgał prosię.
Opowiadają sobie, robiąc dowcipne miny o skutkach, wybuchu pocisków. Dzwonnice, drzewa, flaki i głowy latają w powietrzu (w ich wyobraźni) niby barbarzyńskie zabawki. Zajmuje ich sama jeno dekoracja. Wyobrażają sobie poszarpane mięso i krew i babrzą się w tem z taką rozkoszą, jak dzieci w odpadkach... Niema atoli mowy o krzyku duszy dobywającym się z pod tego wszystkiego.
Wracający z pola bitwy nie czynią nic, by ich ocucić z omamienia. Starszy brat Corveau przyjechał na urlop. Opowiada tym wyrostkom:
— Miałem dobrego przyjaciela, który ciągnął zyski ze sprzedaży prochu pocisków nie wybuchłych. Nader zręcznie je otwierał. Jak małpa chwytał w ręce, zaledwo ostygłe szrapnele i brał się do dłubania. Powiedziałem mu:
— Bądź ostrożny!
Odparł:
— One mnie już znają dobrze!
Pewnego dnia stałem o piętnaście kroków od niego, skryty za drzewo.
— Daj pokój! — krzyknąłem. — To się może źle skończyć!...
— Głupstwo! — odrzucił.
Nagle pocisk wybucha mu prosto w nos... I oto... cóż się dzieje... Nie zostało z niego śladu...
Mówiąc to, wił się od śmiechu. A wyrostki razem z nim. Anetka słuchała, zdumiona wielce. Cóż krył ten śmiech w sobie? Wspomnienie dobrego żartu? Czy może podniecenie nerwowe?... A może nie było tam nic?
Wzięła żartownisia na bok i powiedziała mu.
— Corveau, powiedzże mi, czy tam, na froncie jest istotnie tak zabawnie?
Patrzył, próbując dalej drwinkować. Ale ona miała minę poważną, przeto odparł po chwili:
— Mówiąc szczerze, wcale nie jest wesoło!
Potem jął się rozwodzić z goryczą nad różnościami.
— Dlaczegoż więc nie mówisz tego właśnie wszystkim? — spytała.
Uczynił gest zniechęcenia:
— Nie trzeba... Oniby nie zrozumieli... Przytem nie chcieliby słuchać... Zresztą poco? Niema rady.
— Znalazłaby się, ale trzeba chcieć.
— My chcieć nie możemy.
— A któż?
— Oczywiście, dowódcy! — odrzucił.
Daremnem byłoby mówić dalej, przypominać mu:
— Wszakże ci dowódcy przez was istnieją, wszakże wy sami mianujecie ich niejako.
Tego samego jeszcze wieczora słyszała Anetka, jak podjął na nowo swe przechwałki. Potrzebował ich koniecznie. Nie drugich chciał wprowadzić w błąd, ale samego siebie.
Jeśli sami uczestnicy nie są zdolni widzieć prawdy i chcieć to jakże żądać tego od drugich, którym oszczędzone zostały te okropności... od dzieci takich?
Nie znając rzeczy samej, chwytają słowa. Gdy tylko słowa brzęczą, dość im tego, nie szukają ich znaczenia. Anetka kazała im napisać, co stanowi ideał ich życia. Bran chce zostać oficerem, jak dziad jego macierzysty. Pisze z dumą:
— Czyż rzeka nie czerpie zawsze ze swego źródła?
Fanfaronuje wojną. Starsi, którzy w razie trwania jej jeszcze przez rok lub dwa lata mają widoki powołania, powtarzają te zuchwalstwa zasłyszane od jakichś starych manekinów.
— Kula... cóż znaczy kula! Przebija człowieka, ale to nie boli wcale! Niech żyją zmarli!...
Przyszłe bohaterstwo uwalnia ich od wysiłku danej chwili. Nie robią wprost nic, powtarzając:
— Po wojnie nie trzeba się będzie mozolić, jak przedtem. Bosze będą płacili... Tak, stary druhu... bedziemy ich zaprzęgać... I wio, wista!... Ojciec mój powiada, że kupi pół tuzina i przybije im do nóg końskie podkowy... Ha, ha!
Najwykształceńsi, syn burmistrza i adwokata sycą się pindaryzmem dzienników. Lavedon jest Corneillem, a Capus Wiktorem Hugo. Inni poprzestają na obrazkach trickowych małych pism ilustrowanych.
Anetka czyni próbę. Zapuszcza sondę. Czyta im rozdział „Wojny i pokoju“. — o śmierci małego Pietia — piękne rzeczy, przepojone mgłą jesienną i marzeniem młodego drzewka, które się już nie zazieleni...
— Był to dzień październikowy, ciepły i deszczowy, dżdżysty, niebo i cały widnokrąg pokryła opona chmur szarej barwy, jakby wypłowiały. Spadały zrzadka duże krople...
Zrazu niebardzo słuchali. Wykrzykiwali rosyjskie imiona. Imię małego bohatera, zwłaszcza budziło ich wesołość, wyuzdaną wprost. Potem, zwolna rój pszczół osiadł na gałęzi. Milczą i ciszą gadatliwych. Jeden tylko, który za każdem powtórzeniem tego imienia nadyma policzki, pozostaje do końca w tępocie. Inni są zainteresowani. Gdy skończyła, niektórzy ziewają. Inni wetują sobie chwilową nieruchomość żywemi gestami i hałasowaniem. Są też tacy, których to żenuje, niezadowala i ci udając znawców, szydzą:
— Rosjanie... to szelmy!...
Inni, nie mogąc się wysłowić, powtarzają:
— To coś niesłychanego...
Kilku nie mówi nic. Doznali wrażenia. Ale jakiego i jak trwałego? Trudno to określić. Nie możnaby im dobyć jednego słowa z pod serca.
Anetka nie spuszcza z oka jednego ze słuchaczy, szczupłego blondynka o długim nosie, delikatnych rysach, gładko zaczesanego, o wąskiej piersi, który pokaszliwa i patrzy w bok. Jest inteligentny, nieśmiały i niezbyt szczery, jak to bywa u dzieci, które wiedzą, że są słabe i nie chcą się zwierzać. Anetka wyczuwa drgnienia jego duszy. Gdy wśród czytania podniosła oczy, napotkała przygnębione spojrzenie dziecka, które ukryło co prędzej nos w papierach. Ten malec zdolny jest czasem myśleć o cierpieniu, gdyż sam chorowity i nerwowy. Egoizm bywa często kluczem litości. Ten kto cierpi sam, ma szanse odczuwania cierpienia innych.
Anetka zatrzymuje go po lekcji. Pyta, czy kocha Pietję, małego braciszka. Stoi zarumieniony i zakłopotany. Ona wyczarowuje przed nim na nowo obraz ostatniej nocy dziecka-poety. Jakże pięknem było życie, tak potężne, a kruche zarazem! Życie, które istnieć mogło, a istnieć nie będzie!... Czy zrozumiał? Zaprzecza ruchem głowy i odwraca oczy. Ale ona widziała je i dostrzegła błysk światła...
— Czy pomyślałeś, że mógłbyś być na miejscu Pietji?
Protestuje.
— O nie, mnie nie wezmą. Jestem słabowity. Powiedziano mi, że zostanę na tyłach.
Ulżyło mu to i uczuł się dumny z powodu braku zdrowia.
— A inni, koledzy twoi?
Jest mu to obojętne! Szuka co prędzej w pamięci frazesu odpowiedniego. Umierać za ojczyznę... Niechże sobie inni umierają. Odzyskał pewność siebie. Światło zagasło....
Któż wie?

∗             ∗

ANETKA jest niesprawiedliwa. Nie widzi racji żadnej nadziei. A jednak istnieje taka racja.
Ci ludzie dobrzy, samolubni, przeżuwający, mają prawo przedrzemać się trochę. Naród ten działa oddawna. Przebył on wyprawy krzyżowe i wojnę stuletnią. Nie odmładza go to, ale jest gwarancją rasy. Tyle już widział, działał, cierpiał, znosił!... I śmieje się! To przepyszne... Żyje ten, kto się śmieje i nie zamierza z życia rezygnować...
Zadowalnia go to, co jest, w tym świecie, pełnym niezadowolonych z istniejącego stanu rzeczy. Nie ma nienawiści, nie zazdrości sąsiadom, przekonany, że najlepsze jest to, co posiada w domu, i najmilej siedzieć u siebie. Niecierpi wojny, lubi wygody, jest to zrozumiałe po czterdziestu pięciu latach pokoju... I oto z dziś na jutro przywdziewa zbroję bojową, nie namyślając się zgoła! Jakże posłuszni są ci miłośnicy dysput! Gotowi poświęcić wszystko — bez marudzenia, — bowiem: Tak się to robi, tak się zawsze robiło. — Odpowiednio do kąta, pod którym patrzeć, głupi są i budzą wzruszenie. Dobroduszne przyzwolenie i obojętność posiada swe niże, ale także wyniosłość równą im w pełni.
Cóż wiemy, cóż wiedzieć możemy o dzieciach? To co widać, jest tylko grą zewnętrzną. Praca istotna odbywa się w głębi. Oczy nauczycieli i rodziców dostrzegają tylko młodą korę. Nie znacie niczego więcej z dziecka, jak tylko to, co jest związane z tą nazwą. Nie widzicie Istoty wiekuistej, która nie ma wieku, a której zarzewie tli w głębi każdej duszy, wielkiej, czy małej... Nie wiecie nigdy, czy płomień nie buchnie... Ufajmy!... Badźmy cierpliwi!...
Ale Anetka nie była do tego zdolna.
Jak silny pływak chciała przebyć rzekę, płynąc pod prąd, lub jak ptak wędrowny leciała przeciw wiatrowi.
Czując w Paryżu wokoło siebie odór gorączki, otwierała okna, przeciwstawiając jej wolę spokoju. Tutaj zaś, w atmosferze tępej obojętności usłyszała głos cierpienia.
Jest niespokojna. Niezadowolona z innych, jest bardziej jeszcze niezadowolona z samej siebie. Ludzie są tem, czem być mają, wedle natury swojej. Czyż atoli ona jest taką, jak przystało? Cóż tu czyni? Od roku już uczestniczyła w losach swego narodu, znajdując w tem gwałtowne upojenie, potem zaś przywykła. Teraz ją znużenie ogarnęło. Zaczyna w niej protestować siła wnętrzna, ukryta, daleka. Nie dostrzega jej wyraźnie i cierpi na coś nieokreślonego. A mgliste owe wyrzuty sumienia ciążą na wszystkiem, co dostrzega, nad tym małym światkiem, zacieśniejącym jej widnokrąg, onej ludzkości w minjaturze. Widzi piętno win ojców na twarzach dzieci. Widzi ich losy przyszłe, marne życie, jakie czeka, zaułki życia raczej. Widzi, jak syn jej własny tonie w tej ciżbie bezimiennej, w tem mrowisku, co płynie rzeką, niewiadomo dokąd. Czuje się sama mrówką-robotnicą, bezdzietną, która pełni bezradośnie swe mechaniczne funkcje. Wydaje jej się, że te dzieci jednak to jej potomstwo, zrodzone przez potworną, tępa królowę, naturę... Czuje gorycz w ustach i oschłość w duszy.
Brak jej wszystkiego. Nietylko samego syna brak jej strasznie... Brak jej samej siebie.

∗             ∗

SYN także czuje brak matki. Ale nie przyznałby tego za nic.
Rozstał się z nią, wściekły z powodu dezercji... ale był przykuty do galery... Przykuty!... Pokaże się!...
Przez cały miesiąc nie napisał słowa. Ona pisała raz, dwa, trzy w sposób macierzyński i surowy zrazu, dając do poznania, że gdyby się ukorzył, przebaczyłaby... (przebaczyć! Jemu przebaczyć! On atoli nie przebaczy!...) potem była gniewna, że nie pisze, wkońcu zaniepokojona i strapiona... On zaciskał zęby. Zdecydował się odpisać dopiero, kiedy przyszła do rozmównicy Sylwja, którą Anetka prosiła o wieści, i nakłoniła go. Wówczas postanowił stworzyć arcydzieło oschłości. Ni słowa wymówki, lub skargi. Ni śladu goryczy. (Byłoby to częściowem otwarciem serca). Nie, tylko chłodne ugrzecznienie. Wypracowanie szkolne, do którego poczuwał się teraz, regularnie co dwa tygodnie. Listy te nie zawierały wzmianki o nim samym, a były tylko sprawozdaniem z życia zewnętrznego, ogołoconem z wszelkich akcentów osobistych, woni i barwy. Daremnie Anetka nalegała, żądając szczegółów. Rozumiała dobrze, że chciał jej okazać urazę swoją. Czyniła wysiłki, by go rozbroić, to znów okazywała się także nieugiętą. Ale zawsze nastawał moment, kiedy tłumiona miłość wybuchała płomieniem. Chłopiec czyhał na takie chwile i tryumfował. Ona zaś odczuwała potem żal, gdyż odpisywał w sposób bardziej jeszcze mdły i obojętny. Teraz otwierała listy z przykrością, spodziewając się ich treści. Mimo wszystko żyła nadzieją, a napotykała rozczarowanie, cierpiała tedy dalej i czekała, coraz to bardziej znużona. W dniu przeznaczonym na pisanie (odpowiadał tylko listem na list), nie miała na to siły i odkładała na następny, potem na drugi, trzeci... Następował wkońcu wybuch miłosnych skarg i wymówek... a potem, milczała przez miesiąc... Nacóż, skoro to go nic a nic nie obchodzi!...
Gdy tak raz nie pisała przez miesiąc, zachorzał niemal. Daremnie wysilał się, by być człowiekiem nieugiętym i gardzić jej listami. Ach, jakże ich oczekiwał! I nietylko duma jego syciła się zemstą, nietylko radowało go, że:
— Nie może się beze mnie obejść!...
Te fale miłości, niesione z wiejskich dali powiewem wiatru były mu teraz wprost niezbędne. Gdy listy nadchodziły regularnie w dniu oznaczonym, udawał, że je przyjmuje obojętnie, jako należność swoją. Gdy jednak stawały się rzadszemi, odczuwał brak i zapalało to jego niepokój, a także pożądanie. Dostawszy oczekiwany list, radował się, brutalnie wprost... oczywiście, nie przyznając tego!... (oszust!) Wolał tę radość przypisywać raczej dumie, która mu szeptała:
— Raz jeszcze okazuje się, że żyć beze mnie nie może!...
Ale kiedy nie pisała, musiał przyznawać prawdę upokarzającą.
— Potrzebuję jej! Przyznawać? Nie! Nie!... Nie wiem o niczem... nie potrzebuję niczego przyznawać...
Marzył o niej po nocach. A w marzeniach tych nie była nigdy czuła, kochająca, ale zawsze dumna, twarda, sarkastyczna, zadawała rany i upokarzała... Budził się z uczuciem nienawiści, paląc się chęcią... czego? Chęcią mówienia jej rzeczy okrutnych, trzymania w pazurach, zadawania cierpień, chęcią pomsty... Ale pod dotknięciem jej rąk, drżał na całem ciele. Odganiał te obrazy... Ale wracały... Te piękne, wzgardliwe usta... Starał się krzywdzić ją w pamięci swojej. Myślał o życiu swobodnem, jakie wieść mogła, a którego mu wzbraniała... Widywał w marzeniach sennych inne jeszcze kobiety, zgoła odmienne, z rysów, usposobienia i wieku... a utożsamiał je z nią bez wahania, co mu pozwalało zaspokoić na niej, w bezświetlnej otchłani, swe tłumione uczucia... Była hydrą stugłową...
Cóż za miesiące!... Rozgorączkowany, wzięty w pęta, rzucony do klatki dzikich zwierząt!... Zamknięty!...

∗             ∗

ZAMKNIĘCIE wraz z myślami i pięknem ciałem gorejącem! To więzienie... ten internat... to bardziej jeszcze niebezpieczne, niż ulica. Nuda deprawuje umysł. Niepokój, oczekiwanie, rozpusta, obawa, okrucieństwo, wszystko to żre owe małe zwierzątka. Mgła oparów siarczanych zwisła nad obleganem miastem, ocięża ich mózgi i zatruwa ciała. Pokusa czyha w sypialniach, oblanych potem, kiedy nadzór słabnie. Pionek uczynił pierwsze posunięcie. Nadzorca generalny chrapie w przyległym pokoju. Byle tylko wszystko zrobić pocichu, galernik, aż do rana spuszczony z łańcucha. Marek słucha, tłumi oddech, wreszcie, pełen obrzydzenia, ucieka. Wyskakuje oknem do ogrodu pensyjnego,... więziennego...
Noc ciemna. Cztery mury. Góra niebo chmurne. Promień reflektora skosem blasku przetrząsa ciemności. Marek dostał się do drugiego więzienia.
Zbliża się do muru od strony ulicy. W domach ciemno. Wszystko śpi w tej dzielnicy mieszczańskiej, zdala od centrum i hałasu. Wielu mieszkańców uciekło z Paryża. Marek wspina się na mur. Za wysoko, można połamać nogi. Uczuwa żądzę ucieczki wbrew wszystkiemu. Siada na murze okrakiem! Potem zwisa na rekach, szukając szczeliny, by oprzeć stopy... Słychać w ulicy kroki... Usiłuje cofnąć się na mur... Za późno! Zauważono go. Z ciemności, pod nim pyta głos jakiś:
— Czy chcesz zeskoczyć?
— Któż — pan jesteś? — bada przezornie.
Ale już wyciągnięte ramiona podpierają mu nogi dłońmi.
— Dalejże! Trzymam cię!...
Znajduje się w ulicy, stoi na trotuarze. Wokoło mury ponurych domów. Ponadtem noc... To trzecie więzienie. Wszystko, jakby zmora senna. Pudełko z przegrodami. Wychodzi się, wraca, przesuwa z jednej w drugą, ale wielkie wieko przykrywa wszystko...
Czuje, że ktoś nieznany dotyka go. Są jednego niemal wzrostu. Trzaska zapałka, a płomyk oświeca na chwilę dwie twarze. Jest to młody robotnik, nie starszy chyba od Marka, bez zarostu, o cerze szarej, delikatnych rysach, o ostrym wyrazie, pod powiekami w ciemnych obwódkach źrenice ruchliwe, spojrzenie ciekawe, które, ucieka, dotyka, ale nie narzuca się, uśmiech dwuznaczny w kącie bladych warg... Noc ich otoczyła znowu. Ale widzieli się dobrze. Nieznajomy bierze Marka pod ramię i pyta:
— Dokąd idziesz?
— Nie wiem! — odpowiada chłopiec.
— A więc chodź ze mną.
Marek waha się. Ostrzega go instynkt. Zna niebezpieczeństwa dżungli. Nie wie nic o przypadkowym towarzyszu, ale czuje, że jest mieszkańcem dżungli. Serce mu bije. Ale ciekawość przezwycięża strach. A zresztą, jeśli nie jest jeszcze odważny, nie brak mu zuchwalstwa. (Brawura przychodzi potem, gdy się jest w stanie ważyć swe siły i słabość swą, czego dotąd nie wypróbował). Ryzyko go pociąga. Wyjmuje ramię z objęcia towarzysza i chwytając go sam oburącz, a jednocześnie trzymając w pewnej odległości, powiada, nie pytając dokąd:
— Chodźmy!

Biegają przez całą noc. Podobnie jak dłonie, zetknęły się także omackiem ich umysły. Niezdarnie, trochę obcesowo. Boją się siebie wzajemnie, ale żaden nie wie, że drugi się go boi. Nie jest to strach fizyczny. U Marka rozwiało go pierwsze spojrzenie. Wraca chwilami, gdy idą obok siebie, milcząc. Marek dotyka scyzorka w kieszeni. Jest to broń niewinna, którejby nawet użyć nie umiał. Zaczynają tedy co prędzej mówić. Słowa dodają odwagi.
W biały dzień nie zbliżyliby się tak prędko. Ale nocą wśród ulic żałobnych, gdzie światło okrywa całun katafalkowy, różnice zacierają się rychło, obaj są członkami jednej gromady. Popychają ich te same pożądania. Te same im zagrażają niebezpieczeństwa. Znużeni chodzeniem, albo raczej dlatego, że chcą przed dalszym krokiem poznać się, siadają na ławce ciemnego placu.
Na imię mu Kazimierz. Kręci papierosa i traktuje Marka. Marek nie pali chętnie, ale czując wstręt, przyjmuje... O wstydzie! Niema w kieszeniach nic, ni tytoniu, ni pieniędzy. Cóż teraz pocznie?... To zakłopotanie przeszkadza mu słuchać. Mimo to jednak słyszy i zaciekawia się. Zaufanie, za zaufanie! Zwierzają się sobie wzajem...
Jest to robotnik, elektrotechnik. Pracuje w fabryce zmilitaryzowanej. Suma jego zarobku dziennego przygniata wprost małego mieszczucha, który nie posiada nic, nic nie zarabia i prócz wydawania nie jest do niczego zdolnym. Kazimierz nie korzysta ze swej wyższości, zna ją oddawna i zamieniłby może nawet za ową niższość burżuazyjną, którą gardzi i której zazdrości od samego urodzenia. Tej nocy atoli, nie myśli wcale o wzgardzie, ni zazdrości. Pociąg jest silniejszy. Ta twarz widziana niedawno, ten nieznany świat człowieczy... Marek odczuwa również ten pociąg. Starają się wybadać wzajem. Zapory opadły. Wszakże Marek wyrwał się także z klasy swojej! (Jakaż jest klasa społeczna tego biednego dziecka bez ojca?) Są sobie równi.
Ale Kazimierz starszy. Nie idzie o wiek. Te kilka miesięcy nie są warte wzmianki. Kazimierz jest starszy dzięki doświadczeniom życia na przedmieściu.
Marek milknie onieśmielony i żądny nowości. Wygodnie mu z tem milczeniem. Jest tak, jakby wiedział, to czego tamten nie wie. Ryzukując słowo, czyni to w sposób krótki, urywany, tonem ironicznym, który podtrzymuje złudzenie.
Ale nie trwa ono długo. Nie trzeba patrzeć w dziewiczą twarz jego, przy świetle kawiarni, gdzie go wciąga Kazimierz. Odrazu wychodzi na jaw jego zażenowanie i naiwność. Towarzysz dostrzega to, spozierając chyłkiem, z pod oka, niejako przez kratę winnicy, śledząc i sondując, co go wprawia w zakłopotanie gniewu, a jednocześnie pociąga...
Marek radby uciekać, lub wziąć górę. wahając się atoli w wyborze, nie czyni wyboru, zdradza się i zostaje wydany na łup.

∗             ∗

TOWARZYSZYŁ wyprawom Kazimierza po dżungli! Ach, gdyby to wiedziała Anetka!... Czegoż nie dotykały oczy, dłonie i całe ciało jej chłopca! Istnieje atoli łaska Stanu dla takich młodych, a twardych duszyczek, których głęboko ukrytego jądra nic splamić nie może. Chroni je to, co miała zgubić własna ciekawość. Chcąc widzieć i wiedzieć, a nawet dotknąć!... Tak, ale... Noli me tangere... Nie pozwalają dotykać siebie...
— Dotknąłem i idę dalej. Obcym pozostałem, jak byłem, zanim to poznałem. Czuję odrazę ku tobie i sobie, głównie zresztą sobie. Zbrukałem swe ciało, ręce i oczy. Myję je z wściekłością. Ale serce pozostało nietknięte. Błoto nie opryskało go...
A ileż znalazłem okruszyn metalu szlachetnego w tem paryskiem błocie!...

U tych wyrostków ulicy i warsztatu i towarzyszy ich, w swym konglomeracie dusz, jaki tworzy ludność miasta, cnoty i występki zmieszane są z sobą. Zgnilizna i rzeźwe powietrze morskie.
Jest tu seksualizm wyostrzony gorączką stadną,... zmysły w ciągłem napięciu, palone i zblazowane przedwcześnie... jest barbarzyńska ciekawość. która wyprzedza, prowokuje i wyczerpuje pożądanie... frenezja, opadająca przed zapłodnieniem,... wszystko zostało wypróbowane i zużyte... ciało zwiędłe w kwiecie... pyłek duszy, starty brutalnie, rośliny zdeptane, wszędzie mnóstwo śladów na ciałach rozkoszy bezradosnej i sprofanowanej, jak las przydrożny po niedzieli, na wiosnę... Widok spustoszenia, dzieło demona zmysłów, który włada najgorszymi z rasy i kala ich, wrzód żrący brzuch, siłę czynu i płodność...
Ale ponad tą ziemią spustoszoną płyną wiatry. Po wiatrach palących, nadchodzą ożywcze. Starczy jednej fali, by wstały powalone zioła i zakwitło zboże wraz z perzem... Wolność, to włócznia Achillesa. Zabija i wskrzesza.
Przegrzany przedwcześnie tchnieniem kuźni socjalnej, gdzie go rzuciło pochodzenie... zapadły w zaduch owego chaotycznego stopu rozkoszy i cierpień, równie brutalnych i zabójczych... w warunkach dzikiej higjeny cuchnących mieszkań, niechlujstwa fizycznego i moralnego, niezdrowego jadła, napojów, pracy i wybryków, niedostosowanych do wieku swego, gorzał Kazimierz całem ciałem.
Podniecenie umysłu nie było mniej niebezpieczne od cielesnego. Wydawało atoli skutki odmienne, tworząc z pierwszem monstrualną równowagę, a istota ludzka wychodziła przed dojrzałością zmięta, wyczerpana i w chwili czynu, niezdolna do wydobycia wszystkich sił. Ale przynajmniej umysł chronił od zapadnięcia w kałużę cielesności. Tak, nawet to szalone napięcie wszystkich żądz, ta histeryczna swoboda, bez wszelkiego hamulca moralnego, ale jednocześnie bez przesądów, będących spadkiem moralności powszedniej, pozwalała przez skok niespodziewany kapryśnego umysłu dosięgnąć jakiegoś zielonego krzaczka, oblanego słońcem, a obsypanego pakami przyszłych myśli. Koza nie zatrzymywała się przy nim, skacząc zaraz na dół, ale miała w zębach wzmacniającą goryczkę zdrowej paszy.
Kazimierz był anarchistą. Pycha samouków, nadętych źle dobraną wiedzą, a gorzej jeszcze przetrawioną, egoizm dogmatyczny i kabotyństwo, upodobanie w czczej gadaninie, zboczenia płciowe, manjackie niszczycielstwo wszystkich ustalonych wartości, bufonowanie niemoralnością, wzajemna gwałtowność koteryj i jednostek władających niemi,... wszystko to pustoszy i pustoszyło zawsze gmach dostojny, który wznosić mogą tylko czyste ręce i serca jak Reclusa lub Kropotkina. Przemieszkiwać w nim może stoicka jeno elita. Tłum tłoczący się tam bezcześci świątynię, jak zbeszcześcił bazylikę Chrystusową, zapychając ją obrzydliwemi małemi bóżkami, pośredniczącemi w stosunkach z Bogiem.
Samo atoli słowo: Wolność, posiada wspaniałą władzę nawet nad duszami zapadłemi w bagno pożądań. Jest to tchnienie bohaterstwa, (Złudzenie?... Mniejsza z tem!) które oswobadza z niewoli, z więzów każdej niewoli... będąc epigonem Tytana zbuntowanego przez tyrańskie sic volo, sic jubeo! Tli tutaj święty ogień Prometeusza.
Marek widział na każdym kroku sypiące się iskierki.
Był to czas wyjątkowy, kiedy nieprzyjacielscy dla siebie bracia: anarchiści, socjaliści, syndykaliści, zbuntowani przeciw wojnie, połączyli się na tym terenie, zapominając waśni wzajemnych. Jakże byli nieliczni! Garstka zaledwo! Reszta umknęła, skutkiem słabości wobec opinji publicznej, przez obawę, lub pod wpływem dawnych instynktów dumy narodowej, czy w chęci pokosztowania krwi, zwłaszcza zaś skutkiem pomieszania... niesłychanego pomieszania idei krasomówczych, któremi są wszelkie demokracje napchane, jak tuczna geś kluskami. Nigdy, w czasach rozkwitu kazuistyki nie nadużywali Jezuici tak szaleńczo swych distinguo, które stosowane do wszystkiego, wszystko potrafią zaciemnić, pokój i wojnę, prawo i bezprawie, wolność i rezygnację z wszelakiej swobody. Wynikiem tego było, że mniejszość umysłów zmierzających dotąd uporczywie do oswobodzenia się, wróciła na galernicze ławy i wiosłowała, z pochylonemi grzbietami, pod grozą bata. Pod koniec roku 1914 tuzin było zaledwo w Paryżu ludzi nie okutych w jakieś kajdany. Potem liczba ich wzrastała powoli, tworząc parę małych grup, z których najbystrzejszą była grupa Vie Ouvrière.
Marek uczestniczył w niedziele w tych zebraniach i to, co usłyszał, wstrząsnęło nim.
Aż dotąd nie dyskutował nigdy nad wojną. Był zanadto bystry by nie dostrzec jej okrucieństw, niesprawiedliwości, nonsensu nawet może. Ale uznawał, że bardziej jest po męsku przystać na nią. Był w wieku, kiedy cnotę najwyższą streszcza słowo: męskość. Każda też siła wywiera tajemny pociąg, niesprawiedliwa większy jeszcze niż sprawiedliwa. Wydaje się siłą większą, nagą, czystą i mieści więcej niebezpieczeństwa. Z dumą wielką unosił się nad nieubłaganem prawem walki o byt, która jak raki w kosz, wciska ludzi w sytuację nieustannych zatargów. Precz z ckliwością. Należy być silniejszym!... Dlatego właśnie, że był słaby chelpił się takim głośnym cynizmem, że Anetkę oburzało to.
— Tem gorzej dla mnie i innych! Tem gorzej dla tych co giną! Moja to rzecz czy siłą, czy podstępem wezmę górę!...
Cieszyło go, że może gardzić protestami matki przeciw tej nieludzkiej fanfaronadzie. Zwał je szyderczo „sentymentalizmem.“
— Ckliwość niesmaczna! Artykuły kobiece! Malujcie się dowoli! Ja chcę sobie wyostrzyć zęby...
Anetka była wówczas, coprawda, mocno zakłopotana. Godziła się jeszcze na wojnę, nie chcąc tylko nikczemnego wyziewu jatki. Zatrzymała się w pół myśli, nie śmiąc spojrzeć w głąb. Trudno jej było dlatego motywować odruchy buntu argumentami rozumu. Zmysł wnętrzny starczył jej za przewodnika. Markowi mało tego było. Mężczyzna potrzebuje jasnych racyj... fałszywych, czy nie... ale jasnych, by niemi klasyfikować namiętności swoje.
Owe jasne ideje znajdował Marek w obfitości u logików myśli robotniczej. Każdy ich opór był skrupulatnie umotywowany i rozpięty na rusztowaniu cyfr i faktów, Słowa niczem nie zaprawne, powolne, omackie słowa Merrheima, który szukał wyrażeń stosownych, nie przekraczających myśli, posiadały wzniosłą uczciwość, były niby u Focjona toporem krasomóstwa jego. Pociągał go także spokojny, dobroduszny Monatte, niebaczny na nikogo, szeregował starannie zaobserwowane fakty. Rosner był stalowo precyzyjny, a tłumiona jego namiętność świadczyła, że boi się sprzeniewierzyć, przez wybuch, idejom. Ten żar lodowaty, wywarł na chłopca sceptycznego, gwałtownego, popędliwego, wpływ wstrząsający. Charakter tajemny tych zebrań, narzucony koniecznością, nieustanne niebezpieczeństwo zawieszone nad głowami, świadomość, że tak olbrzymie masy tylu narodów trzymają pięści wzniesione przeciw tym fanatykom sprawiedliwości, poszukiwaczom prawdy i jej mdłego światełka, wszystko to przepajało atmosferę zebrań, mimo składu ich przywódców, tchnieniem wprost religijnem. Przy blasku tej latarni morskiej, pobladłe oblicza i znużone oczy nabierały dziwnego promieniowania.
Pyszny mały burżuj czuł się upokorzonym przez niejednego z tych rzemieślników, którzy go przewyższali sercem.

∗             ∗

PITAN... zwany ojcem Pitanem, chociaż nie skończył jeszcze czterdziestki, był człowieczkiem nikłym, chudym żywym i miał głowę zbyt dużą w stosunku do ciała. Na pierwsze wejrzenie zwracała uwagę czarna broda, słoniąca policzki i wielkie wargi ukryte we włosach. Cerę miał żółtą, nos rozpłaszczony, oczy brunatne, aksamitne, gdzie źrenica spływała w tęczówkę, jak u pudla.
Obecny na zebraniach Marek, wodząc oczyma po sali napotykał zawsze te oczy uśmiechnięte poważnie. Pitan był pośród towarzyszy rzadkim okazem, którego ludzie interesowali nietylko ze względu na ideję (i interes własny), ale także jako tacy, a czynił to przez miłość dla człowieka... jak pies. Czuł pociąg do młodego burżuja, odgadując jego zakłopotanie. A Marka instynkt zawiadomił, że płynie ku niemu wpoprzek prądu wielki, dobry pies. Spotkali się.
Pitan był wędrownym naprawiaczem wyrobów z fajansu i porcelany. Miał pod miastem maly sklepik, gdzie wykonywał roboty delikatniejsze. Zręczność jego sprawiła, że naprawiał także przedmioty wszelkiego innego rodzaju, jak drewniane, kamienne, lub kruche bawidelka. Jako robotnik wolny dysponował czasem wygodniej, niż towarzysze jego, zajęci po fabrykach i warsztatach i nie szczędził go dla sprawy. Nosił z jednego końca Paryża na drugi, zaproszenia, broszury, przypominał zapominalskim obowiązki, budził drzemiących i bił w bęben pobudki. Marek skorzystał kilka razy z wolnego popołudnia w liceum i towarzyszył Pitanowi. Zmęczył się prędko. Niepogoda, ni odległość nie miały dla Pitana znaczenia. Szedł i szedł kulejąc potrosze, twardo i równo, jak stary wojak. Nie zatrzymywał się nigdzie po załatwieniu sprawy, nie pił też wcale. Żartowano z jego ślubu wstrzemięźliwości i czystości, bo nie miał żadnej kobiety, mimo że był bezżenny. Mieszkał wraz ze starą matką, którą ukrywał, a która go tyranizowała. Jako syn alkoholika, poznał będąc dzieckiem okropności tego nałogu, a w organizmie jego pozostały skutki podcinające zdrowie. To go nawróciło. Zabronił sobie też dlatego małżeństwa. Wiódł życie nie wesołe, ale, zda się, szczęśliwe. Czasem jednak mgła melancholji przysłaniała mu oczy. Miewał okresy zmęczenia wielkiego, a wówczas uciekał od ludzi, chował się i zapadał w letarg, przestawał mówić i był jak sparaliżowany. Po całych tygodniach pokazywał się znowu, usłużnie uśmiechnięty i czynny, jak przedtem. Towarzysze, którzy nie myśleli o nim wcale podczas jego nieobecności, uznawali zaraz za rzecz zupełnie naturalną obarczyć go w imię sprawy tem wszystkiem, co im było niewygodne. Pitan ruszał w drogę, wracając o zmierzchu, lub późną dopiero nocą, po doręczeniu ostatniego świstka, zmordowany, przemokły i zadowolony.
Marek nie miał sił fizycznych i Pitanowi żal go było. Nie dając tego poznać, urządzał przystanki dla wytchnienia.
Pitan mówił powoli, spokojnie, a nieustannie. Słowa jego płynęły jak woda kanału, pomiędzy dwoma szluzami, to jest okresami milczenia. Daremnie starał się niecierpliwy Marek przerwać mu. Pitan uśmiechał się, pozwalał mu mówić, potem zaś z uporem rozwijał dalej swe myśli. Nie odczuwał ironji. Nie przypuszczał, by słowa jego mogły budzić wątpliwość. Były mu potrzebne dla oświetlenia myśli, wyrywał je tedy z gliny milezenia, pod którą leżał zagrzebany umysł jego. Musiał przewietrzać to ciężkie życie wnętrzne, które zapadało w półparaliż najmniej dwa razy do roku. Myśleć umiał tylko głośno. Potrzebował też kogoś drugiego by myśleć. Samotnik ten miał duszę łaknącą braterstwa.
Mówienie nie przeszkadzało mu wcale obserwować i słuchać, a Marek spostrzegł nie rychło potem, że wszystko, co powiedział, Pitan zapamiętał i przemyślał, obracając niby motyka ziemię każde słowo.
Chłopiec uznał za stosowne paradować przed nim, jak przed innymi, z przeciwnościami jakie napotykał w sferze swojej, z buntowaniem się studencika, który się wyzwala z przesądów i obowiązków burżujskich. Kazimierz i towarzysze jego brali to za dobrą monetę, nie tracąc poczucia wyższości. Dawali mu, niejako, dobrą notę, co mu pochlebiało i było jednocześnie przykre. Pitan nie chwalił, ni gardził. Słuchając wynurzeń Marka potrząsał głową, potem podejmował na nowo swój monolog. Ale w kilka dni później, gdy czekali na wyjście robotników pod jedną z fabryk o długich, uszeregowanych murach, z poza których sterczały gigantyczne, czerwone szyje kominów, powiedział Pitan bez wstępu:
— Mimo wszystko lepiejbyś uczynił, panie Rivière, wracając do swoich.
(On jedyny nie mówił mu: ty).
Marek osłupiał:
— Do swoich? Gdzieżto?
— Do szkoły.
— Ależ Pitanie! — zaprotestował. — Uważasz, że źle czynię przychodząc do was, by poznać myśli i życie wasze?
— Nie, nie. Nic nie zaszkodzi, gdy pan poznasz jakimi jesteśmy... Tylko, panie Rivière, to rzecz daremna.
— Dlaczego?
— Nie jesteś pan nasz człowiek.
— I to wy mi mówicie, Pitanie? Garnę się, a wy mnie odpychacie!
— Nie, nie, panie Rivière, pan się do mnie garnie, a mnie jest bardzo miła ta sympatja. Mimo wszystko jednak jesteś pan i pozostaniesz zawsze obcym pośród nas.
— Wy nie jesteście obcy dla mnie.
— Pozwólże pan... Tam, poza temi murami są robotnicy. Cóż pan wiesz o ich życiu? Słysząc co czynią, czego chcą i co myślą i co cierpią, nie odczuwasz pan tego wszystkiego. Współczujesz pan ze mną, gdy mnie ząb boli, ale nie cierpiąc na ból zęba, nie zrozumiesz pan nigdy, co to znaczy.
— I ja mam cierpienia swoje.
— Niewątpliwie. Nie bagatelizuję ich wcale, jak to czynią inni, którzy zbytkiem burżujskim zwą wszystkie cierpienia poza niedolą ludzi skazanych na nędzę i niedostatek, luksusem cierpień próżniaczych. I tak jest może, oczywiście, poza chorobą i śmiercią... Chociaż wiesz pan... choroba i śmierć niezawsze bywa jednaka...
— Jakto?
— Nie, mój chłopcze. Luksusem nazwać można także, gdy się umiera w wygodnem łóżku z głową wolną od troski, co się stanie z rodziną... Coprawda, ludzie żyjący w dostatku, nie widzą tego... to też cierpienie realne, czy sztuczne jest zawsze cierpieniem. Żal mi tedy wszystkich, nas i was, zarówno każdy ma swe troski przystosowane do niego... a zgoła niepodobne do siebie.
— Jesteśmy wszakże równi!
— Ale życie nie... Pozwólże pan... czemże jest w oczach waszych, praca? Powiadacie (wszyscy, pan i twoi, zarówno najlepsi, jak najgorsi, a nawet pijawki żyjące cierpieniem innych) powiadacie, że praca jest to rzecz piękna i święta, a kto nie pracuje, nie ma prawa bytu... Doskonale. Czyż pan wie, atoli co znaczy praca przymusowa, nieustanna, bezmyślna, beznadziejna dławiąca, ślepiąca, trująca, kierat ludzki, który się obraca, aż do chwili wyzwolin, to znaczy śmierci...? Czyż to jest praca piękna? Czy jest święta? Czyż więc nie muszą zostać na zawsze obcymi dla nas ci, którzy w ten sposób pohańbili pracę?
— Ja z tego nie żyję!
— Żyjesz pan napewno także z tego. Wszakże otoczony pan jesteś względnemi wygodami, masz co jeść, możesz spokojnie studjować przez całe lata, bez troski o chleb powszedni...
Nagle przypomniał sobie Marek dla obrony to, o czem nie myślał dotąd.
— Nie czerpię tego z pracy waszej! — zawołał. — Pracuje matka moja.
Zainteresowało to Pitana, kazał sobie opowiedzieć życie dzielnej kobiety, a Marek kreśląc je odnajdywał matkę, a duma mieszała się z zakłopotaniem, które objaśniło jedno spokojne zdanie Pitana:
— A więc, drogi przyjacielu, ją wyzyskujesz.
Marek nie lubił, by mu przypominano jego obowiązki.
— To moja sprawa, Pitanie! Was to nie obchodzi.
Pitan nie obstawał przy swojem, uśmiechnął się tylko.
Robotnicy zaczęli wychodzić. Pitan podszedł ku nim. Znał kilku, zamienił słów kilka i rozdawał świstki swoje. Ale im było spieszno do domu i jadła. Dotykali zaledwo druki, mówiąc:
— Dobrze... Dobrze... wiem, wiem!...
Inni z rękami w kieszeniach nie brali wcale. Kilku przystanęło by porozmawiać. Marek stał z boku i czuł doskonale:
— Jestem obcy.
Gdy Pitan wrócił i uszli kilkanaście kroków razem, powiedział Marek:
— Nie wy, Pitanie, uświadomiliście mnie. Spostrzegłem to doskonale. Kazimierz i inni nie uważają mnie nigdy za towarzysza. Niekiedy schlebiają mi, inni zaś mnie upokarzają. Niby to są ze mnie dumni, a są przeciw mnie. Dumni z tego, że mają we mnie zakładnika burżuazji, którym można gardzić.
— Ha... ha, (zaśmiał się zlekka Pitan). Nie trzeba przesadzać w kierunku przeciwnym. Ale coś w tem prawdy, istotnie. Czując to, powiedziałem panu.
Marek przystanął, tupnął i wykrzyknął:
— To niesprawiedliwość!
I obrócił się, by Pitan nie dostrzegł łez niemocy. Robotnik przystąpił, wziął go pod ramię i szli tak dalej.
— Tak, — powiedział Pitan po dobrej chwili rozwagi jest dużo rzeczy niesprawiedliwych. Wszystko niemal w tem społeczeństwie jest niesprawiedliwe. Dlatego też trzeba to zmienić.
— Czyż nie mogę pracować na to?
— Możesz pan i powinieneś nawet. Ale jak my, każdy swojemi środkami i każdy na swem stanowisku. Ale do społeczeństwa nowego, proletarjackiego (przykro mi powiedzieć to) nie wejdziesz pan. Bardzo mi żal. Tak jest. Ja także nie wejdę, gdyż umrę przedtem.
— A wasi, wasza klasa?...
— Oni wejdą... napewno wejdą.
Marek oswobodził ramię z objęcia Pitana i powiedział:
— Pitanie, jesteście wraz z całą partją nacjonalistami. Zwalczacie tę ojczyznę w imię innej. A ona jest tak samo zazdrosna jak dawna.
Pitan odparł dobrodusznie:
— Ja tam o nic zadrosny nie jestem, mój chłopcze. Ktoś ma jasne włosy, drugi ciemne, ktoś jest wysoki, drugi niski, jeden biały, drugi żółty... dla mnie to wszystko jedno, każdy kocha, cierpi, umiera i basta! Jestem zwolennikiem każdej ojczyzny, żadna mi nie przeszkadza. Ale, widzisz pan, naszej ojczyźnie nie przyznaje się prawa do życia, przeto musi je sobie wywalczyć na waszej.
— Odbierając nam życie?
— Nie mamy do was urazy, ale wasza klasa zabiera naszej słońce.
— Ja nie zabieram dużo! — rzekł Marek smutnie.
— Masz pan sposobność lepszą jeszcze. Znajduj to słońce w książkach, w spokojnej pracy umysłu, a potem dawaj pan to nam, których nie stać na te kosztowne poszukiwania. To rzecz najlepsza, jaką zrobić możesz. Wracaj pan do siebie i pracuj dla nas!
— Smutne to, — rzekł Marek — żyć bez towarzysza!
— Jest się towarzyszem wszystkich, nie zaś jednego człowieka!
— Ach, cóż za samotność! — powtórzył Marek.
Pitan przystanął, spojrzał z uśmiechem współczucia na twarz wyrostka, którą tenże ukryć się starał, sprostował grzbiet i wciągnąwszy w płuca haust powietrza zatrutego wyziewami fabryk, powiedział:
— Tak! To jest dobre i zdrowe!
Marek skrzywił się, a Pitan uderzył go po ramieniu.
— Popatrz!...
(Po raz pierwszy mówił mu: ty).
Pośrodku kręgu fortów rozciągała się obszarna równina, zasnuta pasmami dymów, które wiły się, niby brud a bielizna, pod sieczeniem zimowego wiatru, w ogromej balji nieba. A w tyle mrowisko domów, miljony żyć, miasto... ponura tragedja. Szczęśliwy i poważny Pitan oddychał swobodnie, potem zaś rzekł:
— Samotność z wszystkimi znaczy braterstwo z wszystkimi.
— A oni się pożerają wzajem! — zauważył Marek z goryczą.
— Jeść muszą! – odparł poprostu Pitan. — Takie prawo... Przeto żywmy ich! Urodziliśmy się poto, by sobą karmić innych. I jest to nawet najlepsza z wszystkich, dobrych rzeczy!
Marek spojrzał w ziemistą twarz małego naprawiacza, rozbłysłą ogniem wnętrznym i wzruszyła go owa cicha ochoczość, która pragnie zostać strawą innych. Przyszło mu na myśl, że Bóg chrześcijański po to samo przyszedł na świat... Ach, cóż za barbarzyńska ludzkość!... Przeczuwał już to dostojeństwo, był jednak za młody, by czuć ofiarność poświęcenia.
— Nie!... Nie być zjedzonym,... ale zjadać!

∗             ∗

WSTRZĄŚNIĘTY, ale rozczarowany przez tych ludzi z przeciwległego brzegu, gdzie się nie mógł ostać, był teraz, niby ptak zawieszony między niebem, a ziemią, nie wiedzący gdzie spocząć. Uciekł z gniazda, wracać nie chce, za młody zaś, by budować własne... Gdzież zresztą? Gdzież znaleźć przytułek, zanim wybije godzina rozniecenia własnego ogniska domowego? Na której siąść gałęzi? Zwątpienie wkroczyło w przesądy minione, a chociaż ich się trzyma, nie mają czem zastąpić, wie, że są zniweczone zupełnie. Samotny jest, zatracony w tym świecie idei życiowej wartości dla jego młodzieńczego rozgorączkowanego umysłu i nie ma się czego uczepić.
Napotkał ową Perretkę, zbiegłą jak on z domu... Marcelinkę o ustach ponętnych i pokosztował ich teraz. Odnowili na bliższą metę znajomość ze schodów i w jej ramionach ukrył się. Mimo zobojętnienia na to, co opuścił, była mu posłanniczką z ojczyzny, z pod jednego dachu. Jako pisklęta drepcili nad tym samym ściekiem. Pośród niezmiernego miasta zbiegowie łączą się, grzejąc wzajem. Marcelinka całuje mdlejące usta młodego kochanka. Jakże zapalczywy jest ten chłopak! Leci jak ćma prosto w ogień. Z pasją ogromną upaja się rozkoszą i cierpieniem, jakie odkrył właśnie. Bawi to Marcelinkę, ale ta dziewczyna, nie posiadająca skrupułów, żywi macierzyńskie, rzec można, uczucia dla tego cherubinka, rumieniącego się, a bezwstydnego, który ją pożera i wprawia w jakieś dziwne zakłopotanie. Nic sobie nie robiąc z uczuć rodzinnych, czuje jednak odpowiedzialność za tego chłopca. Ma go na piersiach, patrzy na pobladłe policzki, w rozpłomienione oczy, śmieje się zrazu, potem ogarnia ją troska z powodu jego wycieczek nocnych, z których wraca wyczerpany i bezsilny o lodowatym poranku. Jest potrosze postrzelony, nierozsądny, ma suchy kaszel, płonie cały, zmiecie go byle podmuch wiatru, spłonie jak więź słomy. Marcelinkę ogarnia niepokój, a jednocześnie rozdmuchuje ten płomień, igra z nim. Jest zazdrosny, a ona go dręczy, nie zważając zresztą na to, że jej potrosze zawadza. Ma skrupuły, jednocześnie atoli dobija go poprostu.
W stosownej chwili interwenjuje ojciec Pitan. Zna wszystkich i wszyscy go znają. Dobroć i naiwność, z której szydzą ludzie, dała temu dziwakowi prawo mówienia w oczy tego co niemiłe. Mówi, wszyscy słuchają, nikt się nie obraża, bez względu czy to bierze serjo czy nie. Pitan powiedział dziewczynie:
— Panno Marcelinko! Jeśli zatrzymasz dłużej przy sobie swego żółtodzióbka, nie starczy go na długo. Wybiera się na tamten świat.
— Wiem o tem, papo Pitanie! — odparła. — I złości mnie to bardzo. Widzę, że się spala. Cóż jednak zrobić? Ten chłopiec nie chce słyszeć o niczem. Jest ślepy i głuchy. Wiecznie tylko łaknie i łaknie, jak dziecko przy piersi. Nie można go zaspokoić. Jest nieszczęśliwy, pół szalony. Coś mu dolega, a niewiadomo, jak go pocieszyć.
— Nie tu przy nas jest jego miejsce. Trzeba mu koniecznie domu.
— Nie chce wracać.
— Wiem, wiem, jest w wieku buntu.
— Wszyscy jesteśmy w tym wieku.
— Marcelinko, nie pochlebiaj sobie. W gruncie serca radabyś dojść wieku, kiedy się buntowników wyrzuca za drzwi.
— Może być! — roześmiała się.
— Trzeba się nim zająć.
— Nic nie poradzimy wbrew jego woli. Za pierwszem słowem kazania, wierzga jak młody kuc.
— Znasz go przecież, Marcelinko. Czy niema kogoś, komuby go oddać?
— Matka daleko.
— Wiem o tem. Dzielna kobieta, pracuje dlań na chleb. Chciałem pisać. Ale zdaje mi się, nie żyją w zgodzie, boczą się na siebie. Znam to. Są sobie zbyt bliscy, by się rozumieć. Ciężko pracuje ta kobieta i ma troski swoje, nie trzeba jej martwić, jeśli jest sposób inny. Czy ten chłopak nie ma tu w mieście nikogo z krewnych, ktoby go umiał opanować i bronić?
— Tak jest!... Czekajcież, Pitanie!... Prawda... ma tu ciotkę. Znam ją, nie jest skromnisią i zrozumie...
— A więc — zakończył Pitan — trzeba się z nią rozmówić.
Marcelinka skrzywiła buzię. Nie rada była pozbywać się swego gołąbka. Ale będąc dobrą dziewczyną, powiedziała sobie:
— Pod nieobecność tamtej, jestem potrosze matką jego. Cóżbym uczyniła na jej miejscu? To prawda, nie mogę go zachować dla siebie... Biedny chłopczyna mój!... Niema innego ratunku, pójdę do ciotki...
Kołysała go przez jedną jeszcze noc w ramionach, potem zaś zaprowadziła do Sylwji i wydała w jej ręce.

∗             ∗

SYLWJA przechodziła kryzys, najostrzejszy w życiu od tragicznej śmierci córeczki swojej. Ta niesłychanie roztrzepana kobieta, którą wojna wprawiła w stan ogromnego wzburzenia i pożądania rozkoszy, została przywołana do przytomności przez cios, jaki spadł na nią. Mogła przewidywać to, co się stało bez zbyt wielkiego wzruszenia, nie przewidziała atoli, jakiem się to w niej odbije echem. Mąż jej, Leopold zmarł, jako jeniec w niemieckim szpitalu. Otrzymała list, w którym biedak zawiadamiał ją o tem naprzód:

Droga żono moja! – pisał. — Przebacz, iż cię martwię. Ale czuję się źle. Leżę w szpitalu, gdzie, zaręczam, jestem przez Niemców pielęgnowany bardzo troskliwie. Nie mogę się użalać na nic. Sale ogrzane, gdyż na świecie zimno jeszcze. Powiedziano mi, że cierpieliście tam na brak opału. Jakżebym chciał ci dopomóc! Widzę, jak siedzisz w pracowni o szybach zamarzniętych. Celestyna pociera zgrabiałemi palcami o grzbiet kotki. Ale tobie nigdy nie zimno, tupiesz mocno i rozdajesz szturchańce bliźnim dla rozgrzewki. Ale przykro być ci musi w chłodnej pościeli naszego wielkiego łóżka. Coprawda, możesz za dnia przechadzać się, a dobrze to gdy człowiek może się jeszcze ruszać. Ach, gdybym to mógł! Muszę ci powiedzieć, że lekarze chcą mi odjąć nogę. Nie rozumiem się na tem, przeto przystałem. Ponieważ jednak tak osłabłem, że mogę zginąć pod nożem, przeto chciałem wpierw napisać i ucałować cię jeszcze. Mimo to nie tracę nadziei ocalenia. Może wrócę, a może nie. Proszę cię, droga żono moja, nie gniewaj się, bo nie moja to wina i uczynię wszystko, by się wygrzebać z biedy. Jeśliby jednak inaczej padło, jako młoda możesz wyjść zamąż powtórnie. Nie jestem niczem osobliwem, przeto o następcę trudno ci nie będzie. Niechże to będzie tylko człowiek uczciwy, dobry zawodowiec i niech cię szanuje. Nie jest mi wcale miłą ta myśl, ale pragnę, byś była szczęśliwa. I mówię ci zgóry, że tak się stanie. Droga Sylwjo! Przeżyliśmy z sobą dużo złego i dobrego, pracowaliśmy ciężko, kłócili się czasem, ale byliśmy zawsze dobrymi towarzyszami... nieprawdaż? Często cię drażniłem, nie byłem, wiem dobrze, człowiekiem odpowiednim dla ciebie, ale robiłem, com tylko mógł, a trudno wyleźć z własnej skóry, przecież. Ucałuj Anetkę i Marka. Nie zawsze bylibyśmy dla nich tem, co trzeba. Radbym, byś się zajęła chłopcem potrosze. Nie mamy dzieci. Możnaby go z czasem uczynić wspólnikiem zakładu... Nie mogę dłużej pisać... słabo mi... Cóż zresztą może ci powiedzieć ten papier? Żałuję cię! Ach, Sylwjo. Chciałbym cię wziąć za rękę. Żegnam cię... dowidzenia. Twój wierny mąż myśli o tobie i o was, a myślał będzie nawet zdala, z pod ziemi. Daleko, czy blisko, powiadam sobie, że przecież to jedna i ta sama ziemia i że po niej stąpasz. Zegnam cię, droga żono, kochana, maleńka, śliczna, serce moje. Dzięki za wszystko. Bądź mężna. Bardzo mi smutno umierać... o Boże drogi! align:right
Masz u siebie kwit dla Gribelina na 115 franków, z dnia 11 czerwca 1914 r., której to kwoty nie zapłacił.

Ostatnie wiersze były zamazane, jakby przez łzę, startą palcem.
Jednocześnie przyszło zawiadomienie o śmierci.
Sylwja zrozumiała teraz, że kochała tego, który przez lat dwanaście dzielił z nią życie. Ceniła go, jako uczciwego człowieka i dobrego współpracownika. Żyjąc dzień po dniu z sobą, sprzęgli się tak, że palce zręcznej krawcowej nie mogłyby ich rozplątać. Nie wiedziała też, czy nić zerwana była nim, czy nią samą. Pękł cały motek.
Uświadomiła sobie teraz wszystkie krzywdy, jakie wyrządziła temu, który stanowił cząstkę jej samej... Jakże skąpą była w miłości dla tego przywiązanego serca! Może nie wiedział o wiarołomstwach jej... a może się domyślał... ale nawet gdyby nie wiedział, nie zmniejszało to wcale wyrzutów sumienia. Ona wiedziała dobrze, a stanowiła teraz z nim jedność. Nabrała zabobonnego mniemania, że umierając przekręcił klucz w zamku i czyta w niej teraz. Najstraszniej dręczyło ją to, że porównując daty uświadomiła sobie na czem spędziła tę noc, której właśnie szukał jej dłoni w walce przedśmiertnej. Daremnie powtarzała:
— Nie mogłam przecież wiedzieć...
Daremnie się pocieszała:
— Nie cierpiał przez to...
Daremnie sobie perswadowała:
— Niema o czem myśleć! Tego co było, nic już nie zmieni...
Najgorsza sprawa! Zło uczynione żywemu można naprawić...
— Biedaku mój. Gdybyś był wrócił, nie czyniłabym sobie wyrzutów. Cóż uczyniłam? Czy to takie ważne? Gdybyś był wrócił, odpłaciłabym ci to miłością. Teraz atoli gdy zmarłeś, ja zostałam z długiem. Nie mogę zapłacić. Cokolwiekbym uczyniła, winną pozostanę. Jestem, niejako, złodziejką...
Jak cała ludność Paryża miała Sylwja głębokie odczucie niesprawiedliwości. Zwłaszcza doznawanej. Ale także tej, której się dopuściła wobec kogoś drugiego. Dręczyła ją myśl, że zarwała najlepszego swego współpracownika.
Będąc młodszą, okazałaby więcej sprężystości i załatwiłaby z sobą jakoś to, czego zmienić nie sposób. Gdy się potkniemy, a mamy długą jeszcze przed sobą drogę, pociesza nas myśl, że ten krok fałszywy naprawimy. Za krzywdę komuś wyrządzoną, może zapłacić inny. Teraz atoli, gdy się przebyło przeszło połowę drogi, blędy popełnione są faktem dokonanym. Poszliśmy drogą złą, a za późno już zawracać, gdyż nie zdążylibyśmy...
Zbadała sumiennie minione życie swoje, począwszy od dnia ślubu, przemyślała urodziny dziecka, zerwanie z Anetką, Iwonkę, katastrofę, odnowę życia, dobroć Leopolda, tak zdało się naturalną, że nie wartało tego brać w rachubę, wojnę, kochanków, i wreszcie stanął przed nią obraz tego biedaka, który umierał tam, gdzieś, daleko, samotny, zdradzony... Straszne to było. Instynktownie czepiła się żywych, by przy nich rozgrzać duszę... Anetki i Marka...
Na tym punkcie rozważań zastała ją Marcelinka. Przyszła i złożyła pełne wyznanie, bez żadnych osłonek.
Wieczorem tegoż dnia zaalarmowana opowiadaniem, wybierała się właśnie do liceum, by zasięgnąć wieści, gdy nagle wszedł Marek. Został wydalony.

∗             ∗

WYDARZENIA toczyły się szybko. Pewnej nocy, wracając spiesznie na pensję, natknął się Marek nos w nos na wracającego nadzorcę, który również w karygodny sposób zaniedbał obowiązki swoje. Schwytany na uczynku, odpowiadał zuchwale jak równy równemu. Nauczyciel czuł, że musi uczynić krok stanowczy, a jednocześnie bał się tego spojrzenia, które groziło, że w danym razie obaj poniosą skutki. Miał wyrzuty sumienia, ale poszedł po linji obowiązku, a także miłości własnej. Marka zawezwał dyrektor i wydalił z pensjonatu. Nie raczył rzec słowa na swą obronę, nikogo nie oskarżać. W gruncie uczuł pewien szacunek dla odwagi nadzorcy.
Na jego widok doznała Sylwja silnego wrażenia. Miała przecież odpowiedzialność niemałą. Anetka oddała jej syna w opiekę, prosząc, by nad nim czuwała, donosiła o jego zdrowiu, zachowaniu w pensjonacie, oraz by w chwilach wolnych przykracała mu cugli. Sylwja nie pochwalała wcale purytańskiej surowości siostry i stanąwszy po stronie Marka, puściła go odrazu luzem. Miała przekonanie, że młody człowiek powinien sam zbierać doświadczenia, a niema lepszej metody wychowania nad swobodę. Niechże trochę wełny baranka zostanie na cierniach, niech się wyszumi, niech popróbuje, a niedługo sam stanie na własnych nogach. Była nawet na tyle nierozważną, że powiedziała to siostrzeńcowi.
— Ja sama sobie dałam radę. Masz dziób i pazury, a głupszy ode mnie nie jesteś. Masz oczy, przeto patrz rzeczom tego świata prosto w oczy, masz nogi, przeto używaj ich po całym tygodniu przykucia do ławy z łacińskiemi i greckiemi książkami. Dnia siódmego raduj oczy twe i nogi. Biegaj sobie, chłopcze, i oglądaj, co się podoba. Ucz się. Jeśli się sparzysz, będziesz potem umiał dmuchać na zimne. Dowiesz się, co znaczy ogień i to cię zabezpieczy przed pożarem.
Nie przyszło jej na myśl, że dziwną, co najmniej jest metoda doświadczenia ognia przez spalenie domu. Powtarzała maksymy zasłyszane w środowisku ludowem: Dać folgę naturze.
Na rękę jej było zresztą uwolnić się od siostrzeńca i żyć wedle swych zamierzeń własnych. Wiedział Marek dobrze, jak żyje, a ona, nie mówiąc o tem, nie kryła się też wcale. Bywało, że gdy Marek przychodził w niedzielę rano w odwiedziny, ciotka nie wróciła jeszcze do domu. Nie widząc go przez czas dłuższy, poprzestawała na liście i pieniądzach na rozrywki. Przez trzy tygodnie nieraz nie widywali się wcale.
Nie będąc świętoszką, nie była Sylwja obłudną. Dumając dziś nad tem, jak spełniła zlecenie siostry, nie łudziła się zgoła, iż nie ponosi winy za to, czego się właśnie dowiedziała. Powiedziała sobie szczerze, iż przez pół roku żyła jak szalona, myśląc wyłącznie o sobie i swych przyjemnościach, a przez głowę jej nawet nie przeszło zająć się chłopcem.
Powiedziała sobie: mea culpa, patrząc na jego pobladłą twarz, ruchy nerwowe i słysząc sztuczny śmiech, z jakim jej opowiadał swe czyny. Marek oczekiwał wybuchu, wyrzutów, zdziwiło go tedy milczenie ciotki.
— Cóż ty na to? — spytał wkońcu.
— Nie mam ci narazie nic do powiedzenia! — odparła. — Zbyt dużo mam powiedzieć samej sobie.
Marek nie nawykł, by ciotka traciła czas na medytację.
— Cóż ci się stało?
— Widzę, że zmarnowałam życie własne i życie męża, a teraz jestem na najlepszej drodze, by zmarnować życie twoje.
— Cóż cię to obchodzi, ciociu? Wszakże moje życie jest moją wyłącznie własnością. Robię, co mi się podoba... A zresztą, cóż warte życie!
— Warte, co warte... Nie masz racji... Dla tego kto sam wart najmniej, ma ono wartość niesłychaną.
— A cóż z tem robią ludzie? Idź, popatrz do okopów! Życie tam nie jest drogie.
— Wiem o tem! Nie kosztuje ich nic. Zabrali mi życie Leopolda.
— Leopolda?...
Marek nie wiedział dotąd nic. Wieść go oszołomiła. Zrozumiał teraz poważny nastrój ciotki. Nie sądził atoli, by zmarły zajmował dużo miejsca w jej sercu. Zdziwił się tedy, słysząc jej słowa:
— Dlatego właśnie, że znam dziś wartość życia, rozumiem morderstwo popełnione przez... nich i przeze mnie samą.
— Przez ciebie?
— Tak! Cóż zrobiłam z tem życiem, z tem przywiązaniem?... Hańba!... Zresztą, nie warto roztrząsać tego, co się zmienić nie da. Trzeba atoli robić to, co się da zrobić. Ty jesteś ze mną i mam obowiązek naprawić błędy popełnione.
— Cóż to znaczy?
— Muszę nagrodzić zło, któregoś doznał z mej przyczyny... na które zezwoliłam... (to wszystko jedno, nie przerywaj!...) Nie staraj się bufonować wobec mnie, chłopcze! Nie jestem matką twoją. Znam dobrze głupstwa, któremi się pysznisz, i oceniam je wedle wartości. Niema powodu do dumy.
— Ani też do wstydu.
— Być może! Nie chcę cię wcale upokarzać. Nie mam do tego prawa, gdyż robię coś gorszego, niż ty. Wiem, że nie zawsze się można oprzeć, byłoby to wprost nieludzkie. Ale znam niebezpieczeństwo i umiem zatrzymać się na czas. Ty tego nigdy nie zdołasz uczynić. Jesteś inny człowiek i jak matka bierzesz wszystko serjo.
— Ja w nic nie wierzę! — powiedział, przybierając postawę dumną.
— To jest właśnie rzecz najbardziej serjo! Mnie te rzeczy wcale nie obchodzą. Żyję chwilą bieżącą i to mi w pełni wystarcza. Patrzę poprostu pod nogi, a jeśli padam, to nigdy z wysoka. Ty, co innego, ty niczego nie robisz połowicznie. Tracąc coś, tracisz wszystko, docna.
— Jeśli już taki jestem, nie mogę temu przeszkodzić. Zresztą jest mi to obojętne.
— Ale mnie nie jest obojętne i przeszkodzę ci w tem.
— Jakiem prawem?
— Tem prawem, że jesteś moją własnością. Tak, mój mały! Jesteś własnością moją i matki. Ona, która się za ciebie poświęca, nie powiedziałaby ci tego nigdy, ale ja mówię. Wychowałyśmy cię obie, troszczyły o ciebie przez lat szesnaście, ty zaś, jak głupiec, chcesz w ciągu jednego dnia zniweczyć całą pracę naszą. Będziesz mógł czynić, co ci się spodoba, gdy zostaniesz mężczyzną, gdy spłacisz to, co nam winien jesteś. Aż dotąd, pamiętaj o długu, chłopcze! Oddaj, coś winien!
Rozwścieklony Marek jął wykrzykiwać, że nie prosił o pożyczkę, ani o życie nawet...
— A jednak żyjesz, mój mały. Wściekaj się, ale idź wprost przed siebie. Ja będę nad tobą czuwała!
I nie pozwalając na dalszą dyskusję, rzekła ostro:
— Dość tego!... Koniec!
Potem, wraz z dygocącym od bezsilnej złości młodzieniaszkiem, jęła rozważać, coby z nim uczynić.
— Najlepiej będzie, gdy pojedziesz do matki.
— Nigdy! Za nic! Nienawidzę jej! — wykrzyknął.
Sylwja spojrzała nań z zaciekawieniem, wzruszyła ramionami i nie odpowiadając nawet, pomyślała:
— Warjat! Rodzina warjatów! Cóż mu zadała, że ją aż tak kocha?
Potem powiedziała chłodno:
— W takim razie jedno tylko widzę wyjście. Zostaniesz u mnie... Będziesz eksternistą w innem liceum... Sądzę, że ci nie zależy na tem, by matce donosić, co zaszło? Dobrze, dobrze... ja to już załatwię... Ale na przyszłość, wiedz, że ja rządzę! A znam wszystkie wybiegi. Nie usiłuj udawać!... Będziesz wolny w swoim czasie... który ci zresztą wyznaczę sama. Nie będę cię gnębić. Nie myślę żądać więcej, niż dać możesz. Ale to, co możesz, wszystko co tylko możesz, dać musisz, chłopcze drogi. Przedkładam ci weksel. Jesteś moim dłużnikiem.

∗             ∗

NAPISAŁA Anetce, że epidemja rozpędziła pensjonarjuszy liceum i że zabiera siostrzeńca do siebie. Napoły tylko uspokojona tą opieką, Anetka wymknęła się ze swej prowincji z soboty na niedzielę, by zobaczyć, co robi syn pod dachem siostry. Sylwja wiedziała dobrze, co znaczy ta wizyta. Nie łudziła się zgoła, by Anetka nie żywiła wątpliwości co do jej uzdolnień wychowywania i kierowania młodzikiem. Ale tak szczerze wyznała swe winy dotychczasowe i z takim naciskiem podkreśliła swą odpowiedzialność, że to uspokoiło Anetkę. Długo rozmawiały o Leopoldzie, wywnętrzały się przed sobą, a melancholja tych wspólnych wspomnień zbliżyła je tak, jak to nie miało miejsca już od lat całych.
Anetka nie mogła uspokoić się w ten sam sposób widokiem syna. Wyglądał tak źle, że ją to przerażało. Ale Sylwja zaręczyła, że w ciągu kwartału doprowadzi go do porządku. Nie było mowy o jakiejś serdeczności ze strony chłopca. Przybierał wobec matki minę hardą. Sylwja odwiodła siostrę na bok, prosząc, by nie nalegała. Miała już dość kłopotu, zanim skłoniła Marka, by nie uciekł z domu na niedzielę i widział się z matką. Wymusiła na nim, że zachowane zostaną przynajmniej pozory. Reszta nastąpi później... Instynkt mówił jej, że należy uszanować pewne zacietrzewienia dzieci. Była to bolączka, którą podjęła się uleczyć, pod warunkiem jednak, by na to nie zwracać uwagi. Anetka była zbyt namiętna, by zrozumieć praktyczny spryt siostry, a Sylwja nie liczyła na to wcale. Uważała siostrę także za istotę okaleczałą, potrzebującą pielęgnacji. Ale tego podjąć się już nie mogła. Sama Anetka musiała być lekarzem własnym. Wszystko, co leżało w mocy Sylwji, polegało narazie na tem, by stosunek matki do syna nie zaostrzył się przynajmniej.
Anetka zdecydowała się na zaprzestanie badania przyczyn wrogiego usposobienia Marka i w niedzielę nocą wyjechała z Paryża. Przejęta bólem wywoziła tę bodaj pociechę, że niepokojący młodzian znajduje się w rękach osoby rozsądnej.

∗             ∗

SYLWJA musiała użyć całego swego doświadczenia, intuicji i chytrej dyplomacji, oraz zręczności i siły prawdziwej paryżanki, by utrzymać przez następne trzy miesiące na smyczy oddanego jej do tresury jaguara.
Umieściła go w pokoju przylegającym do swego, w głębi mieszkania. Drzwi wychodziły na kurytarz, ale Sylwja miała klucz i otwierała tylko w dniach i godzinach przeznaczonych na to, by chłopak przyjmował kolegów i przyjaciół. W takich chwilach Marek był pewny, że żadne niedyskretne spojrzenie nie kontroluje, kto przychodzi. Był to „pokój boży“, czy djabelski może, a Sylwja nie chybiła nigdy. Tak samo, nie starała się nigdy dowiedzieć, co czyta, pisze, czy robi w swoim pokoju. Był to jego własny teren i szanowała go. Ale nie mógł wychodzić poza godzinami dozwolonemi, nie przechodząc przez sypialnię Sylwji. Wszystkie inne przesmyki były zamknięte... Coprawda, wyszedłszy raz, mógł nie wrócić. Groził tem nawet pół serjo, pół żartem, by wysondować swego Cerbera. Odpowiedziała tym samym tonem ironji, unosząc wargi:
— Drogoby cię to kosztowało!
— Cóżbyś mogła uczynić?
— Ogłosiłabym cię pomiędzy zbiegłemi psami. Możesz być spokojny. Gdziekolwiek się pokażesz... mam ja swoich ludzi, znajdę cię i chwycę za kołnierz.
— Ach! Więc masz stosunki z policją, cioteczko?
— Jeśliby trzeba było koniecznie, nie cofnę się przed niczem. Ale nie mam powodu, posiadam policję własną. Przyjaciółki twoje, mój chłopcze, nie odmówią mi niczego.
Marek skoczył, oburzony.
— Co? Kto? To nieprawda... Ach, więc jestem w niewoli. Nie mogę mieć przyjaciela bez obawy, że mnie wyda! Nie mam nikogo, nikogo, komubym się mógł zwierzyć!...
— Masz, drogi chłopcze. Masz takiego przyjaciela przy sobie.
— Któż to?
— Ja sama.
Marek uczynił gest gniewny i odpychający.
— Nie dość ci tego? Rozumiem, drogi paszo!... Ale jest to pokuta. Nie zaprzeczam ci prawa kochania, ni by cię ktoś kochał. To chleb powszedni każdego człowieka żyjącego. Ale trzeba wprzód zapracować na ten chleb powszedni. Pracuj tedy! Bądź mężczyzną! Nie chciałbyś zapewne z pośród trojga Rivière’ów być jedynym bezużytecznym... być pasorzytem?... Spójrz na palce moje. Są tam ślady igły. Chociaż lubię swe ręce i rada jestem, gdy je ktoś lubi, nie szczędziłam ich nigdy. Nie jestem dzierlatką. Używałam życia. Ale nikt mi niczego nigdy nie dał darmo. Kupowałam dzień po dniu. Pracowałam twardo. Rób to samo!... A teraz rozpogódź skrzywiony pyszczek! Zaszczytem jest dla ciebie, że ja i myję głowę. Traktuję cię narówni z sobą... Podziękuj!... A potem, marsz do pracy... Zuchwalcze mały!
Marek ciskał się i toczył pianę wobec takiego traktowania. Byłby gryzł rękę, trzymającą wodze i szarpiącą niemi tak bezceremonjalnie. Raniło go dotkliwie to przypominanie, że jest dłużnikiem obu kobiet, że je ich chleb i nie ma prawa wyswobodzenia się z poniżającej niewoli, aż do chwili spłaty. Najgorsze zaś było to, że sam posiadał zmysł sprawiedliwości... to głupie uczucie tkwiące w Rivière’ach... i musiał przyznać słuszność, a tem samem nie mógł nic odrzec na impertynencje Sylwji, nie narażając honoru męskiego, na którym mu zależało wielce...
Pozatem, była jeszcze inna rzecz, do której nie przyznawał się tak łatwo. Oto ręka, którą radby był gryźć; miała dlań jednocześnie znaczny powab. Sylwja fascynowała go, złoszcząc jednocześnie.
Wiedziała dobrze o tem i uczyniła z tego broń swoją, nader skuteczną nawet.
Paryżanki przeżywają dwie, lub trzy młodości, a miałyby ich więcej jeszcze, gdyby nie poczucie, że trzeba się ograniczać. Sylwja była w drugiej właśnie i nie mniej apetyczna jak w pierwszej. Mogła zawrócić głowę, komu chciała. Czyniła to wobec Marka w granicach sprzyjających jej władaniu. Miara była sprawiedliwa, ale o włos dalej, przestałaby nią być. Tylko jedna Sylwja była zdolną nie przekroczyć granicy.
Wiedziała dobrze, jakie pragnienie pali duszę młodego chłopca, trawionego pożądaniem, pychą i przygniecionego tym całym balastem intelektualnym, który mu wszczepiają dzień po dniu w szkole. Wiedziała, jak łaknie pieszczoty, cienia, szmeru źródła, co podnieca i koi jednocześnie, jaką odczuwa potrzebę oprzeć rozgorączkowane czoło o pierś miękką, krągłą, która grzeje i rzeźwi, wydziela zapach wiosennego ogrodu, jak bardzo pragnie owej królowej kwiatów, pięknego kobiecego ciała! Wiedziała także, czem jest wygłodniała ciekawość życia młodych wilczurów. Używać, znaczy dla nich tyle w trzech czwartych co poznawać. A poznawanie pozbawia ich często użycia. Poznawać!... To polowanie par force!... A samo życie jest zwierzyną.
— Zgoda, poluj, mój mały! Puszczam cię wolno. Bieganina sprawi, że zapomnisz zwierzyny.
Wieczorami siadywali razem w pokoju Sylwji przy stole, gdy Marek ukończył swą dzienną pracę. Przedłużali te wspólne posiedzenia późno w noc. Palce Sylwji nieustannie ruchome modelowały linję zamaszystego kapelusza w stylu marsowym i wabnym jednocześnie. Nie patrzyła, wiedząc, że patrzy na nią...
— Miło patrzeć na mnie... — mówiła doń w duchu — ale milej jeszcze słuchać...
Chłopak pożerał ją oczyma od stóp do głowy, a zwłaszcza do uszek, (które były przydługie i jak u łani nieco strzępiaste). Pozwalała na to, nie dopuszczając atoli, by myślą, milczeniem i nadmiarem czasu hodowany owoc ten wzbroniony mógł dojrzeć. Mówiła bez przerwy i na tym łańcuchu pozłocistym wiodła go. Wystrzegała się zadawać pytań, nie chciała przenikać tajemnic chłopca. Opowiadając swoje własne, chroniła tajemnice Marka. Roztrząsała je z całą swobodą. Brała pierwszą z brzega i opowiadała historyjki humorystyczne, szalone, a rozsądne, w których brała udział, tracąc nieraz cnotę, ale nigdy busoli. Śliniąc, to zrywając w zębach nitkę, chwytała złośliwym języczkiem w przelocie sylwetki ludzi, ich gesty i śmiesznostki, nie szczędząc własnych.
Traktowała Marka, jako powiernika. Często nadarzały się sytuacje ryzykowne, ale wszystko ratował świetny humor i przepojony śmiechem morał końcowy, który dementował szaleństwo i upojenie zmysłów. Miała niezrównaną naturę. Słuchając jej, nie myślało się wcale, czy jest to moralne, czy nie. Porywała poprostu sprytem, który górował nad sercem i zmysłami. Marek słuchał, zniewolony, buntując się, i śmiejąc, oczarowany i wkońcu pokonany zawsze. Był to komiczny romans życia, opowiadany przez niezrównaną spostrzegawczynię. Wydało się, że jej osobiście nie obchodzą te wszystkie przygody i przypadki, wszystko było dla niej jeno opowieścią... Cóż za towarzysz!... Zdawało mu się nieraz, że czuł szaloną ochotę wycałować ją siarczyście! Ale fantazja ta mijała szybko, nawet zanim miał czas ją sobie sformułować. Jedno szydercze spojrzenie, przeszywające na wylot gasiło cały rozpęd. Nie było złudzeń! Wściekał się, że gdy nań patrzy, nie może być poważnym i jednocześnie wybuchał śmiechem. Cóż za rozkosz śmiać się razem i rozumieć wzajemnie! Śmiech jest lekiem przeciw pysze, jak i przeciw przygnębieniu chorobliwemu, zwłaszcza dla młodzieńca, który raz uważa się za wszechpotężnego, a drugi raz za nicość... Namiętności jego rosną wraz z ciałem nazbyt prędko, jest dzieckiem jeszcze, a czuje się już mężczyzną. Tragiczna zmarszczka wrodzona Markowi, a podkreślona świadomie przed zwierciadłem, była w rękach Sylwji czemś jak aksamitny kapelusz, który modelowała zręcznemi palcami. Znała z doświadczenia krzepiącą moc śmiechu inteligentnego... Metody tej zalecać nie sposób innym. Każda metoda tyle warta, co osoba praktykująca ją. Nie należy ryzykować naśladowania Sylwji bez jej zręczności, gdyż możnaby się sparzyć. Był to artykuł paryski... bez konkurencji...

Ciotka i siostrzeniec, paryżanie z krwi i kości, zgadzali się doskonale. Ta cicha swoboda i zdrowa ironja ufności, bez cieni, które są gorsze niż światło, wywołały zwolna wzajemną ufność Marka. Posunął się aż do opowiadania o doświadczeniach własnych, przedstawiając je nawet w świetle, niezbyt dla siebie korzystnem, a popędliwego chłopaka nie rozgniewał jej śmiech. Po wywnętrzeniu się z tego, co było, wyznał to, co jest, i pytał o radę, gdy miał popełnić jakieś szaleństwo. Nie znaczyło to jeszcze, by się miał powstrzymać. Przynajmniej wiedział teraz atoli, że jest głupcem. Ile razy spostrzegła, że nie zdoła go namówić, by dał pokój, mówiła:
— A więc rób, co chcesz! Ale przynajmniej obserwuj, głuptaku!
Potem pytała:
— No, widziałeś głupca?
On odpowiadał:
— Widziałem. Byłem głupcem.
— Miałaś rację.
Chodzili razem po mieście, w którem nic tajnego nie było dla Sylwji i z czem się też nie kryła wcale...
— Nazywam wszystko po imieniu.
Nacóż się zdała skromność udawana. Śmiałe jej słowa, poważna praca, silna uczciwość, równowaga porządku i swobody były to źródła, u których wzmacniał się i nabierał kontroli nad sobą rozprężony umysł chłopca. W ten to sposób ze stałej poufałości, w oczach bojaźliwych mogącej mieścić niebezpieczeństwo, wyłoniło się szczere, wolne od wszelkich dwuznaczności braterstwo, nowicjusza i starszej towarzyszki.
Przywiązanie to nie było zresztą dla Marka sprawą najpoważniejszą, stanowiło dlań tylko rozrywkę w myślach innych.

∗             ∗

SYLWJA nie wspominała Markowi o Anetce. Podejrzywał on jednak, że ciotka wysyła matce tygodniowe sprawozdania o nim. Domyślając się tego, sprytna osóbka postanowiła urządzić sztuczkę i kilka razy zostawiła na stole list otwarty, pewną będąc, że go przeczyta. Marek stwierdził, iż niema o nim wzmianki i miast zadowolenia, uczuł urazę. Nie pragnął wcale, by się z nim nie liczono. Pewnego dnia spytał niecierpliwie:
— Cóż wy sobie macie ciągle do powiedzenia?
— Kochamy się! — odparła.
— Dziwny gust!
Sylwja wybuchnęła śmiechem.
— Z czyjej strony?
— Z obu.
Sylwja go potargała za ucho.
— Jesteś, widzę, zazdrosny?
Zaprotestował głośno.
— Nie? To dobrze. Nie byłoby na to lekarstwa.
Wzruszył ramionami. Przez połowę jeno wierzył, lecz był zaintrygowany. Jakże dwie kobiety tak odmienne mogą być siostrami i kochać się? Tajemnicza matka zaczęła go ponownie zajmować.

Anetka zdecydowała się nie narzucać synowi z przywiązaniem swojem, poprzestając na zwierzaniu się Sylwji, z jej nawet porady. Opuszczony przez matkę, Marek zaczął odczuwać jej brak. Gdy nastały wakacje letnie, uległ, przystał łaskawie namowie Sylwji, i pojechał.
Ale próba była dla obojga przedwczesną jeszcze. Anetka zdołała z oddali hamować swe uczucia, inaczej było atoli zbliska. Stęskniła się zatem, od długich miesięcy ginęła z pragnienia. Serce jej wołało o kropelkę... nie o cały potok miłości. Daremnie powtarzała sobie mądrą maksymę Sylwji:
— Jeśli kochasz, nie okazuj tego zanadto!...
— Czyż można ukryć miłość? Trzebaby chyba kochać połowicznie tylko. Nie uznawała połowiczności. Dla matki i syna było to wszystkiem, lub niczem. Ponieważ zaś dla Anetki było wszystkiem, przeto niczem dla Marka.
Przybył przepojony najróżniejszemi uczuciami, urazą ale i pociągiem równie żywym, który czekał tylko sposobności ujawnienia się, zabłyśnięcia, niby chmura naładowana elektrycznością. Gdy jednak tylko ujrzał tę kobietę, od której wionął jakiś wichr mocarny, płomień skrył się chmurze, a niebo zostało puste. Cofnął się odrazu przed dotknięciem rąk, dźwiękiem słów, spojrzeniami, przed całem tem przywiązaniem — absorbującem, które go brało w posiadanie... Dość tego!... Raz jeszcze ziściły się słowa Ewangelji:... Nie tykaj mnie!
— Jakto? Czyż obowiązują tych nawet, którzy cię kochają?
— Tych zwłaszcza!...
Nie umiałby tego wytłumaczyć. Ale natura wiedziała. Nie trzeba było się poddawać. Nie przyszedł jeszcze czas na to.
Piła go chciwie...
— Szukaj! Woda znikła. Możesz jeno w piasku szukać palcami i ustami...
Patrzyła na niego zbyt natarczywie. Czuł ten wzrok niespokojny i śledczy, który badał każdy poszczególny rys. Jak każda matka, zajęła się przedewszystkiem zdrowiem jego. Drobiazgowe pytania niecierpliwiły młodzieniaszka. Odczuwał je z uśmiechem wzgardy. Istotnie, wbrew pozorom, zdrowie mu dopisywało. Wyrósł, zeszczuplał na twarzy, policzki mu zapadły, wyglądał jakby wygłodzony, wymęczony, a na spalonej wardze górnej ukazał się meszek zarostu. Ten wygląd chorobliwy spowodowały rozterki duchowe. Utraciwszy kontakt, nie umiała w nim matka czytać. Widziała na tych młodzieńczych ustach i czole, ślady przedwczesnego znużenia, przejść, surowości i ironji. Serce jej ścisnęło się i zadała sobie pytanie:
— Cóż on robił? Co widział?
Zadrżała na myśl, że to święte ciało zostało może pohańbione. Czuła, że ponosi za to odpowiedzialność. Czemuż go opuściła? On jednak odpychał ją. A cóż uczynić można dla obrony tego, kto zamyka duszę swoją? Czyż się włamać? Zamek był dobry! Metal twardy... jej metal... A zresztą cóżby ujrzała, wszedłszy tam? Bała się myśleć o tem.
On zaś, czując, że jest śledzony, zamknął okiennice duszy. Tak, prawdą było to, co pochwyciły oczy matki. Był pohańbiony. Cień leżał na dziewiczej cerze, cień drzewa poznania... Tak... przedwcześnie widział i poznał... Ona zaś nie dostrzegała tych reakcyj duszy, w którą rzucony został posiew zdrowej odrazy, lojalnych cierpień i owej dwoistości buntu i zapału namiętnego, które się kryją wstydliwie w sercu, bowiem instynkt męski chce, by potomstwo człowiecze walczyło samo, bez pomocy.
Ponieważ tedy nie chciał jej wpuścić do siebie, musiała poprzestać na życiu obok niego, drzwi w drzwi, bez żadnej poufałości. Było to smutne życie. Anetka przestała już zdawać sobie sprawę z surowości swego życia, ale naskórek Marka był zadrażniony, jak od grubej bielizny. Ciężył mu ten tragizm ponury, którego ona już nie dostrzegała. On znowu nie uświadamiał sobie, że jej odmawia tego jedynego promyka, któryby mógł ją rozradować, że mrozi w zalążku kwiat miłości macierzyńskiej. Cofnięta z powrotem we wnętrzny dramat, któremu ujść chciała, zdradziła bezwiednie niepokój myśli, który ją dręczył w tej chwili. A Marek uczuł w tem tyle podobieństwa do niepokoju własnego, że skrył się lepiej jeszcze.
Duszna atmosfera małomiasteczkowej egzystencji nie mogła mu także dać zadośćuczynienia za cienie panujące w domu, ni żadnej rozrywki. Wieś bujna, roześmiana, dojrzała, płowowłosa, drzemała w sierpniowem słońcu. Dobrzeby mu zrobiła, gdyby ją był objął w młodzieńcze uściski. Ale mały paryżanin nie odczuwał jeszcze natury. Zbyt dużo spraw zajmowało umysł jego i zmysły! Nie wybiła godzina, w której oczy otwierają się, by czytać tekst muzyczny łąk i pól. Trzeba być dojrzalszym, by odkryć wartość krajobrazu, pozbawionego przyozdoby i zapachu fiołków. Nieświadomie jeno ogarnąć to może ciało, urok przychodzi później.
Anetka wzięła go kilka razy na przechadzkę. Ale obecność drugiego człowieka przeszkadzała jej rozmawiać z przyrodą. Anetka myślała głośno, radując się namiętnie ziemią i powietrzem. Oddzielało ją to znowu od chłopca.
— Usuń mi się ze słońca!...
Lubiła chodzić. On widział jej siłę, jej młodość rozbudzoną szybkim rytmem kroków i krwi. Widział jak biega, wykrzykuje, zachwycona kwiatkiem, to znów owadem... Później, po powrocie do Paryża, obrazy te miały go odnaleźć, ujrzał znów tę radość, tę pełń życia, te oczy, usta, spocony kark i szyję... (raz pod wpływem rozradowania przytuliła go do siebie szaleńczo, poufałość ta uraziła młodego mężczyznę)... Na razie wszystko go razi. Kobieta ta nuży go. Traci co chwila dech. Czuje się upokorzonym. Znieść też nie może, gdy ona zwalnia kroku, by mógł nadążyć. Wkońcu położył koniec tym przechadzkom, odmawiając stanowczo.
Pozostały teraz jeno nudy. I nie ukrywał tego wcale. Nie uskarżał się,... nie... nie mówił nic... poświęcał się tylko.
Tego rodzaju zachowania znieść Anetka nie mogła żadną miarą.
Poświęcenie? Nie, mój chłopcze, nie chcę tego! Raczej wolę rozstać się z tobą!...
Uczyniła wysiłek ostatni:
— Brak ci Paryża? Jedziemy tedy do Paryża!
Spędziła tam z nim ostatnie trzy tygodnie wakacyj, mimo odrazy, jaką ją przejmował powrót.

Od roku już poza Sylwją nie utrzymywała stosunków z nikim, prócz młodą wdową-dziewicą w żałobie, Lydją Murisier, ale listy nadchodziły coraz rzadziej i były coraz bardziej ogólnikowe. Kochały się, a jednak było tak, jakby teraz utykały na przeszkodach, na pewnych słowach,... barjerach serca... i nie chciały pogłębiać tego. Zachowały o sobie serdeczne wspomnienie, miłoby im było pocałować się, nie pragnęły atoli spotkania i wywołanej tem rozmowy szczerszej. Dowiedziawszy się po przybyciu, że Lydja wyjechała na dwa tygodnie, doznała Anetka rozczarowania i ulgi jednocześnie.
Nie to ją atoli najbardziej odstręczało od domu. Była rzecz inna, o której wolała naprzód nie myśleć... A stało się gorzej jeszcze, niż przypuszczała.
Weszła do mieszkania... Wyjeżdżając, zostawiła je dwu zbiegom, Aleksemu i Apolonji, wyłączając tylko swą sypialnię i pokój syna. Oni jednak zajeli wszystko, uważając się teraz za posiadaczy. Anetka wydała im się intruzem i pozwolili jej z łaski zamieszkać pod jednym z nimi dachem. Rozpogodzili się dopiero wówczas, gdy im powiedziała, że przybywa na jakichś dwadzieścia dni tylko. Apolonja miała ponadto ochotę odstąpić jeden tylko pokój, twierdząc, że przez trzy tygodnie matka i syn mogą sypiać razem. Oburzony Marek odzyskał swe prawa, zbrojną ręką wyrzucając ze swego pokoju graty Aleksego. Anetka zastała mieszkanie w stanie opłakanym. Wszędzie nieporządek i brud, naczynia poszczerbione, kuchenne przybory przepalone i zatłuszczone, ściany ochlapane wodą, która ściekając, spowodowała miejscami wygnicie podłogi, meble zniszczone i podarte... tak samo firanki... Nie uszanowali niczego. Najlepsze kołdry, pościel zabrali bez skrupułów z sypialni Anetki i używali tego. Portrety i ryciny, któremi ozdobiła swój widnokrąg domowy, były poprzewieszane, usunięte, stały na posadzce, oparte o ściany, wisiały obrócone wstecz, a wreszcie niektóre znalazły się w rupieciarni. Apolonja zastąpiła je fotografjami rodzinnemi, gebami pokracznemi lub dewocjonalnemi. Nawet książki i papiery, oprócz niewielu zamkniętych na klucz były najwyraźniej obmacywane, nie tyle przez ciekawość (Apolonja nie umiała czytać wcale), co z nudy i z powodu gorączki palców. Ślady tego były widocznie wyraźne w postaci plam i załamań kartek. Całe mieszkanie cuchnęło norą zwierzęcą. Oburzony, wściekły Marek chciał wyrzucić ten pomiot na schody. Anetka starała się uspokoić go. Uczyniła kilka ostrych uwag, które Apolonja przyjęła źle. Anetka spostrzegła odrazu, od pierwszych słów, że dziewczyna cierpi na bezład umysłu, że przechodzi jakiś kryzys tragiczny. Natrafiła na ten właśnie stan rzeczy.
Brat i siostra unikali się wzajem. Czuli do siebie, jakby nieprzyjaźń, odrazę, gniewali się, czy bali siebie. Nagły powrót Anetki zmusił ich do zamieszkania w jednym pokoju. Po nocach słychać było znowu gwałtowne przejścia od głosu tłumionego do burzliwej melopei, z pośród której wyrywały się apostrofy rzucane krzykliwie. Potem zapadała ołowiana cisza. Trwało to przez tydzień. Raz w nocy Apolonja jęła krzyczeć i wyszła z pokoju. Anetka wstała, przykazując milczenie. Zastała ją w kurytarzu, pół nagą. Drapała się paznokciami i lamentowała. Straciła zmysły. Anetka wprowadziła ją do siebie, usiłując uspokoić. Położyła się. Apolonja legła przy łóżku, miotając dzikie słowa. Anetka położyła jej dłoń na ustach, by nie zbudził się chłopiec w pokoju przyległym... (słuchał oddawna już). Z tego zalewu słów urywanych, Anetka wyłowiła wkońcu... prawdę. Dreszcz ją przejął lodowaty.
Noc mijała. Skulona na dywanie Apolonja mruczała, ryczała, milkła, to znów modliła się szaleńczo. Wreszcie zasnęła z otwartemi ustami, chrapiąc. Anetka nie spała wcale. O świcie, przy pierwszych blaskach, wychyliła się z łóżka, spozierając na śpiącą z głową przewróconą wstecz i wzniesionym dzikim pyskiem przerażonego pościgiem zwierzęcia. Była to jakby antyczna maska, o grubych rysach, straszna i groteskowa, maska Gorgony bez oczu, których bielmo wyraża niemy krzyk rozpaczy. Gorgona zbudziła się pod jej spojrzeniem. Zaledwo dostrzegła nad sobą te badawcze oczy, wstała porywczo i chciała odejść. Anetka powstrzymała ją, a Apolonja wykrzyknęła:
— Czegóż to chcesz pani jeszcze? Puść mnie! Wyrwałaś mi pani z ust chleb, uwalany w łajnie, moją hańbę, moje całe dobro... Czegóż chcesz więcej? Nienawidzisz mnie, gardzisz mną, pani! Ja także. Jestem plugawa. Ale więcej warta od pani!
— Nie nienawidzę was, Apolonjo — powiedziała Anetka — ale żałuję.
— Napluj na mnie, pani!
— Nie mnie przysługuje sąd. Wasz Bóg to zrobi. Ale jesteście szalona i lituję się nad wami. Świat cały, zresztą, szaleje. Nikt nie wie, czy jutro nie zwarjuje... Ale nie możecie, Apolonjo zostać tu dłużej.
— Wypędzasz mnie, pani?
— Muszę bronić syna.
— Gdzież mam się podziać?
— Idźcie pracować! Trzeba szukać zajęcia. Jakże możecie od dwu lat trwać tak w bezczynności, gdy cały kraj w niedoli.
— Niedola nasza taka sama. Niech płacą inni!
— Któż wam pomoże, jeśli nie wy sami sobie? Choroba, która was gryzie, to bezczynność. Praca tylko może was wybawić.
— Nie mogę.
— Jakto? Osoba jak wy silna, nawykła do roboty w polu, nie chce wyładować swej siły i zamyka się w bezczynności, niby wilk w klatce, wyjąc przez kraty do Boga! Bóg, to praca.
— Nie mogę. Trzeba mi mego mienia. Trzeba mi ziemi mojej. Oni zabrali i zniszczyli wszystko, mienie moje, ziemię, całą rodzinę. Nic nie zostało. On jeden tylko (wskazała na pokój Aleksego). A i jego także nienawidzę. Nienawidzę siebie! Nienawidzę Boga, który do tego dopuścił.
— A mnie go żal, choć weń nie wierzę. Lituję się nad nim. Wszyscy go zdradzacie. Nienawiść to jedyne słowo, jakie pełni usta wszystkich. Nie znacie nic innego. Jeśli Bóg jest, to dał wam przecież wolę. Cóż z nią uczyniliście?
— Tarzam się w tem bagnie, w tem ciele, które mi dał. Mszczę się nad nim. Jest we mnie. Przeto niszczę siebie.
— Wasz Bóg jak skorpjon, nie mogąc zabijać, zabija sam siebie.
— To Bóg dzisiejszy, Bóg Verdun!
— Sprawiasz mi przykrość wielką, Apolonjo. Daj pokój. Czyż i mnie chcesz zniszczyć?
— Nie będę pani zawadzała długo.
Ucichła.
W ciągu dnia wynieśli się, a cały dom odetchnął. Sąsiedztwo ich było powodem ciągłych skarg. Anetka pragnęła tego, zaniepokoiło ją atoli, że poszli tak prędko. Spytała Apolonje o nowy adres. Odmówiła. Na propozycję wsparcia pieniężnego, odpowiedziała także brutalnem: Nie!

Tego samego tygodnia przybył na urlop czterdziestoośmio godzinny, sąsiad z tego samego piętra, młody Chardonnet.
Czas ten spędził zamknięty w mieszkaniu i nikt nie go widział.
Marek słyszał przez ścianę jego kroki, a bystrem spojrzeniem wyśledził ten cichy dramat powrotu.
Klarysa zmieniła się w tym roku całkiem. Minęła burza szaleństwa. Przesiadywała w gnieździe cicha, zamknięta wśród czterech ścian i wśród bardziej jeszcze szczelnych zakamarków myśli. Cicho, bezhałaśnie chodziła z pokoju do pokoju, nie potrącając mebli, ni wywołując skrzypnięcia posadzki... Istna kotka. A wspomnień jej, ni marzeń nikt nie mógłby wyczytać w jej oczach bez źrenic aksamitnych, błyszczących z zewnątrz, a pozbawionych wnętrznego światła, ani też w twarzy bladej, pokrytej szminką. Kiedy przybył mąż wygłodniały i wbił zęby w owoc swego ogrodu, nie znalazł już owego dawniejszego smaku duszy. Był lichym spostrzegaczem, mimo to jednak zauważył, że poza fasadą domu wszystko uległo zmianie. Cóż się stało? Jak dojść? Uśmiechnięta fasada nie zdradza nigdy tajemnicy swojej. Daremnie brał żonę w objęcia. Miał ciało tylko, nie myśli. Cóż uczyniło to ciało? A myśl, świadek tego ciała, co przeżyła, chciała i widziała? Co wie, i co ukrywa? Nie powie tego nigdy... Nie dowie się.
Rozmawiają spokojnie o rzeczach potocznych. Nagle głos męża nabiera akcentów gniewu, bez widocznego powodu. Czuje to. Ona jest przygnębiona. Milkną. Jemu wstyd, że się zdradził i wściekły jest, że nie może zdobyć tajemnicy. Są z sobą, złączeni, zmurowani razem. Po chwili on wstaje i wychodzi, trzaskając drzwiami. Klarysa nie uczyniła ruchu, ale po chwili słyszy Marek, że wyciera nos i wie, że płakała.
Kiedy po upływie urlopu mąż wyjeżdża, nie mają sobie nic do powiedzenia. To, coby powiedzieli, zawaliłoby fasadę życia, przeto boją się wstrząsnąć nią. Jakżeby potem żyli wśród gruzów, niby na równi zbombardowanej, jaką jest życie obecne, gdyby nie mogli przyczepić gniazda do fasady przeszłości, do złudzenia tego, czem byli dawniej!... Żegnają się... Mają wargi suche. Całują się. Kochają. Są sobie obcy.

Tego samego tygodnia, kiedy Anetka miała wyjeżdżać, wróciła do Paryża Lidja Murisier.
Spotkanie byłe czułe, serdeczne, usta ich złączyły się bez słowa. Ale gdy słowo padło, słychać je było jakby z poza muru. A wiedziały także obie, że mając klucz do furtki, żadna nie otwarłaby była za nic w świecie. Rzecz najboleśniejsza taka barjera. Chcą się zetknąć, a żadna nie czyni nic, by usunąć przeszkodę.
Lidja utraciła ten kwiat szczerej bezpośredniości, którego wdzięk poetyczny i woń przepajały każdy jej ruch. Ukryła go starannie pod kirem żałoby. Złożyła swą naturę zmarłemu w ofierze. Mistyczne upojenie bólem pierwszych chwil minęło bezpowrotnie i znikł ten tragiczny urok. Stany takie wymagają sztucznych środków. Serce prosi o laskę zapomnienia. By je zmusić do pamięci, trzeba spętać łańcuchem i męczyć. Jak niewolnik przykuta do kieratu, biczowała się Lidja batem woli, powtarzając myśli zmarłego:
— Myśl o nim! Myśl o nim!...
Nie dość tego:
— Myśl jak on!...
Zrezygnowała całkiem z myśli własnej, by poślubić myśli istoty, którą chciała wyrwać niepamięci... swojej niepamięci, (tragiczna to walka dusz wśród nocnej ciszy ze śmiercią zagarniającą skarb miłości!...) Przepoiła się idealizmem idei oschłych, abstrakcyjnych, które stanowiły tkankę duszy Girardów. Oni to mówili teraz przez jej usta, usta złaknione pieszczot upojnych.
Jakże ciężko było i dziwnie słuchać tego. Anetka słyszała wszystko, lodowaciała coraz bardziej i nie mogła odpowiadać. Czuła dobrze świadomą nieszczerość, bohaterski wysiłek kłamstwa, jaki czyniła ta biedaczka, by wierzyć w to, w co nie wierzyła, i myśleć tak, jak nie myślała. Nie mogła odpowiadać! Demaskowanie byłoby okrucieństwem nieludzkiem. Ta jeno podpora trzymała kruchą i skruszoną już roślinę, inaczej byłaby upadła napewno. Ale chociaż Anetka milczała, Lidja czytała jej myśli na zamkniętych wargach, tem staranniej naciskając zasuwkę furtki w dzielącym je murze.
Lidja egzaltowała tę wojnę, która jej zabrała szczęście życia. Wijąc się, gloryfikowała problematyczną przyszłość, jaką miały wydać te bitwy. Był tam mesjanizm mglisty, sprawiedliwość, pokój przyszłości, ziszczony okrucieństwem i mordem masowym dni bieżących, miał się wyłonić z miljonowych zasłon żałoby... a raczej zakwitnąć na ciałach, na ciele ukochanego, użyźniony krwią (ta jeno krew ważną była). Miało nastać królestwo Boga. A Bóg ten nie miał postaci, jako Bóg ludzi Zachodu, którzy go zatracili, a chcą za wszelką cenę Boga... Demokracji uniwersalnej.
O usta czułe, a bolesne, jakże fałszywie brzmią na was te słowa! Uśmiech męczeński wygląda jak rana na tych ustach...
Dzierżyła wysoko wiarę swą, paradowała nią. Jednocześnie odgadła, że Anetka już ją utraciła, (czyż miała kiedykolwiek?) że jest obojętna na wszystkie ideje i namiętności, miotające w chwili bieżącej różnemi ojczyznami. A Anetka nie wiedząca o tem aż do tego czasu wyraźnie, poznała rzecz całą przez ową opozycję instynktu, który dzielił ich drogi życia, mówiąc obu kobietom:
— Na tej ziemi, niestety, nie spotkacie się już.

Dokądże atoli uciekać na tej ziemi? Cóż uczyniono z tej ziemi?...
Powietrzem Paryża, powietrzem świata niesposób było oddychać, w ostatnich dniach lata 1916 roku. Ziemia przypominała rozwartą paszczę śmierci. Dech tej paszczy szaleńczej cuchnął trupem ludzkości, a zwały ciał miażdżonych od Somy po Verdun nie mogły jej nasycić. Niebo nie widziało hekatomb takich od czasu świętych rzezi ludów, dokonywanych przez Azteków. Dwa narody sąsiednie weszły świeżo w krąg śmierci z radością wielką. Było to od dwu lat, trzydzieste drugie wypowiedzenie wojny. Tancerze przytupywali. Prasa, siedząca w kucki dookoła, strzelała z palców, bębniła piszczelami na kociołkach, wyła z uciechy. Śpiewała w Niemczech nowy hymn św. Franciszka, hymn do siostry naszej, Nienawiści.
— Dał nam Pan Wiarę, dał Nadzieję i Nienawiść. Ale Nienawiść jest największa ze wszystkich trzech...
Wiedza francuska, zazdroszcząc dziewiędziesięciu trzem „intellectuelom“ chciała mieć swoich i opublikowała dokument hańbiącego obłędu: Niemcy, a wiedza“, gdzie z wyjątkiem dwu, najwięksi myśliciele nietylko wyrzucali z rodziny europejskiej Niemców, ale zbadawszy klinicznie ich mózgi, kości i ekskrementy, wykluczyli z całego rodzaju ludzkiego. Jeden z mistrzów wiedzy chciał, by zmieść Berlin z ziemi i zostawić pośrodku tej ziemi pychy oazę pomsty i gruzów“. Pewien uczony prawnik uzasadnił legalizm represaljów. Pewien rzecznik liberalnego katolicyzmu Francji, człowiek uczciwy i szanowany, winszował katolikom francuskim, że nie zawahali się w imi Chrystusa nie przebaczyć katolikom niemieckim“. Inny wybitny dostojnik Kościoła żądał, by cesarz został mu oddany jako łup wojenny. Chciał go wsadzić do klatki niedźwiedziej w „Jardin des Plantes“. Ohyda i groteska spotkały się na tym terenie, Tartuffe i papa Ubu. Bezwstyd grajków i nauczycieli tańca dosięgnął himalajskich wyży. Pewien obłudny minister wielbił na posiedzeniu Rady głosem wzruszonym wśród entuzjastycznych okrzyków słuchaczy, wzniosłą bezinteresowność dzienników, które płacił. Inny blagier Lloyd, mały, bardzo mały Kromwel, Cyrano w szlafroku, trzymając w jednej ręce Biblję, a w drugiej miecz (miecz innych) głosił braciom Baptystom nową Genezę. Przyrównywał stworzenie świata do wojny, której był panem miotając pioruny na synów grzechu, czyli pacyfistów.
Bowiem żadna nieludzkość, żaden brak litości porównać się nie da z ich okrucieństwem powstrzymywania wojny“ pół drogi... Tymczasem Ameryka całkiem spokojnie zaokrąglała rachunki, wysyłając Staremu Światu narzędzia śmierci. Jeśli jest powiedziane: Nie zabijaj“... to niema nigdzie, że nie wolno w sposób honorowy fabrykować narzędzi mordu, pod warunkiem, by były w dobrym gatunku i zostały dobrze zapłacone.
Anetka zatykała uszy i pełna wzgardy, oraz wstrętu szukała schroniska u siostry. Ale Sylwja była obojętna na dolę innych... poza ciasnym kręgiem swych bliskich, tych, których kochała i którzy byli jej własnością.
— Droga moja, nie trzeba sobie tego brać do serca. Bądźmyż cierpliwe. Popatrz na mnie! Czekam. To się musi kiedyś skończyć. Ale pośpiech zbyteczny. Tu musi jeszcze trwać przez czas pewien... Jeden z mych dobrych przyjaciół, śliczny chłopak, trzy galony, krzyż wojenny (zabito go...) powiedział mi, że trzeba jeszcze zabić miljon Niemców.
Anetka spojrzała jej badawczo w oczy. Czyż mówiła serjo?... Tak, była całkiem poważna... niezbyt głęboko, oczywiście! Nie wkładała w swe słowa namiętności. Nie żywiła urazy do tych, których zabijała zgóry... Ale, jeśli tak być musi!...
— Czy wiesz, — powiedziała Anetka — że za twój miljon poświęcić musielibyśmy co najmniej pół miljona naszych...
— Ha, trudno, moja droga! Trzeba być rozsądną!...
Rozsądek! Tego nie brakowało im wcale. Posiadali z tuzin przeszło rozmaitych rozsądków...
Życie światowe rozpoczęło się na nowo. Tea rooms były przepełnione, a piękne klientki zachodziły znowu do Sylwji. Minęło napięcie zeszłoroczne, męski gest pierwszych doświadczeń, reakcja śmiertelnej nienawiści i szał rozkoszy, które wstrząsały zmysłami, jak febra nawrotowa. Było teraz straszniej jeszcze. Natura ludzka przywykła. Przystosowała się do nowych warunków z tą plastycznością nikczemną a przedziwną, jaka od czasów wstrząsów tworzącej się dopiero ziemi pozwoliła człowiekowi, niby robakowi, przeciskać się przez najmniejsze szczeliny, którędy ujść można było z życiem, podczas gdy gatunki mniej podatne renegacji i giętkości zbawczej, wyginęły w ciągu niezliczonych tysiącleci. Jeśli mamy podziwiać sztukę odbudowy egzystencji normalnej, wśród najmonstrualniejszych anormalności, to Paryż ówczesny był istotnie godnym podziwu.
Ale Anetka nie była usposobiona do bicia przed nim czołem. Widziała jego refleks na twarzy syna i przejmowało ją to grozą. Marek nie był tuż teraz podniecony, znikła drżączka, urywane słowa, przeskoki gwałtowne nastroju, śmiech szyderczy, słowem wszystko co niepokoiło matkę roku zeszłego. Nie było w nim teraz widać nic. Zobojętniał zupełnie. Blada jego twarz, którą żarła, skryta kędyś, na dnie, gorączka trawiąca, była podobna do drzemiącej powierzchni stawu. Woda mętna, ale bez zmarszczki, nieruchoma, nie widać nic w głębi, a z zewnątrz nie pada żadne odbicie. Woda śpi...
Śpi, tak się wydaje, bowiem nie dostrzega, nie czuje, nie słyszy ni huraganu, kładącego wokoło całe lasy, ni smrodliwego zaduchu śmierci, ni jęków, ni matki, pochylonej z niepokojem nad brzegiem... Cóż wiedzieć można, zresztą?... Życie jakieś drąży sobie drogę pod mazistym nalotem, kryjącym staw. Nie czas jeszcze na ujawnienie. A jeśliby nawet ujawnił się, to nie oczom błagalnym matki.
Zwierzał się potrosze w rozmowach ze Sylwją. Było mu z nią dobrze i mówił spokojnie. W stosunku do Anetki pilnował się i obserwował. Zresztą nie było już w nim zuchwalstwa, irytacji, jak dawniej. Stał się grzeczny. Słuchał, nie odpowiadając. Czekał bez niecierpliwości. Czekał cierpliwie na jej wyjazd.

∗             ∗

WYJECHAŁA, zupełnie wyczerpana. Syn był jej teraz bardziej obcym, niż w okresie starć. Z przeciwnikiem coś zawsze jeszcze łączy, z obojętnym — nic. Stała mu się niepotrzebną. Starczyły mu inne, n. p. Sylwja. Traci placówkę ten, kto ją opuszcza. Przepadł już dla niej.
Nie było dla niej miejsca w sercu syna, ni w świecie całym. Wiedziała dobrze, z kim nie jest, a z kim jest, tego nie dostrzegała wcale. Wszystkie ludzkie racje bytu, chęci życia, wiary, chęci wierzenia, walki, podniet zwycięstwa, wszystko to spadło z jej ciała, jak odzież zużyta, jak z drzewa listowie zeszłoroczne. A mimo to... chciała... Obcym był jej ten stan neurasteniczny, w którym energja rozwiewa się i znika płochliwie. Przepajała ją energja, a przygnębienie miało swe źródło jeno w braku zużytkowania tej energji. Co począć z tą siłą, żądzą czynu, walki, kochania... z żądzą (tak, i ona także...) nienawidzenia? Czyż kochać to, co kochają oni? Nie! Czy nienawidzić to, co oni nienawidzą? Przenigdy! Walczyć? Ale za jaką sprawę? Kędyż się zwrócić ma, do kogo, będąc osamotnioną w tej ciżbie?

Od tygodnia już podjęła na nowo służbę w szkole. Pewnego wieczora październikowego wracała do mieszkania znużona i przejęta. Padał deszcz chłodny. Tuż pod domem ujrzała w ulicy niezwykłe zbiegowisko.
Opodal urządzono naprędce szpital. Okopy Verdun wyrzucały stosy rannych. Zbrakło miejsca na krwawe ochłapy męczenników. Poraz pierwszy zapomniana mieścina otrzymała swój ładunek. I odstawieni tam, po raz pierwszy, byli Niemcami!
W miasteczku nie było, aż do czasu wojny, porządnego szpitala dla miejscowej nawet ludności. Biednych rozbitków pracy, czy lenistwa (co wychodzi na jedno, zresztą) umieszczano w lokalach ciasnych, smrodliwych, napół rozwalonych, gdzie zaraza i brud miały od wieków osiedle. Nikogo to nie raziło, chorych, ani lekarzy. Przywyknięto i koniec. Ale wraz z postępem czasu (to znaczy, wojny) zjawiły się nowe myśli (raczej słowa) jak: higjena, antyseptyka... Szło o to, by mnożąc śmierć, uczynić ją czystą i schludną. Pokryto więc politurą złoża brudu nowego szpitala... starego pensjonatu... połączono odór kwasu karbolowego z odorem zgnilizny, oddano klasy pod patronat Św. Ambrożego, męczennika, i wyposażono zakład w łazienkę... nowość niesłychaną!...
A cały ten luksus miał służyć Boszom? Miasteczko zawrzało oburzeniem. Był to cios straszny. Walki miesięcy ostatnich zdziesiątkowały ludność miejscową. Każda niemal rodzina okryła się żałobą. Nawykowa apatja doznała desperackiego, wprost, wstrząsu. Sam personel szpitala różnił się w poglądach. Pewna grupa postanowiła odmówić pomocy nieprzyjacielowi. Petycja zredagowana naprędce krążyła z rąk do rąk, Nadejście konwoju uprzedziło decyzję ostateczną. Dowiedziano się o fakcie dopiero w chwili przybycia rannych. Wszyscy wylegli na ulicę...
Rozpaczliwy korowód był już poza obrębem stacji. Ulica kolejowa została natychmiast zalana, niby ściek podczas deszczu. Zazwyczaj byli to ludzie nieszkodliwi, dobroduszni, obojętni, prostaccy, ale nie źli. Ale najgorsze instynkty rozgorzały w jednej chwili. Wycie zwiastowało zdala już zbliżanie się konwoju. Ujrzano dwa wozy napełnione żywemi strzępami. Ranni zwisali niby łachmany, to głowami przekręconemi wstecz, to rękami, których paznokcie ryły kurz drogi. Mała grupka lżej rannych kroczyła przodem. Mieli bandaże na głowach, lub ramionach. Na przedzie widać było wysoką, chudą postać niemieckiego oficera. Eskorta była niedostateczna. Tłum wzniósł pięści, kobiety nastawiły paznokcie i rzucono się na spotkanie... Święte przymierze! Widać tu było robotników, drobnych przekupniów, mieszczan, a nawet o kilka kroków wtyle damy z towarzystwa. Nieszczęśni przybysze zatrzymali się na chwilę. Ale nadchodzący od tyłu zmusili ich, by szli dalej. Posuwali się tedy, przerażeni, pewni, że za chwilę zostaną wymordowani. Zaczęły latać kamienie. Tłum najeżył się laskami i parasolami. Padały okrzyki złowróżbne, rozbrzmiewało gwizdanie. Skierowane było to wszystko, oczywiście, głównie przeciwko oficerowi. Ktoś mu dał pięścią w bok, ręka czyjaś zdarła mu z głowy czapkę i rzuciła na ziemię, wrzeszcząca kobieta napluła mu w twarz. Oficer zachwiał się na nogach.
Anetkę pchnęło naprzód...
Stała oddzielona trzema rzędami gapiów, patrząc z przerażeniem. Niczego nie przewidziała, nie chciała nic uczynić. Zbrakło jej nawet czasu na uświadomienie... Z pochyloną głową wparła się w tłum rozpychających, zawadzających, i utorowała sobie przejście. Zapoznali się niektórzy z tem, co znaczy pięść Rivière’ów, a także słowa... Dopadłszy niemieckiego oficera, obróciła się do tłumu i wykrzyknęła, wznosząc rękę:
— Nikczemnicy! Zaliż jesteście Francuzami?
Dwa te wykrzykniki wywołały skutek dwu smagnięć biczem.
Ona zaś mówiła dalej jednym tchem:
— Czy jesteście ludźmi? Każdy ranny to rzecz święta! Wszyscy cierpiący są braćmi!
Zapanowała nad tłumem głosem i gestem. Śmiałe jej spojrzenia miotały gromy, trafiając niechybnie w najbliższych. Zaczęto się cofać z pomrukiem. Anetka podniosła czapkę oficera. Ten moment był dostateczny, by zerwać kontakt z otoczeniem. Niezdecydowany dotąd motłoch skupił się, by ją wziąć za gardło... Nagle podeszła do Anetki młoda dama w kostjumie, „Czerwonego Krzyża“ i powiedziała głośno i stanowczo:
— Ta pani mówi, jak przykazuje honor. Ranni nieprzyjaciele zostają pod opieką Francji. Kto im uchybia, bezcześci ojczyznę.
Wszyscy ją znali. Pochodziła z rodu arystokratycznego, cieszącego się ogólną czcią. Mąż jej, oficer, zginął pod Verdun. Gest jej zadecydował. Dwie inne damy, pielęgniarki, stanęły obok niej. Kilku mieszczan zaczęło wzywać do spokoju. Kobieta, która dopieroco pluła w twarz jeńcom, jęła się głośno rozczulać nad jakimś rannym młodzieniaszkiem. Mrucząc i grożąc, rozstąpił się tłum, przepuścił konwój, eskortowany przez młodą damę i Anetkę, która wiodła pod rękę słaniającego się oficera.
Dotarły tak do szpitala, gdzie nie padło ni jedno słowo protestu. Obowiązki zawodowe i ludzkość odzyskały swe prawa. Pod wrażeniem pierwszego zamieszania, które pogarszał brak pielęgniarzy (wahający się wrócili jeden po drugim w ciągu nocy), nie zauważono Anetki, tak że mogła do późna rozbierać i myć rannych, przy pomocy owej furji niedawnej, która jak się okazało, była zacną kumoszką, a teraz wstydząc się swego wybuchu i chcąc, by o nim zapomniano, pracowała gorliwie. Jeden z tych nieszczęsnych został opuszczony przez lekarzy, bowiem operacja była już bezskuteczna. Anetka poświęciła się ostatnim chwilom umierającego.
Był to młodzieniec chudy, nerwowy, o smaglej cerze, typu semicko-latyńskiego z nad Renu. Był strasznie ranny... otwarty brzuch... jam foetebat... i ruszały się w nim robaki. Wstrząsały nim dreszcze, zaciskał z bólu zęby, chwilami jęczał, mrugał oczyma i szukał wokoło siebie czegoś, czegoby się uczepić w chwili tonięcia, jakiejś żywej istoty, przedmiotu, jakiegoś wogóle punktu stałego. Napotkawszy oczy Anetki, wpił się w nie... Wyrażały litość... Ach, cóż za światło nieoczekiwane wśród konania! I nagle zbudziła się skryta na dnie nadzieja.
— Hilfe![1] — zawołał.
Pochyliła się nad nim, podkładając dłoń pod głowę. Szeptała mu po niemiecku słowa współczucia. Była to rosa ożywcza, spadająca na skórę suchą i rozpaloną. Chwycił drugą wolną jej rękę, a Anetka odczuwała teraz każde drgnienie konającego. Szeptała, by był cierpliwy. Biedny młodzian zapierał dech, by stłumić okrzyki. Coraz to mocniej ściskał dłoń, trzymającą go nad otchłanią. Oczy Anetki nabierały coraz to czulszego wyrazu, w miarę, jak nadchodziła śmierć. Mówiła:
Söhnchen! Knäbelein! Mein armer lieber Kleiner...[2]
Drgnął po raz ostatni, otwarł usta, by zawołać. Pocałowała go i nie wysunęła dłoni z uścisku konającego, aż kiedy się przekonała, że nie żyje.
Poszła do domu. Była trzecia rano. Mgła lodowata. Niebo szare. Ulice puste. Pokój bez ognia na kominku. Nie położyła się wcale, aż do białego rana. Czuła odrazę do ludzi. Serce miała przepojone bólem... A mimo to doznawała ulgi. Odnalazła swe miejsce w tragedji ludzkości.

∗             ∗

OPADŁO wszystko, co jej ciężyło dotąd. Strząsnęła to jednym ruchem ramion. I teraz, gdy to miała u stóp, pojęła, jak niezmierne dźwigała brzemię...
Kłamała. Okłamywała samą siebie. Unikała własnego wzroku. Nie chciała patrzeć prosto w twarz potwornym, gnębiącym ją idejom. Przyjmowała biernie konieczność wojny i ojczyzny. Uznawała bojaźliwie wykręt, że jest to fakt naturalny. A oto nagle, wbrew tej naturze dzikiej stanęła jej natura własna, zapoznawana, krępowana, zdradzana i niesyta, chcąc pomsty i swobody. Piersi jej, uciskane dotąd barbarzyńskiemi więzy, zerwały pęta i jeły swobodnie oddychać. Domaga się teraz swych praw, swej radości, swego także cierpienia, ale cierpienia własnego... macierzyństwa...
Macierzyństwo to nie ogranicza się wyłącznie do syna!... Wszyscy jesteście synami moimi. Synowie szczęśliwi, nieszczęśliwi, rozszarpujecie się wzajem. Ale ja was wszystkich obejmuję w ramiona. Pierwszy to wasz sen, czy ostatni, kołyszę was na łonie. Spijcie! Jam jest Matka wszystkich...
Gdy dzień nastał, napisała do matki zmarłego dziecka, któremu zamknęła oczy, przesyłając jej ostatni pocałunek syna.
Potem wzięła książki szkolne, zeszyty i rozpoczęła nowy dzień pracy, nie myśląc o spoczynku. Czuła, że jest silna i ma pokój w sercu.






  1. Pomocy.
  2. Synku! Chłopaczku! Moje biedne, drogie maleństwo!...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Romain Rolland i tłumacza: Franciszek Mirandola.