Duch puszczy (Bird, 1912)/Woda ognista

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Robert Montgomery Bird
Tytuł Duch puszczy
Podtytuł opowiadanie z borów amerykańskich
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1912
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Władysław Ludwik Anczyc
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ  XIII.
Woda ognista.

Ból, jakiego jeniec doznawał od krępujących go rzemieni był tak gwałtowny, że kilkakrotnie zemdlał. To opóźniało pochód Indyan i wkońcu skłoniło ich, że mu więzy zdjęli. Nie z litości, ale z obawy ażeby nie umarł w drodze, zaczęli mu okazywać nieco więcej współczucia. Kilka razy nacierali obrzmiałe jego ręce wodą, obłożyli lekką ranę na głowie pomiażdżonemi ziołami i obwiązali mu czoło chustką. Nakoniec jeden z Indyan idących obok niego pieszo podał mu kubek wódki, ale Roland nie chciał go przyjąć. Piankishawa wielce to ucieszyło; pochwycił kubek nieprzyjęty przez Rolanda i z rozkoszą go wychylił, mówiąc:
— Dobrze! Piankishaw kocha bladą twarz, bo mu nie robi szkody w wodzie ognistej.
Od tej pory Piankishaw zaczął obchodzić się z jeńcem bardzo przyjaźnie; zarzucił mu wprawdzie pętlicę na szyję z obawy ażeby nie uciekł, ale wciąż z nim gawędził, chociaż kapitan mało go rozumiał, bo mówił bardzo zepsutą angielszczyzną. Wkońcu Indyanin tak się rozczulił, że zaczął klepać Rolanda po ramieniu i przyrzekł mu uroczyście, iż za powrotem do swojej siedziby przyjmie go wobec całego pokolenia za syna.
Uczucia te jednak były bardzo nietrwałe, a zależały głównie od czarującej baryłki z wódką, do której stary człowiek częściej zaglądał, aniżeli sobie życzyli jego towarzysze. Ile razy pociągnął haust, był w najcudniejszym humorze, ale po upływie jakiegoś czasu wpadał we wściekłość, podnosił siekierę i byłby zabił ukochanego syna, gdyby mu nie przeszkodzili dwaj dzicy.
Robili mu oni ciągle wyrzuty że pije wodę ognistą, że upijanie się nie jest godne wielkiego wodza. Piankishaw słuchał tych wymówek cierpliwie i uznawał ich słuszność, ale baryłka wywierała magiczny wpływ na dzikiego. Podobnie jak ryba krążącą około wędki, chociaż z doświadczenia świadoma, że jej zgubę przyniesie jeżeli połknie przynętę, nie umie się oprzeć pokusie, tak stary wódz po niejakim czasie z podwójną chciwością chłonął zabójczy napój. Gadatliwość jego zwiększała się wówczas: raz opowiadał swoje czyny wojenne i myśliwskie, to znowu rozwodził się nad cierpieniami jakich w swojem życiu doznawał, a najbardziej użalał się nad stratą swego syna, którego mu biali barbarzyńcy zabili.
— Tak, tak — mówił z głębokim żalem — Biały Sokół był dobrym strzelcem, kładł trupem srogie niedźwiedzie i rącze jelenie, w jego wigwamie unosiła się zawsze woń świeżo upieczonej zwierzyny. Blade twarze zamordowały Białego Sokoła i zdarły z jego głowy pęk włosów zdobnych różnobarwnemi piórami. Oczy jego zamknięte nie śledzą już pantery w legowisku, a dzielna ręka łuku nie napręża...
Łza zakręciła się w oku starego wojownika, ale otarł ją szybko jako niegodną męża i mówił dalej:
— I dlaczegóż blade twarze opuszczają rodzinną ziemię? Pocóż przebywają wielką wodę słoną na skrzydlatych łodziach? Po to, ażeby mordować czerwonych ludzi, wydzierać ich ziemię, którą Wielki Duch przeznaczył im na mieszkanie, a potem nazywają nas zabójcami, że bronimy swoich wigwamów. Czerwone twarze nie wędrują do krainy białych, ani palą ich wiosek. Znać Wielki Duch opuścił swoje dzieci!
Po tych słowach, wyrzeczonych z niezmierną boleścią, Piankishaw znowu sięgnął do baryłki szukać pokrzepienia w wodzie ognistej. Nakoniec wódka zamroczyła zupełnie głowę wodza indyjskiego, zaczął się chwiać na siodle, a że mu strzelba wydawała się za ciężką, oddał ją do niesienia jeńcowi. Roland pochwycił ją skwapliwie, ale odebrał mu ją natychmiast jeden z pieszych Indyan, uważając za rzecz niebezpieczną zostawiać broń w ręku niewolnika.
Staremu Piankishawowi było zupełnie obojętne, kto mu ulżył ciężaru. Usadowił się wygodnie na siodle i gawędził, płakał lub śpiewał indyjskie pieśni na przemian, albo też kiwał się drzemiąc z odurzenia. Nakoniec sen go całkowicie owładnął, a gdy koń, nie czując wędzidła zatrzymał się i począł obgryzać liście krzewiny, Piankishaw stracił równowagę i zwalił się na ziemię.
Obydwaj Indyanie okazując już od pewnego czasu niezadowolenie, wpadli w gniew: jeden z nich porwał baryłkę z wódką i roztrzaskał ją o kamień, a ognista woda rozlała się szeroką strugą na drodze.
Piankishaw, zbudzony upadkiem, leżał na ziemi nie mogąc się podnieść, lecz widok zmarnowanego napoju wrócił mu siły. Porwał się z ziemi, a pochwyciwszy strzelbę z rąk jednego z Osagów, zanim mu zdołano przeszkodzić, przyłożył koniec lufy do łba konia i strzałem wydarł mu życie.
— Przeklęta szkapa bladych twarzy! Zrzuciła wielkiego wodza na ziemię — krzyczał Piankishaw — niechaj zdycha jak pies nieczysty!
Postępek ten oburzył jeszcze bardziej młodych Indyan; zaczęli mu złorzeczyć; on nawzajem wymyślał im, że rozlali wódkę; żwawa kłótnia roznamiętniła obie strony, a gniew Indyan skrupił się na biednym jeńcu.
Dobre usposobienie starego wodza dla Rolanda całkiem znikło; zaczął wyzywać go najobelżywszymi wyrazami. Dwaj towarzysze Piankishawa skrępowali jeńca na nowo i wsadzili mu siodło zabitego konia, oraz trzy tłumoczki, które dotąd koń dźwigał. Wódz dołożył mu ze swej strony kawał zrazówki wyciętej koniowi, a pod takim ciężarem byłby biedny niewolnik niezawodnie upadł, gdyby nie to, że Indyanie postanowili o paręset kroków dalej przenocować.
Orszak doszedł właśnie do małej polanki, w środku której bił żywy zdrój kryształowy. Młodzi Indyanie rozpalili ogień, wyciosali z gałęzi coś nakształt rożna, zasadzili nań końską pieczeń. Wkrótce jadło było gotowe, dzicy raczyli się niem dowoli. Roland był tak strudzony, że pomimo walki całonocnej i długiego pochodu męczącego, nie był w stanie przełknąć kawałka mięsa i poprzestał na odwilżeniu spragnionych ust wodą źródlaną.
Po skończonej wieczerzy Indyanie nazbierali liścia suchego i usłali pod drzewem przy ogniu legowisko, złożyli na niem Rolanda i rozwiązali rzemienie. Zaledwie jednak jeniec rozprostował swe zbolałe członki, gdy Osagowie przynieśli długą, prostą gałąź, położyli mu ją w poprzek piersi i do jej końców przywiązali rozkrzyżowane ręce kapitana; następnie do drugiej żerdki, wzdłuż ciała położonej, przykrępowali jego nogi i przymocowali szyję, tak, iż nie mógł najmniejszego uczynić poruszenia; nakoniec jeden z nich założył jeńcowi na szyję pętlę, której drugi koniec obwinął sobie kilkakrotnie około ręki.
Dopełniwszy tych ostrożności, dzicy ułożyli się obok swego niewolnika i wkrótce potem w głęboki sen zapadli.
Roland nie mógł zasnąć, nie tylko bowiem myśl o uprowadzonej siostrze przepełniała pierś jego goryczą, ale nadto skrępowanie bolesne rąk i nóg i nadzwyczaj niewygodne położenie spędzało mu sen z powiek. Próbował daremno zerwać swoje pęta, ale ramiona krzyża tak go silnie trzymały, że tylko sobie bólu przyczynił.
Pomimo tak nieszczęśliwego położenia, pomimo braku wszelkiego ratunku, Roland nie tracił odwagi, spodziewając się, że może przecież w ciągu dalszego pochodu znajdzie sposobność do ucieczki lub też przez współziomków zostanie uwolniony.
Śród cierpień i marzeń powolnie mu ubiegały godziny nocy. Późno już wszedł księżyc i bladawymi promieniami przeświecał pomiędzy gęstymi konarami olbrzymich drzew puszczy, w której panowała uroczysta cisza. Nakoniec na wschodzie począł majaczyć brzask rannej jutrzenki, a w położeniu nieszczęśliwego nie zaszła najmniejsza zmiana lub ulga. Ogień wypalił się i wygasł zupełnie, kiedy niekiedy szelest jakiegoś zwierzątka, przesuwającego się po zeschłych liściach, przerywał jednostajną ciszę odwiecznych borów; czasami znów lekki powiew chłodnego wietrzyka porannego orzeźwiał zmęczone czoło jeńca.
Cisza ta była dla Rolanda nieznośna, z utęsknieniem oczekiwał dnia; jakkolwiek nie wiedział jaki go los spotka, nie troszczył się o niego wcale. Dolegliwe więzy i cierpienia fizyczne wzięły górę nad bólem moralnym, a nawet myśl o siostrze nie trapiła go tak dotkliwie, jak na początku nocy, bo znękany do najwyższego stopnia stał się mniej czułym na cierpienia innych.
Nagle wśród ciszy rozległ się huk jakby łoskot piorunu ponad głową kapitana, który przerażony nie mógł rozpoznać, czy to grzmot silny, czy też odgłos wystrzału. Zanim zdołał ochłonąć z wrażenia, olbrzymi czarny cień przeskoczył jego ciało i natychmiast potem zaszeleściał głuchy łomot siekiery, gruchocącej czaszkę Indyanina leżącego przy nim. Przeraźliwy wrzask trwogi, przestrachu i boleści rozdarł powietrze. W tejże samej chwili zatętniały kroki i jakaś postać z wyciem pierzchnęła w gęstwinę, ścigana przez drugą, pędzącą tuż za nią. Po chwili znowu głucha cisza zapanowała wkoło, przerywana kiedy niekiedy szelestem i jękiem ciężko rannego, miotającego się z bólu na kupie zeschłych liści.
Lubo wszystko to trwało tylko krótką chwilkę, Roland przez długi czas nie mógł przyjść do opamiętania. Zdawało mu się, że to sen, lecz jęki rannego przekonały go, że nie marzył. Nakoniec, zebrawszy siły, zaczął wołać pomocy.
Ale głos Rolanda powtórzyły tylko liściaste drzew sklepienia; odpowiedzi nie otrzymał innej. Po chwili ponowił wołanie, lecz i tym razem bez skutku. Naraz z pośrodku trawy podniosła się postać ciemna, skrwawiona; przestąpiwszy zwłoki zabitego Indyanina, sunęła prosto na skrępowanego jeńca. W tej chwili podmuch wiatru rozniecił na nowo wygasłe prawie ognisko. Przy blasku migocącego płomienia Roland rozpoznał w zbliżającem się zjawisku Piankishawa. Oczy jego w walce ze śmiercią toczyły się dziko. Dolna szczęka zupełnie roztrzaskana wisiała w strzępach, a brocząca krew z tej strasznej rany całą pierś pokryła mu jakby szkarłatną oponą. W dłoni kurczowo ściśniętej trzymał połyskujący nóż. Umierając, pragnął się pomścić. Przypadł na kolana tuż przy Rolandzie, nachylił się ku niemu i drżącymi palcami począł szukać jego serca; nakoniec namacał je, wzniósł rękę uzbrojoną nożem do góry i zadał cios... Lecz ręka, ubezwładniona wzmagającem się coraz bardziej osłabieniem, chybiła celu i tylko mundur na piersi kapitana rozdarła. Piankishaw ponowił ciosy, ale nie miał siły przebić piersi jeńca; kilka razy zadrasnął tylko na niej skórę. Podczas tych bezowocnych usiłowań konający wódz napróżno starał się utrzymać na kolanach; ciało jego chwiało się coraz bardziej, głowa przechylała się z ramienia na ramię, bluzgając strugą krwi. Nakoniec lewa ręka, którą się dotąd podpierał, zadrżała, zgięła się i cielsko całem brzemieniem runęło na pierś Rolanda. Dwukrotnie jeszcze zadrżał i jęknął, poczem skonał, nie zaspokoiwszy zemsty.
W tem strasznem położeniu kapitan napróżno wytężał wszystkie siły, ażeby chociaż jedną rękę wyswobodzić z więzów, napróżno z całej piersi wołał o pomoc. Nie zabrzmiał głos przyjaciela, nie zatętniały niczyje kroki; dokoła zaległa głucha cisza. Stan Rolanda był teraz jeszcze okropniejszy, niż wprzódy. Zostając w mocy dzikich miał jeszcze nadzieję, że się zdoła z rąk ich ocalić, że w najgorszym nawet razie, doprowadzony do siedlisk Indyan, zostanie uratowany przez rodaków. Teraz ostatnia zagasła nadzieja. Przywalony trupem Indyanina stanie się z nim łupem dzikich zwierząt lub, co gorsza, konać będzie z pragnienia i głodu pod gnijącemi zwłokami. Przerażenie owładnęło go na tę myśl, ciężar tłoczący piersi jego dech mu zapierał. Nakoniec wyczerpany walką, zgrozą i przestrachem omdlał.








Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Robert Montgomery Bird i tłumacza: Władysław Ludwik Anczyc.