Duch puszczy (Bird, 1912)/Targ

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Robert Montgomery Bird
Tytuł Duch puszczy
Podtytuł opowiadanie z borów amerykańskich
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1912
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Władysław Ludwik Anczyc
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ  XXI.
Targ.

Na drugi dzień od samego świtu panował ogromny ruch w osadzie indyjskiej. Więźniowie słyszeli co chwila to strzały, to jakieś okrzyki tryumfu lub zgrozy, a często do ich uszu dochodziło nazwisko Dżibbenenosaha, Ducha Puszczy. Wracały oddziały wojowników osagskich z wyprawy przeciwko białym. Jedni przywozili łupy, zdobyte w osadach bladych twarzy; inni powracali pobici a doniesienia o śmierci wojowników, poległych w wyprawie, wywoływały wycia i narzekania Indyan. Jedna z gromad doniosła Wenondze o znalezieniu Piankishawa wraz z dwoma towarzyszami, zamordowanymi przez Ducha Puszczy, jak o tem świadczyły krwawe krzyże na ich piersiach wyryte.
Najwięcej atoli zgrozy wywołała wieść, przyniesiona przez kilku młodych Indyan, o znalezieniu pięciu trupów, ich współrodaków w doline Biami. Przerażenie i wściekłość ogarnęły Osagów, gdy się dowiedzieli, że pięciu walecznych i dzielnych wojowników zostało wymordowanych tuż prawie pod ich bokiem, że nakoniec trzech z nich miało na piersiach fatalne krzyże. Wtedy to rozległo się nazwisko Ducha Puszczy z towarzyszeniem przekleństw i zabobonnej trwogi.
Roland skrępowany i strzeżony przez dwóch wysokich i silnych wojowników, słyszał to wszystko lecz nie wiedział, co to znaczy. Dozorcy jego skracali sobie czas rozmową lub wybieganiem za drzwi dla dowiedzenia się o nowinach. I oni powtarzali często nazwisko Dżibbenenosaha, oglądając się przesądnie na wszystkie strony, ja gdyby lękali się, ażeby im się niespodziewanie nie ukazał.
Wieczór już nadchodził, a kapitan nie wiedział wcale, co się dzieje z jego siostrą i towarzyszami nieszczęścia; nie widział kiedy nakoniec dzicy rozpoczną ich męczarnie. O zmierzchu usłyszał rozmowę, prowadzoną z cicha pomiędzy pilnującymi go Indyanami a jakimś obcym, która się zakończyła wyjściem strażników za drzwi. Nieznajomy wszedłszy do chaty, rozdmuchał ognisko na środku płonące, a przy jego świetle Roland z niemałym podziwem i wstrętem rozpoznał rysy Daniela Doe. Raz czy dwa tylko w życiu widział kapitan oblicze tego białego Indyanina, ale zanadto silnie utkwiło w jego pamięci, aby mógł go kiedykolwiek zapomnieć.
Roland, wiedząc że ani prośby, ani obietnice i błagania nie zdołają wzruszyć Indyan, postanowił milczeć aż do śmierci, której się lada chwila spodziewał, ale widok tego człowieka, będącego przyczyną wszystkich jego i siostry nieszczęść, był dostatecznym, ażeby pierś jego przepełnić goryczą i najdzikszą w niej wściekłość rozbudzić. Krew zagotowała się w żyłach Rolanda, szarpnął się w swoich pętach, a czując ze ich zerwać nie zdoła, zawołał gniewnie:
— Łotrze nikczemny! Jak śmiesz stawać przede mną!
— W istocie, sprawiedliwieś mię nazwał — rzekł zimno Daniel. — Łotrem jestem. Dobry to wcale początek rozmowy. Ciekaw jestem, jak, będzie koniec.
— Precz stąd! — krzyknął Roland, odchodząc od przytomności. — Nie udręczaj mnie swoją obecnością, nie chcę cię widzieć ani słuchać! Precz! Wychodź!
— Przestań się rzucać i przeklinać, to się wszystko na nic nie zdało. Jak skończymy rozmowę, możesz sobie język rozpuścić dowoli, ale po co szamotać się zawcześnie. Pamiętaj o tem, że czasami ludzie, będący największymi wrogami z rana, zmieniają się wieczorem w dobrych przyjaciół. Chciałbym z tobą pomówić chwilkę rozsądnie, a jeżeli wciąż będziesz sypał obelgami, to nigdy do końca nie dojdziemy. Przyszedłem potargować się trochę z tobą, a gdy wysłuchasz moich propozycyj, może wkońcu będziesz nieco dla mnie względniejszym.
— Jeżeli masz mi jaką propozycyę uczynić — mówił Roland, usiłując gniew pohamować — to mów krótko i prędko lub idź precz.
— Naprzód chciałbym wiedzieć, kto zamordował Piankishawa i jego dwóch towarzyszów i kto wyprawił na tamten świat pięć czerwonych skór w dolinie Biami. Zabić takich wprawnych do boju wojowników nie tak to łatwo, jak złorzeczyć i przeklinać. Ty musisz wiedzieć kto ich pomordował.
— Gdy przyjdzie kolej na ciebie, będziesz ich mógł sam o to zapytać odpowiedział Roland.
— To być może — mruknął z pewną obawą Daniel Doe — zawsze radbym jednak wiedzieć, jak wygląda Duch Puszczy.
— Mam nadzieję, że go ujrzysz, gdy ci wyryje krwawy krzyż na piersi — odpowiedział Roland nie rozumiejąc prawie, co ma Duch Puszczy wspólnego ze śmiercią Indyan, zabitych przez Natana.
— Nie chcesz mówić? Ha, mniejsza o to. Powiedz mi przynajmniej, kto jest ów dyabeł biały, umalowany jak Indyanin, którego Wenonga usiłuje zamienić na przyjaciela?
— Czy żyje on jeszcze? — zapytał Roland.
— Żyje i żyć pewnie będzie, jeżeli zechce zaspokoić ciekawość Czarnego Sępa. Ba, wtedy obsypie go darami i gotów go jeszcze swoim czarnoksiężnikiem zrobić.
— Cóż zrobią z Ralfem?
— Spalą go jak szczura — odpowiedział Daniel.
— A ze mną?
— To zależy zupełnie od ciebie. Jeżeli dobijemy targu, będziesz sobie żył swobodnie w majątku swego wuja, jeżeli nie spalą cię dzicy już dla tego samego, żeby pożreć twoje serce. Głupcy ci mniemają, że spożycie serca dzielnego wojownika dodaje męstwa tym, którzy je zjedli.
— A moja siostra?
— O nią się nie troszcz. Szczęśliwy ją los czeka jeżeli będzie rozsądna. Wziął ją pod opiekę potężny człowiek, który jej nie da zakrzywić włosa na głowie i...
— A tym potężnym człowiekiem jest Ryszard Braxley! Najnędzniejszy łotr, jaki kiedykolwiek na świecie zatruwał powietrze swoim jadowitym oddechem. Jak poważacie się, nikczemnicy, dotykać tej szlachetnej dziewicy?
— No, już to przyznaję, że Braxley jest większym nikczemnikiem ode mnie, gdyż on to wyprowadził mię na łotra. Ale i na niego nie masz tak dalece co narzekać. Cóż bowiem złego, że się chce ożenić z twoją siostrzyczką?
— O nędznik!
— Mój kapitanie, byłem i ja niegdyś uczciwym człowiekiem, ale dajmy temu pokój. Już się to nie wróci ani naprawi. Powiedz mi raczej, czy masz ochotę wydobyć się z rąk czerwonych skór?
— Ty mi powiedz raczej, jeżeli możesz mię uwolnić, jaką naznaczasz cenę za wyzwolenie mnie i Edyty?
— Otóż pierwsze rozumne słowo, jakie wyrzekłeś. Dobrze więc, zacznijmy się układać; jeżeli przyjmiesz moje warunki wszystko pójdzie jak z płatka.
— Mów.
— Naprzód maleńkie objaśnienie. Trzeba ci wiedzieć kapitanie, że się wcale nie nazywam Daniel Doe, ale James Atkinson. Że to ja porwałem Klaryssę Iverton, którą stryj twój, a przyjaciel jej ojca, uczynił w pierwszym testamencie swoją generalną dziedziczką.
— Jakto, więc dziewczę to nie zginęło w płomieniach?
— Uchowaj Boże — odpowiedział Atkinson. — Na żądanie Braxleya, plenipotenta twojego stryja (za co, nawiasem powiedziawszy, zapłacił mi wcale licho), porwałem trzechletnią dziewczynkę i umknąłem z nią na pogranicze. Dla zatarcia śladów dom, w którym z ochmistrzynią swoją mieszkała spalił się, baba się upiekła, ale dziewczyna ocalała.
— Cóż się z nią stało? — zapytał ciekawie kapitan.
— Ba, to długa historya. Chowała się i przy mnie i nie przy mnie, ale wkońcu sprzykrzyło mi się z dzieciakiem i oddałem ją pod opiekę pułkownikowi Bruce.
— Jakto... więc Telie?...
— Jest Klaryssą Iverton, a nie moją córką, bo ja córki nigdy nie miałem.
— A zatem jej przypada majątek mojego stryja?
— Więc gdybyś został kiedy jego dziedzicem... — zagadnął Atkinson.
— Zwróciłbym go natychmiast prawej sukcesorce.
— I zrobiłbyś niepotrzebne głupstwo, gdyż stryj, żałując popędliwości swojej, odwołał późniejszym testamentem darowiznę dóbr, a tylko przeznaczył Klaryssie cztery tysiące gwinei posagu.
— Ależ ten drugi testament został zniszczony.
— Bynajmniej... Patrz — mówił, dobywając zwitek pergaminu — oto ów dokument. Czytaj dodał, podniecając ognisko i rozpościerając pismo przed okiem Rolanda. — Testament, spisany podług wszelkich form prawnych.
Roland zatopił wzrok z ciekawością w dokumencie. Był on spisany własnoręcznie przez Ralfa Forrestera, a czego się młodzian nigdy nie spodziewał, tchnął czułą tkliwością ku niemu i Edycie. Skończywszy czytanie, odezwał się do Atkinsona:
— Uwolnij mię z więzów i oswobodź moją siostrę, a dam ci w darze piękną kolonię w dobrach mojego stryja i jeszcze pieniędzy tyle, ile będę mógł.
— Dobrze to jest — rzekł tamten, zwijając i chowając pergamin w zanadrze — lecz jeszcze jest inny warunek. Naprzód zapewne zechcesz Telii wypłacić sumę zastrzeżoną testamentem.
— Bez najmniejszego wahania.
— Folwarku nie chcę, lecz za ten dokumencik wypłacisz mi dwa tysiące gwinei. Za tę sumkę urządzę sobie plantacye w innych stronach, bo tutaj wszyscy uważają mię za łotra, życie zaś między Indyanami sprzykrzyło mi się zupełnie.
— Zgoda!
— A wreszcie wydasz siostrę swoją za Ryszarda Braxleya. Dałem mu słowo, że będzie jego żoną, a chociaż nazywasz mię łotrem, umiem słowa dotrzymać. Zwłaszcza, że gdybym go nie dotrzymał, len łotr kazałby mię zamordować — dodał ponuro.
Roland przez chwilę nie był w stanie wymówić słowa z oburzenia.
— Co? — krzyknął wreszcie. — Ty śmiesz żądać, ażebym takiemu zbrodniarzowi oddał moją siostrę!? O, niech raczej umrze, aniżeli tej hańby doczeka! Jeżeli inaczej być nie może, oddam ci cały majątek na mnie przypadający. Weź go i uwolnij moją siostrę.
— Cóż mi po majątku, jeżeli lada chwila Braxley każe mię Indyanom zamordować! Wiesz z doświadczenia, że ujść im niepodobna. Zresztą oprócz sztyletu jest i trucizna. Musisz mu oddać Edytę.
— Nigdy! — zawołał Roland z oburzeniem. — Jesteś szalonym, że mi to śmiesz proponować.
— Chcesz czy nie? Przyjmujesz czy odrzucasz moje warunki? Pytam cię po raz ostatni! — zawołał Atkinson oburzony, że upór Rolanda niszczy jego plany.
— Nie! Nie i jeszcze raz nie! — krzyknął Roland. — Precz z moich oczu!
— Giń więc, młodziku! — odparł z gniewem tamten. — Mimo twego szalonego uporu, ona będzie żoną Braxleya! Nie przypisujże swej zguby mnie, ale swojej głupocie. Chciałem cię uwolnić, nie chcesz, a więc przepadnij!
To powiedziawszy, Atkinson opuścił chatę w największym gniewie. Wszystkie jego zamiary runęły, a wykradzenie testamentu nie na wiele mu się przydało. Skoro wyszedł, natychmiast dwaj Indyanie wrócili i zajęli swe miejsca obok więźnia milcząc jak dwa miedziane posągi. Milczenie to było na rękę Rolandowi, mógł bowiem bez przeszkody rozmyślać nad okropnem położeniem swojem i Edyty, oraz gotować się na śmierć, której spodziewał się w dniu następnym.








Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Robert Montgomery Bird i tłumacza: Władysław Ludwik Anczyc.