Duch puszczy (Bird, 1912)/Tabun koni

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Robert Montgomery Bird
Tytuł Duch puszczy
Podtytuł opowiadanie z borów amerykańskich
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1912
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Władysław Ludwik Anczyc
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ  XX.
Tabun koni.

Gdy się to działo, Edyta siedziała w chacie, pogrążona w głębokich myślach. Wszystko czego dotąd doznała, wydawało jej się okropnym snem. Widok starej Indyanki napełniał ją trwogą. Stara czarownica, siedząc przy ognisku miała wciąż wzrok wlepiony w brankę i strzegła jej najmniejszego poruszenia. Na jej odrażającej twarzy nie widać było ani cienia współczucia, dziką nienawiścią tchnęły jej szpetne rysy. Niekiedy dla skrócenia długich godzin nudnego pilnowania mruczała jakąś monotonną pieśń indyjską, ponurą, jak noc hucząca wichrem na dworze.
Dziki ten śpiew grozą przejmował duszę dziewczęcia, zwolna jednak monotonne dźwięki wywarły dziwny wpływ na Edytę; odprowadziły one jej myśl od rozpamiętywania doświadczonych przygód i natchnęły ją pewnym rodzajem obojętności na swój los. Obudziła się w niej moc duszy i pierwszy raz zaczęła rozważać, czyby nie udało się jej ratować ucieczką przy pomocy Telii. Z pochyloną głową, pogrążona w myślach, zapadła w stan marzenia, podobnego do snu.
Nagle śpiew ustał. Edyta podniosła głowę i z przerażeniem ujrzała przed sobą wysoką posiać, okrytą wraz z głową bawełnianą opończą, z pod której wyglądała para iskrzących oczu. Zwróciwszy wzrok na Indyankę dostrzegła, iż ta usiłuje niespostrzeżenie wymknąć się z namiotu. Edyta zrywa się z posłania i chce pośpieszyć za nią, ale silna ręka widziadła zatrzymuje ją w miejscu. Opończa spadła w tem poruszeniu zatrzymującej ją postaci i Edyta z przerażeniem poznała w niej Ryszarda Braxleya.
— Nie lękaj się Edyto! Nie jestem twoim nieprzyjacielem. Czy mię znasz?...
— O znam! Znam na moje nieszczęście! — odpowiedziała Edyta ze wstrętem. — Jesteś Ryszard Braxley, prześladowca sierot, wydzierca ich mienia, morderca mojego brata. Czyż ci nie dość na tem, że nas wtrąciłeś w przepaść nędzy, jeszcze przychodzisz natrząsać się ze swojej ofiary!
— Mylisz się, Edyto — rzekł Braxley — nie jestem wcale twoim wrogiem, lecz owszem przyjacielem, być może nieco szorstkim i upartym, ale za to wiernym i szczerym. Wysłuchaj mię tylko spokojnie a ręczę ci że zmienisz zdanie.
Tu przedstawił jej, w jakiem znajduje się niebezpieczeństwie, dostawszy się w moc zawziętych nieprzyjaciół białego plemienia; że on tylko jeden może ją wyswobodzić z rąk Indyan, że chętnie poniesie największe ofiary dla jej wykupienia, byle tylko jego żoną została. Braxley, malując żywemi barwami okropność położenia Edyty i ofiarowując się wyzwolić ją z nieszczęścia, był pewien, że z chęcią przyjmie jego usługi. Zawiodła go jednak nadzieja.
— Nigdy nie zostanę żoną nikczemnego mordercy mojego brata — zawołała Edyta z największym wstrętem i pogardą — wolę raczej ponieść najokropniejsze męki. Precz z moich oczu! Nie zatruwaj mi ostatnich godzin życia twym widokiem.
— Nikogo nie zamordowałem — rzekł Braxley czelnie — a twój brat jest tak zdrów jak my oboje.
— Fałsz! Fałsz! — zawołała Edyta. — Alboż nie widziałam go zemdlonego, z ciężką raną w głowie z której obficie krew płynęła?
— Lekkie draśnięcie — odrzekł Braxley — które zapewnie już się dotąd zagoiło. Nie przeczę jednak, że jest w mocy Piankishawa, wodza chciwego krwi białych. Lecz Indyanin ten jest pijakiem zawołanym i za parę beczek wódki odda mi Rolanda, byleś tylko przystała, droga Edyto, na nasze małżeństwo.
— O nigdy! Nigdy! — mówiła łkając, Edyta. — Mój brat pogardziłby mną, gdybym dla ocalenia nawet jego życia poślubiła nikczemnego zbrodniarza.
— A więc giń, zaślepiona dziewko! — zawołał Braxley wściekle, widząc, że tyle zachodów i kosztów marnie roztrwonił. — Sama sobie najokropniejsze męki gotujesz. Przepadnij!
— Bóg mię ocali — rzekła Edyta.
— Cha! cha! cha! — zaśmiał się mocno nikczemnik. — Spodziewaj się pomocy od Boga, dobrze na tem wyjdziesz. Bóg nie ma czasu ujimować się za głupiem stworzeniem, które depcąc swoje szczęście szydzi z jego łaski.
Zaledwie wyrzekł te słowa bluźniercze, kiedy nagle dwa ramiona silne i żylaste objęły go uściskiem niedźwiedzia. W mgnieniu oka leżał na ziemi z piersią przygniecioną ciężkiem kolanem, z gardzielem ściśniętym kleszczami żelaznych palców. Przed oczyma błysnął mu nóż krwawą łuną odbitego płomienia a głos cichy ale dobitny szepnął:
— Jeden ruch, jedno słowo, a zginiesz!
Niespodziewany ten napad prawie pozbawił Braxleya przytomności; przestrach odebrał mu odwagę do tego stopnia, że nie próbował najmniejszego oporu. Napastnik skrępował mu ręce rzemieniami nadzwyczaj szybko i zręcznie, spętał nogi i zakneblował usta, poczem wyciągnąwszy mu z zanadrza zwój pergaminu, porwał go na ręce i zwaliwszy na legowisko przyrzucił skórami i kocami wełnianymi. Zimny pot oblał zbrodniarza spodziewającego się lada chwila śmierci.
Szybkość z jaką napadający powalił, związał i rzucił na stos skór Braxleya nie dozwoliła nawet przypatrzeć się jego twarzy. Ze zdumieniem tylko spostrzegł, że pogromca jego był Indyaninem, rysów jednak jego twarzy nie mógł sobie przypomnieć, a tem mniej dobrze rozpoznać. Nim zdołał mu w twarz spojrzeć, już leżał pogrążony w ciemnościach pod ciężkiem przykryciem.
Edyta niemniej się przeraziła od swego prześladowcy, ale nieznajomy szepnął do niej przyjaźnie:
— Nie lękaj się, milcz i pójdź za mną.
Poczem widząc że nie byłaby w stanie iść sama, pochwycił ją na ręce i wyniósł z namiotu.
Na dworze grubsze jeszcze niż przedtem panowały ciemności. Ogień Wyandotów wygasł prawie zupełnie, a chociaż wiatr nieco się uspokoił, zawsze przecież dość sprawiał szumu, ażeby przygłuszyć ciche stąpanie nieznajomego szybko przemykającego się przez wieś. Natan, którego niezawodnie czytelnik poznał w wybawcy Edyty, był pewien iż rozpoczęte dzieło pomyślny uwieńczy skutek.
Zaszedł jednak wypadek, którego kwakier wcale się nie spodziewał. Zaledwie bowiem opuścił namiot i uszedł ze swym drogim ciężarem kilkadziesiąt kroków, gdy nagle rozległo się tętnienie, rżenie i parskanie koni jak gdyby do tabunu wpadło nagle całe stado wilków. Hałas zrobił się taki, iżby umarłego z grobu poruszył a nie dopiero śpiących Indyan.
Na pierwszy odgłos tej niespodziewanej wrzawy, Natan przypadł do krzaku opodal domu rady. Skoro jednak zauważył, że zamiast zmniejszać się, hałas coraz bardziej rośnie i że Indyanie zaczynają się poruszać, kwakier puścił się pędem, mając nadzieję, że zdoła na czas ujść ze wsi. Naraz ze wszystkich stron podniosły się krzyki Indyan.
— Do broni! Do broni! Blade twarze napadają nas! — wołano w różnych miejscach.
Natan biegł ku rzece w zamiarze ukrycia się w gęstej olszynie porastającej jej brzegi i niezawodnie byłoby mu się to udało, gdyby nagle Indyanie nie zapalili ogni trwogi. Na wielkim bowiem placu w środku wsi leżały stosy gałęzi sosnowych i cedrowych, które właśnie na to były przeznaczone, ażeby w razie niespodziewanego napadu w nocy oświecić wioskę.
Buchnęły jasne płomienie a blask ich całą rozjaśnił okolicę i odkrył jej mieszkańcom przyczynę nocnego alarmu.


LITOGR. K. KRANIKOWSKI, KRAKÓW.

Kilka koni leciało środkiem wsi naprzód, a za nimi pędził cały tabun. Zwierzęta jak opętane gnały, zbite w kupę, bez pamięci, w szalonym przestrachu. Na jednym z nich w samym środku tabunu siedział Ralf, trzymając w ręku końce wielu uździenic, lecz niezdolny utrzymać koni na nich prowadzonych. Indyanie ze wszystkich stron biegli, usiłując dostać się do Ralfa i pochwycić go.
Gdy płomienie rozjaśniły wieś, Natan mniemał, iż nie zdoła ujść dzikim. Skoro jednak dostrzegł, że uwaga ich zwróciła się wyłącznie na Ralfa, postanowił skorzystać z powszechnego zamieszania i unieść Edytę w zarośla.
— Nieszczęśliwy — mruczał Natan — przez swoje głupstwo dostał się w moc dzikich i przypłaci to swoją czupryną. Dzięki niebu, że mi się udało przynajmniej uratować brankę.
Na nieszczęście słowa te choć cicho wymówione usłyszał człowiek ukryty w zaroślach, otaczających chatę Wenongi. Wypadł natychmiast z krzaków a przerażony Natan poznał w nim Rolanda, którego bytności wcale się nie spodziewał tutaj.
— Prędzej, prędzej, na miłość Boską! — zawołał kapitan.
— Wszystko popsułeś — rzekł Natan z gorzką wymówką. W tejże chwili Edyta na widok brata wydała okrzyk radości, który pomimo hałasu i wrzawy panującej w osadzie zabrzmiał donośnie.
— Zgubiłeś nas! — krzyknął Natan. — Ratuj się sam przynajmniej.
Na okrzyk Edyty kilkunastu Indyan rzuciło się w stronę, skąd ich doszedł. Roland postanowił poświęcić się dla uratowania siostry, z wzniesioną więc siekierą rzucił się na Indyan mniemając. że zdoła ich zatrzymać, dopóki Natan nie uprowadzi Edyty.
Bezprzykładna śmiałość młodzieńca wywołała okrzyk podziwienia z ust Indyan, lecz nie ulękli się oni jego groźnej postawy. Tłumnie rzuciwszy się na Rolanda i zręcznie odparłszy ciosy jego broni, w mgnieniu oka rozbroili go, pochwycili i skrępowali. Kilku pozostało przy nim na straży, reszta zaś dostrzegłszy uchodzącego Natana poskoczyła za nim. Silny myśliwiec, nie czując prawie ciężaru, biegł pędem jelenia, z niezmiernem zadziwieniem dzikich. Gdyby nie chodziło mu o biedne dziewczę, byłby mógł porzuciwszy je, ujść z łatwością, lecz za nic w świecie nie chciał jej opuścić. Kto wie atoli czy i z tem brzemieniem nie zdołałby ujść z rąk Indyan, dobiegał już bowiem krzaków, nieoświetlonych gorejącym we wsi ogniem, gdy nagle z gąszczu wypadło dwóch Osagów i zastąpiło mu drogę. Kwakier skręcił w bok i zaczął uciekać ku odosobnionej chacie, ale wypadło z niej kilka wielkich psów i rzuciło się wściekle na niego. Uczepiły się jego sukni, plątały pod nogami ujadając straszliwie. Natan czuł że jego siły wyczerpują się i niepodobieństwo ucieczki przed dzikimi następującymi mu prawie na pięty, stawało się oczywistem. Postawiwszy więc Edytę na ziemi odwrócił się ku wrogom i zawołał z nieopisaną nienawiścią:
— Tu do mnie, psy indyjskie! Godzina wasza wybiła! Zginę ale i wy srogiej doznacie pomsty. Zabijcie mnie!
I rozdarł szatę na piersi, wystawiając ją na groty nieprzyjaciół. Lecz Indyanie wcale nie myśleli zabijać Natana. Pochwycili oboje i wśród radosnych okrzyków powlekli ich do ogniska, przy którem leżał skrępowany Roland. Równocześnie zabrzmiały odgłosy tryumfu z innej strony. Część Indyan utorowawszy sobie drogę pomiędzy rozbieganymi końmi, dostała się do Ralfa, który mimo oporu został także ujęty.
Wyzywające słowa które Natan wyrzekł do Indyan były ostatnie jakie wymówił; od tej chwili zamilkł, jak grób. W milczeniu poddał się swemu losowi i nie okazywał najmniejszego wzruszenia, mimo że dzicy otoczyli go wkoło, przypatrując się z podziwem jego postaci i ubraniu. Zdumienie ich jeszcze się zwiększyło na widok rozmaitych znaków, jakie Natan porobił sobie czarną farbą na tle szkarłatnem, powlekającem jego twarz, ręce i piersi. Natan zarówno nie zważał na ich zapytania, któremi go w mowie indyjskiej i zepsutej angielszczyznie zarzucali, a tem mniej na groźby i szkalowania, ale mierząc ich okiem lekceważenia i wzgardy milczał uporczywie.
Po niejakiej chwili rozstąpiło się koło wojowników, otaczających Natana i ukazał się Czarny Sęp, któremu z uszanowaniem zrobiono miejsce. Przystąpił on do kwakra i podniósłszy z zamachem w górę swój tomahawek, byłby mu roztrzaskał czaszkę, gdyby Daniel Doe nie pochwycił go za rękę i nie szepnął kilku słów do ucha. Słowa te uspokoiły Wenongę, zwrócił on się ku Natanowi i rzekł:
— Jestem Wenonga! Czarny Sęp! Kamienne Serce! Morduję wszystkie blade twarze i piję ich krew z ich własnych czaszek!
Dla nadania tem większej wagi swoim słowom Czarny Sęp położył ciężkie ręce na ramionach kwakra i twarz w twarz naprzeciwko niego trzymając, zatopił w jego oczach swój wzrok, pełen złości i nienawiści. Natan odpowiedział temu wejrzeniu wpijając w niego swoje oczy z okropniejszym jeszcze wyrazem. Twarz jego wykrzywiła się tak straszliwie i nienaturalnie, wyrażając niewypowiedzianą nienawiść i wstręt, z jego oczu wypadły tak srogie błyski wściekłego gniewu, rysy tak przerażająco się zmieniły, że Wenonga, wódz mężny i niewzruszony, nie mógł przezwyciężyć trwogi jaka go opanowała. Cofnął się i spuścił ręce z ramion Natana, który zgrzytając zębami, tocząc z ust pianę, zwalczony nadmiernem wysileniem miotających uczuć, padł na ziemię i dostał ataku konwulsyi. Kościste jego palce zatopiły się w ciałach dwóch Osagów, usiłujących go powstrzymać, drgał na całem ciele i rzucał się bezprzytomny w najgwałtowniejszych podskokach.
Szyderstwa i śmiechy Indyan ustały, a usta ich zamilkły. Jeden Daniel Doe nie uległ temu wrażeniu. Ujrzał on, gdy Natan upadł, wyglądający mu z zanadrza koniec zwoju pergaminowego podobny do testamentu, okazanego mu przed godziną przez Braxleya. Nachylił się nad miotanym konwulsyjnie kwakrem i udając jakoby chciał go podźwignąć, wyciągnął zręcznie dokument i ukrył na swych piersiach. Potem podniósł się i wraz z innymi przypatrywał się odzyskującemu zmysły Natanowi. Ten dźwignął się na nogi, wytrzeszczył obłąkane oczy i zdawał się nie wiedzieć ani o napadzie choroby, ani o tem wszystkiem, co się dokoła niego działo.
Tymczasem Czarny Sęp ochłonąwszy nieco z wrażenia przystąpił do Natana. Miejsce nienawiści poprzedniej zajęło poszanowanie i uwielbienie. Stanąwszy o parę kroków przed kwakrem, rzekł do niego:
— Mój biały brat jest wielkim czarnoksiężnikiem. Ja, Wenonga, Sęp Czarny, Kamienne Serce, zabójca mnóstwa białych mężów, niewiast i dzieci, pragnę przyjaźni mojego brata. Wielki czarnoksiężnik ma bystre oczy; me ukryje się przed niemi to, co jest w puszczy, w obłokach i głębi ziemi. Wielki czarnoksiężnik wskaże bratu Czarnemu Sępowi, gdzie się znajduje Dżibbenenosah, ażeby go Czarny Sęp rozdarł swoim, szponami, mszcząc się za śmierć dwudziestudziewięciu Osagów, zamordowanych przez niego w lasach i siedemnastu zabitych w chatach naszych.
Natan milczał.
— Brat mój, wielki czarnoksiężnik, powie dlaczego przyszedł do wsi indyjskiej, dlaczego uprowadzić chciał brankę, czemu rabuje konie Osagów? Ja, Wenonga, chcę być bratem wielkiego czarnoksiężnika.
Słowa te wymówił z jak największą łagodnością i powagą. Powodem tej nagłej zmiany w postępowaniu Czarnego Sępa było to, iż miał w istocie Natana za wielkiego czarnoksiężnika i mniemał, że pozyskawszy jego przychylność, potrafi nakoniec dowiedzieć się gdzie ukrywa się straszny Duch Puszczy, który w ciągu lat dziesięciu wytępił trzecią część wojowników plemienia, uznającego swoim wodzem Wenongę. Natan milczał pogardliwie, zdając się nie słyszeć zapytań wodza indyjskiego, co zamiast go oburzyć jeszcze większem uszanowaniem przejmowało. Rozmowa ta byłaby jeszcze długo się ciągnęła, gdyby okrzyk zadziwienia, wydany przez Indyan, strzegących Rolanda, nie przerwał słów Kamiennego Serca.
Daniel Doe zwrócił bowiem uwagę Osagów, pilnujących kapitana, że więzień ich nie jest kim innym, jak Rolandem Forresterem, którego na zabicie wydali Piankishawowi. Wydobycie się z rąk starego wodza, pełnego okrucieństwa, pojawienie się nagłe kapitana śród nocy we wsi indyjskiej, gdy Osagowie byli pewni, że już oddawna nie żyje, wszystko to nasuwało Indyanom myśl, iż tylko zapomocą potęgi wielkiego czarnoksiężnika białych cud taki mógł się spełnić. Zbiegli się tedy wszyscy, nie wyłączając Wenongi i otoczyli kręgiem Rolanda patrząc nań z podziwem i przestrachem.
Ale nie na tem koniec. Zdawało się, że tej nocy wszystko się uwzięło, ażeby napełnić zdumieniem Osagów. Zaledwie ogarnęło ich przerażenie na widok Rolanda, cudem wyzwolonego z rąk Piankishawa, gdy kilku Indyan przyprowadziło trzeciego jeńca, ujętego pomiędzy końmi, w którym z największym podziwem dzicy poznali groźnego swego nieprzyjaciela Ralfa Stackpole’a.
Wszakże oddział powracający z wyprawy pozostawił go w ręku pięciu silnych i doświadczonych wojowników, mających mu w dolinie Biami śmierć zadać? Wszak pozostawili go bezbronnego i skrępowanego w mocy zaciętych wrogów, którzy zaprzysięgli, że go żywcem nie puszczą i pomszczą się za wszystkie szkody, jakie wyrządził Osagom, a dziś tenże sam Ralf o mało nie uprowadził całego tabunu koni. Zbiegła się też cała ludność wioski i wśród niezmiernej wrzawy przypatrywała się jeńcowi, uwolnionemu według jej mniemania nadprzyrodzoną mocą czarnoksiężnika.
W samej rzeczy, był to on, Ralf Stackpole, niewolnik anielskiej damy, jak sam siebie nazywał. Z jego to przyczyny nastąpiło zwichnięcie mądrze obmyślanej przez Natana ucieczki. Dziwnym trafem człowiek ten, czegokolwiek dotknął się z najlepszemi chęciami, wszystko psuł: płochość i lekkomyślność jego była tego przyczyną.
Objaśnijmy czytelnikom naszym ostatni wypadek.
Ralf udał się do stadniny z uroczystem postanowieniem wypełnienia poleceń Natana. Jakoż wybrał z pomiędzy tabunu cztery najlepsze konie i przy wprawie i zręczności z łatwością założył im uździenice. Gdyby był na tej poprzestał zdobyczy, mógłby ją bez trudności uprowadzić na miejsce przeznaczone, ale na widok tylu młodych i doborowych koni złodziejska żyłka zadrgała w duszy Ralfa. Czterdzieści koni prześlicznych, czyż nadarzy się drugi raz sposobność tak wyborna? Czyż te przeklęte czerwone skory kiedykolwiekindziej spiją się i posną tak kapitalnie, jak dzisiaj myślał sobie Ralf. Nie, nie, trzeba zabrać cały tabun dla anielskiej damy i przez wdzięczność za ocalenie życia nie tylko wolność ale i majątek jej ofiarować.
Zrobiwszy to postanowienie, Ralf zdjął z siebie opończę bawolą i podobnie jak wprzódy suknię Natana pociąwszy w kawałki, narobił uździenic. Zarzucił je na tuzin najpiękniejszych koni i siadłszy na jednego, wyjechał z zagrodzenia, trzymając końce rzemieni w ręku, pewny, że za tymi całe stado uda się tam, gdzie je poprowadzi. Zaledwie jednak ujechał kilka kroków w zamierzonym kierunku, kiedy konie zaczęły się szarpać gwałtownie i rwać w inną stronę. Rozpoczęła się walka pomiędzy złodziejem a skradzionymi końmi; lecz pomimo wszelkich wysileń Ralfa, rozhukany tabun pokonawszy go, popędził drogą, prowadzącą na główny plac wioski i uniósł z sobą otoczonego zewsząd Stackpole’a, który napróżno chciał go powstrzymać lub wreszcie wydobyć się z pomiędzy rozszalałych rumaków.
Tak godny mąż wpadł we własne sidła, jak to zwykle się zdarza, kiedy kto chce sobie przywłaszczyć cudze dobro nieuczciwym podstępem. Ralf był odważny i niejednokrotnie śmierci w oczy zaglądał, nie rozpaczał też nad swojem położeniem, ale dręczył się najokropniej tem, iż przez bezprzykładną lekkomyślność stał się przyczyną zguby anielskiej damy. Kiedy go zawleczono przed ognisko i zaczęto obelgami obrzucać, dusza jego oburzyła się, zbudziło męstwo i zapiawszy według zwyczaju, zaczął wołać wyzywającym tonem:
— Kukuryku! Obrzydłe opoje! Cuchnące wyrzutki piekła! Kandydaci do stryczka! Wątroby wam wydrę! Żebra połamię i okiem wyciągnę, a potem całą wieś, razem ze wszystkimi, jak tu jesteście, połknę i pogrzebię w żołądku! Kukuryku!
Osagowie zrozumieli to wyzwanie, wymówione wpół po indyjsku a wpół po angielsku, ale pod wpływem przesądu i zabobonu, widząc cudem zjawiającego się Ralfa, o którym mniemali, że jest zabity, nie tylko nie obrazili się, ale nawet przelękli się groźby, a niejeden wierząc w moc nadprzyrodzoną wielkiego czarnoksiężnika, patrzał osłupiałym wzrokiem na Ralfa i myślał nad tem, w jaki sposób pomieści całą wieś w swym żołądku.
Zaprzestano obelg i krzyków; więźniów porozprowadzano po osobnych chatach dodawszy każdemu straż, złożoną z najdoświadczeńszych wojowników. W godzinę później cała wieś spoczywała znowu w głębokim śnie, wyjąwszy wartowników, czuwających nad więźniami.
Daniel wracał do swej chaty, gdy nagle ujrzał Braxleya, którego nakoniec stara Indyanka, zabierając się do spoczynku, znalazła pod brzemieniem skór, rozwiązała i odkneblowała. Braxley z przerażeniem dostrzegł stratę dokumentu, zapewniającego mu posiadanie majątku. W przestrachu, pomieszaniu i zamęcie, jakie go ogarnęły gdy go Natan tak niespodziewanie napadł, nie mógł dostrzedz zniknięcia testamentu. Dopiero kiedy go Indyanka rozwiązała, spostrzegł swoje nieszczęście, a pierwszem zapytaniem gdy spotkał Doego, było, czy testamentu nie znalazł.
Doe starał się go uspokoić, twierdząc, iż zapewne pergamin wyślizgnął mu się z zanadrza podczas pasowania się z nieznajomym, że zapewne podniósł go który z Osagów, a jutro jako rzecz nie mającą żadnej wartości niezawodnie zwróci.
Braxley uspokoił się wprawdzie co do testamentu, lecz niemniejsze ogarnęło go przerażenie, ody się dowiedział że Roland żyje. I tu Doe starał się go uspokoić, zapewniając, iż kapitan znajdując się w rękach Czarnego Sępa żywcem z nich nie wyjdzie.
— Dziwię się — zauważył Braxley — ze niedawno jeszcze dręczyły cię wyrzuty sumienia na wspomnienie śmierci Rolanda, teraz zaś zapewniasz mię skwapliwie, z wielką obojętnością, że umrze.
— Prawda — odpowiedział Daniel — lecz pamiętaj, że poprzednio ja go wydałem w ręce Indyan, więc śmierć jego na mnie ciążyła. Teraz sam dobrowolnie wpadł w ich ręce, cóż mnie więc obchodzi, alboż ja go tu przywabiłem?
Objaśnienie to uspokoiło Braxleya. Przez jakiś czas rozmawiali jeszcze obydwaj o dziwnych wypadkach tej nocy, poczem rozeszli się do swoich mieszkań.








Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Robert Montgomery Bird i tłumacza: Władysław Ludwik Anczyc.