Duch puszczy (Bird, 1912)/Ralf ryczący i Natan krwawy

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Robert Montgomery Bird
Tytuł Duch puszczy
Podtytuł opowiadanie z borów amerykańskich
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1912
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Władysław Ludwik Anczyc
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ  II.
Ralf ryczący i Natan krwawy.

Pułkownik Bruce, od lat dziesięciu zarządzający osadą, zamieszkiwał równie skromny, choć nieco obszerniejszy budynek, jak inni koloniści. Rodzina jego składała się z żony, dwóch synów i dwóch córek, Toma już poznaliśmy w poprzedzającym rozdziale; młodszy syn miał imię Ryszard i liczył lat szesnaście. Starsza córka Sara nieskończyła jeszcze lat siedemnastu, młodsza Matylda miała rok piętnasty. Oprócz czworga dzieci znajdowała się jeszcze w domu pułkownika młoda dziewczyna, wychowanka. Ojciec jej zniknął od lat przeszło dwunastu w lasach pogranicznych i pozostawił pięcioletnią córkę bez opieki i utrzymania. Pułkownik ulitował się nad małą Telią i wziął ją do siebie. W kilka lat dopiero potem dowiedziano się, iż Daniel Doe, jej ojciec żyje pomiędzy Osagami, ale wcale wracać nie myśli. Przybrał on strój i zwyczaje dzikich i nie troszczył się zupełnie o swą dziecinę. Odtąd Bruce stał się dla niej wprawdzie nie ojcem, ale opiekunem; żyła w domu jego, w połowie jako przyjaciółka, w połowie jak wychowanka; zaspakajano wszystkie jej potrzeby, a Telia wzamian pełniła lżejsze usługi domowe.
Zastawiono prostą ale posilną wieczerzę, która strudzonym długą podróżą wychodźcom, oddawna pozbawionym potraw gotowanych, smakowała wybornie. Po wieczerzy, kiedy Edyta bawiła się w gronie kobiet, Roland zwierzył się pułkownikowi ze swych zamiarów osiedlenia się w jego kolonii. Wprawdzie wychodźcy, którym dowodził, mieli zamiar posunąć się o kilkanaście mil na zachód i założyć osadę w pobliżu ujścia Ohio do Missisipi, lecz Roland przenosił życie w kolonii Brucego, z przyczyny, że tutaj Edyta miałaby miłe towarzystwo w rodzinie pułkownika.
— Kochany Rolandzie — rzekł Bruce, wysłuchawszy go — żałuję serdecznie, że zamiar twój jest prawie niepodobny do spełnienia. Wszystkie grunty na kilkaset sążni wokoło należą do naszych osadników; żaden ci nie odstąpi i piędzi ziemi, niepodobna zaś, ażebyś dopiero w głębi puszczy karczował las i tam pola zakładał. Czerwone skóry[1] paliłyby i niszczyły co rok twoje zasiewy, i straciłbyś ze szczętem szczupłe mienie, jakie posiadasz. Ja mam mało roli, podzieliłbym się z tobą, ale nie wystarczyłoby jej dla naszych obu rodzin. Wierz mi, daleko lepiej zrobisz, jeżeli wyruszysz ze swoimi towarzyszami ku ujściom Ohio, tam dostaniecie jeszcze za darmo tyle ziemi, ile jej zdołacie uprawić, i w krótkim czasie przy pracy możesz dojść do zamożności.
— Zrobię, jak mi radzisz, kochany pułkowniku, lubo wyznam ci szczerze, iż milejby mi było pozostać między wami. Czy w naszej dalszej podróży napotkamy wiele niebezpieczeństw i trudów?
— Najmniejszych — odpowiedział Bruce — droga wydeptana przez karawany, które się przed wami w tamte strony udały, jest bardzo Znaczna i szeroka; z łatwością przebędziecie ją z waszym taborem. Co się tyczy Indyan, tych niezawodnie nie napotkacie. Odkąd w roku zeszłym przetrzepaliśmy ich porządnie, żaden nie śmie się pokazać w tych stronach. Zresztą ku północy lasy już nieco przetrzebiono, a takich miejsc unikają dzicy. Dziwi mię tylko — dodał po chwili pułkownik — że zamierzyłeś osadnikiem zostać i wiedziesz swą siostrę w te puste okolice, kiedy przecież stary twój stryj Ralf jest jednym z najbogatszych osadników w Wirginii, posiada ogromne obszary ziemi, a prócz was dwojga niema innych dziedziców.
— Stryj mój umarł i majątek cały zapisał komu innemu.
— Niepodobna! zawołał pułkownik, zdziwiony do najwyższego stopnia. Komuż więc mógł niesprawiedliwy starzec zapisać swoje mienie, które wam się z prawa należało?
— Ryszardowi Braxley, którego znasz zapewne, pułkowniku. Siostra moja Edyta aż do śmierci stryja pozostawała w jego domu; żołd, który pobierałem, jako kapitan milicyi naszego okręgu, wystarczał zupełnie na moje utrzymanie. Dziś nie wystarczy dla nas obojga, musiałem więc, pułkowniku, porzucić rodzinne strony i puścić się tutaj dla szukania kawałka chleba dla siebie i dla siostry.
Bruce niezmiernie był ciekaw dowiedzieć się bliższych szczegółów, dotyczących dziwnego postępowania starego Ralfa Forrestera. Roland opowiedział mu wszystko, a ponieważ zdarzenie to pozostaje w ścisłym związku z naszą historyą przeto powtórzymy opowiadanie naszym czytelnikom.
Ralf Forrester, stryj Rolanda i Edyty, pochodził ze starej szlacheckiej angielskiej rodziny i wraz z Walterem, bratem swym młodszym, przybył do Stanów Zjednoczonych. Zwyczajem odwiecznym w Anglii starsi synowie otrzymują cały majątek po rodzicach, młodsi zaledwie niewielkie sumy pieniężne. Młodszy zaś brat Ralfa posiadał bardzo mało, gdy ten zakupił zaraz rozległy obszar ziemi i założył piękną kolonię. Przez niejaki czas obydwaj bracia żyli ze sobą w zgodzie, gdy jednak Walter, wbrew woli Ralfa, poślubił ubogą panienkę, a nadto podczas wojny o niepodległość stanął po stronie Amerykanów przeciwko Anglikom, zerwała się zgoda pomiędzy braćmi i miejsce jej zajęła nieprzyjaźń. Ralf, będąc wiernym królowi angielskiemu, ówczesnemu panu osad północno-amerykańskich, nie mógł przebaczyć swemu bratu, że przyłączył się do powstańców, postanowił więc ukarać Waltera wydziedziczeniem jego dzieci, a ponieważ sam był bezżennym, a więc i bezdzietnym, przeto przyjął do domu małą dzieweczkę, sierotę po Yvertonie, majorze angielskim, który w bitwie z powstańcami poległ. Dziecię to miało odziedziczyć po śmierci Ralfa jego posiadłości; wkrótce jednak w wybuchłym pożarze dziewczynka znikła bez śladu. Nie znaleziono jej szczątków, i wszyscy byli przekonani, że szybki i gwałtowny ogień zapewne je strawił. Ralf, mimo straty wychowanicy, bynajmiej nie zmienił zamiaru wydziedziczenia dzieci brata i dopiero, gdy ten zginął w bitwie pod Savannah, wziął je do siebie. Roland miał naówczas lat trzynaście, Edyta zaledwie pięć liczyła. Surowy starzec zwolna przywiązywał się do sierot i niejednokrotnie oświadczał, że im swój majątek zapisze. Nieszczęściem Roland, podobnie jak niegdyś jego ojciec, ściągnął na siebie niełaskę stryja. Na odgłos nieporozumień pomiędzy Ameryką i Anglią, z których wróżono nową wojnę, młodzieniec, pamiętny czynów ojca i sam chciwy sławy, potajemnie zapisał się do milicyi wirgińskiej. Nie dało się to długo ukrywać przed stryjem, który, rozgniewany postępkiem Rolanda, zakazał mu przestępować próg swego domu. Zdawało się jednak, że niełaska Ralfa nie dotknie niewinnej Edyty. Wkrótce potem, gdy starzec umarł, a Roland przyjechał odwiedzić siostrę, nie znalazł już jej w kolonii stryja, ale w domu jednego z sąsiadów, jako sierotę, pozbawioną schronienia. W papierach, pozostałych po nieboszczyku, nie znaleziono późniejszego testamentu, dawny więc, stanowiący dziedziczką dziewczynkę, która śmierć znalazła w płomieniach, został utrzymany, a Ryszard Braxley, rządca dóbr Ralfa Forrestera, mianowany w testamencie opiekunem dziewczęcia, objął całą majętność, aż do chwili znalezienia dziecka, którego śmierci niepodobna było udowodnić.
Utrzymanie tego testamentu obudziło powszechne zadziwienie, i całe sąsiedztwo oburzyło się na krzywdę, jaką przez to zmarły wyrządził dzieciom swojego brata. Ryszard Braxley starał się zmniejszyć powszechną niechęć, oświadczając w sądzie, że tylko tymczasowo obejmuje dobra, w nadziei, że naznaczona testamentem dziedziczka da się odszukać. Twierdził on, że dziecię nie zginęło w pożarze, ale zostało uprowadzone przez nieznaną osobę, na której ślady już natrafił, że pożar umyślnie wzniecono już po uprowadzeniu dziecka dla zatarcia po niem śladów i rozpuszczenia pogłoski, że się spaliło. Rzucał przy tem niewyraźne podejrzenie, jakoby Roland był sprawcą tego czynu, ażeby tym sposobem prawną dziedziczkę usunąć, a spadek zapewnić sobie i Edycie.
Braxley tak umiał nadać twierdzeniom swoim pozór prawdy, iż powszechnie mu uwierzono. Roland nie mógł udowodnić śmierci dziewczęcia, a widząc, że na drodze procesu nie zdoła pokonać przeciwnika, zaprzestał wszelkich zabiegów. Nie namyślając się długo, wziął uwolnienie z wojska, sprzedał wszystkie sprzęty i ruchomości, prócz niezbędnie potrzebnych i zabrawszy siostrę, przyłączył się do gromady wychodźców, która, jak już wiemy, obrała go swoim naczelnikiem.
Pułkownik, wysłuchawszy opowiadania Rolanda, uczuł dla niego jeszcze większy szacunek, widząc, jak szlachetnie poświęcił całą swą przyszłość ukochanej siostrze. Uścisnąwszy mu zatem serdecznie rękę, rzekł:
— Żałuję mój Rolandzie, że nie możesz pozostać pomiędzy nami, mam jednak nadzieję, że niedługo prawda wyjdzie na wierzch, jak oliwa, i wyda się matactwo tego łotra Braxleya, a wy powrócicie do posiadłości, po stryju pozostałych. Zanim to nastąpi, uważaj mnie za prawdziwego przyjaciela, który w każdej chwili gotów jest na twoje usługi.
Zaraz na początku rozmowy pomiędzy Rolandem i pułkownikiem wszyscy domownicy wyszli z pokoju, pozostała tylko Telie Doe, która ze szczególniejszą uwagą przysłuchiwała się opowiadaniu młodego kapitana. Spostrzegł to pułkownik i zagadnął ją cierpko:
— Co tu robisz, Telie? Nie lubię, aby podsłuchiwano, gdy z kim rozmawiam. Wiesz o tem dobrze, a więc idź do kobiet: tam twoje miejsce.
Telie zarumieniła się, jak wiśnia, i zawstydzona odeszła. Wkrótce potem wszedł Tom Bruce, a na twarzy jego jaśniała wesołość, jakgdyby z jaką dobrą wieścią przychodził.
— Co tam nowego? — zapytał ojciec, nieco zdziwiony.
— Osobliwsza rzecz, Duch puszczy pojawił się znowu — odpowiedział Tom.
— Gdzie go widziano? — zapytał skwapliwie pułownik — spodziewam się przecież, że nie w naszym okręgu.
— Jednak dosyć blizko, bo tuż zaraz na drugim brzegu Kentuky znaleziono w lesie zwłoki dwóch Indyan, nacechowanych na piersiach krwawym krzyżem.
— I wiesz z pewnością, że to nie płonna wieść? — badał dalej pułkownik z pewnym niepokojem.
— Z jak największą; dwu osadników naszych powróciło z za rzeki i na własne oczy oglądali zamordowanych Osagów.
— W takim razie — rzekł posępnie pułkownik nad osadą wisi nowe nieszczęście.
— Któż to jest ów Duch Puszczy? — zapytał z ciekawością Roland.
— Ech, widmo mgliste, dyabeł leśny! — odpowiedział Tom.
— Tak mało rozumiem, jak i przed twojem objaśnieniem, Tomie. Cóż to za dyabeł leśny?
— Alboż ja wiem! odpowiedział młody Bruce. — Jedni mienią go straszydłem, drudzy jakimś dobrym geniuszem, niektórzy nawet są przekonani, że to sam szatan włóczy się po lasach w postaci Ducha Puszczy.
— O jakichże to krzyżach wspomniałeś, Tomie? — zapytał z ciekawością Forrester.
— Trzeba ci wiedzieć, Rolandzie, że Duch Puszczy jest nieprzebłaganym wrogiem dzikich, mianowicie Osagów. Ilu ich zabił tego nikt nie wie, ile jednak razy napotkamy w lesie zwłoki Indyanina, z głową potrzaskaną i krwawem nacięciem skóry w kształcie krzyża na piersi, wiemy, że to ofiara Ducha Puszczy. Od roku jednak nie słyszeliśmy o nim wcale.
— Mógłbyś, kochany kapitanie — rzekł Bruce — zadać jeszcze tysiące pytań o Duchu Puszczy Tomowi, a nie dowiedziałbyś się wiele więcej o tej tajemniczej istocie. Znajduje się w naszych puszczach duch, dyabeł czy widmo, krążące wciąż około osad, lecz nie ukazujące się w nich nigdy. Istota ta niezbadana czuwa zdala nad nami. Każdego spotkanego Osaga zabija bez litości i naznacza krwawym krzyżem, jak ci to Tom opowiadał. Indyanie nazywają go Dżibbenenosah, co znaczy Błądzący szatan puszcz. Według ich mniemania, nie jest to ani człowiek ani zwierz, ale potężny duch, którego ani ołów, ani żelazo zranić nie może. Bądź co bądź, jemu zawdzięczamy po największej części nasze bezpieczeństwo.
— Dziwię się, jak możecie podobnym baśniom dawać wiarę! — rzekł Roland z uśmiechem niedowierzania.
— I dlaczegóż nie mamy wierzyć — odparł Bruce — jeżeli trupami dzikich dowodzi swego istnienia? Wszystkie pokolenia indyjskie, a szczególnie Osagi, lękają się go niezmiernie. Od trzech lat unikają oni naszych osad, ponieważ w pobliżu nich krąży Duch Puszczy i zabija napotkanych dzikich. W większej tylko liczbie poważają się plądrować okolice, ale i wówczas żaden z nich nie ma śmiałości odłączyć się od gromady, w obawie, ażeby nie napotkał strasznego widma. Zdaje się, iż głównie zawzięło się ono na Osagów, gdyż ich najwięcej pada pod ciosami Ducha Puszczy. Jakkolwiek wydaję ci się to baśnią, wylęgłą w naszych głowach, przyznasz przecie, że, jeżeli znajdzie się zwłoki dzikiego z odartą czupryną i krawawem znamieniem na piersiach, musiał ktoś być, kto Indyanina zabił i oskalpował.
— Zapewne, — odpowiedział Roland — ale mógł to zrobić człowiek, a niekoniecznie jakiś duch urojony.
— Rolandzie — rzekł pułkownik, wstrząsając z uśmiechem głową — nie znasz naszych osadników. Trzeba ci wiedzieć, że na dziesięć mil wkoło nie masz jednego, któryby się nie pochlubił z zabicia wrogiego Indyanina. W całem Kentuky nie znajdziesz człowieka, któryby, odniósłszy zwycięstwo nad dzikim, nie roztrąbił swojego czynu w całym okręgu, a jednak żaden nie przywłaszczył sobie chluby z trupa, zamontowanego przez Ducha Puszczy. Nakoniec powiem ci jeszcze, że znam ludzi, którzy go na własne oczy widzieli.
— Przeciw takim dowodom trudno walczyć — rzekł Roland, widząc, iż powątpiewanie jego nie podobało się wcale pułkownikowi.
— Tak, tak — mówił ten dalej — Ben Thonnes, Samuel Sharp i kilku innych widzieli go, przesuwającego się w gęstwinie borów, twierdzą oni, iż jest podobny do ducha raczej, niż do człowieka. Powiadają, iż wzrost jego jest olbrzymi, że ma głowę, porosłą kudłami, z pośród których sterczą rogi, jak u bawołu; że poprzedza go zwierz wielki, podobny do brunatnego niedźwiedzia, wskazując drogę i tropiąc dzikich. Spotkać go można z owem zwierzęciem tylko w najdzikszych ustroniach puszczy. Dla białych jest przyjaznym i żadnemu z nich nigdy nic złego nie uczynił. Nie jestem ja zabobonny, kapitanie, ale mogę ci zaręczyć słowem honoru, że Dżibbenenosah istnieje, chociaż go sam nie widziałem. Pojawienie się jego w lasach okolicznych zapowiada, że Indyanie są niedaleko, lecz zarazem ślady jego napełniają otuchą serca osadników, gdyż w miejscach, gdzie Duch Puszczy przebywa, dzicy bawić nie śmią. Jest on dla nich zanadto silny i przebiegły: powiadają nawet, że napada niekiedy na wsie Osagów i morduje ich we własnych chatach. Kto przyniósł wieść o zjawieniu się Ducha Puszczy? — zapytał pułkownk, odwracając się do syna.
— Ryczący Ralf, Ralf Stackpole — odpowiedział Tom.
— Co? Ralf? Biegnij, chłopcze, do koni i każ parobkom, żeby ich troskliwie pilnowali.
— Nie troszcz się, ojcze, już przedsięwzięto środki ostrożności. Zaledwie poznaliśmy z daleka szanownego pana kapitana Ralfa, natychmiast sześciu regulatorow postanowiło czuwać przez całą noc nad bezpieczeństwem koni naszej osady. Strzegą oni i twojego Briareusa, kapitanie Forrester, gdyż niezawodnie on pierwszy ściągnąłby na siebie oczko pana Stackpole.
— Cóż to za jeden? — zagadnął Roland.
— Tęgi chłopak — odpowiedział Tom z uśmiechem. — Przed rokiem sam jeden bił się na Łące Niedźwiedziej z dwoma Indyanami i obu zabił, ale z drugiej strony ma szkaradny nałóg przywłaszczania sobie cudzych koni; nakradł on ich tyk dzikim, że mu tego nigdy nie przebaczą. Przytem jest bardzo roztargniony, bo częstokroć przez omyłkę, jak mówią, bierze konia zacnego chrześcijanina za pogańską szkapę.
— I takich hultajów robicie oficerami w osadach? — zapytał Roland z podziwieniem.
— Oficerami? Uchowaj Boże — odrzekł Tom. — Zdarza się często, iż trzeba zapuścić się w lasy za rabusiami indyjskimi dla odbicia im zdobyczy; w takim razie nie obejdzie się bez przewodnika; znającego puszczę dokładnie. Otóż Ralf jest jednym z najlepszych przewodników; przytem bije się, jak szatan, nikt mu nie wyrówna w przebiegłości i podstępach, jak i w tropieniu Indyan, a że prowadzi zwykle pogoń, więc przez grzeczność tytułują go osadnicy kapitanem.
— Pójdź Rolandzie z nami, a pokażę ci tego jegomościa — zawołał pułkownik, biorąc kapelusz.
Na placu, zajmującym sam środek osady, stało kilkadziesiąt osób, przysłuchujących się z ciekawością, co im o Duchu Puszczy Ralf opowiadał. Był to człowiek silnie zbudowany, wysoki, o szerokich barkach i dużej głowie. Zachowanie się jego ordynarne świadczyło, że nieszczególne odebrał wychowanie, był jednak nadzwyczaj wesoły i krotochwilny, a osadnicy, jakkolwiek od czasu do czasu kradł im konie, lubili jego dowcipy. Ralf miał na sobie zszarzany surdut z grubego płótna, a pod nim czerwoną bluzę, spodnie skórzane. Podarty stary kapelusz filcowy, z szerokiemi kresami okrywał jego kudłatą głowę; długa strzelba, nóż i siekiera indyjska składały jego uzbrojenie, torba myśliwska z kulami i duży róg prochu dopełniały go.
Gdy pułkownik z synem i Rolandem pojawili się na placu, Ralf wywijał tomahawkiem[2] na wszystkie strony i, opowiadając głośno o Duchu Puszczy, robił tak zabawne miny i gesty, że wszyscy do koła głośnym wybuchali śmiechem.
Ujrzawszy nadchodzących, silnym skokiem rozepchnął otaczających go osadników i, stanąwszy w mgnieniu oka przy pułkowniku, pochwycił go za rękę, silnie nią wstrząsnął i zawołał:
— Najuniżeńszy hołd walecznemu pułkownikowi! Witam cię, młoda latorośli znakomitego szczepu — dodał, ściskając dłoń Toma. — Ha, otóż i obcy! Moje uszanowanie, waleczny dowódco wychodźców, cóż nam przynosisz nowego z Wirginii? Ach! Przepraszani, nie przedstawiłem się: jestem Ralf Stackpole, aligator z nad rzeki Słonej.
— Nie jestem ciekaw poznać go — rzekł zimno Roland, którego oburzyła poufałość, złodzieja koni.
— Niechaj mnie grom roztrzaska! — wrzasnął Ralf — on mnie lekceważy. Mospanie! wiedz o tem, że jestem szlachcicem i obrazy we krwi obmywam. Pięść, ząb, pazury, strzelba, pistolety, nóż albo tomahawk, służę ci na wszystko! Kukuryku!
Wyrzekłszy to ostatnie słowo głosem, naśladującym pianie koguta, Ralf uderzył się po bokach rękami, podskoczył w górę i nadstawił głowę naprzód przeciwko Rolandowi, na podobieństwo kura, rozpoczynającego bitwę.
— Gdzieżeś to skradł tę klacz gniadą, szanowny mężu? — zapytał go Bruce, wskazując piękne zwierzę, na którem kapitan przyjechał.
W mgnieniu oka znikła butna mina Ralfa, rysy jego wyrażały komiczne pomieszanie przez chwilę, wkrótce jednak odzyskał czelność i rzekł z ukłonem:
— Skradłem klacz? A to szczególniejszy żarcik! Ja tylko zdobywam konie na Indyanach, a toż przecie uczciwa klacz amerykańska! Ple! wstydź się, czcigodny pułkowniku, takich niewczesnych żartów. Wierz mi, że gdyby kto inny ośmielił się w podobny sposób do mnie przemówić, to, niechaj mnie siarczysty grom roztrzaska, jużby nie żył.
— Nie unoś się tak bardzo, waleczny mężu odrzekł pułkownik z zimną krwią. Znam tę klacz doskonałe, należy ona do Dżona Harpera, z tamtego brzegu rzeki.
— Istotnie, pułkownik się nic myli rzekł Ralf, jeszcze bardziej pomieszany co to za oko! Poczciwy Dżon pożyczył mi tej klaczy dla łatwiejszego przebycia rzeki i polecił mi, ażebym ją tutaj zostawił. Mam nadzieję, że dowódca nie odmówi temu biednemu stworzeniu schronienia na noc. I owszem — zawołał Bruce z szyderskim uśmiechem.
— Tylko nie wiem... jak sobie poradzę bez konia — cedził Ralf — zwłaszcza mając taki kawał drogi do przebycia przed nocą.
— Gdzież to zamierzasz przenocować? — zapytał pułkownik.
— W Saint-Asaph, o piętnaście mil angielskich stąd.
— To nieco za daleko dla naszych regulatorów. Biedacy będą musieli, dla czuwania nad tobą, włóczyć się przez całą noc po lesie.
Na te słowa wszyscy osadnicy głośnym wybuchnęli śmiechem.
Ralf, widząc się schwytanym w sidła i narażonym na szyderstwa osadników, postanowił odwrócić ich uwagę od niekorzystnych docinków Brucego, a ściągnąć ją na swoją osobę. Zaczął więc komicznie podskakiwać, piać, jak kogut, rżeć, jak koń, szczekać, a wreszcie z łudzącem podobieństwem naśladował puhanie puszczyka, ryk pantery i wilka i wojenne wycia Indyan.
Osadnicy nie mogli się wstrzymać od śmiechu.
— Kto się odważy walczyć z Ralfem ryczącym, pożeraczem cielska indyjskiego, ze straszliwym aligatorem z nad rzeki Słonej? — wrzeszczał Ralf, widząc że figle pożądany skutek wywarły. — Dawajcie mi tu jakiego śmiałka, ażebym go schrupał, jak pantera zająca! Prędzej, do milionset szatanów!
Wszyscy wiedzieli dobrze, iż kapitan rzucał na wiatr swoje wyznania i tym sposobem starał się położyć koniec dalszym przycinkom Brucego: nikt więc z obecnych nie kwapił się odpowiedzieć na wyzwanie koniarza, owszem, drażnili go coraz bardziej, dogadując mu i zarzucając z pozorną groźbą, że już niejednokrotnie pożyczał konie od rozmaitych osadników, ale ani jednego nie zwrócił.
Roland, znudzony niedorzecznościami Ralfa, już zamierzał powrócić do domu, gdy wtem w ulicy, wiodącej na plac, ukazała się nowa postać, na której widok wybuchnęły jeszcze gwarliwsze śmiechy.
— Ralfie ryczący! — zawołał Tom Bruce — patrz! Oto zbliża się przeciwnik, godny twojego męstwa, który niezawodnie przyjmie wyzwanie. Patrz! Oto Krwawy Natan.
Usłyszawszy to straszliwe nazwisko, osadnicy zaczęli śmiać się jeszcze głośniej, klaszcząc z uciechy w ręce.
— Gdzie on jest — ryknął Ralf, podskakuąc w górę niechaj mię siarczysty grom roztrzaska, jeżeli go żywcem nie pożrę. Kukuryku!
— Śmiało! Śmiało, Stackpole — wołała ze wszystkich stron młodzież — pokaż, że nie jesteś tchórzem, że nie ulękniesz się Krwawego Natana.
— Ja miałbym się ulęknąć tego rozżartego jaguara! — wrzasnął Ralf. — Połknę go, jak kluskę. Alboż darmo nazywają mię aligatorem z nad Słonej rzeki?
Roland usłyszawszy nazwisko nowego przybysza i słysząc odgrażanie się Ralfa, niezmiernie był ciekaw ujrzeć tego, którego osadnicy nazywali Krwawym Natanem, a Ralf rozżartym jaguarem.
Wtem przy wejściu z ulicy na plac ukazał się najprzód stary koń siwy, obok którego biegi mały piesek, długą, brunatną i jedwabisto połyskującą sierścią pokryty; zwieszony ogon i spojrzenia ukradkowo i z podełba rzucane, dowodziły bojaźni biednej psiny.
— Tak, to jest Krwawy Natan — zawołał pułkownik — ze swoją starą szkapą i psem trwożliwym. Miłosierna dusza! Pakunek dźwiga na plecach, a koniowi wolno iść pozwala — głupiec!
Kiedy Natan przybliżył się do gromady osadników, Roland z ciekawością przypatrywał się jego długiej, ale chudej i przygarbionej postaci, całej pokrytej skórami. Miał on na sobie bluzę skórzaną, bez najmniejszej ozdoby, która, równie jak i skórzane spodnie, skrępowane u dołu rzemieniami od mokasinów[3], była poplamiona krwią 1 tłustością. Powierzchowność Natana dzika nie budziła wcale wstrętu, ale wcale nie pociągała ku sobie. Przez ramię przewieszony miał długi karabin, a za pasem nóż myśliwski. Broń znać od niepamiętnych czasów używana, nie odznaczała się bynajmniej pięknością — owszem łożysko strzelby było tak niezgrabne i grubo obrobione, iż chyba sam Natan wyciosał je swoim nożem myśliwskim.
Z pozoru więc Natan zasługiwał na przydomek krwawego, ale Roland przypatrzywszy mu się lepiej, nabrał przekonania, iż przezwisko to dawano mu chyba z żartu i na drwiny. Twarz tego człowieka, mogącego liczyć około czterdziestu pięciu do pięćdziesięciu lat, była zwiędła i znękana. Nos długi, cienki, nieco wykrzywiony, wysunięta naprzód broda i wązkie a zaciśnięte usta nadawały mu cechę człowieka, starzejącego się i zgryźliwego, ale w oczach malowała się dziwna słodycz, łagodność i pokora. Chód jego chwiejny i niepewny, postać zgarbiona wykazywały osłabienie i, patrząc nań, wnosić można było niemal z pewnością, iż człowiek ten pozwoliłby raczej skrzywdzić się każdemu, aniżeli komukolwiekbądź krzywdę wyrządzić. Nakoniec, pęk skór zwierzęcych, które sam dźwigał, zamiast obciążać niemi wychudłego konia, dowodził, że Natan miał serce litościwe i dobre.
Roland nie wiedział zrazu, czy ma się litować nad przybyłym myśliwcem, czy śmiać się z niego, jak to czynili inni, ale jakiś pociąg sympatyczny ku tej wątłej i zbiedzonej istocie powstrzymał rychło uśmiech szyderczy na jego ustach.
— No, Stackpole! — zawołał Tom na Ralfa — czyś się tak przeląkł Krwawego Natana, że już nie śmiesz ponowić swoich wyznań?
— Niechno tylko się zbliży — krzyknął Ralf rozżarty — a natychmiast połknę go ze skórą i kośćmi. Daję na to moje aligatorskie słowo!
— Nie pozwolisz przecie, pułkowniku, ażeby ten waryat wyrządził krzywdę znękanemu myśliwcowi — szepnął Roland do Brucego.
— Niech Bóg uchowa — odrzekł tamten — chcemy sobie tylko z obydwu cokolwiek pożartować.
— Dlaczegóż tego biedaka nazywacie Krwawym Natanem?
— Przez drwiny i pogardę — odpowiedział pułkownik. — Jest to kwakier[4] z Pensylwanii, jedyny człowiek w całem Kentuky, który bić się nie chce z Indyanami. Licho do nas przyniosło tego tchórza i niezdarę, robiącego wstyd wszystkim Europejczykom. Powiadają ludzie, że ma bzika, gdyż nigdy na miejscu nie usiedzi i wciąż włóczy się po lasach. Indyan się nie lęka wcale, gdyż wojownik czerwonoskóry gardzi kwakrem bardziej, niż kobietą, i miałby sobie za hańbę szukać zaczepki ze stworzeniem, które się bronić nie chce i nie umie. Nam czyni niekiedy przysługi, wytrapiając ślady Indyan tam, gdzie niktby się nu domyślił ich obecności. Przed trzema laty przyszedł do mnie i rzekł: Bracie! przy niższym brodzie rzeki Słonej ukrywa się w gąszczu dwudziestu Osagów. Donoszę ci o tem, ażebyś, ostrzegł osadników, żeby się tam nie zbliżali, gdyż dzicy mogliby ich pomordować, ale zarazem zaklinam cię, nie czyń nic złego czerwonym skórom. Rzecz prosta nie posłuchałem prośby tchórza i wziąwszy dwudziestu pięciu dzielnych zuchów, w części wybiłem, w części przepędziłem Osagów. Z przyczyny trwożliwości Natana, gardzą nim wszyscy koloniści i często mu dokuczają. Ja sam raz odebrałem mu strzelbę, gdyż nie chciał stanąć na popis milicyi, ale żal mi się zrobiło biedaka, bo, zmuszony zaprzestać polowania, byłby z głodu umarł, więc mu ją w kilka dni potem oddałem.
Tymczasem młódź otoczyła Natana, natrząsając się z niego, a w końcu Ralf, nasrożywszy twarz i utkwiwszy w swej ofierze przerażające spojrzenie, ryknął straszliwym głosem:
— Słuchaj, Krwawy Natanie! Godzina twoja wybiła; zmów ostatnią modlitwę, aligator cię pożre!
— Przyjacielu — odrzekł Natan pokornie — zostaw mnie w spokoju, albowiem jestem człowiekiem cichym i łagodnym i spierać się z tobą nie myślę.
To rzekłszy, nie zważając na srogiego Ralfa, chciał iść dalej, ale ten, rozjuszony pokorą kwakra, zerwał mu z pleców pęk skór i rozerwawszy rzemień, którym były ściągnięte, rozrzucił je wokoło. Całe zgromadzenie, widząc to, głośnym wybuchnęło śmiechem.
Natan zniósł tę zaczepkę z dziwną cierpliwością i rzekł tylko:
— Bracie! dlaczegóż mię prześladujesz?
— Bo chcę się bić z tobą! — wrzasnął Ralf, udając straszliwą wściekłość.
— Ale ja się bić z tobą nie myślę — odpowiedział Natan.
— Nędzniku, nie chcący wznieść broni w obronie niewiast i dzieci! — krzyczał coraz głośniej Ralf — wzdragający się walczyć z czerwonymi tygrysami, ty długa wywłoko! Tchórzu nikczemny! Rzuć mi zaraz tę broń, której nie jesteś godzien dźwigać!
— Bracie — odrzekł Natan z widoczną wzgardą — sam jesteś tchórzem, jeżeli szukasz zaczepki z człowiekiem, który ci nic złego nie zrobił i bić się z tobą nie chce.
To powiedziawszy, schylił się i począł zbierać rozrzucone skóry, ale Ralf, pochwyciwszy Natana za kark i wstrząsając nim; nie dozwolił mu tego zrobić; nakoniec, widząc, że, pomimo wszelkich napaści, kwakier nie utracił cierpliwości, koniarz kopnął psa Natanowego, który z żałosnem skomleniem o kilka kroków odleciał.
— Bracie! — zawołał Natan, prostując się — musisz sam być gorszym od psa, jeżeli czynisz krzywdę temu biednemu stworzeniu.
— Więc albo się bij ze mną, albo kolbą mej strzelby roztrzaskam łeb psu twojemu.
— Żądasz tego koniecznie — odpowiedział Natan — dobrze więc, ale pod warunkiem, że obydwaj nie użyjemy broni.
— Wiwat, niech żyje Krwawy Natan! — zawołała młodzież, śmiejąc się do rozpuku.
— Niech i tak będzie — krzyknął Ralf, ucieszony niezmiernie z przyjęcia walki. — Odrzućmy strzelby i noże, ale radzę ci nie zdejmować futerału z mózgownicy, ponieważ postanowiłem cię wyrzucić tak w górę, że makówką wbijesz się w ziemię.
— Jestem gotów — rzekł Natan, złożywszy broń na stronie.
— Kukuryku! kukuryku! — zapiał dwukrotnie Ralf, a potem rzucił się na Natana i uchwyciwszy prawą ręką za jego lewe ramię, a lewą za prawe biodro, zawołał: Baczność! już lecisz!
— Czekam — rzekł Natan spokojnie.
Ralf szarpnął go, ale, pomimo wielkiej siły, nie był w stanie z miejsca poruszyć. Zdawało się, że chudy kwakier wrósł w ziemię, a członki miał stalowe.
— Omyliłeś się, mój bracie — rzekł pokornym głosem — jak widzisz, jeszcze nie lecę. Ale teraz na mnie kolej. — To rzekłszy, pochwycił samochwała i bez wielkiego natężenia rzucił go w górę, że Stackpole aż wywrócił kozła w powietrzu i padł tak silnie głową na ziemię, iż byłby ją roztrzaskał gdyby o kamień, zamiast o miękki piasek uderzyła.
Przypatrujący się wydali okrzyk nadzwyczajnego zadziwienia.
— Zabił go — krzyknął Roland — ale sam Ralf chciał tego.
— O nie, zacny komendancie wychodźców — rzekł Ralf, dźwigając się powoli i z trudnością — zabity, dzięki Bogu, nie jestem jeszcze, ale zdaje mi się, że moja głowa nie siedzi na dawnem miejscu, a może jej wcale już niema. Zobaczcie-no, moi drodzy!
— Niech żyje Krwawy Natan, pogromca aligatora z nad Rzeki Słonej! — krzyknęli chórem młodzi koloniści zanosząc się od śmiechu.
— W istocie pobiłeś mię na głowę — zawołał Ralf, wyciągając rękę ku Natanowi — mam dosyć i więcej nie pragnę. Wszakże nie przebaczę ci nigdy, że będąc tak zręcznym i silnym, nie chcesz walczyć w obronie swych ziomków z krwiożerczymi Indyanami i pomimo żeś mię pokonał, powiem ci otwarcie, że jesteś tchórz. — Potem, zwróciwszy się do pułkownika, Ralf dodał:
— Szlachetny gubernatorze! Zabierasz moją klacz, a nie troszczysz się o to, co ze mną będzie; spodziewam się przecież, że za bezinteresowność, z jaką zwracani pożyczonego konia właścicielowi, powinienbym przynajmniej dostać wzamian choćby najlichszą szkapę, naturalnie tytułem pożyczki.
— Dobrze — rzekł pułkownik — pożyczę ci konia, ale pod dwoma warunkami: najprzód, żebyś mi go zwrócił, a powtóre, żebyś nie ważył się zabrać którego innego; przykroby mi było gdybym został zmuszony tak walecznego męża oddawać w ręce sędziego Lyncha[5].
To rzekłszy, pułkownik zwrócił się do Natana, siedzącego na kłodzie drzewa, przed którym rozciągnął się mały jego piesek. Kwakier głaskał psinę, nie zważając na szyderstwa młodzieży, która poznawszy jego siłę, wyrzucała mu, że nie chce walczyć z Indyanami.
— I cóż Cukierku? — mówił Natan do pieska — cóż ty mówisz o tej całej historyi?
Pies, jakby zrozumiał mowę swojego pana, polizał mu rękę, a potem, odszedłszy parę kroków, zaczął machać ogonem, jakgdyby zachęcając go do puszczenia się w dalszą drogę.
— Zaraz, zaraz, mój mały. Wiesz przecie, że nie mamy prochu, a nadto wiesz i o tem, że zanim opuścimy tych ludzi, którzy nas tak niegościnnie przyjmują, trzeba im opowiedzieć, cośmy widzieli i słyszeli.
— Zamiast zwracać mowę do psa, mów do nas, stary dziwaku — rzekł pułkownik, przystępując do Natana. — Powiedz mi, czyś nie napotkał gdzie Ducha Puszczy lub nie znalazł trupów Indyan, zabitych i nacechowanych przez niego.
— O Duchu Puszczy nic nie wiem odpowiedział Natan — ale słyszałem jako rzecz pewną, że różne ludy indyjskie zawarły z sobą przymierze i gromadzą ogromne siły dla zniszczenia osad i wycięcia białych w całem zachodniem Kentuky. Wszędzie widać ich ślady, miejcie się więc na baczności. A teraz — dodał, podnosząc się z pnia racz pułkowniku kazać mi za przyniesione skóry dać prochu i kul. Czas nam do lasu.
— Wstyd i hańba — zawołał ze wzgardą Bruce — że człowiek tak silny i taki celny strzelec używa swej zręczności jedynie na strzelanie bawołów i jeleni. Tomie idź do magazynu i wydaj mu ilość amunicyi odpowiednią do wartości skór.
Natan z pokorną miną udał się za Tomem. Pułkownik z Rolandem powrócili do domu, gdzie na nich czekała wieczerza.









  1. Tem mianem osadnicy amerykańscy nazywają Indyan.
  2. Siekiera indyjska, używana jako broń przez dzikich.
  3. Mokasinami nazywają obuwie indyjskie, wyrobione ze skóry i rzemieniami przymocowane do goleni nakształt kierpców naszych górali.
  4. Kwakrowie są sektą religijną chrześcijańską. Nie wolno im ani przysięgi składać, ani w wojsku służyć, ani przed kimkolwiek kapelusza zdejmować. Wszystkim, a nawet królom angielskim, mówią »ty«. Łagodność i cierpliwość nadzwyczajna sektę tę odznacza.
  5. Z powodu gwałtownych kradzieży i rozbojów, Amerykanie zaprowadzili u siebie tak zwane prawo Lyncha, na mocy którego złoczyńca schwytany na gorącym uczynku, zostaje natychmiast ukarany śmiercią.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Robert Montgomery Bird i tłumacza: Władysław Ludwik Anczyc.