Duch puszczy (Bird, 1912)/Pięciu Osagów

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Robert Montgomery Bird
Tytuł Duch puszczy
Podtytuł opowiadanie z borów amerykańskich
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1912
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Władysław Ludwik Anczyc
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ  XV.
Pięciu Osagów.

Przecudny ranek zajaśniał promiennymi blaskami jutrzenki, gdy Roland, zbudzony przez Natana, krótką, ale gorącą modlitwą błagał Stwórcę, ażeby mu dozwolił oswobodzić siostrę. Tymczasem Natan przygotował skromny posiłek, którego młodzieniec, wzmocniony pokrzepiającym snem, wcale nie odmówił. Członki jego były wprawdzie jeszcze sztywne i zbolałe, ale za to duch, przepełniony błogą nadzieją, zaczerpniętą w modlitwie, był spokojny i mężny.
Po spożyciu śniadania wyruszyli w dalszą drogę i puścili się dziką samotną ścieżką, wiodącą przez najodludniejsze zakąty puszczy.
Śród pochodu kwakier objaśniał Rolandowi, jakich zamyśla użyć środków, ażeby się wyprawa powiodła i przekonał tem Rolanda, że zdoła sprostać trudnemu zadaniu. Cały dzień zeszedł im w marszu, wieczorem zbliżyli się do brzegów Kentuky, rzeki, od której cała prowincya otrzymała nazwę. Tu przenocowali, a na drugi dzień, zrobiwszy na prędce tratewkę z pni, znalezionych na brzegu, przeprawili się przez rzekę i wciągu dnia doszli do rzeki Ohio, którą w ten sposób jak Kentuky przebyli. Odtąd obadwaj szli wciąż z bronią gotową do walki, gdyż znajdowali się już na ziemi Osagów. Natan wiódł Rolanda przez najdziksze okolice i około południa oznajmił mu, że znajdują się nie dalej, jak o dwie mile od głównej siedziby Czarnego Sępa. Dążąc ku niej, unikali wszelkich ścieżek, przekradali się ostrożnie najgęstszemi zaroślami, przez niedostępne manowce, zachowując, wciąż przezorność i baczność.
Według ułożonego przez Natana planu, dwaj towarzysze winni byli dopiero w nocy zbliżyć się do wsi indyjskiej, odległej nie dalej, jak o milę, od miejsca ich obecnego pobytu. Kwakier postanowił wynaleźć kryjówkę, w którejby mogli oczekiwać bezpiecznie nadejścia przyjaznej pory. Jakoż wkrótce dostrzegł głęboki a wązki parów, tak dziki i samotny, że można było w nim bez obawy do wieczora przeczekać. Należało jednak pokrzepić się pożywniejszą strawą dla nabrania sił dostatecznych. Przypadek dopomógł im do tego. Na zakręcie parowu dostrzegli jelenia, szarpanego przez panterę, która, ujrzawszy nadchodzących ludzi, pierzchnęła w gęstwinę, pozostawiając im swój łup.
Natan, obejrzawszy starannie jelenia, zauważył, iż przed napadem pantery już był ugodzony kulą. To mocno zaniepokoiło kwakra. Po bliższem jednak rozpatrzeniu przekonał się, że rana zadana wystrzałem była lekka, tak iż nie przeszkodziła jeleniowi ubiedz parę mil, zanim wpadł w moc drapieżnego zwierzęcia. Spostrzeżenie to uspokoiło myśliwca, nożem wyciął cąber jeleni i zabrawszy go na plecy, zapuścił się w głąb parowu, w którym zamierzał upiec i spożyć z towarzyszem ten przysmak.
Miejsce w którem się znajdowali, było całkiem górami zamknięte. Od strony, z której przyszli, spadzistość łagodna tworzyła łatwy przystęp, za to z przeciwnej strony góry wznosiły się odrazu nadzwyczaj stromo. Środkiem płynął strumień, tworzący tu i owdzie bagniste kałuże i niknący o kilkaset kroków dalej w zakrętach parowu.
Natan i Roland, złożywszy broń, zabierali się do przygotowania posiłku z największą spokojnością. Cukierek jednak nie dzielił ich spokoju. Zaczął nagle kręcić się i biegać, wietrzył nosem na wszystkie strony i sapał w tak niezwykły sposób, iż zwrócił na siebie uwagę kwakra. Obwąchawszy troskliwie brzegi strumyka, przy którym zatrzymali się nasi podróżni, spojrzał w górę w dół parowu, a potem, węsząc wciąż ziemię, wybiegł aż na sam szczyt stromego wzgórza, zamykającego parów od strony przeciwnej, a stanąwszy tu, co chwila oglądał się na swego pana, machając wciąż ogonem jakby go przywoływał.
— Co u licha! Czego chce ten pies? — zawołał Natan, rzucając uzbierany chróst i porywając strzelbę. — Cukierku powiedz, coś zwietrzył w miejscu, gdzie najbystrzejsze oko niedostrzegłoby śladu dzikich?
To powiedziawszy zaczął szybko wdzierać się na spadziste wzgórze. Roland poszedł za jego przykładem, chociaż nie przykładał takiej wagi do zachowania się psa, jak jego pan.
Z grzbietu wzgórza, wznoszącego się na kilkanaście sążni ponad dnem parowu, ujrzeli po stronie przeciwnej dolinę piękną, lecz dziką. Ale inny widok zwrócił ich uwagę na siebie i dziękowali Bogu, że dość wcześnie ostrzegł ich o grożącem niebezpieczeństwie mały sprzymierzeniec.
Dolina, wązka zrazu, rozszerzała się dalej w obszerną rówinę, tworząc łożysko rzeki, przebłyskującej przez gęstwinę drzew, zarastających jej brzegi. Góry po przeciwnej stronie doliny były strome i chropowate, podobne jak ta, na której grzbiecie spoczywali. Cała dolina, zasypana głazami i poprzerywana rozpadlinami, nie była wcale zarosła drzewami, z wyjątkiem brzegów rzeki.
Pomiędzy temi drzewami, o trzysta lub czterysta kroków, dwaj biali spostrzegli rozpalone ognisko, około którego pięciu Indyan żywą prowadziło rozmowę, jak to można poznać było z ich gestów. W pobliżu nich stał biały przykrępowany silnie do drzewa. Wkrótce potem dzicy porwali się z ziemi i rozpoczęli wojenny taniec około jeńca. Wśród głośnego wycia, odbijającego się o uszy Rolanda i Natana, skakali przed nieszczęśliwym, bijąc go prętami po całem ciele. Jeniec, mimo groźnego niebezpieczeństwa, nie tracił, jak widać, odwagi, bo wciąż groził pięściami swym wrogom, a gdy się jeden z dzikich zanadto zbliżył ku niemu, uderzył go tak silnie pięścią w głowę, iż Indyanin padł na ziemię śród powszechnego śmiechu swych towarzyszy. Widok ten głęboko wzruszył obu wędrowców. Znęcanie się dzikich nad ich współziomkiem było zapowiedzią blizkiej jego śmierci, gdyż obrzęd ten był tańcem około pala męczarni, poprzedzającym zawsze zamordowanie jeńca. Natan ścisnąwszy silniej strzelbę, szepnął do Rolanda:
— Bracie co myślisz począć?
— Natanie — odrzekł młody wojownik — ich jest pięciu, a nas dwóch tylko, ale tym razem niema pomiędzy nami kobiety, paraliżującej ręce walczących.
Kwakier spojrzał z uwagą na dzikich, a potem odezwał się do towarzysza z ponurą odwagą:
— Masz słuszność, przyjacielu, uderzać we dwóch na pięciu dzielnych nieprzyjaciół, a jeszcze wśród dnia, jest wielkiem zuchwalstwem. Zawsze jednak — dodał — jesteśmy ludźmi silnymi i odważnymi i sądzę, że możeby się nam udało tym dyabłom czerwonym zadać niemałą klęskę. Lecz jeżeli wdamy się w tę walkę nierówną, być może, że nie tylko nie wyswobodzisz swej siostry, ale już jej całkiem nie zobaczysz.
— Gdybym zginął... — szepnął Roland ze smutkiem.
— Nacóż koniecznie masz ginąć? — odrzekł Natan. — O tem nie myśl, ja mniemam, że ich zwyciężymy, lecz nie wiem, czy sumienie twoje dozwoli ci zgładzić ich wszystkich?
— Dlaczegóż wszystkich? — zagadnął kapitan. — Wszak można poprzestać na odbiciu jeńca.
— O nie mój drogi! Nie! Widzisz, gdyby przypadkiem choć jeden z tych opryszków uszedł, to narobi tyle hałasu, że będziemy musieli zrzec się zamiaru wyzwolenia twej siostry. Wybieraj więc, kogo mamy ratować: Edytę czy tego nieznajomego?
Roland zastanowił się. Uwagi Natana były bardzo uzasadnione. Gdyby napad na dzikich chybił celu, trzebaby było zrzec się zupełnie oswobodzenia Edyty. Ale z drugiej strony zostawić rodaka w ręku katów, mając sposobność wyzwolenia go, byłoby niegodnem. Kapitan przypomniał sobie straszliwe swoje położenie, z którego wybawił go Natan; namyśliwszy się więc, zwrócił się ku niemu i zawołał:
— Natanie, byłem również skrępowany i pozbawiony ratunku, jak ten nieszczęśliwy, a trzech Indyan pilnowało mnie. Ty sam jeden odważyłeś się na wyzwolenie mnie z ich rąk. Hańbą byłoby, gdybyśmy we dwóch cofnęli się przed dzikimi, gdy życie naszego brata wisi na włosku. Siostrę swoją powierzam Bogu! Musimy uwolnić jeńca!
— Jesteś dzielny! — zawołał Natan z zapałem. — Pomagasz innym, Bóg tobie dopomoże. Za mną!
I nie mówiąc ani słowa więcej, Natan popełznął zagłębieniem ku dołowi: Roland go naśladował. Doczołgawszy się do dużego krzaku jałowca wirgińskiego, zatrzymali się za nim dla naradzenia się, jak zaatakować dzikich. Kapitan mniemał, iż najlepiej byłoby dać do nich ognia z dwóch stron przeciwnych, a powaliwszy dwóch, rzucić się na pozostałych i dokonać ich porażki nożem, siekierą i kolbą.
— Najskuteczniej byłoby — odpowiedział Natan — zająć takie stanowisko, ażeby można po dwóch na jeden strzał powalić trupem lub, co lepsza, zabrać im strzelby, leżące pod drzewem, korzystając z ich zajęcia się pojmanym. W takim razie moglibyśmy dać do nich ognia z ich własnej broni; gdyby jednak niepodobna było wykonać obu tych pomysłów, w takim razie znam jeszcze jeden podstęp, który ich w nasze ręce wyda. Pójdź za mną. A ty — dodał zwracając się do pieska — waruj tu w krzaku i nie ruszaj się z miejsca.


LITOGR. K. KRANIKOWSKI, KRAKÓW.

Pełznąc, skradając się i biegnąć naprzemian, stosownie do potrzeby i położenia gruntu, dostali się do dna doliny; tu z wielką radością napotkał Natan wyrwę głęboką, wyoraną ulewami. Po obu jej brzegach rosły gęsie krzaki, tworząc nad nią nieprzejrzyste sklepienie. Środkiem niej płynął potok tak głośno szumiący w kamiennem łożysku, że nie zachodziła najmniejsza obawa, ażeby dzicy mogli dosłyszeć stąpania swych nieprzyjaciół.
— Mamy ich! — szepnął Natan z zajadłym uśmiechem. — Dalej!
Szybko i cicho pędził naprzód kwakier, Roland go naśladował. Wkrótce dosięgli miejsca z którego mogli na blizki odstęp dać ognia do dzikich, znajdujących się najwięcej o czterdzieści kroków i nieprzeczuwających grożącego niebezpieczeństwa. Teraz dwaj biali mogli doskonale widzieć jeńca. Indyanie na chwilę przestali go męczyć, leżał na ziemi, oddychając ciężko, wyczerpany oporem. Obok niego siedziało dwóch dzikich na straży z siekierami w ręku. Strzelby ich oparte były o blizki pień spróchniałego drzewa, z którego trzeci obciosywał grube trzaski na stos dla jeńca. Pozostali dwaj siedzieli ze strzelbami przy ogniu i raz zatapiali wzrok łakomy w dopiekający się kawał zwierzyny, to znów rzucali spojrzenia na pojmanego, tchnące dzikiem okrucieństwem, wyrażające radość, że wkrótce i jego tak samo piec będą.
Plan Natana, ażeby po dwóch na jeden raz położyć trupem, uniemożebniało rozłożenie się Osagów, lecz to nie zakłopotało go bynajmniej. Roland, stosownie do cicho poszepniętej mu przez Natana wskazówki, zawiesił swą czapkę na krzaku, o parę kroków odległym, potem położył swą siekierę na brzegu wyrwy i wsparł na niej strzelbę, biorąc na cel jednego z dzikich, siedzących przy ogniu. Kwakier uczynił toż samo ze swoją czapką i wymierzył do drugiego Indyanina. Nie przeczuwali oni, co ich czeka, lecz kapitan potrącił przez nieuwagę bryłkę ziemi, która z szelestem chlupnęła w wodę. Natychmiast dwaj dzicy porwali się na nogi, śledząc bacznie okiem przyczynę szelestu.
— Teraz, bracie — szepnął Natan — baczność! Jeżeli chybisz, zginiemy obadwaj. Czyś gotów?
— Gotów — odszepnął Roland.
— Ognia!
Strzały huknęły, a dwaj dzicy runęli na ziemię. Pozostali porwali się szybko na nogi, pochwycili broń, upatrując niewidzialnego nieprzyjaciela. Jeniec szybko zwrócił głowę, nadzieja ożywiła twarz jego.
Niebieskawy, leciuchny obłoczek dymu unosił się ponad zaroślami, z których wypadły strzały. Dzicy dostrzegli go, a zarazem ujrzeli czapki, czerniące się śród gałęzi krzewu. Był to podstęp, przez Natana obmyślony. Osagowie, mniemając, że czapki spoczywają na głowach ich wrogów, wymierzyli do nich i z okrzykiem wypalili ze strzelb do mniemanego nieprzyjaciela. Czapki spadły, a równocześnie zagrzmiał Natan piorunującym głosem:
— Naprzód z siekierą!
Obydwaj strzelcy wypadli z krzaków z okrzykiem i poskoczyli wprost ku ogniowi, gdzie leżały nabite strzelby poległych, ale i dzicy rzucili się w tę stronę, chcąc nie dopuścić tam nieprzyjaciół. Jeden z nich pozostał w tyle, a krzyk tryumfu zabrzmiał z ust jego, on bowiem sam tylko nie dał się uwieść podstępowi Natana. Broń jego była jeszcze nabita i z dziką radością wymierzył ją prosto w pierś kwakra.
Lecz tryumf jego nie trwał długo, a kula zagrażająca życiu Natana w bok poszła. Jeniec dotąd lezący na ziemi, na widok powalonych dwóch wrogów, nadludzkim wysiłkiem stargawszy więzy, rzucił się z grzmiącym okrzykiem na dzikiego, celującego do kwakra i uderzył go w ramię w chwili, gdy pociągał za kurek; poczem potężnem uderzeniem pięści zwaliwszy go na ziemię, zaczął się z nim pasować. Obadwaj nie mieli broni, bo Osagowi, upadającemu na ziemię, nóż z za pasa wyleciał. Rozpoczęła się straszna walka pomiędzy nimi, jeden drugiego usiłował zdusić, ale siły obydwóch i zręczność były prawie równe. Zgrzytając zębami i miotając na siebie przekleństwa, toczyli się po ziemi, aż nad brzeg huczącego potoku i we wzajemnem objęciu zniknęli w jego nurtach.
Podczas tej walki zawziętej bój toczył się pomiędzy czterema przeciwnikami, ale Indyanie ani biali nie mieli czasu użyć broni ognistej; rzucili się na siebie z siekierami, postanowiwszy zwyciężyć lub umrzeć. Natan wprawną ręką rzucił siekierą, wymierzoną w głowę dzikiego, lecz Osag równocześnie wypuścił swoją. Obie bronie spotkały się w pół drogi, zadźwięczały i upadły na ziemię. Indyanin jak strzała schylił się po swoją, lecz kwakier uchwycił go za kark i rzucił o ziemię, a porwawszy siekierę i pochyliwszy się nad leżącym, uderzył go z szybkością błyskawicy trzykrotnie w głowę.
Natan podniósł się, zakręcił skrwawioną siekierą młyńca i obejrzał się na Rolanda, który za przykładem Nalana rzucił siekierą na Indyanina, ale niewprawny w tego rodzaju robieniu bronią, chybił przeciwnika. Ten nie cisnął swej na Rolanda, lecz chcąc mu własną ręką czaszkę roztrzaskać, poskoczył ku niemu. Na nieszczęście swoje, dziki potknął się na trupie jednego ze swych towarzyszów i upadł. Roland rzucił się na niego i pochwycił za oba ramiona, lecz siły nie odpowiedziały jego męstwu. Osłabiony wycierpianymi trudami, nie mógł utrzymać miotającego się pod nim dzikiego. Indyanin wkrótce wydobył się na wierzch i niezawodnie walka zakończyłaby się śmiercią Rolanda, gdyby szybko nie nadbiegł Natan i nie roztrzaskał głowy dzikiemu.
Zwycięzcy poskoczyli ku strumieniowi, ażeby dowiedzieć się, co się stało z piątym Indyaninem i jeńcem. Straszny łoskot z łożyska potoku, połączony z przekleństwami, krzykiem i jękami, wskazał im miejsce pobytu obydwóch. Okropny widok przedstawił się ich oczom. Indyanin leżał na wznak, pogrążony w połowie w wodzie i mule. Jeniec siedział na nim, a nie mając broni, pięścią zadawał mu ciężkie ciosy raz po razie w głowę; uderzenia te były tak gwałtowne, że twarz dzikiego, skrwawiona i zsiniała, wykrzywiła się męką konania, a oczy wystąpiły ze swej osady. Wkrótce skonał, ale zajadły przeciwnik zdawał się tego nie widzieć, sypał bowiem wciąż gradem uderzeń i wołał z całego gardła:
— Giń, czerwona skóro, obrzydliwy rożnie dyabelski! Nikczemny morderco! Małpo, udająca człowieka! Giń, tygrysie, żbiku leśny, ekstrakcie wszystkich zbrodni! Masz! Masz! Za wszystkie uderzenia, których mi nie szczędziłeś, płacę ci z nasypką!
W tej chwili Natan wydarł z rąk zaciętego jeńca zwłoki Indyanina. Zwycięzca podskoczył i uderzywszy się po bokach rękami, krzyknął:
— A tom mu dojechał! Wiwat aligator z nad Słonej Rzeki, kukuryku!
Roland spojrzał na Natana z nadzwyczajnem zdumieniem, Natan osłupiał. Obadwaj bowiem poznali w jeńcu, którego twarzy, pokrytej skorupą krwi i mułu, nie mogli dotąd dojrzeć, szlachetnego Ralfa Stackpole’a, amatora cudzych koni.








Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Robert Montgomery Bird i tłumacza: Władysław Ludwik Anczyc.