Druga księga dżungli (tłum. Mianowski)/Lud Dżungli naciera!

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Rudyard Kipling
Tytuł Druga księga dżungli
Wydawca Księgarnia Polska B. Połonieckiego
Data wyd. 1903
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Teodor Mianowski
Tytuł orygin. Jungle Book Two
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
LUD DŻUNGLI NACIERA!
Ilustracja.



Niech zgniecie ich, stoczy, zaciągnie ich w grób
Chwast każdy i zielsko i krzak;
Niech zgaśnie wieść o nich i ślady ich stóp,
Głos po nich niech zginie i znak!

Na ołtarzach popiół się ściele,
Niech huragan nóg białych nie zwleka!
Niechaj łania w bezludnem zagnieździ się siele
I przed nikim niech nie ucieka;
Niech się ściany rozkruszą, rozpadną w popiele
I niech nigdy nie goszczą człowieka!

Przypominacie sobie zapewne, jeśliście czytali opowiadania, zawarte w pierwszej księdze Dżungli, że Mowgli, rozpostarłszy skórę, zdartą z Shere Khana na Skale Rady, powiedział głośno wobec pozostałych członków seeoneejskiej Gromady, że życzy sobie odtąd sam polować w Dżungli; a czterej synowie matki-wilczycy i ojca-wilka wyrazili chęć polowania z nim razem. Ale nie tak to łatwo zmienić od razu cały tryb życia — zwłaszcza w Dżungli. Pierwszem, co Mowgli zrobił, skoro tylko burzliwy tłum się rozbiegł, było to, że się udał do rodzimej nory i przespał twardo całą noc i cały dzień. Następnie począł rozpowiadać matce-wilczycy i ojcu-wilkowi (o ile go tylko zrozumieć zdołali), czego zaznał wśród ludzi; a gdy, opowiadając, począł chwytać na ostrze noża — tego noża, którym oprawiał Shere Khan’a — jaśniejące odblaski wschodzącego słońca, zawyrokowali wszyscy jednogłośnie, że Mowgli nauczył się czegoś wśród obcych i czasu darmo nie stracił. Po nim opowiadali Akela i Szary Brat o wielkiem gonieniu bawołów między wąwozy, a Baloo chcąc lepiej słyszeć, wlazł aż na wzgórek. Baghera zaś drapała się ukontentowana po całem ciele, podziwiając do zachwytu działania Mowgli’ego, tak podstępnie, tak chytrze pomyślane.
Już dawno słońce weszło, lecz nikt nie myślał o śnie; a matka-wilczyca wznosiła od czasu do czasu głowę do góry i wciągała z rozkoszą wiew, który jej przynosił drażniącą woń skóry tygrysiej, rozpiętej na Skale Rady.
„Bez Akeli i bez Szarego Brata“, rzekł w końcu Mowgli, „byłbym niczego nie dokonał. Oh, matko, matko, gdybyś była widziała, jak stado bawołów ciskało się w wąwozy, jak napierało na rogatkę, podczas gdy ludzie obrzucali mnie kamieniami!“
„Cieszę się, żem na to nie patrzyła“, odparła sucho matka-wilczyca. „Nie przywykłam obojętnie patrzyć na to, jak ktoś memi dziećmi pomiata, jak szakalami! Byłabym się pięknie policzyła z tymi ludźmi; jednak nie byłabym nic złego uczyniła niewieście, która cię nakarmiła mlekiem. Tej jednej nie byłabym nic złego uczyniła“.
„Cicho, cicho, Raksha!“ rzekł ojciec-wilk z godnością. „Nasza Żabka powróciła taka mądra, taka mądra — że własny ojciec musi jej stopy polizać; zresztą cóż znaczy jedna szrama więcej, jedna szrama mniej na czole? Ludzi ostaw w spokoju!“ A Baloo i Bagheera powtórzyli, jak echo: „Ludzi ostaw w spokoju!“
Mowgli wsparłszy głowę na łonie matki-wilczycy, uśmiechał się pełen zadowolenia i rzekł, że, o ile to jego dotyczy, nie chce odtąd ani widzieć, ani słyszeć, ani czuć ludzi.
„Jednak“, rzekł Akela, nastawiając śpiczasto uszy, „jednak, gdy ludzie sami ci pokój zakłócą, mały bracie?“
„Jest nas pięciu“, odezwał się Szary Brat i powiódł wzrokiem po zgromadzonych i zadzwonił szczękami.
„I my możemy się przyłączyć do łowów“, rzekła Bagheera, przyczem spojrzała na Baloo i zrobiła ogonem małe swicz, swicz. „Ale dlaczegoż mamy teraz myśleć o ludziach, Akelo?“
„Dlatego!“ odparł wilk-samotnik. „Skoro już żółta skóra zbója wisiała na skale, pospieszyłem naszym szlakiem napowrót do wsi, zbaczając jednakże od czasu do czasu; wyciągałem się już to naprzód, już to w lewo lub prawo, czasami wyciągałem się całem ciałem na ziemi, by zniweczyć wszelkie ślady i odjąć im wszelką możliwość pościgu. A skoro ślady na tyle już były zatarte, żem ich sam odpoznać nie zdołał, zjawił się nademną nietoperz Mang i załopotał wplątany skrzydłami w gęstej koronie drzewa. I rzekł do mnie Mang: „W gromadzie ludzkiej, która wypędziła od siebie naszą Żabkę, szum teraz okrutny i wir straszliwy, jakby w gnieździe szerszeni“.

Ilustracja — człowiek i gromada wilków wewnątrz ciemnej jaskini.

„Ale bo też i kamień wrzuciłem do tego gniazda“, zaśmiał się Mowgli, który się nieraz ćwiczył w ciskaniu dojrzałych owoców do gniazd osich i szybkiem zanurzaniu się w najbliższem bagnie, zanim jeszcze rozgniewane owady zdołały go dosięgnąć.
„Spytałem Manga, co widział. Mang odpowiedział, że Czerwony Kwiat kwitnie u wejścia do wioski, a mężowie ze strzelbami siedzą przy nim. Otóż wiem dobrze i mogę za to zaręczyć — Akela spojrzał na swoje plecy i boki licznemi bliznami pokryte — że ludzie nie dla zabawy lub żartów noszą ze sobą strzelby. A teraz, mały bracie, wiedz o tem, że człowiek ze strzelbą tropi nasze ślady, jeśli ich już dotąd nie wytropił“.
„I pocóż to“, spytał Mowgli rozgniewany. „Wszakże ludzie wypędzili mnie od siebie! Czegoż więcej chcą odemnie?“
„Jesteś człowiekiem, mały bracie“, odparł Akela, „a my wolni myśliwi, nie zdołamy ci wytłomaczyć, co twoi bracia czynią i dlaczego tak czynią, a nie inaczej“.
Akela miał ledwie czas cofnąć łapę, gdy już myśliwski nóż Mowgli’ego błysnął i utkwił przy nim w ziemi. Rzut Mowgliego był zbyt szybki, by go zwykłe ludzkie oko mogło przewidzieć, ale Akela był wilkiem, a wszakże nawet i pies, który dzikiemu wilkowi, swemu przodkowi, w tylu względach ustępuje, zdoła na czas się zbudzić i odskoczyć, nim jeszcze najeżdżający na niego szybkiem kołem wóz zdoła go przejechać.
„Na drugi raz“, rzekł Mowgli zimno, chowając spokojnie nóż do pochwy, „nie mów jednym tchem o ludziach i o Mowglim“.
„Phff! to jest wcale ostry ząb“, rzekł Akela obwąchując szparę wyżłobioną nożem w ziemi. „Jednak życie wśród ludzi stępiło haniebnie bystrość twego wzroku, mały bracie. Przez czas, kiedyś nożem mierzył, byłbym mógł wołu ubić“.
Wtem Bagheera skoczyła na równe nogi, wyprężyła głowę o ile było można i stanąwszy nieruchomo poczęła węszyć. Szary brat poszedł za jej przykładem i stanął po lewej stronie, by wietrzyć, gdyż wiatr szedł od strony prawej; tymczasem Akela poskoczył jakie pięćdziesiąt kroków naprzeciw wiatrowi i przykucnął do ziemi, wyprężywszy nieruchomo członki. Mowgli patrzał na to z zazdrością. Zmysł węchu był u niego wprawdzie rozwinięty tak dobrze, jak rzadko u których ludzi, nie miał jednak tej czułości, tego wydelikacenia, jakie miały nozdrza rodowitych mieszkańców Dżungli; prócz tego trzymiesięczny pobyt w zadymionej wiosce przytępił powonienie chłopca. Tymczasem jednak podniósł Mowgli zwilżony palec do nosa i wyprężył się nieruchomo, by schwycić węchem wiatr, który w górze jest wprawdzie najsłabszy, ale za to najpewniejszy.
„Człowiek!“ szepnął Akela, przysiadając na tylnych nogach.
„Buldeo!“ rzekł Mowgli, siadając również. „Śledzi nasze ślady, a słońce mieni się blaskiem na jego strzelbie. Spojrzcie jeno!“
Był to blask słoneczny, który zalśnił się przez mgnienie oka na stalowych więzadłach starego muszkietu; ale w Dżungli nic nie mieni się takimi blaskami, wyjąwszy, gdy chmury gromadnie przewalają się przez tarczę słoneczną. Wtedy błyszczy się odłamek miki lub kałuża, lub gładki kamień, ni to telegraf słoneczny. Ten jednak dzień był spokojny i bez chmur.
„Wiedziałem o tem, że ludzie nas ścigają“, rzekł Akela tryumfująco, „nie daremnie to byłem przewódcą gromady“.
Cztery wilki Mowgli’ego nie odezwały się, jeno poczęły się ześlizgiwać na brzuchach z pagórka pod osłoną darni i niskich krzaków.
„Dokąd to idziecie, nie mówicie nic?“ zawołał za nimi Mowgli.
„Hucz! Przed południem przyniesiemy ci tutaj jego gnaty!“ odparł szary brat.
„Wróćcie się! Czekać!“ zakrzyknął Mowgli. „Wszak ludzie nie jedzą ludzi!“
„A któż to był przed chwilą jeszcze wilkiem? Kto rzucił we mnie nożem, gdym go nazwał człowiekiem?“ zawołał Akela, gdy tamci czterej wracali niechętnie i usiedli na tylnych łapach.
„Czyż muszę wam sprawę zdawać ze wszystkiego, co mi się czynić podoba?“ zakrzyknął Mowgli, nie posiadając się z gniewu.
„To jest człowiek, tak mówi człowiek!“ zamruczała Bagheera sama do siebie. „Prawie tak samo przemawiali ludzie przed klatkami królewskiemi w Oodeypore. My mieszkańcy Dżungli dobrze wiemy, że człowiek jest mędrszy niż wszyscy inni, gdybyśmy jednakże mogli zaufać naszym uszom, tobyśmy uwierzyli, że człowiek jest ze wszystkich istot najgłupszym “. Głośno zaś powiedziała: „Szczenię ludzkie ma słuszność; ludzie polują gromadnie. Zabijać jednego, nie wiedząc, co drudzy uczynią — jestto niedobre polowanie. Chociaż obaczymy, czego chce od nas ten człowiek“.
„Nie pójdziemy! Nie chcemy iść!“ zamruczał Szary brat.
„Poluj sobie sam, mały bracie, My wiemy, czego chcemy. Teraz bylibyśmy już pewnie wrócili z jego czaszką“.
Mowgli spojrzał na swoich przyjaciół, przenosił wzrok z jednego na drugiego — pierś mu wezbrała, w oczach wybłysły mu łzy. Postąpił parę kroków naprzód, przykląkł i rzekł:
„A czyż ja nie wiem, czego ja chcę? Spojrzcie mi w oczy!“
Spojrzały na niego lękliwie, lecz wnet odwróciły oczy i chciały odejść — ale on je przywołał kilkakrotnie i powtarzał: „Popatrzcie mi w oczy!“, aż sierć najeżyła się na grzbietach i zadrżały na całem ciele pod wpływem uporczywego wzroku Mowgli’ego.
„Więc“, spytał w końcu, „któż z nas pięciu jest tu wodzem?“
„Ty jesteś wodzem, mały bracie“, rzekł Szary Brat i polizał stopy Mowgli’emu.
„Więc słuchajcie mnie!“ rzekł Mowgli, a wilki poszły za nim skulone, z pospuszczanemi ogonami.
„Oto do czego prowadzi pobyt pomiędzy ludźmi“, rzekła Bagheera, idąc za nimi. Jest teraz w Dżungli coś więcej, niż Prawo — czy nie tak, Baloo?“
Stary niedźwiedź nic wprawdzie nie odpowiedział, ale za to myślał o niejednem.
Mowgli bez szelestu przemykał się wnętrzem puszczy w kierunku prostopadłym do drogi Bulde’a, aż wreszcie rozchylając gąszcza zarośli ujrzał starego człowieka, który biegł z muszkietem na ramieniu traktem, od dwóch dni wydeptanym.
Przypominacie sobie zapewne, że Mowgli, opuszczając wieś, wyniósł z niej na ramionach skórę, zdartą z Shere Khana i, że Akela i Szary Brat biegli za nim tak, że ślady ich stóp na drodze łatwo było można rozróżnić. Teraz doszedł Buldeo do miejsca, do którego — jak wiecie — powrócił Akela, by pozacierać ślady. Przybywszy tu, usiadł wygodnie na ziemi, pokaszlał, pomruczał trochę pod nosem, wglądnął tu i tam w zarośla, aby zagubiony ślad odszukać, a mógłby był przecież kamieniem dorzucić do tych, którzy go podpatrywali. Żadne stworzenie nie zdoła się sprawiać tak cicho jak wilk, kiedy nie chce być słyszanym; a i Mowgli, chociaż zdaniem wilków miał niezgrabne ruchy, mógł się przecież skradać jak cień. Tak to oni opasali ciasnem kołem starca, jak tłumy delfinów okręt pełnymi pędzący żaglami; rozmawiali jednak przy tem wszystkiem swobodnie, gdyż mowa ich rozpoczyna się jeszcze pod najniższym tonem skali, przystosowanej do niewprawnego ucha ludzkiego.
Przeciwną granicę tej skali tworzy wysoki świst nietoperza Manga, którego już ludzie nie zdolni są usłyszeć. A od tej to dopiero nuty rozpoczyna się gama dźwięków wydawanych przez ptactwo, nietoperze i owady.
„To lepsza zabawa niż polowanie“, odezwał się Szary Brat, gdy Buldeo schylał się ku ziemi, szukał i sapał. „Wygląda mi on na dziką świnię, co się zbłąkała na brzegach puszczy. Co on tam mówi?“ Buldeo mruczał coś pełen gniewu.
Mowgli tłómaczył. „On mówi, że całe gromady wilków musiały tańczyć koło mnie. Mówi, że takiego tropu jeszcze nigdy w życiu nie widział. Mówi, że się umęczył“.
„Wypocznie on jeszcze, zanim na ślady natrafi“, rzekła zimno Bagheera, przewijając się śmigłem ciałem dokoła drzewa, gdyż ten cały pościg przypominał rzeczywiście zabawę w ślepą babkę. „Co teraz robi ten chudy stwór?“
„Je, albo wypuszcza dym ustami. Ludzie lubią się bawić ustami“, odparł Mowgli; i nasi spokojni czatownicy ujrzeli, jak starzec nabijał tytoniem fajeczkę, zapalał ją i pykał z niej sobie, zapamiętali przeto dokładnie zapach tytoniu, by później poznać Bulde’a nawet wśród najciemniejszej nocy, gdyby zaszła potrzeba tego.
Mała gromada węglarzy przechodziła właśnie drogą i zatrzymała się oczywiście, by pogawędzić z Bulde’ą, który słynął jako najzręczniejszy myśliwy przynajmniej na dwadzieścia mil wokoło. Posiadali więc sobie na ziemi, zapalili fajki, a Bagheera i wilki zbliżyły się i czatowały pilnie; Buldeo zaś opowiadał od początku do końca całą historyę o dyabelskiem dziecku Mowgli’m, upiększając opowiadanie różnymi dodatkami i wszelkiego rodzaju wymysłami. On to sam oczywiście zabił Shere Khana, a Mowgli przerzucił się w skórę wilka i zmagał się z nim całe pół dnia, następnie przedzierzgnął się w chłopca i zaczarował tak jego flintę, że skoro strzelił do Mowgli’ego, kula poleciała w bok i ugodziła bawołu z jego własnego stada. Ponieważ jednak wieś dobrze wiedziała o tem, że on, Buldeo, jest najdzielniejszym myśliwym w Seeonee, przeto go wyprawiono, by zabił owo dziecię dyabła. Tymczasem zaś przychwycili wieśniacy Messuę i jej męża, zabarykadowali ich w ich własnej chacie, teraz zaś ich chcą rozciągnąć na katowni i wziąć na pytki, by się przyznali, że są czarownikami, następnie mają ich w ogniu spalić.
„Kiedy to będzie?“ spytali węglarze, gdyż mieli chętkę być przy obrzędzie palenia czarowników.
Buldeo odpowiedział, że przed jego powrotem nic się nie stanie, gdyż wieś sobie życzy, by wprzód dziecię puszczy zginęło od jego kuli. Dopiero, jak się to stanie, załatwią się z Messuą i jej mężem i rozdzielą ich ziemię i bawoły między siebie. A mąż Messu’y ma bardzo piękne bawoły! Niszczyć czarowników to rzecz godna pochwały, utrzymywał Buldeo, a ludzie, którzy dziecię wilka do chaty przyjęli, są najzłośliwszymi czarownikami.
„Jednak“, pytali węglarze, „cóż to będzie, gdy Anglicy o tem usłyszą? Anglicy to naród, jak im opowiadano, mający całkiem przewróconą głowę; niechcą zezwolić, by czcigodni ludzie spokojnie palili sobie czarowników i czarownice.
„Ej, co tam!“ prawił Buldeo, „wójt wioski oznajmi im, po prostu, że Messua i jej mąż umarli od ukąszenia jadowitego węża. To im wystarczy; — teraz zaś chodzi przedewszystkiem o zabicie tego przeklętego szczeniaka“. Może też oni widzieli przypadkiem takiego potworka.
Węglarze rozglądali się ostrożnie dokoła siebie, dziękując swoim opiekuńczym gwiazdom, że nikogo nie widzieli, ufali jednak mocno, że taki dzielny człowiek jak Buldeo odnajdzie tego dyablika w wilczem ciele, jeżeli go wogóle odnaleść można. Słońce się chyliło głęboko na zachód a oni powstali i oświadczyli, że idą do wioski Bulde’a, bo chcą zobaczyć ową złą czarownicę. Na to Buldeo odpowiedział, że ma wprawdzie obowiązek zabicia małego dyabła, nie może jednak pozwolić, by ludzie pozbawieni wszelkiej broni zapuszczali się bez niego w głąb Dżungli, gdzie lada chwila może się im pokazać demon w wilczej skórze. On ich przeto kawałek odprowadzi, a jeśliby się dziecko czarownicy czy tu czy tam ośmieliło pojawić — ej! wtedy to dopiero zobaczą, jak sobie radzi w takich wypadkach najprzedniejszy myśliwy w Seeonee! Nadto muszą wiedzieć, że on ma od braminów amulet przeciw dyabłowi — nic więc nikomu nie grozi“.
„Co on mówi? Co on mówi? Co on mówi?“ pytały wilki przez przeciąg całych pięciu minut; a Mowgli tłomaczył im wszystko, aż doszedł do opowieści o czarownikach, przekraczającej o wiele zakres jego pojęcia i oznajmił, że mężczyzna i kobieta, którzy niegdyś tyle dobrego mu wyświadczyli, siedzą teraz w pułapce.
„Więc ludzie polują na ludzi?“ spytał Szary Brat.
„Tak on powiada. Zresztą nie mogę zrozumieć tej gadaniny. Oszaleli widać wszyscy razem. Cóż ma ze mną wspólnego Messua lub jej mąż, że ich schwytano w pułapkę; a cóż znaczy nadto ta wzmianka o Czerwonym Kwiecie? Muszę ja to sprawdzić. Cokolwiek by jednak chcieli zrobić z Messuą, nie zrobią nic, aż Buldeo powróci. I tak — —“ Mowgli zamyślił się głęboko, bawiąc się rękojeścią noża, a Buldeo i węglarze wracali gęsiego i byli pełni otuchy.
„Wracam co tchu do gromady ludzkiej“, zawołał w końcu Mowgli.
„A oni?“ spytał Szary Brat i spojrzał pożądliwie na brunatne grzbiety oddalających się węglarzy.
„Zaśpiewajcie im w drodze“, odparł Mowgli złośliwie. „Nie chcę, by przed zmrokiem zdążyli do domu. Czy zdołacie ich opóźnić?“
Szary Brat błysnął białymi zębami i odpowiedział wzgardliwie:
„W kółko ich wodzić będziemy manowcami, że się kręcić będą jak przytroczone do słupa kozy; — mówię to, bo znam dobrze ludzi“.
„Tego nie trzeba. Zaśpiewajcie im tylko parę naszych piosenek, by się nie nudzili w drodze; — zbyt słodkich lub nader tkliwych pieśni nie wybierajcie — tego nie trzeba. Idźże i ty z nimi, Bagheero i pomóż im śpiewać. Skoro zaś noc zapadnie, spotkacie mnie obok wioski — Szary Brat miejsce wam wskaże“.
„Nie łatwo to tropić zwierzynę dla szczenięcia ludzkiego. Kiedyż wreszcie położę się spać?“ odezwała się Bagheera, ziewając głęboko; ale oczy jej mówiły wyraźnie, że jej taka zabawa przypada do smaku. „Ja mam śpiewać tym obdartusom? Ha! spróbuję!“

Spuściła głowę w dół, wyprężyła szyję, by głos wyszedł z gardzieli tem pełniej i donośniej i wyśpiewała długie, przeciągłe „Szczęśliwych łowów“, hasło północy wśród południa, dość przeraźliwe jak na początek. Mowgli słyszał, jak głos jej to roztaczał się szeroko, to wzbierał skupiony, to marł w przerywających się i pusto tętniących brzmieniach, więc śmiał się zadowolony, mknąc jak strzała przez Dżunglę. I widział, jak się węglarze zbijali ze strachu w gromadę i jak się flinta Bulde’a chwiała niby liść bananu na wszystkie strony świata. Następnie wydał Szary Brat okrzyk, znany w polowaniu na kozły: Ya-la-hi! Jalaha!, którym gromada pędzi przed sobą siwą krowę Nilghai — i hasło to zdało się przychodzić od końców ziemi, bliżej, bliżej, aż urwało się przeraźliwym wrzaskiem. Trzy inne wilki oddały hasło tak, iż sam Mowgli byłby mógł przysiądz, że to cała gromada zawrzasła jednym głosem; a potem zlały się te wszystkie głosy i dźwięki w jedną wspaniałą pieśń poranną Dżungli, pełną polotu, subtelnych odcieni, dzikiej brawury, jak to tylko rodowity syn puszczy zaśpiewać potrafi. Oto macie tylko liche i słabe odtworzenie tej pieśni, ale wyobraźcie sobie, jak ona też dźwięczy, gdy ją śpiewają gardła zwierząt wśród popołudniowej ciszy, ogarniającej Dżunglę olbrzymiem, nieruchomem milczeniem.

Wśród nocnej mgły krążyliśmy
I cień nie ścigał nas —
Lecz już ich tłok nam mroczy krok,
A my dążymy w las.
Wśród rannych zórz widnieją już
Zarysy drzew i traw
I hasło gra: „Niech pokój ma
Kto słucha Dżungli praw!“

Bez sił i tchu, szukając snu,
W kryjówkę pełzniem swą,
Wśród lęku drżeń w ustronia cień
Już władcy Dżungli mkną.
Już lśniący pług w tysiące smug
Ugorny porze step,
Świt staje w skrach i szerzy strach,
A w ogniu niebios sklep.

Do nor! Do leż! Dzień wzdłuż i wszerz
Buszuje w gąszczu łąk,
A poprzez wrzos szepcący głos
Z przestrogą leci wkrąg.
Jak dziwnie w mgle wyjaśnia się
Drzew ciemnych zbity wał —
I z górnych stref mknie ptactwa zew:
„To dzień dla ludzi wstał!“

Ot — rosy schną, co wody łzą
Zmywały szlaku step,
I błotny brzeg pojących rzek
Już w twardą glinę skrzepł.
Podstępny Mrok nasz każdy krok
Na światla niesie jaw,
I hasło gra: „Niech pokój ma,
Kto słucha Dżungli praw!“

Ale gdzie tam! żaden przekład nie zdoła oddać wrażenia, raczej ostrego szyderstwa, jakie ci czterej śpiewacy wlewali w każdą nutę tej pieśni, widząc, jak drzewa się gięły pod ciężarem mężów wdzierających się na nie w półżywej trwodze i słysząc, jak Buldeo mruczał formułki zaklęć pod nosem. Następnie ułożyli się i posnęli, gdyż, jak wszyscy zdani na własną zręczność i obrotność, wiedli oni życie nieuregulowane, a nikt przecież nie zdoła skutecznie pracować, jeśli się wprzód należycie nie wyśpi.

Tymczasem Mowgli biegł z szybkością dziewięciu mil na godzinę, parł przed siebie, leciał jak szalony, radując się w głębi swej bujnej, młodzieńczej duszy, że przecież mimo tylomiesięcznego pobytu wśród ludzi, nie postradał dawnej rzeźkości i sprężystości w członkach. Jedna tylko myśl ogarniała całą jego istotę: wybawić z pułapki Messuę i jej męża, jakąkolwiek bądź by ta pułapka była! A miał on już jakąś wrodzoną nieufność do wszystkich pułapek! Później, jak sobie obiecywał, zapłaci z lichwą całej wsi za jej zbrodnię!
Już zmierzch zapadał, gdy ujrzał dobrze mu znane pastwiska i drzewo Akah, gdzie Szary Brat go czekał owego pamiętnego poranku, w którym zginął Shere Khan. A teraz, chociaż płonął gniewem przeciwko całemu rodowi ludzkiemu i społeczności ludzkiej, uczuł, jak niegdyś, że mu coś gardło zapiera i dech wstrzymuje, gdy spojrzy na domy obok leżącej opodal wioski. I ujrzał, że wieśniacy zbyt wcześnie uporali się z robotą w polu i, że zamiast krzątać się koło wieczerzy, usiedli pod drzewem i rozprawiali i naradzali się głośno.
„Ludzie bo zawsze dołki kopią pod innymi ludźmi, albo też są niezadowoleni“, szepnął do siebie Mowgli. „Przed dwiema nocami nastawiali pułapkę na Mowgli’ego — ale to już dawno, wydaje mi się, że od tego czasu wiele pór deszczowych upłynęło. Tej nocy uwzięli się na Messuę i jej męża. Jutro lub za parę dni przyjdzie zapewne znowu kolej na mnie“.
Przypadł do ziemi i począł się skradać wzdłuż zewnętrznego muru wioski, aż dopełznął do chaty Messuy, zerwał się bez szelestu na nogi i zajrzał przez okno do wnętrza komnaty. Tam leżała Messua z ustami zakneblowanemi, z pętlicami na rękach i nogach, ciężko dysząc i jęcząc; a jej mąż był przywiązany do pstro pomalowanych desek łoża. Drzwi domu, wychodzące na ulicę wieśniacy silnie zaryglowali, a nadto trzech czy czterech ludzi podpierało je plecami od zewnątrz.
Mowgli znał zwyczaje i obyczaje wioski bardzo dobrze. Otóż wnosił, że jak długo mogą tylko jeść, rozprawiać i palić fajki, tak długo nie wezmą się do niczego, ale, jak tylko się nasycą, staną się groźnymi. „Nie długo“, myślał Mowgli, „nadejdzie Buldeo i, jeśli moja eskorta sprawiła się jak należy, opowie im niejedną ciekawą rzecz“. Tak myśląc w głębi duszy, wskoczył przez okno do chaty i, pochyliwszy się nad mężem i niewiastą, porozcinał im pęta, powyjmował im z ust kneble i rozglądnął się po izbie za odrobiną mleka.
Messua prawie oszalała na poły od bólu, na poły od trwogi (cały ranek cięto ją biczami i kamieniami obrzucano), ale Mowgli zdołał jej na czas zamknąć dłonią usta, by stłumić okrzyk przerażenia rwący się z gardła tej nieszczęśliwej niewieście. Jej mąż był tylko zagłuszony i gniewny i wyskubywał sobie z brody źdźbła i śmiecie.
„Wiedziałam — wiedziałam, że wróci“, zawołała Messua, łkając serdecznie. „Teraz już wiem, że jest moim synem“; i porwała Mowgli’ego w objęcia i przygarnęła go do żalem wezbranej piersi. Aż dotąd był Mowgli zupełnie zimnym i obojętnym, ale teraz począł drżeć raz po raz na całem ciele, co go niezmiernie zdziwiło.
„Co znaczą te więzy? Za co oni was spętali?“ zapytał Mowgli po krótkiem milczeniu.
„Aby nas zabić, bośmy cię jak syna w dom przyjęli — za cóżby innego?“ odburknął wieśniak ponuro, „Spojrz! Krew ze mnie ciecze“.
Messua milczała, ale Mowgli spojrzał na jej rany i oboje małżonkowie usłyszeli, jak chłopiec zębami zazgrzytał, zoczywszy krew.
„Kto to zrobił“, zawołał. „Gorzko mu za to zapłacę“.
„Cała wieś to uczyniła. Zbyt byłem bogaty. Zbyt wiele miałem trzód. Dlatego to staliśmy się oboje czarownikami za to, żeśmy cię do domu przyjęli“.
„Nie rozumiem! Niech Messua opowie“.
„Dałam ci mleka, Nathoo; czy nie przypominasz sobie?“ ozwała się Messua bojaźliwie. „Boś ty syn mój, którego mi porwał tygrys, bo cię miłuję z całego serca mego, z całej mej duszy. A i oni powiedzieli, że jestem twoją matką, matką dyabła i przeto zasługuję na śmierć“.
„A co to jest dyabeł?“ spytał Mowgli. „Bo Śmierć już widziałem“.
Chłop spojrzał ponuro z podełba na mówiącego, ale Messua się uśmiechnęła. „Przypatrz się“, rzekła do męża, „a mówiłam, a wiedziałam dobrze, że on nie jest czarownikiem. On mój syn — mój syn!“
„Syn czy czarownik — co nam potem?“ odpowiedział wieśniak. „Myśmy tak dobrze jak umarli“.
„Oto jest droga wiodąca przez Dżunglę“ — tu Mowgli wskazał palcem przez okno. „Wasze nogi i ręce już wolne. Idźcie tedy!“
„My nie znamy Dżungli tak dokładnie, mój synu, jak — jak ty ją znasz“, zaczęła Messua. „I, o ile czuję, nie zdołam zajść zbyt daleko“.
„A i cała wieś wnet wypadnie za nami i przywlecze nas nazad“, dodał jej mąż.
„Hm!“ wycedził Mowgli, drażniąc naskórek swej dłoni koniuszkiem myśliwskiego noża. „Nie chciałbym ja nikogo ze wsi skrzywdzić — przynajmniej teraz. Ale nie myślę, żeby was wstrzymywali. Nie długo bowiem będą mieli dużo do myślenia. Ach!“ — tu podniósł głowę do góry i wsłuchiwał się uważnie w gwary i stąpania dobiegające z zewnątrz. „No, nareszcie pozwolili Buldeo’wi powrócić do domu“.
„Wysłali go dzisiaj rano, by ciebie zabił“, zawołała Messua. „Czyś go napotkał?“
„Tak — spotkaliśmy — raczej ja go spotkałem; ma on teraz wiele do opowiadania, a gdy będzie mówił, zyskamy aż nadto czasu, by coś zdziałać. Najpierw jednak dowiem się, co zamyślają. Namyślcie się tymczasem, gdzie chcecie pójść, a jak wrócę, to mi powiecie“.
To powiedziawszy, lekko oknem wyskoczył i pobiegł znowu wzdłuż zewnętrznego muru wioski i zatrzymał się w niewielkiej odległości od zgromadzenia, obradującego pod rozłożystą figą. Leżał tam na ziemi jęczący i pokaszlujący Buldeo, a zebrani zasypywali go mnóstwem pytań. Włosy opadały mu w nieładzie na ramiona; ręce ociekały krwią od częstego wdzierania się na drzewa, głos mu zamierał od strachu i zmęczenia, ale mimo to odczuwał on dobrze ważność sytuacyi. Od czasu do czasu napomykał coś o złych duchach, o śpiewających dyabłach, o czarach i czarownikach, by dać tłumowi niejako przedsmak tego, co nastąpi. Potem zawołał o wodę.
„Ba!“ rzekł do siebie Mowgli. „Gadanie i gadanie! Mielenie i mielenie! Ludzie, to rodzeni bracia Bander-log’u. Najpierw musi usta przemyć wodą; potem musi dymem dmuchać; a kiedy się opłucze i nadmucha, zaczyna jeszcze bajać — i tak bez końca. Mądre to plemię ci ludzie! Z pewnością nie wyślą nikogo na pilnowanie chaty Messuy, dopóki sobie uszu opowieściami Bulde’a nie nabiją. Ale i ja coś robię się leniwym jak oni!“
Wstrząsnął się na całem ciele i popełzał napowrót do chaty. Już był koło okna, gdy wtem uczuł mokry język na stopie.
„Matko“, zaszeptał, poznając dotknięcie języka matki-wilczycy, „co ty tu robisz?“
„Słyszałam dzieci moje śpiewające po lasach i pobiegłam wnet za tem, które najbardziej, najserdeczniej pokochałam. Moja Żabko, chciałabym zobaczyć tę niewiastę, która ci dała mleka“, odparła matka-wilczyca, której sierć błyszczała od rosy.
„Związali ją sznurami i chcą ją zabić. Ale ja poprzecinałem jej pęta, a ona podąży wnet wraz z mężem przez Dżunglę“.
„Pójdę jej tropem! Jestem już stara, ale mam jeszcze zęby“. Matka-wilczyca wspięła się na tylne łapy i zajrzała do ciemnego wnętrza chaty.
Po upływie minuty odskoczyła bez szelestu od okna i wyszeptała tylko te słowa: „Ja pierwsza napoiłam cię mlekiem; ale prawdę mówi Bagheera: człowiek pójdzie w końcu za ludźmi“.
„Być może“, odpowiedział Mowgli i jego oblicze stało się ponurem; „ale dzisiejszej nocy daleki jeszcze jestem od tego szlaku. Zaczekaj tutaj, ale nie daj się widzieć“,
„A przecież tyś się mnie nigdy nie bał, mała Żabko“, rzekła matka-wilczyca, wskakując w wysoką trawę z szybkością, na jaką się jeszcze zdobyć mogła.
„A więc“, zawołał Mowgli wesoło, wskakując do chaty, „porozsiadali się tam wszyscy dokoła Bulde’a, a ten im opowiada niestworzone rzeczy. Skoro się tylko skończy to gadanie, przyjdą tu tłumnie z Czerwonym — z ogniem, aby was spalić. Więc cóż?“
„Mówiłam już z mężem“, rzekła Messua. „Kanhiwara jest stąd o mil trzydzieści, ale w Kanhiwarze spotkamy Anglików — —“
„A oni z jakiej gromady?“, spytał Mowgli.
„Tego nie wiem. Ludzie mówią o nich, że mają białą skórę, że panują nad całym krajem i nie pozwalają biednego człeka zabijać lub palić chyba, że sami zezwolą. Jeśli dzisiaj w nocy tam dojdziemy, możemy pożyć jeszcze, jeśli zaś nie, trzeba nam umierać“.
„Żyjcie tedy! Nikt nie wyjdzie dzisiaj za wrota wioski. Ale co on tam znowu robi?“ Mąż Messuy przykląkł w kącie chaty i grzebał zawzięcie w ziemi.
„Ma tam trochę pieniędzy“, odpowiedziała Messua. „Nic innego wziąć ze sobą nie zdołamy“.
„Ach, tak. Ten grat, co to się z ręki do ręki przesuwa, a nigdy się w rękach zagrzać nie może. Czy i tego wam także trzeba?“ spytał Mowgli.
Chłop spojrzał na niego ze złością. „To nie dyabeł, to głupiec“, zamruczał. „Za pieniądze mogę kupić konia. Myśmy za słabi na długą podróż, a i tak w godzinę cała wieś za nami wyleci“.
„Powiadam, że ścigać was nie będą, dopóki ja zechcę, ale myśl o koniu nie jest zła, bo Messua już z sił opada“. Wieśniak powstał i umieścił ostatnie rupie w węźle chusty, opasującej mu biodra. Messua wsparta silnem ramieniem Mowgli’ego wydostała się przez okno, a chłodne powietrze nocy orzeźwiło ją; ale przed nią roztaczały się już bezmiary Dżungli straszliwej i groźnej w upiornem gwiazd oświetleniu.
„Czy znacie drogę do Kanhiwary?“ zaszeptał Mowgli. Oboje skinęli głową.
„Więc dobrze. A pamiętajcie, że nie ma się czego bać. I spieszyć się nie macie czego. Tylko — tylko chyba trochę śpiewu mogłoby się dać słyszeć w Dżungli — przed lub za wami“.
„Czy myślisz, że chcielibyśmy zapędzać się nocą w głąb Dżungli, gdyby nam spalenie nie groziło? Milej ginąć od kłów dzikich zwierząt niż od ręki ludzi“, powiedział mąż Messuy; ale Messua patrzała na Mowgli’ego i uśmiechała się.
„Ależ mówię wam“, rzekł Mowgli dobitnie, ni to Baloo powtarzający aż do znudzenia nieuważnemu wychowankowi jakieś odwieczne prawo Puszczy, „ależ mówię wam, że ani jeden ząb w Dżungli przeciw wam się nie wyszczerzy, ani jedna łapa w Dżungli przeciw wam się nie podniesie. Żaden człowiek, żaden zwierz w drodze was nie powstrzyma aż do chwili, w której ujrzycie mury miasta Kanhiwary. Albowiem dam wam straż, a ona czuwać nad wami będzie“. Tu pochylił szybko głowę do Messuy i spytał: „On mi nie wierzy, ale ty mi wierzysz?“
„Tak, z pewnością, mój synu. Czyś człowiekiem, czyś duchem, czyś wilkiem z Dżungli — wierzę ci“.
On się przelęknie, gdy usłyszy śpiew mego ludu. Ale ty go pojmiesz i zrozumiesz. Idź teraz, ale powoli, bo nie ma powodu się spieszyć. Wrota pozamykane“.
Messua szlochając rzuciła się do nóg Mowgli’ego, ale on podniósł ją czemprędzej pełen niewytłómaczonego drzenia.
Wtedy ona zawisła na jego szyi, poczęła go pieścić, całować, przemawiać doń najsłodszymi i najtkliwszymi wyrazami, na jakie się zdobyć umiała, a jej mąż rozglądał się przez pewien czas chciwie po polach i rzekł: „Jeśli dojdziemy do Kanhiwary i zyskamy przychylność Anglików, wtedy to dopiero wytoczę proces Braminowi, staremu Bulde’owi i innym i zniszczę wioskę do szczętu. Podwójnie mi zapłacicie za moje zboże niezżęte, za moje wychudłe bawoły! Muszę znaleść sprawiedliwość!“
Mowgli się zaśmiał. „Nie wiem, co to jest sprawiedliwość, ale — przyjdź po najbliższych deszczach, a obaczysz, co z tego pozostanie“.
Szli prosto przed siebie w głąb Dżungli, a matka-wilczyca wyskoczyła z kryjówki.
„Idź za nimi!“ rzekł Mowgli; „i bacz, by cała Dżungla wiedziała o tem, że muszą przejść bezpiecznie. Dobądź trochę głosu. Chcę zawołać Bagheerę“.
Głębokie, przeciągłe wycie rozległo się i zgasło i Mowgli ujrzał, jak mąż Messuy drżał i rozglądał się dokoła, mając chętkę zawrócić do chaty.
„Idźcie dalej“, zawołał Mowgli wesoło. „Mówiłem przecież, że może być trochę śpiewania. Te hasła odprowadzą was aż do Kanhiwary. To jest Łaska Dżungli!“
Messua popchnęła naprzód męża i wnet zawarły się nad nimi i nad matką-wilczycą wieka ciemności, gdy wtem wyskoczyła tuż prawie z pod nóg Mowgli’ego Bagheera, drżąca rozkosznie od upojenia się nocą, która zaraża szaleństwem plemiona Dżungli.
„Wstydziłam się za twoich braci“, rzekła mrucząc.
„Jakto? Czyż nie pięknie zaśpiewali Buldeo’wi?“ spytał Mowgli.
„Za pięknie! Za pięknie! Ba, nawet i ja, usłyszawszy ich, zapomniałam o własnej dumie i biegłam śpiewając przez Dżunglę, jakby to już nastała pora wiosenna. Czyś śpiewu naszego nie słyszał?“
„Ja inną zwierzynę na tropie miałem. Spytaj Bulde’a, czy mu się ten śpiew podobał. Ale gdzież się podzieli moi czterej bracia. Nie chcę, by ktokolwiek z ludzi dzisiejszej nocy wydalał się za wrota.“
„Pocóż aż czterech do tego?“ rzekła Bagheera, przestępując z nogi na nogę; a jej oczy żarzyły się coraz to bardziej, a z gardzieli dobywało się głośniejsze mruczenie. „Ja ich zatrzymam, mały Bracie. A będzie tam można kogo zabić? Ten śpiew, a nadto widok ludzi, wdzierających się na drzewa uczyniły mnie chciwą krwi. Czem bo jest człowiek, byśmy go oszczędzali — ten nagi brunatny grzebak, twór bez włosów i zębów, co żre ziemię? Biegłam za nim dzień cały — w południe, w biały skwar słońca. Szczułam go przed sobą, jak wilki szczują kozła. Jestem Bagheera! Bagheera! Bagheera! Jak teraz tańczę z własnym cieniem, tak tańczyłam z tymi ludźmi. Patrz!“ Wielka pantera wykonała skok w powietrze, jak skacze kot za listkiem, który wiatr ponosi, dała susa w lewo i w prawo, aż powietrze zaświszczało od pędu, padła bez szelestu na trawę i zrywała się znowu i znowu do skoku, a świsty i mruczenia w jej gardle rosły i wzbierały, aż wreszcie zasyczały jak para w kotle. „Jestem Bagheera — w Dżungli — wśród nocy, a moc moja jest ze mną. Kto się obroni od moich razów? Szczenię ludzkie, jednem uderzeniem łapy mogłabym spłaszczyć twą głowę, jak zdechłą żabę wśród lata“.
„Uderzaj więc!“ zawołał Mowgli dyalektem wioski a nie językiem Dżungli; ale dźwięk mowy ludzkiej wprawił Bagheerę w nieme osłupienie; trzęsąc się od trwogi opadła na tylne łapy, tak, iż jej głowa zrównała się z głową Mowgli’ego. I wtedy Mowgli spojrzał na nią tak, jak zwykle spozierał na młode buntujące się wilczki — zajrzał jej w samą głąb jej zielonawych źrenic, aż zgasł w nich ów czerwony żar, podobny do ognia latarni morskiej, świecącej wśród zielonych otchłani morza na dwadzieścia mil od brzegu; wreszcie opadły zgasłe źrenice ku ziemi, a coraz zwieszał się potworny łeb zwierza — niżej, coraz niżej, a czerwony język polizał nogi Mowgli’ego.
„Siostro — siostro — siostro!“ zaszeptał chłopiec głaszcząc łagodnie zjeżony i drzący grzbiet pantery; „Uspokój się, uspokój się! To wina nocy, nie twoja wina“.
„To wina wyziewów nocy“, odparła Bagheera ze skruchą. „Krzyczy do mnie, to powietrze. Lecz skądże ty o tem wiesz?“
Oczywistą jest rzeczą, że powietrze dokoła indyjskiej wioski przesycone jest ostrymi wyziewami i drażniącą zmysły wonią i że te zapachy muszą upajać stworzenia prawie myślące swym węchem, jak ludzi upaja muzyka lub trunek. Mowgli pieścił i uspokajał panterę przez dość długi czas, a ona leżała spokojnie jak kot przy ogniu, z łapami podwiniętemi pod siebie z oczyma wpół przymkniętemi.
„Ty jesteś nasz i nie jesteś nasz“, odezwała się wreszcie.
„A ja jestem tylko czarną panterą. Ale ja cię kocham, mały bracie!“
„Coś oni tam za długo rozmawiają pod tem drzewem“, rzekł Mowgli, puszczając mimo uszu ostatnie słowa Bagheery. „Buldeo musi im dużo opowiadać. A powinniby już nadejść, aby wyciągnąć z klatki mężczyznę i niewiastę i w Czerwony Kwiat ich wrzucić. A tu klatka rozbita. Ha! Ha!“
„Nie — słuchaj“, rzekła Bagheera. „Szaleństwo wyparowało już z mej krwi. Pozwól, niech mnie tam znajdą. Niewielu z nich wyjdzie potem z chaty, gdy mnie zobaczą. Nadto nie znajdę się w klatce poraz pierwszy; sznurami mnie także, jak myślę, nie zwiążą“.
„Bądź jednak rozsądną“, odparł Mowgli śmiejąc się, gdyż już i u niego zaczęła się budzić chęć zuchwałej swawoli jak u pantery, która tymczasem wpełzła cicho do chaty.
„Pah!“ Bagheera parsknęła nozdrzami. „Śmierdzi tu wszędzie człowiekiem, ale patrzno — jest i łóżko podobne do tego, jakie mi dali w królewskim zwierzyńcu w Oodeypore. A teraz już leżę“. Mowgli usłyszał, jak deski łoża zatrzeszczały sucho pod ciężarem potężnego cielska. „Na wyłamaną kratę, która mi wolność dała — będą myśleli, że złowili grubą zwierzynę! Zbliż się i usiądź przy mnie, mały bracie; zaśpiewamy im razem: „Szczęśliwych łowów!“

Ilustracja — pantera leży na łóżku wewnątrz chaty, człowiek zagląda do środka przez drzwi.

„Nie, inna myśl gości w moim żołądku. Gromada ludzka nie powinna wiedzieć, jaki biorę udział w tej zabawie. Poluj sobie sama. Ja nie chcę ich widzieć“.
„Niech i tak będzie“, odpowiedziała Bagheera. „Lecz ot — już idą!“
Narady, odbywające się pod drzewem figowem na drugim końcu wioski stawały się coraz bardziej głośne i wrzaskliwe.
Wreszcie rozległy się dzikie okrzyki i tłum mężów i niewiast runął ławą w ulicę, wywijając maczugami, bambusowymi kijami, sierpami i nożami. Buldeo i Bramin biegli na czele, aż w ich tropy tłoczyła się zgraja, krzycząc: „Czarownik i czarownica! Obaczymy, czy rozpalone żelazo nie zmusi ich do wyznania... Zapalcie im dach nad głową! Nauczymy my ich przyjmować w dom dyabłów w wilczej skórze. Nie, najpierw ich osmagać! Z żagwią tu! Więcej żagwi! Buldeo, niech zagrzeje się lufa twojej strzelby!“
Przy drzwiach chaty napotkano trochę trudności. Były bowiem mocno zatrzaśnięte, ale wnet rozwścieklony tłum je wyważył i jasne światło pochodni oblało ciemne wnętrze komnaty, gdzie wyciągnięta w swej całej długości na łożu, z łapami skrzyżowanemi i zwieszonemi niedbale ku dołowi, czarna jak piekło a straszliwa jak demon leżała Bagheera. Na ten widok nastało w tłumie groźne milczenie i wnet pierwsze szeregi zachwiały się i z rozpaczliwą siłą drapiąc się i popychając poczęły pierzchać ku wyjściu, a w tejże samej chwili Bagheera podniosła łeb i ziewnęła — kunsztownie, powoli, wyzywająco — jak zwykle ziewała, gdy chciała okazać pogardę równemu sobie. Obwisłe wargi rozciągnęły się w tył i do góry; czerwony język zwinął się w trąbkę; dolna szczęka zniżała się i zniżała, aż prawie można było zajrzeć w głąb dyszącej ogniem gardzieli; a olbrzymie trzony zębów obnażyły się lśniąco aż do dziąseł, następnie zwarły się razem z trzaskiem żelaznych rygli przy kasie bezpieczeństwa.
Za chwilę ulica była już pusta; Bagheera wyskoczyła napowrót oknem i stanęła obok Mowgli’ego, podczas gdy obłąkany przerażeniem tłum wył, rozpychał się, tłoczył, rozbiegał w gorączkowej żądzy dostania się jak najspieszniej do domu.
„No, a teraz nikt się z domu nie ruszy aż do rana“, rzekła Bagheera spokojnie. „Cóż dalej?“
Milczenie ciszy popołudniowej zdało się spoczywać nad wioską, ale gdyś się wgrążył uchem w tę ciszę, mogłeś pochwycić szmer, jak gdyby ktoś podnosił skrzynie pełne zboża i przystawiał je do drzwi chat. Bagheera miała słuszność; wieśniacy nie zamierzali ruszać się przed ranem. Mowgli siedział cicho pogrążony w myślach, a jego oblicze pochmurniało i zasępiało się coraz bardziej.
„No i cóż zrobiłam?“ spytała wreszcie Bagheera z przymileniem.
„Tylko wiele dobrego. Pilnujże ich teraz aż do wschodu słońca. A ja się wyśpię“. Mowgli pobiegł jak strzała w głąb Dżungli, rzucił się na mchy pod skałami i spał i spał cały długi dzień i całą następną noc.
Skoro się przebudził, Bagheera już stała przy nim, a u jej nóg leżał świeżo zabity kozioł. Bagheera patrzyła z ciekawością, jak Mowgli zabierał się do dzieła z nożem w ręku, jadł i pił, a potem oparł brodę w zamyśleniu na dłoni.
„Mężczyzna i twoja niewiasta zaszli pewnie do Kanhiwary“, rzekła Bagheera. „Matka twoja przysłała nam tę wieść przez Chil’a. Znaleźli sobie konia o północy i posuwali się odtąd bardzo szybko. Czy to nie dobrze?“
„Tak, to dobrze“, odpowiedział Mowgli.
„A twoi wieśniacy nie ruszyli się z domów, aż słońce stanęło wysoko na niebie. Wtedy spożyli strawę i znowu pozamykali się z pospiechem.
„A ciebie przypadkiem nie widzieli?“
„Być może. Gdy zmierzch poranny się budził, tarzałam się w kurzu ulicznym pod bramą; a może nawet i śpiewałam sobie coś niecoś. Ale teraz, mały bracie, nie mamy już nic do roboty. Pójdź polować, będziemy razem — ja, ty i Baloo. Baloo wywąchał gdzieś nowe ule, które ci chce pokazać, a i my chcemy, byś z nami żył, jak niegdyś. Nie strójże takich min, które mnie nawet strachu napędzają. Wszakże tym dwojgu ludziom nie grozi już spalenie, a w Dżungli idzie wszystko zwykłym trybem. Czyż nie tak? Zapomnijmy już raz o ludzkiej gromadzie“.
„Wszyscy o nich zapomną — niedługo. Gdzie pasie się Hathi tej nocy?“
„Gdzie mu się podoba. Któż zdoła przeniknąć myśli Milczącego? Lecz pocóż? Czy Hathi zdoła zrobić coś takiego, czegobym ja nie zrobiła?“
„Każ jemu i trzem synom, aby stanęli przedemną“.

„Ależ — zaiste i zaprawdę, braciszku — to jakoś... to jakoś nie wypada przemawiać do Hathi’ego tak wprost: „chodź“ i „idź sobie“. Nie zapominaj, że on jest Mistrzem Dżungli, że on uczył cię jej tajemnych haseł, nim jeszcze gromada ludzka zmieniła wyraz twej twarzy“.

Ilustracja — człowiek siedzący na skale, u jego stóp leżąca pantera.

„Wszystko mi jedno. Teraz ja mam tajemne hasło na niego. Powiedz mu, że ma stanąć przed obliczem Mowgli’ego, którego nazywają Żabą, a jeśliby się wzbraniał słuchać cię z początku, powiedz mu, aby się stawił w imię spustoszonych pól w Bhurtpore“.

„W imię spustoszonych pól w Bhurtpore“, powtórzyła sobie Bagheera dwa czy trzy razy, aby dobrze zapamiętać. „Już idę. Hathi rozgniewa się tylko w najgorszym razie, a ja oddałabym chętnie łupy z całego miesiąca, byle tylko usłyszeć takie hasło, któreby zdołało przymusić Milczącego“
Odbiegła rączo zostawiając Mowgli’ego, który wściekły i zły raz po raz uderzał nożem w ziemię. Mowgli nigdy w życiu nie widział krwi ludzkiej, dopiero poraz pierwszy ujrzał krew Messuy i — co ważniejsza — wchłaniał tę krew w nozdrza, wąchając pęta, któremi Messuę skrępowano. A Messua była dla niego tak dobra; dlatego też on ją kochał, o ile sam wiedział, co to znaczy kochać; — a kochał ją tak mocno, jak mocno nienawiedził innych ludzi. A przecież, choć czuł odrazę i do ich mowy i do ich okrucieństwa i do ich tchórzostwa, nie byłby się za żadne skarby świata targnął na życie człowieka i nie byłby scierpiał ponownie wstrętnego zapachu krwi ludzkiej w nozdrzach. Plan jego był prosty i dlatego tem skuteczniejszy; więc sam się do siebie uśmiechał na myśl, że to słowa samego Buldea, wypowiedziane owego wieczoru pod drzewem figowem, natchnęły go tym planem.
„Tak, to było tajemne hasło“, zaszeptała mu Bagheera do ucha. „Paśli się nad rzeką i skoro im przyjść kazała, poszli posłusznie jak bawoły. Patrz, jak nadchodzą“.
Hathi i jego trzej synowie pojawili się jak zwykle w milczeniu. Świeży namuł rzeczny okrywał ich boki, a Hathi żuł w zamyśleniu korę z pnia bananu, który kłami z ziemi wygrzebał. Ale każda linia jego potężnego cielska mówiła Bagheerze, która się znała na sprawach bliżej ją obchodzących, że to już nie Mistrz Dżungli przemawia do szczenięcia ludzkiego, ale ktoś, co się lęka staje przed kimś, co się nie lęka. Trzej synowie Hathi’ego szli tuż za ojcem po obu stronach.
Mowgli ledwie podniósł trochę głowę, gdy mu Hathi rzucił powitanie: „Szczęśliwych łowów!“ Pozwolił mu się przez długi czas kołysać, ważyć z jednej strony na drugą, przestępować z nogi na nogę, a kiedy wreszcie przemówił, zwrócił się do Bagheery a nie do słoni.
„Chcę ci opowiedzieć jedno zdarzenie; słyszałem je z ust myśliwego, którego ścigałaś dzisiaj“, rzekł Mowgli. „Tyczy się ono starego i mądrego słonia, który wpadł do pułapki i któremu zaostrzony pal na jej dnie umieszczony, zadał ciężką ranę; śladem jej jest ta oto biała blizna, sięgająca mu od stóp aż do grzbietu“. Tu Mowgli wyciągnął rękę, a gdy się Hathi odwrócił, ukazała się w świetle księżyca długa biała blizna, jak gdyby biczem do czerwoności rozpalonym na szarem cielsku słonia wyryta. „Ludzie przyszli wyciągnąć go z pułapki“, mówił Mowgli dalej, „ale on zerwał ich pęta, gdyż siła w nim była — i odszedł, by ranę bolesną wyleczyć. Ale za to nocą powrócił groźny i straszny na pola tych ludzi. I miał ze sobą — dobrze pamiętam — trzech synów. Te rzeczy działy się już dawno, dawno temu, przed wieloma porami deszczowemi i daleko, daleko stąd... aż na polach w Bhurtpore. Jaki plon przyniosły te pola przy najbliższem żniwie, Hathi?“
„Żniwa urządziłem ja i moi trzej synowie“, odparł Hathi.
„A co się stało z orką, co po żniwach następuje?“ spytał Mowgli.
„Nikt tam więcej nie orał“, odpowiedział Hathi.
„A co słychać z ludźmi, którzy mieszkali na tych zielonych polach, w tej dolinie?“ spytał dalej Mowgli.
„Odeszli“.
„A z chatami, w których ludzie mieszkali?“ pytał Mowgli.
„Strzechy chat porozrywaliśmy w kawały, a resztę pochłonęła Dżungla“, rzekł Hathi.
„I co jeszcze się stało?“ pytał Mowgli.
„Tyle dobrej ziemi, ile przebiedz zdołam od wschodu na zachód i od północy na południe ogarnęła Dżungla. Uderzyliśmy z ludem Dżungli na pięć wsi; i dziś ani jeden człowiek nie pożywiłby się w tych wioskach, na ich miękkich łanach zbożowych, ich pastwiskach i ugorach. Takie było spustoszenie pól w Bhurtpore, którego dokonałem ja i moje dzieci; a teraz powiedz mi, mały człowieku, skąd doszły do ciebie te wieści?“ rzekł Hathi.
„Dowiedziałem się o tem od człowieka; a teraz widzę, że i taki Buldeo może czasem powiedzieć prawdę. Mądrześ sobie postąpił, o Hathi, białą blizną naznaczony; ale drugi raz dokonasz tego lepiej, gdyż człowiek stanie na czele wyprawy. Wszak znasz wioskę gromady ludzkiej, która mnie wypędziła? Ci ludzie nie mają ani rozumu, ani serca; bawią się wargami i mordują słabszych nie z głodu, ale dla zabawy. Skoro mają pełny żołądek, zdolni są wrzucić własne dzieci do Czerwonego Kwiatu. Widziałem to już. Nie godzi się, by tutaj dłużej żyli. Nienawidzę ich!“
„Więc ich zabij“, zawołał najmłodszy z trzech synów Hathi’ego i wyrwał z wściekłością z ziemi garść trawy, uderzył nią o przednie łapy i odrzucił daleko od siebie, a jego czerwone jak ogień i drobne oczy łyskały skrycie to w tę, to w ową stronę.
„Co mi przyjdzie z ich białych gnatów“, zawołał Mowgli ze złością. „Czy jestem szczeniakiem wilczym, abym się bawił okrwawioną głową wśród skwarów słonecznych? Zabiłem Shere Khan’a, a jego skóra próchnieje na Skale Rady; ale — ale nie wiem, co się z nim stało i mój żołądek jest dotąd pusty. Teraz chcę zdziałać coś takiego, cobym mógł widzieć i czegobym się mógł dotknąć. Uderz z Dżunglą na ich wieś, o Hathi!“
Bagheera zadrżała i przypadła do ziemi. Mogła sobie wyobrazić w najgorszym razie tłumne wtargnięcie w ulice wioski, rzucanie się w prawo i lewo na ciżbę lub też podstępne mordowanie ludzi idących w zmierzchu rannym za pługami, ale takie z góry uplanowane zgładzenie całej wsi w oczach wszystkich ludzi i wszystkich zwierząt wydało się jej czemś straszliwem. Teraz już wiedziała, czemu to Mowgli wzywał Hathi’ego. Tylko długowieczny słoń mógł taki plan obmyśleć i przeprowadzić.
„Wypędź ich stąd daleko, jakeś wypędził tamtych z doliny Bhurtpore — wypędź ich, aż woda deszczu stanie się jedynym pługiem na ich polach, a szum ulewy, uderzającej o grube liście drzew zastąpi nam turkotanie ich wrzecion — aż Bagheera obierze sobie ze mną siedlisko w domu Bramina, a kozioł przyjdzie pić wodę do cysterny w świątyni. Uderz na nich z całym ludem, o Hathi!“
„Ależ ja — ależ my nie mamy z nim sporów, a potrzeba nam krwawej wściekłości, wielkiego bólu, nim zrównamy z ziemią ludzkie sadyby“, rzekł Hathi chwiejąc się na obie strony w zamyśleniu.
„Czyż wyście jedynymi zjadaczami roślin w Dżungli? Ruszcie swoje ludy! Jelenie, dziki, nilghai niech idą na wyprawę. A wy przyjdziecie, jak pola już legną pokotem — przyjdziecie oglądać spustoszenie. Rusz Dżunglę, o Hathi!“
„Więc zabijać nie będziemy? Kły moje spłynęły krwią podczas pustoszenia pól w Bhurtpore, a nie chciałbym znowu wywoływać jej woni“,
„Ani ja. Nawet ich kości nie chciałbym widzieć na naszej czystej ziemi. Niechże stąd idą, niech innej szukają sobie siedziby! Nie mogę tu zostać dłużej. Widziałem i wąchałem krew niewiasty, która mnie nakarmiła — niewiasty, którą oni byliby spalili, gdyby nie ja. I tylko zapach świeżej trawy, zarastającej bujnie progi ich chat, może zniweczyć tę woń straszliwą. Ona mi usta pali jak ogień. Rusz Dżunglę, o Hathi!“
„Ach!“ rzekł Hathi. „Tak samo i mnie paliła rana od ostrego pala, póki nie ujrzałem, jak wymierały ich wioski wśród ciepłej i kwitnącej wiosny. A teraz już wiem! Twoja walka ma być naszą walką! Przeto zgromadzę Dżunglę i uderzę na nich!“
Mowgli zdołał ledwie zaczerpnąć trochę oddechu w ściśnięte piersi — aż trząsł się od wstrętu i gniewu — nawet wtedy, gdy miejsce, na którem stały słonie, się opróżniło: a Bagheera spojrzała na niego ze strachem.
„Na wyłamane rygle, które mi wolność wróciły!“ zawołała wreszcie czarna pantera. „Czy to ty jesteś tym małym nagim tworem, którego broniłam wobec gromady, gdy wszyscy byli jeszcze młodzi? Mistrzu Dżungli, skoro me siły już zgasną, przemów za mną — przemów za Baloo’em — przemów za nami wszystkimi! Myśmy szczeniaki wobec ciebie! Suche gałązki pod twemi stopami! Małe jelonki szukające swych matek!“
Trudno sobie wyobrazić Bagheerę w postaci biednego zabłąkanego jelonka. Przeto Mowgli, usłyszawszy to porównanie, wybuchnął gwałtownym śmiechem i śmiał się i chwytał piersią powietrze i płakał, śmiał się znowu, wreszcie wskoczył do bagna, by się ochłodzić. I począł się we wodzie pluskać i pływał wkoło i wkoło i zanurzał się i wynurzał na powierzchnię przesyconej światłem księżyca głębi, zupełnie jak imienniczka jego — żaba.
A tymczasem zwrócił się Hathi i jego trzej synowie, każdy w inną stronę świata i kroczyli milcząco przez doliny. I kroczyli i kroczyli przez dwa dni wnętrzem Dżungli i każdy z nich uszedł jakoby sześćdziesiąt mil daleko; a każdy ich krok, każdy ruch ich trąby był zauważony i omówiony przez Mang’a, Chil’a, plemię małp i ptactwo. A potem zaczęli się paść i paśli się spokojnie przez tydzień lub dłużej. Hathi i jego synowie są pod tym względem podobni do Ka’y, olbrzymiego węża skalnego. Nie spieszą się nigdy przed czasem.
Przy końcu tego czasu — a nikt nie wie skąd to przyszło — rozeszła się nagle głucha wieść, że w tej a w tej dolinie jest lepsza pasza i czystsza woda do picia i wieść ta obleciała całą Dżunglę. Dziki, które oczywiście na koniec świata by pobiegły za lepszą strawą — zaczęły się najpierw skupiać w stada i biegły z krząkaniem popod skały; a za nimi poszły jelenie i małe dzikie lisy, żywiące się umierającymi i umarłymi z gromady; i szerokobarczysta nilghai poszła tropem jeleni, a za nilghai ruszyły się z bagien dzikie bawoły. Najmniejsza rzecz mogła wzniecić największy popłoch w tych wiecznie się nawracających i rozproszonych trzodach, które się czasem pasły, czasem piły wodę, czasem wałęsały i znowu się pasły; ale ilekroć tylko powstał alarm, znowu zjawiło się coś, co je uspakajało. Niekiedy była to jeżatka Sahi, opowiadająca mnóstwo wieści o doskonałej paszy na niedalekich łąkach; niekiedy Mang, który, ilekroć rzesze wchodziły w rzedniejący las, wydawał radosne okrzyki i trzepotał skrzydłami, aby im oznajmić, że droga jest wolna; albo też Baloo, który mając pysk napełniony korzeniami leśnymi, kroczył chwiejnym krokiem wzdłuż przerażonych szeregów i jużto strasząc, jużto naciskając sprowadzał je na dobre szlaki. Wiele jednak stworzeń zawróciło z drogi, albo pobiegło przodem, albo też utraciło chęć do wyprawy; większość jednak została na miejscu, iść dalej gotowa. Po upływie dziesięciu dni położenie było takie. Jelenie, dziki i nilghai zatoczyły szerokie i dalekie koło o ośmiu lub dziesięciu milach średnicy, a Mięsożerne tłoczyły się na obwodzie. A w środku tego koła była wieś, a dokoła wsi dojrzewało zboże, a w zbożu na machans’ach, czyli platformach podobnych do gołębników a wspartych na czterech słupach, siedzieli ludzie, aby wypłaszać ze zboża ptactwo i inne szkodniki. I teraz już zaprzestano oszczędzać jeleni! Mięsożercy zamknęli ich ciasnem kołem i parli stada naprzód i do środka.
Zapadły już grube ciemności, gdy Hathi z trzema synami nadszedł z głębi Dżungli i powyrywał kłami słupy machans’ów, a one padły jak ścięte łodygi kwitnącego szaleju (cykuty), a ludzie, którzy popadali na ziemię, słyszeli tuż nad uszyma głębokie gulgotanie słoni. Potem pierwsze szeregi jeleni runęły w dół i tratowały pastwiska wioski i jej zorane pola; za nimi ruszyły się ostre racice ryjących dzików, a od czasu do czasu wycie wilków rozlegało się między trzodami, które bezradnie rzucały się na wszystkie strony, deptały młody jęczmień i burzyły groble kanałów. Nim zmierzchy zapadły, zwolniał w jednej stronie nacisk, wywierany na zewnętrzną część koła. Mięsożerne odskoczyły w tył, otwierając drogę na południe, którą się wnet poczęły wymykać szeregi kozłów, jedne za drugimi. Ale niektóre śmielsze osobniki poukrywały się w gąszczach, aby następnej nocy zakończyć rozpoczętą ucztę.
I dzieło było już dokonane. Mieszkańcy wioski, spojrzawszy rano na pola zrozumieli, że żniwo przepadło. Śmierć niechybna im groziła, gdyby chcieli pozostać na miejscu, gdyż żyli tylko z roku na rok, a głód był nieraz tak blisko, jak Dżungla. A skoro wypuszczono bawoły na paszę, ujrzały głodne zwierzęta pola do szczętu spustoszone przez jelenie, więc poszły w głąb Dżungli i połączyły się ze swymi dzikimi pobratymcami; a skoro zmierzch się uczynił, leżały trzy czy cztery konie, które wieś posiadała, z roztrzaskanymi łbami we własnych stajniach. Tylko Bagheera mogła zadawać takie razy i tylko Bagheera mogła tak bezczelnie wywlekać resztki ścierwa na ulicę.
Tej nocy nie odważyli się wieśniacy rozniecić ognisk na polach, więc Hathi i jego trzej synowie zbierali tam pokłosie; a gdzie Hathi zbiera pokłosie, tam już nikogo więcej nie potrzeba. Ludzie postanowili żyć na razie ze zboża w śpichrzach nagromadzonego aż do pory deszczowej, a potem pójść na zarobek, aż powetują straty całego roku; ale podczas gdy handlarz zboża myślał o swoich worach, żywiącem nabitych ziarnem i o pieniądzach, jakie za nie otrzyma, wyrwały potężne kły Hathi’ego drewniane podpory jego lepianki i rozbiły wielkie skrzynie, w których leżało drogocenne ziarno.
Skoro tę ostatnią klęskę odkryto, było już obowiązkiem Brahmina zabrać głos. Modlił on się wprawdzie do wszystkich bogów, ale go nie wysłuchali. Być może, powiadał, że wioska obraziła nieświadomie którego z bogów Dżungli, gdyż bez wątpienia cała Dżungla, a nie kto inny przeciw nim powstaje. Wysłali przeto posłańca do przewodnika najbliższego plemienia wędrujących Gondów — drobnych, mądrych bardzo czarnych myśliwców, żyjących w głębokiej Dżungli, których przodkowie wywodzą się z najstarszej rasy indyjskiej — z prapierwotnych mieszkańców kraju. Gdy Gond się zjawił, ugaszczali go suto, ile tylko mogli, a on stanął na jednej nodze, ujął dłonią łuk, wetknął we włosy dwie lub trzy zatrute strzały i spoglądał na pół z lękiem, na pół z pogardą na przerażonych wieśniaków i na ich spustoszone ugory. Chcieli się od niego dowiedzieć, czy to jego bogowie — starzy bogowie — gniewają się na nich i jakiemi ofiarami okupić się trzeba. Gond nic nie odpowiedział, ale zerwał łodygę kareli, szczepu, który rodzi owoce gorzkiej, dzikiej dyni i oplótł nią tu i tam odrzwia świątyni, naprzeciw dziko i krwawo spoglądającego indyjskiego bóstwa. Potem wykonał w powietrzu ruch ręką w kierunku Kanhiwary, cofnął się w głąb Dżungli, ujrzał, jak jej ludy i plemiona tłumnie zgromadzone tam i napowrót przeciągały. A wiedział o tem dobrze, że skoro się Dżungla ruszy, tylko najmędrsi ludzie zdołają odwrócić jej nawałę.
Nie trzeba było się pytać o znaczenie tych znaków. Dzika dynia rozpleni się na miejscach, gdzie składali bóstwom ofiary, a im prędzej się uratują, tem lepiej dla nich.
Ciężko to rozłączać się ze swoją ziemią i chatą. Zwlekali przeto, jak długo jeszcze zboża starczyło; próbowali zbierać orzechy w Dżungli, ale wnet płoszyły ich cienie o krwawo łyskających oczach i plątały się na ich drodze nawet wśród białego południa, a kiedy pełni grozy i przerażenia biegli się skryć za murami, widzieli, że kora z drzew, obok których przed chwilą przechodzili, zdrapana i oderwana uderzeniami wielkiej, ostrymi pazurami najeżonej łapy. A im więcej się wioski trzymali, tem śmielszymi stawały się te dzikie twory, które skakały na pastwiskach Waingungi i wyły. Nie mieli śmiałości wylepić gliną zewnętrznych ścian pustych stajen, które zwrócone były ku Dżungli; dziki potratowały je do szczętu, a latorośle o sękatych korzeniach cisnęły się tam tłumnie i oplatały pożądliwemi ramiony nowozdobytą ziemię, a szorstka trawa strzelała bujnie za ich pędami. Nieżonaci mężczyźni uciekli pierwsi i roznieśli wieść szeroko i daleko, że wieś — przez bogów osądzona. Któż może, mówili, imać się walki z Dżunglą albo z bogami Dżungli, gdy nawet święty wąż wioski Cobra opuścił legowisko u stóp drzewa figowego? I tak rwały się coraz bardziej i bardziej wszystkie — skromne zresztą — związki ludności ze światem tembardziej, im bardziej trawa zarastała miejsca spustoszeń a ścieżki się gubiły. Dźwięki trąby Hathi’ego i trzech synów, rozbrzmiewające wśród ciemności nocnej nie napędzały im już strachu, jak pierwej; nie mieli bowiem nic do stracenia. Bujne kłosy i zielone zasiewy zginęły już do szczętu, zarysy pól i ugorów zatarły się bezpowrotnie; już nadszedł czas zdania się na łaskę lub niełaskę Anglików w Kanhiwarze.
Zwyczajem kraju zwlekali z odejściem z dnia na dzień, aż zaskoczyły ich pierwsze deszcze, a rwące strugi włamały się przez dziurawe dachy chat, aż woda zatopiła na stopę głęboko pola, a cała roślinność wystrzeliła bujną zielonością po skwarach lata. Wtedy wywędrowali wszyscy — mężczyźni, niewiasty i dzieci — brnąc przez łąki wśród oślepiającego, ciepłego dżdżu; a uszedłszy o parę wiorst odwrócili głowy ku wiosce, by ją raz jeszcze ujrzeć, by ją pożegnać......
Lecz ledwie ostatnia rodzina, niosąca na ramionach dobytek, przekroczyła bramę, usłyszeli trzask walących się belek i strzech poza murami. Ujrzeli, jak się wzniosła nad wioską czarna, lśniąca, podobna wężowi trąba, która burzyła i roznosiła zbutwiałe dachy. Gdy znikła, dał się słyszeć drugi trzask, a po trzasku głuchy jęk. Hathi pozrywał tak łatwo dachy chat, jak się zrywa lilie wodne, a upadająca belka zraniła go. To było przyczyną, że jego gniew przybrał w dwójnasób, a ze wszystkich stworzeń w Dżungli jest podrażniony słoń najstraszliwszym niszczycielem. Uderzył z wściekłością nogą w tył poza siebie i zburzył ścianę, która pod tym ciężkim razem rozpękła się, rozkruszyła i zmieniła się w żółty piach w ulewie. Potem się odwrócił, ciężko postękując, i runął w wąskie ulice, rozgniatając parciem straszliwego cielska drzwi i mury domów, a trzech jego synów szalało wściekle poza nim, jak to niegdyś szaleli, upajając się zniszczeniem pól w Bhurtpore.
„Dżungla pochłonie te ruiny“, odezwał się jakiś spokojny głos wśród powszechnego zgiełku i wycia. „Jeszcze ten wał rozwalić nam trzeba!“ i Mowgli, z którego nagich ramion i pleców lała się strugami woda deszczowa, zeskoczył z nadwalonej ściany jakiejś chałupy i padł na ziemię, jak pada bawół ze zmęczenia.
„Na wszystko czas“, mruknął Hathi, sapiąc głośno... „Och, kły moje spłynęły krwią na polach w Bhurtpore! W ten mur, dzieci! Głową weń! Razem! Uuf!“
I we czwórkę poczęli przeć straszliwie i miotać szalone razy! Mur giął się, trzeszczał, pękał i walił, a wieśniacy, niemi z przerażenia, widzieli z daleka w szczerbach muru potworne łby niszczycieli. I poczęli umykać z szalonym pospiechem przez dolinę, biedni, bladzi, wynędzniali i bezdomni, aż ich wioska zniszczona doszczętnie, rozdeptana, rozwalona i rozkruszona znikła im z przed oczu.
A za miesiąc wzniósł się na tem miejscu miękki, falisty pagórek, a młoda trawa zarastała go dokoła; i nim jeszcze deszcze minęły, już władła bezkreśnie straszliwa Dżungla na ugorach, które przed pół rokiem człowieka krajały pługi.

Ilustracja — słoń zrywa trąbą dach domu, mieszkańcy wioski przyglądają się z oddali.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Rudyard Kipling i tłumacza: Teodor Mianowski.