Donkiszot żydowski/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Donkiszot żydowski
Podtytuł Szkic z literatury żargonowej żydowskiej
Wydawca nakładem rodziny
Data wyd. 1899
Druk Towarzystwo Komandytowe St. J. Zaleski & Co.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.

Niepowodzenie nie zraża wielkich ludzi, a geniusz im więcej napotyka przeszkód, tem bardziej rwie się do czynów. Tak samo i Beniamin. Smutny rezultat pierwszej wycieczki, gorąca rozprawa z małżonką, choroba, plotki miejskie i wielkie posiedzenia w „bejshamidraszu“ pod piecem, zamiast osłabić w nim rycerskiego ducha, wywarły skutek wprost przeciwny.
Beniamin, przyszedłszy do zdrowia, znowuż zaczął marzyć o wielkiej podróży, której pragnął całe życie swoje poświęcić. Myśl ta stała się dla niego dziesięć razy droższą niż poprzednio. Czuł on, że w pierwszej wyprawie, złożył już dowody bohaterstwa i siły, że może śmiało rzucić się na nowe rycerskie przedsięwzięcia. Uważał się za bohatera i za myśliciela, filozofa („a hakren“) zarazem i mniemał, że dwie te cnoty, to jest uczoność i męztwo, doprowadzą go do zamierzonego celu. Z księgi „Ceł Ejłom“ wiedział, co się dzieje na całym świecie, z tego też powodu, było mu przykro, że on, taki człowiek, powołany do wielkich i bohaterskich czynów, traci czas napróżno i gnuśnieje w takiej podłej mieścinie — jak Tuniejadówka.
— Do dzieła! do czynu! — mówił ciągle do siebie Beniamin i dusza jego wyrywała się do pustyń, do krajów nieznanych... do ideału!
Jak róża między kolcami, wyglądał wielki Beniamin pomiędzy mieszkańcami Tuniejadówki, i marnował się poprostu, w takim kącie nędznym, między prostymi niewykształconymi ludźmi, którzy nie rozumieli nawet po co żyją na świecie. Gawędy ludzkie, dowcipkowania, bawienie się jego kosztem, nie wywierały na Beniaminie żadnego wrażenia, — przeciwnie, umacniały go niejako w powziętym zamiarze.
Ale jak ten zamiar wykonać? Zkąd wziąć funduszów na tak wielkie przedsięwzięcie? Przepędzając całe życie w ”bejshamidraszu“, Beniamin nie miał nigdy ani grosza w kieszeni. Środki do mizernego życia zdobywała swoim przemysłem Zełda, jego żona, istna „hic mulier,“ która na barkach swoich dźwigała cały ciężar utrzymania domu. Miała ona maleńką kletkę z łakociami — ale cóż ten cały kram był wart!? Gdyby nie to, że trudniła się robieniem pończoch i darciem pierzy, gdyby nie to, że czasem od znajomych chłopów kupiła tanio jaki produkt i sprzedała go z zarobkiem — to nie miałaby co w usta włożyć... W domu również nie było nic takiego, coby można sprzedać. Para mosiężnych lichtarzy nadawała się nie do zbycia, Zełda otrzymała je bowiem w sukcesyi po rodzicach, czyściła je zawsze z pewną dumą — i co piątek, przed szabasem, zapalała w nich świeczki łojowe.
Są kosztowności rodzinne, których nie godzi się pozbywać! Prócz lichtarzy, Zełda miała jeszcze srebrny pierścionek z perełką, lecz ten należał również do familijnych klejnotów.
W osobistym swym majątku, Beniamin miał tylko szabasową kapotę i kożuch. Kapota była atłasowa, błyszcząca, lecz zarazem podarta z przodu i z tyłu, zabłocona, zniszczona i niemająca wysokiej wartości. Była to jeszcze weselna kapota Beniamina.
Kożuch również miał kilka felerów. Przedewszystkiem, futro się w nim już dobrze wytarło, a powtóre, nie posiadał on kołnierza, tylko kawał podszewki.
Należy powiedzieć kilka słów o tym kożuchu, a właściwie o samym kołnierzu. Gdy Beniamin miał się żenić z Zełdą, teść jego przyszły, jak wszyscy zazwyczaj teściowie, bajecznie hojny przed ślubem, radził Beniaminowi, aby sobie sporządził kożuch obszerny, dostatni i ciepły, co też posłuszny zięć uczynił swoim kosztem... Teść, chcąc się przyczynić do uświetnienia owego futra, darował zięciowi kawał żółtej podszewki z własnej swojej kapoty — i kazał urządzić z niej podkładkę pod kołnierz.
— Każ to pięknie wystebnować, — mówił do Beniamina, — i nie żałuj cennego materyału, chciałbym albowiem, żebyś miał kołnierz szeroki, imponujący, porządny i żeby każdy spojrzawszy na ten kołnierz, widział odrazu, że jesteś zięciem człowieka, który ci nic nie szczędzi. Tymczasem, mój drogi, będziesz nosił samą podszewkę, ale masz moje słowo, że jak ci wypłacę resztę posagu, to ci zarazem kupię skórek z tchórzów i będziesz miał ubranie, którego ci świat pozazdrości!
Teść, człowiek honorowy, dotrzymał słowa — i skutkiem tego, Beniamin nosił ciągle kożuch z kołnierzem ze starej żółtej podszewki.
Może to się czytelnikowi wyda dziwnem, lecz teść był w najzupełniejszym porządku — słowa dotrzymał, gdyż zadeklarował sprawić kołnierz, zaraz po wypłacie posagu, — a ponieważ posagu nie wypłacił, więc... termin kupienia tchórzowych skórek jeszcze nie nadszedł...
Beniamin chciał się koniecznie wyrwać z Tuniejadówki — ale jak? Powiedzieć żonie nie sposób, narobi awantur i krzyku, nie zrozumie wzniosłego celu podróży; bo kobieta, chociażby najmądrzejsza, zawsze jest tylko kobietą i w głębię duszy wielkiej spojrzeć nie potrafi. Uciec zaś od Zełdy tak potajemnie, nie powiedziawszy jej nawet „do widzenia“ także głupi interes. To trochę przykro (is a bis prykre, abiseł majse litwak)[1].
Pozostać zaś w domu i wyrzec się wielkich podróży niepodobna! to to samo, co wyrzec się życia.
Jak żyd trzy razy dziennie modlić się musi, tak Beniamin trzy razy dziennie musiał o swej podróży rozmyślać.
Marzył o niej we śnie i na jawie, a nawet do rozmowy wtrącał nieustannie takie wyrazy jak „hindyje“ (Indye), „Sambatye,“ „pipernoter,“ „ajzeł i mojłajzeł“ (osioł i muł), „bokseren“ (chleb świętojański), „kicapihis“ (placek z miodem), „tejger“ (turek), „toter“ (tatar).
Rozmyślając wciąż nad wielkiem przedsięwzięciem, Beniamin przyszedł do wniosku, iż musi sobie przedewszystkiem wyszukać towarzysza podróży.
Był onego czasu w Tuniejadówce mąż niektóry, imieniem Senderił, wnuk starego rebe Senderiła, człowiek dziwnej prostoty ducha i słodyczy charakteru. W „bejshamidraszu“ nie wtrącał się do rozpraw i w ogóle odzywał się bardzo rzadko. Nie należał on do tuniejadowskich „fajneberye“ ani do tamtejszych „cymesów“ (arystokracyi). Wszelkich rozpraw podpiecowego komitetu słuchał spokojnie, jak człowiek zupełnie obcy; kiedy zaś pewnego razu wtrącił do rozmowy jakieś słowo, wszyscy wybuchnęli śmiechem. Senderił wszakże nie zmięszał się tym objawem wesołości, przeciwnie — śmiał się wraz z innymi.
— Śmieją się — rzekł — i owszem, niech się śmieją, kiedy im to sprawia przyjemność.
Senderił, jak powiedzieliśmy, był człowiek cichy i dobrego usposobienia; lubił się bawić z dziećmi i nie gniewał się, gdy go darły za brodę.
Zdawało się, że człowiek ten nie miał żółci, a przytem potrafił się do wszystkich stosować. Między młodymi był Senderił młodzieńcem, wśród dzieci dzieckiem. Umiał się również stosować do wymagań swej małżonki i spełniał wszystkie jej rozkazy. Miał on też od niej gorzką dolę, („a bittere dolie“), trzymała go albowiem w ciągłym strachu i obarczała różnemi pracami, nie wchodzącemi w zakres zwykłych zatrudnień pana domu i głowy rodziny. Musiał on szorować podłogę, myć garnki, obierać kartofle, zagniatać i krajać „łokszen“ (makaron), oporządzać ryby, przynosić drwa i palić w piecu, akurat jak kobieta; ztąd też dano mu w miasteczku przydomek „Senderił di judene“ (Sender — żydówka).
Na tego to człowieka o zadziwiająco łagodnym i spokojnym charakterze, padł wzrok Beniamina i wielki podróżnik pomyślał, że nawet, w samo południe z latarnią szukając, lepszego towarzysza wędrówki nie znajdzie.
I stało się, że gdy Beniamin przyszedł do mieszkania jego, zastał go zajętego skrobaniem kartofli, siedzącego na „ławce mlecznej“[2]. Jeden policzek Senderiła był nieco obrzęknięty i czerwony, a pod okiem sina plama świadczyła o jakiemś delikatnem nieporozumieniu małżeńskiem. Znać było także na owem obliczu jakieś rysy, niby ślady paznogci. Senderił skrobał kartofle, w smutnem zamyśleniu, małżonka jego zaś nie była w domu obecna.
— „Git morgen“ Senderił (dzień dobry) — rzekł Beniamin wchodząc — cóżeś tak zbiedzony dziś, moje serce?... gdzie się obraca twoja żona?
— Jest na targu.
— Doskonale — zawołał Beniamin — doskonale! porzuć, duszo moja, kartofle i chodź zemną do alkierza, tam zapewne nie ma nikogo. Chcę przed tobą otworzyć moje serce... Chodź, chodź, prędzej Senderił.
— Prędzej? chcesz prędzej? — niech będzie prędzej, kiedy chcesz — rzekł Senderił wstając.
— Senderił! — rzekł Beniamin tajemniczo, gdy się wraz z przyjacielem zamknęli w alkierzu — Senderił, czy ty wiesz, co jest za Tuniejadówką... tam, w tamtej stronie?
— Wiem — odpowiedział poważnie Senderił, za miastem w tamtej stronie jest „a priczepe“ (rogatka) i tam można dostać bardzo dobrej wódki.
— Głupi jesteś... ja myślę co jest dalej... daleko dalej po za „priczepe.“
— Dalej za Tuniejadówką!? za „priczepe“? — zapytał Senderił zdziwiony — zkąd ja mam wiedzieć, czy tam jest co dalej? a ty, Beniaminie, czy wiesz?
— Ja!? czy ja wiem? to mi dopiero pytanie! — rzekł z takim entuzyazmem Beniamin, jak gdyby odkrył nową Amerykę — tam... tam jest dopiero świat — dodał przyciszonym, lecz dobitnym głosem.
— A cóż tam jest?
— Tam? tam jest... „pipernoter“... „lindeworim.“
„Lindeworim“? Jakto? ten wielki, straszny robak, który przegryzał zębami kamienie na budowę wielkiej naszej świątyni, za czasów króla Salomona?[3] — zapytał Senderił z nadzwyczajnem zdumieniem.
— Tak, moja duszo, ten sam... Za Tuniejadówką, daleko, jest „Ziemia Izraela.“ Czy chciałbyś tam być kiedy, Senderił?
— A ty?
— Także pytanie! ja tam właśnie chcę iść — i to niezadługo.
— Zazdroszczę ci, Beniaminie, zakosztujesz bowiem słodyczy daktyli i chleba świętojańskiego...
— Ty mógłbyś mieć to samo, gdybyś chciał. Wszak cząstka „Ziemi Izraela“ należy także do ciebie.
— Ale jak się dostać do niej? przecież tam siedzi „tejger!“ (turek).
— I na to można znaleźć lekarstwo — powiedz-no mi, serce, czyś ty kiedy słyszał o „czerwonych żydkach?“
— Oj, oj, nasłuchałem się o nich dosyć w bóżnicy pod piecem, ale gdzie oni mieszkają i w jaki sposób dostać się do nich, to nic a nic nie wiem.
— Ha! ha... a ja wiem! Księga „O przymiotach Jerozolimy“ powiada o tem dość wyraźnie. Jeżeli chcesz, to przeczytam ci co w niej stoi, słuchaj:
Powiedziawszy te słowa, Beniamin otworzył książkę, z którą nie rozstawał się nigdy i rzekł:
— A gdy przybyłem tam, tak stoi napisane, spotkałem czterech żydów z Babilonu. Zacząłem mówić z jednym z nich, który rozumiał „mowę świętą“ i nazywał się rebe Mejsze. Ten mi opowiedział wiele prawdziwych szczegółów o rzece „Sambatyi,“ o której nasłuchał się od ludzi bardzo godnych, którzy wiedzieli, że po za tą rzeką mieszkają dzieci Mojżesza.“ A oto dalej, stoi tak: I opowiedział mi ów bogacz, jako przed laty trzydziestu, stanął przed obliczem jego człowiek z pokolenia Symeona i ten mówił, że w jego mieście są jeszcze żydzi z pokolenia Issahar, którzy zajmują się tylko czytaniem ksiąg świętych i mają własnego króla nad sobą. Oprócz tego, stoją jeszcze w „Księdze Podróży Beniamina“ takie słowa: Ztąd o dwadzieścia dni drogi, jest góra „Gisbejn“ nad rzeką „Gejzon.“ Na owej górze mieszkają cztery pokolenia: „Dan, Zebulon, Aszer i Neftali.“ Ci mają w swem posiadaniu całe kraje, stolice i góry... Z jednej strony otacza ich rzeka „Gejzon.“ Ci nie mają nad sobą jarzma obcych narodów i rządzi niemi jeden król, a imię jego jest „Jejsef Amarkłoha-lewi.“ Prócz tego, stoi tam jeszcze wiele ciekawych słów o „bni rejchów“ w kraju „tejmo,“ którzy mają nad sobą żydowskiego króla, a poszczą i płaczą często nad rozproszeniem żydów. — I cóż ty myślisz, Senderił, jakby to było, żebym ja, ich brat, Beniamin z Tuniejadówki, poszedł ich odwiedzić!? Co, Senderił?
— Sprawiłbyś im niesłychaną radość, Beniaminie, bo czyż to żarty? Taki gość! taki gość!? Każdy zapraszałby cię na ucztę, ja myślę, że nawet sam król Amarkło posadziłby cię przy swym stole. Ach! Beniaminie, kiedy będziesz ich widział, kłaniaj się im odemnie i powiedz, że gdybym tylko mógł, odwiedziłbym ich bardzo chętnie.
— A któż ci broni? kochany Senderuniu?
— Kto broni?
— Senderił! ja mam świetną myśl! Idźmy razem. Gdy ja zostanę królem w tamtych stronach, zrobię cię natychmiast kanclerzem, prawą ręką królewską... ty będziesz u mnie pierwszym dygnitarzem! Co się zaś tyczy jej... twojej żony, nie zważaj na nią, jest ona zła, swarliwa i zatruwa ci życie. Spojrzyj na twoje policzki, do czego one podobne?... spuchnięte, obdrapane, sine!... Ty, Senderił, masz od niej ciężkie życie, otrząśnij się z tego, chodź zemną, będziesz żył sobie w radości i chwale... Kanclerzem u mnie zostaniesz!
— Ha! — odrzekł Senderił, — kiedy już koniecznie chcesz tak, niechże będzie tak. A ona? niech sobie zostanie tutaj, co mnie to obchodzi?
— Duszo moja! niechże cię uściskam — zawołał w uniesieniu Beniamin. — Tyś mi rozwiązał kwestyę, kwestyę ciężką jak kloc! (a kasze, a kłoc-kasze). I ja teraz mogę powiedzieć, jak ty: a co się jej tyczy, co mnie to obchodzi? Pozostaje tylko jeszcze jedna kwestya, skąd wziąć środków na takie przedsięwzięcie?
— Środków? jakich środków, Beniaminie? Czy masz zamiar oporządzać się na tę podróż? Czy chcesz może kazać przenicować starą kapotę? Dalibóg, to nie potrzebne. Do podróży najlepsze jest stare odzienie, a jak przyjdziemy do króla „Amarkło,“ to on nam każe porobić nowe, bardzo porządne kapoty.
— To prawda... ale zawsze potrzeba trochę pieniędzy, chociaż na jedzenie.
— Co to znaczy, na jedzenie? Jak to rozumieć? Czy myślisz, Beniaminie, brać z sobą całą kuchnię? Po co? Czy to po drodze mało jest karczem, mało domów?
— Nie rozumiem co myślisz, Senderił.
— To prosta rzecz: aby tylko były domy po drodze, to już dobrze... będziemy szli od domu do domu, czyż wszyscy żydzi nie postępują tak samo? To będzie tylko wzajemność. Wszak chodzić po domach, to jest żydowska rzecz!
— Dalibóg, masz racyę, Senderił. W tej chwili zrobiło mi się jasno w oczach i, Bogu dzięki, jestem już całkiem gotów do odbycia wielkiej podróży... Więc jutro raniutko, do dnia, kiedy cały świat spać jeszcze będzie, puszczamy się w drogę. Grzechem byłoby tracić czas napróżno! Czy gotów jesteś pójść jutro? Senderił.
— Kiedy chcesz koniecznie jutro, niech będzie jutro, co mnie to obchodzi?
— Jutro i to bardzo raniutko, słyszysz Senderił? Ja pocichutku wymknę się z domu i oczekiwać cię będę za miastem — pod pustym wiatrakiem. Ty tam nadejdź i puścimy się w drogę. Pamiętaj że, przyjdź.
— Czekaj Beniaminie, czekaj trochę — rzekł Senderił, dobywając z bocznej kieszeni swego „lajbika“ woreczek irchowy, brudny porządnie, zawiązany sznurkiem na trzydzieści węzłów, — patrzaj, tu jest trochę pieniędzy, które udało mi się zaoszczędzić, w sekrecie przed żoną. To nam wystarczy w najgwałtowniejszej potrzebie.
— O Senderił, teraz widzę coś wart, teraz przyznaję, że trzeba cię ucałować stokrotnie! — zawołał Beniamin, chwytając przyjaciela za szyję.
— Żeby was wszyscy djabli schwycili!... jakto się czulą i całują! patrzcie, co za przyjaźń między nimi! — a tymczasem koza weszła do izby i zjada kartofle, aż miło!
Taką tyradę wypowiedziała na progu magnifika Senderiła, która właśnie przed chwilą powróciła z miasta. Była groźną i straszną w oburzeniu i gniewie; — jedną ręką wskazywała na kozę, drugą zaś dawała mężowi znak, aby się przybliżył.
Senderił, wiedząc co go czeka, przysuwał się powoli, jak dziecko, które wie, że je kara ma spotkać.
— Ukrzep się i bądź mężnym, duszo moja — szepnął mu do ucha Beniamin — pomyśl, że to już ostatni raz... a pamiętaj o jutrze...
Z temi słowy, wielki podróżnik wymknął się ostrożnie z domowego ogniska swego giermka.








  1. Pomiędzy żydami z południowych gubernij, a Litewskimi żydami, istnieje dziwny antagonizm, od którego zresztą nie są wolni także i żydzi warszawscy... „Litwak“ nie cieszy się wielką sympatyą ze strony swych współbraci z nad Dniepru i z nad Wisły... Zdarzyło mi się samemu od warszawskiego żyda słyszeć takie zdanie: „te „litwaki“ mają dobre głowy, oni są nawet w naszych księgach bardzo uczeni, ale są „gałgany,“ każdy z nich nosi krzyż na piersiach.“ Miało to znaczyć, że żyd litewski łatwiej poddaje się wpływom cywilizacyi nieżydowskiej.
  2. Milchedige bank.“ Przepis religijny nie pozwala żydom mięszać pokarmów mlecznych z mięsnemi. Ztąd też każda gospodyni posiada dwa oddzielne garnitury naczyń kuchennych i stołowych: jeden wyłącznie do mlecznych, drugi do mięsnych potraw. W wykonaniu tego przepisu, konserwatywni żydzi są tak drobiazgowi, że mają nawet oddzielne ławki, na których tylko takie lub owakie naczynia postawić im wolno. Na „milchedige bank“ naprzykład, niemożna postawić garnka, w którym zwykle gotuje się mięso.
  3. Skarbnica legend żydowskich jest niewyczerpaną. Fantazya, właściwa wszystkim wogóle ludom wschodnim, wytworzyła u nich mnóstwo podań dziwnych, wymarzyła cały świat aniołów i złych duchów, najdziwaczniejszych bestyj i olbrzymów. Przy sposobności pomówimy o tem obszerniej.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.