Donkiszot żydowski/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Donkiszot żydowski
Podtytuł Szkic z literatury żargonowej żydowskiej
Wydawca nakładem rodziny
Data wyd. 1899
Druk Towarzystwo Komandytowe St. J. Zaleski & Co.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

Nareszcie rozpoczyna się wielka podróż; Beniamin staje się męczennikiem (a kodejsz), a jego małżonka, piękna pani Zełda, „aguną“ (kobietą opuszczoną przez męża).
Nie każde arcydzieło ludzkie, nie każdy owoc genialnej myśli i wielkiego ducha dojrzewa odrazu; najwięksi wynalazcy doznawali niepowodzeń, najbystrzejszym filozofom i uczonym wymykały się niekiedy głupstwa. Powiadam to w obronie wielkiego Beniamina, którego pierwsza wyprawa nie została uwieńczoną zasłużonem powodzeniem. Zwykła to rzecz, że geniusz zdziera buty na cierniach, zanim dojdzie do szczytu marzeń i chwały. Geniusz Beniamina dlatego tylko nie zdarł butów, że chodził w pantoflach... lecz w wielkiem swem przedsięwzięciu odrazu natrafił na przeszkodę straszliwą.
Według relacyi Abramowicza, wielki Beniamin z natury nie był obdarzony duchem bohaterstwa; przeciwnie, był nawet cokolwieczek podszyty tchórzem. Skoro zmrok zapadł, bał się wyjść na ulicę; za nic na świecie nie chciałby sam jeden spać w stancyi, chyba żeby go ktoś pilnował. Wyjść kilkanaście kroków za miasto, znaczyło według niego ryzykować życie. Kto wie, broń Boże, paskudny wypadek jaki może się człowiekowi przytrafić.
Świat jest... pełen zasadzek.
Pewnego razu, mówi w pamiętnikach swoich Beniamin, pewnego razu, pamiętam to jak dziś, w miesiącu Tamuz (w Czerwcu) dzień był strasznie gorący. Nasz Babin, z jednym ze swoich ludzi, szedł do rzeczki, aby się w niej ochłodzić i wykąpać. Wówczas ja, z kilkoma młodzieńcami, towarzyszami moimi, udałem się także ku rzece. Naturalnie, szliśmy w przyzwoitej odległości, z wielkiem uszanowaniem, ale też zarazem i z ufnością, że pod osłoną takiej silnej tarczy, nie spotka nas żaden wypadek i że cało i zdrowo powrócimy do domu.
Rabin przecież to nie żartem „osoba“! Cały świat oddaje mu cześć należną, jako najgodniejszemu, a same tytuły rabina nie mieszczą się na jednym arkuszu papieru. Rabin, puklerz nasz i ochrona, kroczył powoli, z godnością, a stanąwszy wreszcie nad brzegiem rzeczułki, zaczął zdejmować z siebie szaty... My, trzymając się zawsze w przyzwoitem oddaleniu, czyniliśmy toż samo.
Tymczasem, stało się nieszczęście! nadszedł albowiem jakiś „szajgec“ z psem...
Nasz „puklerz obronny i tarcza mocna“, ledwie żywy ze strachu, trzymając w prawicy dolną część garderoby, a w lewicy dużą aksamitną czapkę, zaczął uciekać ile mu sił starczyło... Ach! gdy sam Lewiatan złapał się na wędkę, cóż mieliśmy uczynić my, biedne płotki? Przepasaliśmy jako tako biodra nasze i uciekaliśmy jak jelenie, z krzykiem, z gwałtem, dobywając sił ostatnich. Gdy wpadliśmy nareszcie do miasta z wrzaskiem, zrobiło się ogromne larum.
— Pali się! rżną! zabijają! — krzyczano a nikt nie wiedział o co idzie...
Gdy Beniamin powziął postanowienie odbycia wielkiej podróży, zajął się przedewszystkiem pracą nad ukrzepieniem ducha swego i wyrobieniem w sobie męztwa i rycerskiej odwagi. Ażeby pokonać tchórzostwo, mąż ten poddawał się ciężkim eksperymentom.
Włóczył się w nocy po ulicach, sypiał sam w stancyi, a niekiedy puszczał się na kilka godzin za miasto. Próby te przypłacał zdrowiem. Nadzwyczajna jego bladość, częste zamyślanie się, postępowanie wogóle niezwykłe, oraz wycieczki za miasto, zaczęły zwracać uwagę mieszkańców. W Tuniejadówce zaczęto mówić o Beniaminie, gawędy szły z domu do domu i, zwykłym trybem, zatoczyły się wreszcie do „bejshamidraszu“ pod piec.
W komitecie zasiadającym pod piecem, zdania o Beniaminie były podzielone.
— Nic innego, mówiono, tylko to jest waryat, człowiek pozbawiony rozumu. Dotychczas był trochę głupowaty (abiseł szejtewate) i zdawało się, iż mu brakuje „klepki“, teraz widzimy, że on całkiem waryat. Jest przysłowie, że każde miasto posiada swoich uczonych i swoich waryatów; w Tuniejadówce wszakże od lat kilku już waryata nie było — a to przecież miasto nie gorsze od innych; przytem obecnie panują straszne upały, a więc... Beniamin jest waryat!
Inna partya, na jej czele wielki uczony Bebe Ajzyk Dowid reb Aron Jejselis Sore Złates, twierdziła, że jest inaczej.
— Ot! głupstwo! i jeszcze raz głupstwo! Powiedziawszy prawdę, Beniamin jest trochę „szejtewate“, ztąd wszakże nie należy wnioskować, że jest waryatem; zachodzi albowiem pytanie, dlaczego miałby zwaryować teraz, kiedy nie zwaryował przed dwoma, lub trzema laty? Dlaczegóż nie był waryatem zeszłego lata, gdy upały były o wiele większe? a to co powiadacie, że Tuniejadówka nie jest gorszem miastem od innych i że powinna mieć swego waryata — to także nie stanowi żadnego dowodu. O naszej rzece powiadają, że co rok pochłania jednego człowieka, tymczasem już od lat kilku nie mieliśmy topielca, a w dodatku, sama rzeka tak dalece wyschła, że ją w niektórych miejscach suchą nogą przejść można. Co się tyczy Beniamina i tego co się obecnie z nim wyrabia — to kwestya nierozstrzygnięta.
Kobiety, oraz ludzie nie należący do składu „komitetu podpiecowego“ twierdzili, że Beniamin musi mieć do czynienia z... nim, ma się rozumieć, ze złym duchem. Gdyby tak nie było, to nie włóczyłby się on w ciemności po ulicach, nie sypiał sam w śpiżarni i nie wymykał się z miasta, coraz, na parę godzin...
Gdy kwestya Beniamina, według praktykowanej w Tuniejadówce procedury, doszła do ostatniej instancyi, do „połnoje sobranje“, na najwyższej ławce w łaźni, zdania szanownych mężów, co do ocenienia psychicznego stanu przyszłego podróżnika były podzielone. Pomimo tego, postanowiono „wysadzić“ komisyę, złożoną z kilku „pięknych żydków“ (szejne juden) i „sejfera“[1], w celu obejścia wszystkich domów i zrewidowania kartek w „mzuze“. Ponieważ zaś członkowie owego „sobranie“ postanowienie swoje uważali za pewnego rodzaju akt użyteczności publicznej, za czyn mający przynieść miastu znakomitą korzyść — i ponieważ, biorąc znowu rzecz z drugiej strony, członkowie komisyi i „sejfer“ powinni byli za swą czynność otrzymać wynagrodzenie z funduszów ogólnych, przeto postanowiono nałożyć nowy podatek na mięso.
Powiadają w Tuniejadówce, że wszystkie zabiegi ludzkie kończą się śmiercią, a wszystkie rozprawy w żydowskim kahale muszą ostatecznie kończyć się ustanowieniem nowej taksy. I to jest bardzo naturalne; nawet nie może być inaczej. Od śmierci nie wywinie się żaden człowiek w ogóle — od taksy na mięso żaden żyd w szczególności. Śmierć i taksa to są dwie konieczności nieuniknione. Tak już urządzony został świat, i godzić się z tem musimy.
Zmian żądają tylko heretycy! (apikorsim).
Abramowicz, stając zawsze w obronie ludności biednej i uciśnionej, ze szczególnem upodobaniem wyszydza postępowanie możniejszych, którzy zazwyczaj w ten sposób rządzą gminami, iż największa część ciężarów spada na barki ubogich. Jestto ulubiony jego temat i często też do niego powraca. Pod tym względem postępuje on stale jako „adwokat ludu“.
Beniamin, nie wiedząc że był powodem wielkiej sesyi kahału i podrożenia mięsa w miasteczku, w samo południe powędrował do lasu, znajdującego się o trzy „miary szabasowe“[2] od miasta. Wziął też z sobą kilka ksiąg, z któremi nie rozstawał się nigdy. Usiadłszy w lesie, pod drzewem, czytał — a później oparł głowę na dłoniach i długo, długo dumał. W myśli zawędrował już daleko, do stron odległych, na koniec świata. Przechodził przez góry, rzeki, pustynie i wszystkie miejscowości opisane w książkach... Wędrował śladami Aleksandra macedońskiego, szedł obok „Ałdod Hadoni“ i tym podobnych bohaterów; widział straszliwego zwierza „Pipernotera“... okropnego robaka, który się zwie „Lindeworim“, widział olbrzymie węże, jaszczurki...
Przebudziwszy się z marzeń, spostrzegł, że jest już późno i że czas wracać do domu. Wstał więc i poszedł. Szedł godzinę, dwie, trzy, cztery godziny — i w żaden sposób nie mógł wyjść z lasu... Włosy powstały mu na głowie z przerażenia, gdyż zapadła noc ponura, czarna jak smoła — las szumiał groźnie... i otaczał biednego wędrowca drzewami, niby milionową armią olbrzymów.
Duch w Beniaminie zamierał..
Nagle zerwał się straszny wicher, otworzyły się upusty niebieskie i ulewny deszcz siekł biednego wędrowca. Błyskawice przebiegały po niebie, jak węże ogniste; co chwila uderzał piorun, a drzewa, ledwie mogąc się oprzeć naporowi wiatru, straszliwie trzeszczały...
Beniamin zatrzymał się. Stał wobec rozszalałej burzy, przerażony, drżący... Grube krople deszczu biły go po twarzy, błyskawice oślepiały — to też trząsł się jak w febrze, dzwoniąc zębami z rozpaczy i strachu.
— Oto wnet, myślał sobie, wyskoczą dzikie zwierzęta: niedźwiedź, lew, „lempert“ i wszelkie okropne potwory, opisane w księdze „Ceł Ejłom“.
Prócz tego, głód trapił straszliwie wielkiego podróżnika, oprócz kawałka gryczanego placka (a reczenkicheł) przez cały dzień nie miał nic w ustach... a tu już noc tak dawno... Beniamin w smutku i przerażeniu swojem, zaczął się modlić gorąco, z całego serca i tak długo się modlił, aż Bóg zmiłował się nad nim, zatrzymał burzę i ulewę, rozproszył ciemności i kazał jutrzence, aby oświetliła drogę podróżnika...
Beniamin poszedł. Szedł, szedł, godzinę, drugą, aż nareszcie zdawało mu się, że słyszy w oddaleniu głos ludzki.
Głos ten, zamiast ucieszyć Beniamina, przeraził go tylko — zdawało mu się bowiem, że oprócz rozbójników (gazłen) nikt nie mógł znajdować się w tym lesie. Nie namyślając się długo, Beniamin począł uciekać z rączością jelenia, jak wówczas, gdy za lat młodych, czynił z Rabinem pamiętny odwrót z ponad rzeczki.
Nagle wstrzymał się w biegu i rzekł sam do siebie z wyrzutem:
— Pfe! Beniaminie! to jest bardzo pfe! Jakto? chcesz iść w taką podróż! na oceany i puszcze! między dzikie zwierzęta, góry i przepaście, a drżysz na myśl, że cię „gazłen“ spotka?! Pfe! pfe! Beniaminie, powinieneś wstydzić się takiego interesu. Czy „Aleksander Mugden“ uciekał kiedy tak jak ty? Czy tak drżał jak ty? Czy Aleksander Mugden, kiedy jechał na wielkim orle w powietrzu, trzymając na końcu miecza kawał mięsa, do którego orzeł, rwąc się, szybował coraz wyżej, czy Aleksander Mugden drżał wówczas, tak jak ty, Beniaminie? Nie — Aleksander Mugden nie drżał i nie uciekał nigdy. Przeciwnie, — więc ukrzep się, Beniaminie, wzmocnij, gdyż Bóg probuje twych sił. Wszak idziesz do czerwonych żydków! do dzieci Mojżesza i wsławisz twą podróżą cały nasz żydowski zakątek. Idź więc prost naprzeciw głosu, który słyszysz; zwycięż strach i trwogę, a za to zyskasz wdzięczność, ściągniesz zaszczyt na całą Tuniejadówkę! Będą wówczas dwie strony najsławniejsze w świecie, to jest Macedonia i Tuniejadówka, i stanie się, że ludzie mięszać będą imiona dwóch największych bohaterów i mówić: Aleksander Tuniejadowski i Beniamin Macedoński!... („Aleksander Tuniejadowker un Beniamin Mugden“).
Tedy Beniamin, ukrzepiwszy ducha swego i uczuwszy ogarniające go nagle męztwo, poszedł wprost przed siebie i spotkał się twarz w twarz z „rozbójnikiem“.
Był to chłop, jadący na wozie z workami, ciągnionym przez dwa siwe woły.
— Dień dobri! — zawołał Beniamin, dziwnym, niezwykłym głosem. Ileż odcieni było w tym wykrzykniku! krzyk, przerażenie, prośba, rezygnacya! Okrzyk ten zdawał się mówić: — Masz mnie, rozbójniku, rób ze mną co chcesz! ale miej litość nademną! nad moją żoną i dziećmi!
Powiedziawszy, a raczej krzyknąwszy w ten sposób „Dobry dień“ — Beniamin oniemiał z przerażenia, głowa opadła mu na piersi, w oczach zrobiło mu się ciemno, nogi wypowiedziały posłuszeństwo — i wielki podróżnik zemdlony upadł na ziemię, jak kłoda...
Skoro otworzył oczy i spojrzał dokoła, zobaczył, że leży na wozie, na wielkim worku kartofli; przykryty grubą, chłopską sukmaną. Blizko głowy Beniamina leżał związany kogut, który przypatrywał się wielkiemu mężowi jednem okiem i, od czasu do czasu, drapał go po brodzie pazurami. U nóg swych widział Beniamin powiązane pęczki czosnku, cebuli i innych smakowitych owoców.
Chłop siedział też na wozie, palił spokojnie „di lulkełe“ (fajkę) i co chwila pokrzykiwał na woły: „ksob! hejta! ksob!“ Koła wozu przeraźliwie skrzypiały, a każde innym głosem. Był to pewien rodzaj skrzypcowego koncertu, który widocznie drażnił koguta, gdyż ten trzepotał skrzydłami, jakby zrywając się do lotu, drapał pazurami twarz wielkiego wędrowca, a od czasu do czasu, z wielkim impetem i gniewem (mit kas, mit impet), zapiał mu w same ucho: „kukuryku“!!
Przez jakiś czas Beniamin leżał na wozie prawie bez życia i nie mógł sobie zdać sprawy z tego, co się z nim dzieje; strach, głód, zmęczenie i zimno zgnębiły go i złamały. Zdawało mu się, że go rozbójnicy pojmali na pustyni...
Niechby chociaż — myślał z westchnieniem, — ten zbójca, w którego mocy jestem, ten ludokupca, sprzedał mnie przynajmniej żydowi — to mógłbym żyć jak Bóg przykazał i pełnić obowiązki mej wiary; lecz jeżeli, broń Boże, dostanę się do rąk jakiego pogańskiego księcia, lub co gorzej, księżniczki, a ta zechce mnie zmuszać do takich czynów, do jakich żona Putyfarowa zniewalała czystego Józefa!... Cóż pocznę wtenczas, nieszczęśliwy? cóż pocznę!! — jęczał Beniamin.
Chłop, widząc że się jego pasażer rusza, odezwał się:
— Nu, żydku... a szczo, troszku lipsze tebe?
Beniamin podniósł głowę weselej i przypomniał sobie, co się z nim dzieje. Znalazł się jednak w bardzo przykrem położeniu. Nie umiał prawie ani słowa po chłopsku, nie wiedział co mu odpowiedzieć, nie mógł spytać gdzie jest i dokąd go wiozą.
Beniamin próbował podnieść się i usiąść na wozie, nogi jednak wymawiały mu posłuszeństwo, ruszać się nie mógł.
— Lipsze tebe troszki? — powtórzył zapytanie chłop i, nie czekając odpowiedzi, krzyknął na woły: hejta he! ksob! ksob, byciu...
Beniamin tymczasem wyjęczał odpowiedź:
— Lipsze, oj waj, lipsze, raki, ryby moi, oj! oj! oj! (miało to znaczyć, że ani ręką ani nogą ruszyć nie może).
— A widki ty, żydku? (zkąd ty żydku) — zapytał chłop znowuż?
— Widki ty-żydki? — wyjęczał zdumiony Beniamin... nie rozumiejąc pytania... i dodał: — ja nijamke bniamke uw Tuniejadówke...
— Ty iz Tuniejadówki każyś. Szczoż ty na mene wytaraszcził oczi jak szalony?... ale może ty taki i szalony, trascia twoi materi... ksob, ksob, hajta byciu, kso!...
Beniamin usiłował porozumieć się z chłopem:
— Ja, sztejtsz... ja nijamke, bnijamke uw Tuniejadówke! — mówił wielki podróżnik, robiąc rękami gest taki, jak gdyby błagał o litość — uw Tuniejadówke! żynka tebe dać czarke wodka i szabasowy bułka i tebe dobre denkujet.
Chłop z obojętnością przedziwną słuchał tej mowy, paląc fajkę, po chwili dopiero odrzekł:
— Dobre, żydku... ksob... byciu... ksob!
W kilka godzin potem, wóz, skrzypiąc przeraźliwie, wtoczył się na rynek pięknego miasta Tuniejadówki.
Natychmiast gromada żydówek zbiegła się ze wszystkich stron, zasypując chłopa pytaniami.
Jedna krzyczała:
— Czujesz! skilki choczesz za tego piweń? (za koguta), za cybuli?
Druga pytała:
— Może majesz kartofli?
Inna wreszcie odezwała się:
— Czujesz? a może ty bacził na dorogi żydka? U nas jeden żydka, Beniamka... wczoraj propał jak uw wody!
Zanim chłop zdążył podrapać się w głowę, swoim zwyczajem, i dać odpowiedź, ktoś, chcąc zobaczyć co się więcej na wozie znajduje, podniósł sukmanę, którą był przykryty Beniamin.
Tłum kobiet jednym głosem zawołał: Beniamin!!
Zrobił się gwałt i rejwach niesłychany. Ostre głosy kobiet mięszały się w chóralnych dyssonansach, tak, że ledwie można było dosłyszeć oderwane wyrazy:
— „Сіре krejne“! (Cipo-korono) „Basszewe Brajndle!“ (imię kobiece), lećcie prędzej do Zełdy, nieście jej radosną nowinę... Zguba się znalazła!
Wielki podróżnik leżał bezwładny na wozie i, wystraszonemi oczami, spoglądał na ludzi...
Biedny Beniamin, zmęczony, głodny, zbolały, zdjęty został z woza i przeniesiony do domu. Niebawem przybył wielki „mumcho“, uczony cyrulik, największa powaga medyczna w całej Tuniejadówce; obstawił Beniamina pijawkami, bańkami, ogolił mu głowę, wysmarował maścią, słowem, użył wszelkich środków, aby znakomitemu podróżnikowi utracone zdrowie przywrócić.
Na szczęście, usiłowania cyrulika, o tyle o ile przynajmniej, odniosły pożądany skutek.
Streszczając pracę Abramowicza, a wybitniejsze ustępy z niej tłómacząc dosłownie, staram się przedstawić czytelnikom wszelkie zalety tego autora, którego istotnie warto dać poznać szerszemu ogółowi.
Scena w lesie, monolog Beniamina, spotkanie się z chłopem, napisane są wybornie. Jakiż tu doskonały rysunek tchórzostwa i trwogi, z którą napróżno walczył Beniamin! jak trafnie, w kilku pociągnięciach pióra, skreślona sylwetka chłopa rusina, flegmatyka, małomównego... a poczciwego w gruncie.
U Abramowicza, chłop, znalazłszy zemdlonego żyda na drodze, bierze go na wóz i odstawia do domu, jednem słowem, dźwiga go w nieszczęściu, podaje mu rękę. I tak też bywa w rzeczywistości najczęściej.
Gdyby jednak podobną scenę opisywał autor inny, z obozu pisarzy lubiących poświęcać prawdę dla zasady, dla wywyższenia jednej warstwy ludzi, kosztem poniżenia drugiej — to ta scena wyglądałaby zupełnie inaczej. Chłop, jeżeliby nie zabił zemdlonego żyda, toby go przynajmniej obdarł z ostatniej kapoty, kopnął nogą i powiedział: „zmarnij, żydzie“!
Mamy w naszej literaturze dość podobnego rodzaju przykładów, dowodzących niesumienności w traktowaniu przedmiotu i tendencyjnie fałszywego przedstawiania rzeczy.
Możnaby o tem wiele i bardzo wiele powiedzieć, ale tu nie miejsce potemu... idźmy więc dalej za Abramowiczem i jego, rwącym się do odległych pustyń, Beniaminem.








  1. Na futrynach od drzwi, w mieszkaniach konserwatywnych żydów, przybite są rurki blaszane spłaszczone, a w nich znajdują się kawałki pergaminu z odpowiedniemi napisami. To się nazywa „mzuze“. Do pisania ich są specyalni pisarze „sejfer“, umiejący bardzo kaligraficznie pisać po hebrajsku. Od czasu do czasu „mzuze“ powinno ulegać rewizyi, dla sprawdzenia czy pargamin nie został czasem uszkodzony. W wypadkach większej wagi, naprzykład chorób epidemicznych, ukazywania się strachów, nieboszczyków etc. robi się generalna rewizya „mzuze“ w całem miasteczku.
  2. W szabas wolno jest żydom iść — ale tylko pewną oznaczoną ilość kroków. Tę liczbę kroków nazywają „miarą szabasową“.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.