Dom parowy/Tom I/XVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Tytuł Dom parowy
Podtytuł Podróż po Indyach północnych
Wydawca Księgarnia K. Łukaszewicza
Data wyd. 1882
Druk Drukarnia J. Czainskiego
w Samborze
Miejsce wyd. Lwów
Źródło skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XVI.

Błędny Ognik.

Nana Sahib ukrywał się w paalu przez cały miesiąc, od 12. marca do 12. kwietnia. Chciał wywieść w pole władze angielskie, aby zaprzestały poszukiwań lub na mylne zwróciły je drogi.
Wprawdzie obaj bracia nie wychodzili we dnie, ale za to wierni ich towarzysze przebiegali wioski i siedziby, zapowiadając mieszkańcom w tajemniczych słowach pojawienie się „potężnego mulli” półboga, półczłowieka i przysposabiali umysły do powstania narodowego.
Z zapadnięciem nocy Nana Sahib i Balao Rao opuszczali swoje schronienie, zapuszczając się aż na wybrzeża Nerbuddy. Chodzili od wsi do wsi, od paalu do paalu, oczekując chwili w której bez wielkiego niebezpieczeństwa będą mogli przebiegać posiadłości radżów, zawojowane przez Anglików. Nana Sahib wiedział dobrze, iż wielu wpół niezależnych radżów, nienawidzących obcego jarzma, połączą się z nim chętnie, aby je z siebie zrzucić. Teraz jednak pragnął najpierw pozyskać sobie ludność Gudwany.
Nie zawiodły go nadzieje. Barbarzyńscy Bilowie, koczujący Kundysi i Gundowie, wszyscy równie prawie dzicy jak polinezyjscy ludożercy, gotowi byli do powstania na każde jego zawezwanie. Przez przezorność dał się poznać tylko kilku wodzom najpotężniejszych plemion,
mógł się jednak przekonać jak wielki wpływ wywierał sam już urok jego nazwiska na miliony Indusów zamieszkujących środkowe płaszczyzny Indostanu.
Za powrotem do paalu, obaj bracia opowiadali sobie o wszystkiem co widzieli, słyszeli lub zrobili. Wracający ze swych wycieczek towarzysze zapewniali ich, że duch buntu przeciągał jak wiatr burzliwy po nad doliną Nerbuddy. Gundowie niczego goręciej nie pragnęli, jak z wojennym góralskim swoim okrzykiem „kisri” rzucić się na obozy wojsk prezydencyi.
Ale nie nadeszła jeszcze odpowiednia chwila. Nie dość było podniecić ludność zamieszkującą, między górami Sautpurra i Vindyas, trzeba było, aby wzniecony pożar szerzył się coraz dalej, aby wsie i miasta Bopalu, Malwyi i Bundelkundu i rozległe królestwo Scindia, stały się jakby niezmierzonym stosem pożarnym, czekającym tylko podpalenia. Ale pod tym względem przezorny Nana Sahib nie chciał się spuścić na nikogo, i pragnął osobiście odwiedzić dawnych stronników powstania z 1857 roku, którzy nie wierzyli wcale w jego śmierć i spodziewali się tego, że się lada dzień ukaże.
W miesiąc po przybyciu do paalu Tandit, Nana Sahib uznał, że może rozpocząć działanie; sądził, że do tego czasu musiano uważać za fałszywą ową pogłoskę o pojawieniu się jego w prezydencyi. Wierni sprzymierzeńcy zawiadamiali go o wszystkich postanowieniach gubernatora Bombayu, wydawanych w celu pojmania go. Rybak z Aurungabadu, dawny jeniec Nany, padł pod morderczym jego ciosem i nikt ani się domyślał, że uciekający fakir był to nabab Dandu Pant, na którego głowę nałożono cenę. W tydzień później pogłoski ucichły, pragnący otrzymać 2000 funtów nagrody stracili wszeląk[1] nadzieję, nie mówiono już o Nana Sahibie.
Mógł zatem nabab odbywać swe powstańcze wycieczki, nie obawiając się być poznanym. Jużto przywdziewał ubiór gwebra, jużto prostego rajota, jużto sam, już z bratem zaczął zapuszczać się ku północy, na drugą stronę Nerbuddy, a nawet aż po północny stok Vindyasów.
Szpieg, któryby śledził wszystkie jego kroki, zaraz po 12. kwietnia znalazłby go w Indor, w stolicy królestwa Holcaru. Tu zachowując najściślejsze incognito Nana Sahib znosił się z liczną ludnością zajętą w polach uprawą maku. Pod szatą induskiego wieśniaka ukrywali się tu zbiegi z szeregów armii krajowców, Cipaye, dzielni, odważni fanatycy. — Ztamtąd dostał się do Suari, gdzie wznoszą się ciekawe bardzo starożytne budowle. Są to tak zwane „topes,” grobowce, pokryte półkolistemi kopułami, tworzący główną grupę Saldhary w północnej stronie doliny. Z tych grobowych pomników, z tych mieszkań umarłych, w których ołtarze poświęcone obrządkom budyjskim, pokryte są jakby kamiennemi parasolami, z tych mogił próżnych od tylu wieków, na głos Nana Sahiba wyszły setki zbiegów, ukrywających się w tych ruinach przed strasznym odwetem Anglików; dość było objaśnić jednem słówkiem czego żąda od nich nabab, a najniezawodniej na jedno skinienie zerwaliby się jak jeden człowiek, aby walczyć z najezdnikami.
Dnia 30. kwietnia Nana Sahib połączył się z bratem, któremu towarzyszył Kalagani, i dali się poznać wodzom plemion, których wierności byli pewni. Odbywali wspólne narady o wybuchu i kierunku powstania, i po długich rozprawach postanowiono, że Nana Sahib i Balao Rao będą działać na południu, a sprzymierzeńcy ich na północnej pochyłości Vindyasów.
Zwiedziwszy inne jeszcze okoliczne miejscowości, dwaj bracia postanowili wrócić do paalu Tandit i tylko
jeszcze po drodze wstąpić do Bopalu. Jest to znaczne miasto muzułmańskie, stolica islamu w Indyach, którego „begum” pozostała wierną Anglikom przez cały czas powstania.
Nana Sahib i Balao Rao przybyli do Bopalu w towarzystwie dwunastu Gundów dnia 24. maja; był to ostatni dzień uroczystości „Moharum,” którą muzułmanie odprawiają na cześć nowego roku. Obaj przywdzieli ubiór „joguisów” tych strasznych żebraków uzbrojonych w sztylety z zaokrąglonem ostrzem, któremi zadają sobie rany, niebardzo jednak bolące ani niebezpieczne.
Niełatwi do poznania w tem przebraniu, szli za processyą przez ulice miasta, wpośród wielkiej liczby słoni dźwigających tak zwane „tadzias,” rodzaj małych świątyniek, 20 stóp wysokich. Tu przyłączali się jużto do gromadek muzułmanów, zbrojnych w bogate złotem haftowane szaty i muślinowe zawoje, to do muzykantów, żołnierzy, bayader, młodzieńców poprzebieranych za kobiety; tak dziwna różnorodna mieszanina nadawała całej uroczystości cechę jakby karnawałowej maskarady. Wśród tych licznych tłumów napotykali znaczną liczbę wiernych sprzymierzeńców i mogli niepostrzeżenie zamieniać z nimi pewne umówione znaki, zrozumiałe dawnym powstańcom z 1857 roku.
Z nadejściem wieczora cały ten tłum zwrócił się ku jeziorowi, znajdującemu się po za wschodniem przedmieściem miasta. Tam, w pośród ogłuszających wrzasków, wystrzałów, świstu petard i blasku tysiąca pochodni, fanatyczny tłum wrzucił tadziasy w fale jeziora; skończyła się uroczystość Moharum.
W tejże chwili Nana Sahib uczuł że ktoś położył mu rękę na ramieniu; odwrócił się, jakiś Bengalis stał obok niego. Poznał w nim jednego z dawnych towarzyszy broni z pod Luknowa; zapytał go spojrzeniem.
Bengalis szepnął mu tych kilka słów do ucha; twarz jednak Nana Sahiba nie zdradziła silnego wrażenia jakie na nim wywarły:
— „Pułkownik Munro opuścił Kalkuttę” powiedział mu Bengalis.
— Gdzie jest?
— Wczoraj był w Benarez.
— Gdzie zamierza się udać?
— Do granic Nepaulu.
— W jakim celu?
— Chce zabawić tam kilka miesięcy.
— A następnie?
— Zamierza wrócić do Bombay.
Gwizdnięcie rozległo się w powietrzu; niebawem Indus jakiś wysunął się z tłumu i zbliżył do nababa; był to Kalagani.
— „Idź natychmiast, staraj się dopędzić pułkownika Munro, udającego się na północ, i jakimbądź sposobem przyłączyć do jego orszaku, choćby ci to życiem okupić przyszło. Nie odstępuj go dopokąd nie minie gór Vindyas i nie dotrze aż do doliny Nerbudda. Wtedy, ale wtedy dopiero, opuścisz go i dasz mi wiedzieć gdzie się znajduje.
Kalagani odpowiedział skinieniem głowy i znikł w tłumie. Jedno spojrzenie nababa stawało się dla niego nieodwołalnym rozkazem. W dziesięć minut potem opuścił Bopal.
Balao Rao zbliżył się do brata, mówiąc:
— Czas nam już odejść.
— Tak, musimy przededniem wrócić do paalu Tandit, odrzekł nabab.
Obydwa wraz z towarzyszami zwrócili się ku północnemu wybrzeżu jeziora i szli niem aż do pewnej odosobnionej zagrody gdzie konie czekały na nich. Były to nader bystre i silne rumaki, którym Indusi dają strawę bardzo korzenną; zdolne one są przebyć 60 mil (angielskich) w ciągu jednej nocy. O godzinie ósmej pędzili drogą wiodącą z Bopalu ku górom Vindyas.
Przezorność nakazywała nababowi przed świtem przybyć do paalu Tandit, aby nie dostrzeżono przejazdu jego przez dolinę. Pędzili więc co koń wyskoczy.
Nana Sahib i Balao Rao jechali obok siebie milcząc, obaj jedną zajęci myślą. Wracali z wycieczek swoich więcej jak z nadzieją, z pewnością że licznych dla swej sprawy zjednali stronników. Cała ludność środkowych płaszczyzn Indyj czekała tylko umówionego znaku; oddziały wojska porozrzucane na tak rozległej przestrzeni nie zdołają odeprzeć pierwszego zaraz napadu powstańców. Po ich wytępieniu powstanie ogarnie kraj cały i wojska królewskie zostaną wymordowane przez miliony sfanatyzowanych Indusów.
Obok tych wielkich planów, Nana Sahib myślał także o szczęśliwym trafie, dzięki któremu, będzie mógł dostać w moc swoją pułkownika Munro. Pułkownik opuścił przecie nareszcie Kalkuttę, w której nie mógł go dosięgnąć; odtąd nabab będzie wiedzieł[2] o każdym jego kroku. Kalagani potrafi sprowadzić go w dzikie okolice górskie, a tam wpadnie w moc jego i nikt nie zdoła uchronić go od męczarni jaką gotuje mu zemsta Nana Sahiba.
Balao Rao nic nie wiedział dotąd coBengalis powiedział jego bratu; dopiero dojeżdżając do paalu Tandit, w chwili gdy zatrzymali się aby nieco wytchnąć koniom, Nana Sahib rzekł do niego:
— Pułkownik Munro opuścił Kalkuttę i zmierza ku Bombayowi.
— Ależ droga do Bombayu ciągnie się aż do wybrzeży Oceanu Indyjskiego! zawołał Balao Rao.
— Tym razem, droga do Bombayu doprowadzi ku górom Vindyas!
Balao Rao zrozumiał tę odpowiedź.
Konie puściły się galopem w pośród drzew wznoszących się na granicy doliny Nerbudda. Była piąta godzina rano; dnieć zaczynało. Nana Sahib, Balao Rao i towarzyszący im Gundowie dojechali do krętego łożyska strumienia, doprowadzającego do paalu. Tu konie stanęły; zostawiono je pod dozorem dwóch Gundów, mających odprowadzić zmęczone rumaki do najbliższej wioski. Dwaj bracia i pozostali towarzysze zapuścili się w ciasne i kręte łożysko.
Głęboka cisza panowała dokoła; pierwsze szmery dzienne nie zkałócały[3] jeszcze nocnego spokoju. Wtem nagle rozległ się wystrzał a za nim coraz inne, którym towarzyszyły okrzyki:
— Wiwat! wiwat! dalej, naprzód!
Ukazał się oficer a za nim 50 żołnierzy armii królewskiej.
— Ognia! zakomenderował, niech ani jeden nie ujdzie!
I znowu rozległy się strzały wymierzone celnie do gromadki Gundów otaczających Nana Sahiba i brata jego. Padło pięciu czy sześciu Indusów, inni rzucili się w łożysko Nazuru, którem dostali się do lasu.
— Nana Sahib! Nana Sahib! wołali Anglicy, zapuszczając się w wąwóz. Wtedy jeden ze śmiertelnie ugodzonych podniósł się i wskazując ich ręką krzyknął:
— Śmierć najezdnikom!
Wymówił to strasznym, przerażającym głosem i padł martwy. Oficer zbliżył się do trupa.
— Jestże to rzeczywiście Nana Sahib? zapytał.
— Tak, to on, odpowiedziało dwóch żołnierzy z oddziału, którzy doskonale znali nababa, ponieważ dawniej stali garnizonem w Kawnpor.
— W pogoń za innymi! zawołał oficer, i cały oddział puścił się w las w ślad za Gundami.
Zaledwie znikli w lesie, cień jakiś zaczął schodzić ze skały na której stał paaI. Był to Błędny Ognik; miała na sobie długą szarą szatę, sznurem przewiązaną w pasie.
W przeddzień, wieczorem, obłąkana całkiem mimowolnie, służyła za przewodnika oficerowi angielskiemu z jego oddziałem. Przybywszy dnia tego w dolinę, machinalnie zmierzała ku paalowi, jakimś tajemnym wiedziona instynktem. Tym razem jednak, dziwna ta istota powszechnie uważana za niemowę, szeptała raz po raz jeden, jedyny wyraz, nazwisko mordercy z Kawnpor.
— Nana Sahib! Nana Sahib! powtarzała, jak gdyby niepojętem jakiemś przeczuciem, obraz nababa zbudził się w jej pamięci i stawał przed oczami.
Oficer drgnął usłyszawszy to nazwisko, i odtąd krok w krok szli za obłąkaną. Co do niej, zdawało się że nie widzi ani jego ani żołnierzy; tak doszli do paalu. Czyżby tu ukrywał się nabab, na którego głowę tak wielki nałożono okup? pomyślał oficer, przedsięwziął odpowiednie środki, kazał strzedz łożyska Nazuru i cicho oczekiwać dnia. Gdy Nana Sabib ze swymi Gundami zapuścił się w wąwóz, dano ognia, celne strzały ugodziły kilku szeregowców i samego przywódzcę buntu Cipayów.
Tegoż dnia telegram zawiadomił gubernatora prezydencyi Bombayu o tej potyczce; dzienniki rozniosły niebawem tę wiadomość po całym półwyspie, i pułkownik Munro wyczytał ją w gazecie Allahabadu, z d. 26. maja.
Tym razem niemożna było powątpiewać o śmierci Nana Sahiba. Stwierdzono jego tożsamość, i dzienniki mogły pisać na pewnej podstawie: „Odtąd Indye nie potrzebują już obawiać się okrutnego radży, który był przyczyną tak ogromnego rozlewu krwi, tylu tak strasznych dopuścił się mordów.”
Opuściwszy paal, obłąkana zeszła w łożysko Nazuru; zdawało się że z błędnych jej oczu buchają płomienie wewnętrznego ognia nagle w niej rozżarzonego, a usta powtarzały machinalnie nazwisko nababa.
Tak doszła do miejsca gdzie leżeli zabici; tu zatrzymała się przed tym, w którym żołnierze poznali Nana Sahiba. Twarz poległego napiętnowana była przerażającym wyrazem groźby; zdawałoby się że ten co żył tylko zemstą i dla zemsty, po śmierci nawet nie przestał nienawidzieć.
Obłąkana uklękła przy nim i położyła ręce na przestrzelonem ciele, a krew płynąca z ran zbroczyła jej odzież. Długo wpatrywała się w niego, potem wstała przecząco poruszając głową i poszła wolno łożyskiem strumienia.
Ale teraz znów Błędny Ognik szła jak zawsze bezmyślna i obojętna na wszystko, oczy przestały błyszczeć, usta nie powtarzały złowieszczego nazwiska Nana Sahiba.



Koniec tomu pierwszego



  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – wszelką.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – wiedział.
  3. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – zakłócały.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Juliusz Verne.