Dom do sprzedania

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Zygmunt Hałaciński
Tytuł Dom do sprzedania
Pochodzenie Złośliwe historje
Wydawca „Kultura i sztuka“
Data wyd. 1920
Druk Drukarnia „Prasa“
Miejsce wyd. Lwow — Warszawa — Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


DOM DO SPRZEDANIA.





Było to w roku 18...! — Nie, nie powiem daty ani miejsca, gdzie się to stało, ale powiem rzecz samą, bo jak się wygadam, będzie mi lżej. Ja — proszę państwa — naturę swoją znam! Gdy mam jaką zgryzotę, to chodzę nadęty, jak balon. Ale gdy mi się nadarzy sposobność wylania przed kimś mego frasunku, to w oczach chudnę do niemożliwości.
Ha, trudno, mam taką naturę, i tego się nie wstydzę, bo to nie moja wina!
Tandem tedy — proszę państwa — mam dom do sprzedania, dom wcale przyzwoity, porządny, o kilku ubikacyach, w zacisznem położeniu, otoczony zielenią, z widokiem w niezmierzoną dal, opromieniony blaskami słońca lub romantycznemi smugami księżyca. Przytem w pobliżu stawek, szeleszczą drzewa modrzewiowego lasku, pachnie bezustannie kwitnąca lipa, rzęchoczą żabki, a ptaszki urządziły sobie na kłąbach konserwatoryum śpiewu, co wprowadza sąsiadów w szaloną zazdrość.
Dom ma wszelkie wygody, komfort połączony z przyjemnościami i jest tanio, bo okazyjnie do sprzedania.
Jeżeli kto chce podać rękę szczęściu, to proszę! Przybijemy — interes skończony, kwita i basta!
Nie... nikt!... Więc niechże sobie stoi i czeka! Nie chcecie państwo, to wasza strata! Dom jak lalka, tani jak bułka za grosz! No — proszę przybić!
Więc nikt!... A skaranie Boże!
Nareszcie zaczyna mnie to i gniewać. Jak dom jest, to go nikt nie chce kupić — ale kiedy go przed rokiem jeszcze nie miałem, to powiem państwu tak w sekrecie, gdy się zejdziemy u znajomych w kilka godzin, to przez cały wieczór tylko budują i budują. Żeby te budynki wszystkie stały, tobyśmy mogli z nich mieć ulicę co najmniej ze Lwowa do Krakowa. Nie jestem ja ani wczorajszy ani dzisiejszy — dmucham i na zimne i na gorące — popędu chałupianego nie mam, i co państwo powiecie, ubrałem się w mankin jak nigdy nic! Rozdmuchała mnie moja żona!... Ona to, panie, przez całe wieczory takie, choć nie buduje, ale słucha z wytężoną uwagą całej rozmowy i zda się połykać te kolosalne budynki, które co pięć minut pod dach wystrzelają. Oczy jej się świecą, palec trzyma na dolnej wardze i milczy. I to milczenie mnie zgubiło — bo gdyby się była wygadała, toby się było na tem skończyło — ale ona to wszystko przyniosła do domu i dalejże do mnie:
— Słuchajno stary, inni budują, to nam w tyle nie zostawać! Dlaczego my nie mamy mieć domu. Zaraz to w oczach drugich podnosi, zaraz to inaczej wygląda, inaczej człowieka cenią, zaraz człowiek ma inny humor.
Ze zdumienia głową zakręciłem i stoję jakby oniemiały.
— No, i cóż ci usta zamurowało, czy krokiewki ci brakuje, że milczysz jak schody kamienne.
To murowanie, ta krokiewka i schody kamienne, które milczą, to wszystko materjał z tej kolosalnej budowy. Cichaczem przyniosła to z sobą i teraz szafuje. By nie wywołać burzy, kiwnąłem głową na znak zgody, czem ją tak uradowałem, że przyskoczyła do mnie, tuląc mą głowę na swej falującej piersi i głaszcząc mą czarną brodę z wdzięcznością. Przy tej okazji spłaszczyła mi nos na guziku, od stanika, jak Chińczykowi, którego mam zaszczyt znać osobiście z etykiet herbacianych, powtóre, gdybym miał w sobie tyle elektryki, co miss Anna Abot, lub węgorz indyjski, a choćby nasz zwykły kot domowy, to z brody mej, pod subtelnym tarciem, zrobiłaby się miotła elektryczna.
Przegrałem, nie wystrzeliwszy ani jednego słowa. Zresztą pukać nadaremnie nie warto! Despotyzm mej żony jest bezgraniczny. Niechże więc będzie, że myśl jej zrodziła się z mej myśli — jak kość z kości! Zawsze wyjdę z sukcesem, — pogwizdując pod nosem: „Mąż panem domu!...“
Aby jednak zadokumentować jeszcze szerszy mój polot, postanowiłem nie budować — ale kupić dom już wybudowany! Z takim to i mniej kłopotu i mniej zachodu i jest się prędzej jego właścicielem, na czem jak się przekonałem, bardzo mojej żonie zależało.
Myśl wspaniała — godna lepszej doli.
Jako człowiek praktyczny, w pierwszym rzędzie wziąłem się do obliczenia kasy. Na każdy banknocik dmucham kilka razy, czy się nie zlepił, sumuję je później razem skrupulatnie i przekonuję się, że mam okrągło 16.000 koron.
Palę więc ogłoszenie w dziennikach dużemi literami, że kupię dom.
Wynik był straszny! Istna pielgrzymka Mahometan do Mekki — lub właściwie izraela do Ziemi obiecanej.
Na schodach, w sieniach, w bramie, wszędzie pełno pośredników.
Każdy z tych obywateli jak sobie szczęścia pragnie i żeby jutra nie doczekał, tak mnie jednemu tylko dobrze życzy. Żeby nie to, że dom kupuję, byłbym nigdy nie wiedział, iż posiadam tyle sympatji u tych ludzi, których w rzeczy samej pierwszy raz w życiu miałem tę wielką przyjemność ujrzeć i poznać.
I proszę państwa — ubrali mnie ci dobrodzieje tak ładnie, że już się z tego widocznie nigdy nie otrzepię!
Wprawdzie dom mam, okolony parkanem, samotnie spoglądający na otaczające go suche krzaki, z pooblatywanym tynkiem, w który go oblepiono, by łatwiej mię złapać, obok znajduje się bagno, zasilające obficie mury tego domu, suchego jak orzech, w myśl zapewnienia rozmaitych faktorów — nader wspaniałą wilgocią! Przytem dom ten ma pech. Naprzód zapisano go pod numerem 13, cyfrę stanowczo fatalną, odkąd świat istnieje i ma szczęście do lokatorów, którzy nie płacą. Co 3 lub 4 miesiące każę malować na przyjęcie nowego lokatora — i znowu ta sama historja — wyprowadza się, nie płaci, a ja znowu maluję!... Nareszcie dostałem białego kruka w postaci urzędnika państwowego XI rangi, który chcąc wyjść na swojem, spał bez koszuli, na obiad pił herbatę, a na kolacyę wystawiał język przez okno gwoli urągania się autonomii galicyjskiej i dziękował Bogu, że jest państwowym urzędnikiem. Czynsz jednak biedaczysko płacił regularnie co pierwszego. Cóż, kiedy pech wygnał mi go z domu. Zmarł na tyfus głodowy, zaczem zjawiła się zaraz komisya sanitarna, kadzenie, posypywanie, wietrzenie, przebudowanie mieszkania stróża, czyszczenie studni i zasypywanie natychmiastowe stawku.
Wychodząca komisya spotkała się w bramie z egzekutorem za podatki zaległe, ten zaś wracając, potrącił spieszącego woźnego z nowym paletem wymiaru podatkowego. Na schodach czekają posłańcy z rachunkami za czyszczenie kominów i kanałów, a jutro termin płacenia asekuracyjnej raty — w przedsionku zaś malarz już bez wszelkiego pytania znosi garnki z farbami i ustawia drabiny, rozkłada pendzle, patrony, i najspokojniej zabiera się do swej zawodowej pracy.
Chodzę jak błędny, jak nieprzytomny po tym pustkowiu, sam jeden jak nietoperz, odbijając się od ściany do ściany.
Żona z córką pojechały po raz pierwszy do „wód“, a po raz dwudziesty pisały już po pieniądze, za które w zamian przysyłają mi listę gości kąpielowych, gdzie obok nazwiska mej żony, wydrukowano: obywatelka miasta Lwowa. Te trzy słowa podkreśla ona zawsze czerwonym ołówkiem!...
Jak tak dalej pójdzie, to skapcanieję na nic. Ten dom na boskim sądzie za mnie odpowie!... I w dodatku, jakby wiedział, że się go pozbyć nie mogę, formalnie mi się przekrzywia. Jego duże oczy w kształcie okien, ciemnemi plamami patrzą się na mnie z ironią, a wrota zdają się mówić: „Nie śmiesz mnie sprzedać! nie śmiesz!“
I rzeczywiście nie śmiem — boby mi żona głowę urwała.
Nareszcie Bóg się zlitował nademną, i zesłał mi nadzieję pomocy, ratunku, zbawienia i spokoju.
Z „wód“ otrzymałem list z nowiną, że córce mej trafia się świetna partja. Żona pisze, że to nic dziwnego, bo jako „pannie kamienicznej“, to jej się należy. Zaraz potem drugi list z piękniejszą jeszcze nowiną, że panicz „tuj, tuj!“ co się nie oświadczy o rękę córki.
Później w pisaniu nastała artystyczna pauza i nareszcie jednego pięknego wieczoru drzwi z łoskotem się otworzyły i w progu stanęła moja połowica cała czerwona ze złości, a za nią we łzach tonące me dziecko.
— Tyranie! człowieku bez serca! Patrz, jakiej boleści jesteś przyczyną! Jedyne dziecko ginie przez ciebie!
Zerwałem się na równe nogi — i stoję swoim zwyczajem — oniemiały, nie śmiejąc ani słowa wyrzec, póki nie dowiem się jakiego nieszczęścia byłem przyczyną.
— Domu ci się zachciało! Rudery! aby się pysznić, żeś obywatelem. Ale ten dom będzie dla nas grobem. O, tak! grobem... Chodź dziecię moje, położymy się, a kto wie, czy to nie będzie już ostatni sen!
I wyszły obie, zawodząc w niebogłosy, córka altem, a żona basem.
Coś się zepsuło w państwie duńskiem. Ale co? Dajcie mi duńskiego ministra, niech się dowiem.
Nareszcie jest i minister w postaci zamorusanej Kaśki, która również wróciła z „wód“ z memi paniami. Patrzy na mnie z podełba, jakbym jej kiedy miłość przysięgał, a nie dotrzymał...
Et, co tam!...
— Kasiu!... chodźno!... no chodźże, masz tu papierka za to, żeś paniom dobrze służyła za domem.
Dziewczyna wzięła guldena, otworzyła gębę i cieszy się. Daję jej drugiego — i mówię:
— Powiedzno mi, co się to paniom stało, że tak strasznie płaczą.
Prawda, że to pan nie wiedzą!...
— A widzisz jaka ty domyślna!... E, ty masz głowę! ja zawsze mówiłem, że ty masz głowę...
— Ano że ten frasunek, przez pana jest, to nie inaczej. Galantny kawalir pytał się na drucie swego żyda, faktora we Lwowie, czy nasza panna ma hipotekę czystą i dużą. A żyd bestyjo odpowiedział mu drutem, żeby paskudztwa nie robił, bo to stara rudera, tyle co i nic nie warto! I to się we „wodzie“ rozniesło, i panie się wypakowały stamtąd — i tylo...
Zakręciła się i uciekła.
Ba, myślę, źle! Skrupi się na mnie! Będzie w domu Sodoma! Trzeba zrobić krok jakiś stanowczy, niezłomny!
Dla nabrania myśli, wybiegam na podwórze i mimowoli rzucam wzrokiem na sprawcę tylu przykrości. Stoi sobie uśmiechnięty, oczy mu się świecą żółtawem światłem, przytem ma wygląd godny pożałowania. Pomimo ciągłego bielenia wygląda jak dziad obtargany, skulony jak kaleka i jakby mnie chciał urągać, pali sobie najwidoczniej fajkę, bo mu się z komina kurzy.
Wpadam na ten widok w szaloną pasję, a z piersi mej wylatuje okropny głos: „Sprzedam cię, łajdaku!...“
...Od tygodnia maluję go znowu z frontu, z tyłu i we środku!... We wszystkich dziennikach umieściłem ogłoszenie, poruszyłem niebo i ziemię, aby się go pozbyć, aby sprzedać ten zaciszny i tak milutki domek, który zalał mi już tyle sadła za skórę.
Korzystając ze sposobności, zwracam się i do Was Szanowni czytelnicy, może który z Was zechce podać rękę szczęściu, może pragnie który z Was uszczęśliwić siebie, okazja ta daje wszelką gwarancję, wszelką pewność, że nikt się nie zawiedzie, — to proszę! Przybijemy, interes skończony — kwita i basta!...
A dalibóg, że warto — nikt nie pożałuje. Dom pyszny, położenie prześliczne, słońce, księżyc, staw, lasek, ptaszki, żabki — i cały rok kwitnąca lipa!...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zygmunt Hałaciński.