Dolina Śmierci/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Dolina Śmierci
Pochodzenie cykl Szatan i Judasz
Wydawca Spółka Wydawnicza Orient R. D. Z. East
Data wyd. 1926
Druk Zakł. Druk. „Bristol”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III
W DOLINIE ŚMIERCI

Nie wpadło nam zgoła na myśl zameldować komukolwiek o naszym wyjeździe. Kiedy wieczór zapadł, siedzieliśmy już w wagonie i mknęli prawym brzegiem Missisipi a potem Red River ku Shreveport. Tamtędy biegła linja z Jackson i Vicksburg przez Monroe. Według naszych obliczeń, Judyta musiała przyjechać najbliższym pociągiem tej linji.
Siedzieliśmy w wagonie restauracyjnym i z naprężeniem wypatrywali przybycia Żydówki. Ponieważ znała mnie i Winnetou, usiedliśmy tak, aby nie zauważyła nas przy wsiadaniu do pociągu. Emery mógł się nie ukrywać. Skoro pociąg ruszył, Emery wyprawił się na przegląd wagonów i, wróciwszy, oznajmił wesoło:
— Jest. Siedzi w przedostatnim wagonie.
— Czy się aby nie mylisz?
— Nie mogę się mylić. Ładna niewiasta o typie semickim, obok niej Indjanka. Bagaż — kuferek i torba. Skromny kapelusz, szary płaszcz — tak, jak powiedziałeś. Co teraz z nią poczniemy?
— Pozwolimy jej jechać.
Well! Ale byłoby lepiej, gdybyśmy mogli ją zatrzymać.
— Nie. Właściwie ona nas wcale nie obchodzi. Zależy nam tylko na Meltonach.
— No tak, ale zamierza ich ostrzec.
— Nie zdąży, ponieważ ją wyprzedzimy. Prędzej znajdziemy się w Albuquerque, niż ona.
— Należy się spodziewać. Ale nic nie można przewidzieć. Może lepiej byłoby ją zatrzymać?
— Jakżeto uczynimy?
— Przez szeryfa.
— Który musiałby nas także zatrzymać i sytuacja byłaby pogorszona. — Nie ulega wątpliwości, że Judyta zamierza z Gainesville przedostać się do New-Mexico. Nie podejrzewa nawet, jakiej to wymaga odwagi i zuchwałości. Może nawet przypuszczać, iż po drodze zginie marnie. Z nami natomiast, to inna śpiewka. Kupimy w Gainesville konie i pojedziemy w góry.
— Ale kto wie, czy po drodze nie czeka nas rozprawa z Komanczami lub Kiowayami.
— Nie szkodzi. Przygody skracają czas podróży.
Winnetou ofuknął mnie:
— Niech mój brat tego nie mówi! Komanczowie zachodzą czasem na północ aż do szosy Santa Fé. Winnetou jednak nie lęka się ich, mimo że są jego wrogami śmiertelnymi. Ale skoro śpieszy nam się do Albuquerque, nie możemy tracić czasu na walki.
Milczałem — nie mogłem mu odmówić słuszności. Emery znów zajrzał do przedostatniego wagonu. Judyta drzemała. Dotychczas bowiem nie mogła oka zmrużyć.
W Dallas trzeba było się przesiąść. Musieliśmy przedsięwziąć wszelkie środki ostrożności, aby Judyta nas nie zauważyła. Wszak łatwo mogła się wymknąć w drodze do Shermanu. Nie zauważyła nas jednak ani tu, ani też przy powtórnem przesiadaniu w Denton. Stąd dalej tor był niedawno ułożony, pociąg więc poruszał się bardzo ostrożnie i powoli, to też dopiero o zmroku przybyliśmy do ostatniej stacji — Gaineswille.
Czekaliśmy, aż Judyta wysiądzie, poczem wyruszyliśmy za nią. Gainesville było podówczas nędzną dziurą. Zabudowania należało raczej nazwać chatkami niż domami. Na stacji nie można było zasięgnąć żadnych informacyj.
Były tu tylko dwa tak zwane hotele, niestety, tylko tak zwane. Nasze zajazdy wiejskie mogły wobec nich uchodzić za rajskie gospody. Uciekinierka zniknęła za wrotami oberży, która miała o jedno okno więcej od swej konkurentki, to znaczy, miała trzy okna. Po chwili weszliśmy za Judytą.
W gospodzie było ciemno, choć oko wykol. Nie palono tu światła, a znikomy blask głębokiego zmierzchu nie zdołał się przebić poprzez zakurzone szybki.
Zboku rozlegał się głos tubalny. Zapewne z kuchni, gdzie płonęło światełko małej łojówki. Głos mówił:
All right! Wszystko jest przewidziane. W mgnieniu oka przyniosą światło do salonu!
Usłyszeliśmy lekki szmer zbliżających się kroków, które umilkły wpobliżu. Czy to Judyta rozmawiała z gospodarzem? Jeśli tak, to znajdowała się tu, w pokoju, przezwanym przez hotelarza salonem. Po omacku podeszliśmy do stołu, przy którym stała ława. Stół i ława sklecone były z ledwie ociosanych desek. Usiedliśmy.
Wreszcie zjawił się oberżysta i postawił na stole lampę. Światło padło na nas.
Halloo, są tu jeszcze i inni goście, — rzekł. — Bądźcie pozdrowieni, gentlemans! Zostaniecie na dziś w hotelu? Wytrawna kuchnia, dobre posłanie i bardzo niskie ceny.
— Zobaczymy — rzekł Emery. — Czy ma pan piwo?
— Jeszcze jakie! Prawdziwy angielski porter.
— Podaj pan trzy flaszki. Skoro nam nektar nie przypadnie do smaku, będziesz go musiał sam wyżłopać.
— Wielcebym to sobie chwalił, lecz wiem, że nie zakosztuję tej rozkoszy.
Przyjemność, której tymczasem doznałem, była większa, niż ta, którą mnie uraczył jego kiepski odwar jęczmienny. Otóż, skoro gospodarz przyniósł lampę, spostrzegłem nawprost siebie, na przeciwległej ławie, — kogo? — Judytę i jej służącą! Jakież to miny przybrały, gdy mnie zobaczyły! Chyba żadnemu malarzowi nie udało się uchwycić tak doskonałego wyrazu osłupienia, tak doskonałego, jakiego jeszcze nigdy w życiu nie widziałem. Po wyjściu gospodarza podniosłem się, nachyliłem ku Judycie i rzekłem:
— Mrs. Silverhill, widzi pani, nasze wczorajsze spotkanie tak mnie oczarowało, iż nie mogę się z panią rozstać. Old Shatterhand wpadł na ślad pani, mimo że wykupiłaś bilet przez podstawioną osobę.
— Pan — pan — tu w Gainesville! — bełkotała.
— Czyżby pani przypuszczała, że siedzę jeszcze w jej buduarze? Być może zresztą, mimo pani urody zostałbym jeszcze w New-Orleanie, lecz w pośpiechu zapomniała pani dokumentu nader dla niej cennego, przeto czem prędzej udałem się za panią, aby go doręczyć. Otóż jest, sennora!
Wyciągnąłem z kieszeni zobowiązanie małżeńskie, rozłożyłem i podsunąłem pod światło lampy. Judyta ledwo przeczytała parę słów, wyrwała mi dokument z ręki i zawołała:
— To moja własność! Odzyskując to świadectwo, nie żałuję reszty rzeczy, które musiałam porzucić na pastwę losu.
— Niech pani zachowa ten dokument, sennora. Dzięki niemu będzie pani mogła zmusić do uczciwości jednego z największych oszustów, zanim kat założy mu postronek.
W odpowiedzi syknęła wściekle:
— Milcz pan! Jesteś oszczercą! Sennor Hunter to człowiek uczciwy, po tysiąckroć uczciwszy od pana. Wolę się z panem nie stykać. Lecz Hunter zemści na panu, możesz być tego pewien!
Zwracając się do wchodzącego hotelarza, dodała:
— Sennor, czy posiada pan dla kobiety, która nie może przebywać z takimi ludźmi, pokój oddalony i zamknięty aż do jutra rana, to jest, do mego odjazdu?
— Krzywdzi mnie pani tem pytaniem! — odpowiedział. — Mam pokój, w którym nawet księżniczka krwi poczuje się niczem u siebie.
— A więc zaprowadź pan mnie i moją pokojówkę!
Zabrał lampę i wyprowadził obie niewiasty. Dom składał się właściwie z dwóch izb — większej, w której, siedzieliśmy, i mniejszej, stanowiącej kuchnię a zarazem mieszkanie gospodarza. W jednej i drugiej powała była drewniana, tylko że w kuchni, pośrodku, widniała czworokątna dziura. Gospodarz przystawił do otworu drabinę i wlazł z lampą w ręku na górę. Judyta i Indjanka wspięły się za nim. Siedzieliśmy w ciemnościach, dopóki po kwadransie nie wrócił, trzymając w ręku małą łojówkę.
— Przepraszam, messurs! — rzekł. — Dzisiaj mam tylko jedną lampę. Trzy wielkie żyrandole, które zamówiłem w Little Rock, przyjdą, niestety, dopiero pojutrze. Czy zechcą się panowie posilić?
— Tak — odparł Emery. — Co można dostać?
— Doskonałą krzyżówkę i do tego naleśniki.
— Kto jest kucharzem?
— Ja sam. Moja żona przybędzie dopiero pojutrze, czterej zaś kelnerzy, którzy mieli przyjechać jeszcze wczoraj, spóźnili się z winy krawca, gdyż nie wykończył im na czas fraków.
— W takim razie jest to nasze wielkie szczęście, żeś sam jegomość już przybył. Rozmawiał pan z tą panią na górze. Czy mówiła, dokąd jedzie?
— Nie.
— A kiedy wyjeżdża?
— Też nie mówiła. Ale słyszał pan wszak, że zajmuje mój buduar tylko do jutra rano.
— Czy możemy tutaj przenocować?
— Naturalnie! Będziecie spali, niczem młodzi bogowie.
— Gdzie?
— Tu, w salonie. Posłanie iście królewskie!
— Pięknie! Czy można w tym błogosławionym Gainesville nabyć konie?
— Rozumie się, sir! Na całym Zachodzie nie znajdzie pan takich koni, jak tutejsze. Prawdziwe arabskie, perskie i angielskie folbluty! A ceny, ceny — powiadam wam, nie warto nawet o nich mówić! Ja zaś mam najlepsze konie w okolicy.
— A może i siodła?
— Siodła we wszelkich gatunkach — wprost sprowadzone od najsłynniejszych siodlarzy w St. Louis.
— Życzyłbym tylko sobie, aby konie i siodła były lepsze, niż prawdziwie angielski porter, który pan tak samo gorąco zachwalał. — Jakie wyjście prowadzi z buduaru, w którym sennor umieścił obie kobiety?
— Tylko to jedno. Lecz wybaczcie mi panowie! Muszę się zająć przyrządzeniem kolacji.
Była to szczwana bestja, jakich mało. Porterem nazywał small-beer własnego wyrobu. Następnie, jako krzyżówkę, podał nam niestrawne ścięgna nóżek cielęcych, co się zaś tyczy naleśników, były to kluski z podłej mąki, parzone we wrzątku. Posłanie składało się z wiórów. I za te boskie rozkosze mieliśmy płacić po trzy dolary od osoby! Jedyną pociechą była pewność, że „księżniczki krwi“ opływały w takie same rozkosze.
Nie ufaliśmy gospodarzowi, ale nie wiedząc, w czem mu nie ufać, ułożyliśmy się do snu, postanowiwszy wstać z kurami.
Naraz w nocy budzi mnie Winnetou.
— Niechaj mój brat posłucha! — rzekł.
Natężyłem słuch. Z ulicy donosił się słaby dźwięk, jakgdyby odjeżdżającego wozu. Po chwili dźwięk ten zamarł i zaległo ponure milczenie. Zasnęliśmy więc ze spokojnem sumieniem, ponieważ sądziliśmy, że gdyby Judyta usiłowała zejść po drabinie z „buduaru“ musiałaby nas obudzić. Przecież wszystkich nas trzech, szczególnie zaś Winnetou, budził najlżejszy szelest. — —
Szarzało, kiedyśmy wstali. Ponieważ saloon był zamknięty nie na klucz, tylko na drewnianą zasuwę, wyszliśmy przed dom, nie budząc gospodarza, smacznie śpiącego w kuchni. Drabina, która stała tam wieczorem, obecnie oparta o ścianę zewnętrzną, przystawiona była do otwartego okna górnej izby, nazywanej przez gospodarza buduarem. Zauważyliśmy również drzwi, prowadzące bezpośrednio z kuchni na ulicę. Oczywiście w mig obudziliśmy oberżystę.
— Gdzie są damy, które nocowały na górze? — zapytałem.
— Wyjechały — odpowiedział, strojąc złośliwą minę. — Wypuściłem je.
— Ukradkiem, abyśmy nie spostrzegli, co?
— Bezwzględnie, messurs! Nie skąpię snu swym czcigodnym gościom. Dlatego też cicho otworzyłem drzwi kuchni i tak bez szmeru wyniosłem drabinę i przystawiłem do okna, że nie usłyszelibyście nawet, czuwając. Cichutko też panie zeszły po drabinie.
Chętniebym go za te kpinki spoliczkował. Ala zapytałem tylko:
— Wie pan, dokąd pojechały?
— Nie.
— A wszak pan wyprawił je powozem?
— Powozem? — zawołał zdumiony. — Skąd pan wie?
Przyszły mi na myśl słowa Judyty, skierowane do złotnika: — Mr. Hunter pomyślał o tem, abym mogła wkrótce się z nim spotkać. — Czy zapowiedział przy pożegnaniu, że zostawi tu dla niej powóz?
— Wiem, — odpowiedziałem — że zostawiono tu powóz dla niejakiej Mrs. Silverhill.
— Skoro pan wie, to czemuż miałbym w żywe oczy kłamać? Powóz stał tam w szopie, niedaleko dworca. Musiałem go sprowadzić z Little Rock i zapłacić zań górę złota, aczkolwiek jest to tylko stary, zużyty kocz.
— W jakim więc kierunku pojechała?
— Co panu do tego?
Well, jak pan chce, sir! No a teraz pokaż nam konie, które chcesz sprzedać.
— Nie sprzedam! Muszę otwarcie wyznać, że Mrs. Silverhill, dama nadzwyczaj dobrze usytuowana, zapłaciła mi, abym wam nie sprzedawał koni.
— W takim razie sprzedadzą nam inni.
— Tu, w Gainesville? Jesteś pan w błędzie. Niema tu kopyta, któreby do mnie nie należało. Piękne rumaki — bez kwestji. Czy mam je panu pokazać? Stoją w stajni.
Zapytał podle złośliwym tonem i ręką wskazał ku stajni. Winnetou zpodełba wysłał mi spojrzeniu, które wlot zrozumiałem. Rzekłem:
— Obejrzeć można w każdym razie. Zaprowadź nas, master!
Mieliśmy przy sobie cały nasz dobytek. Poszliśmy za gospodarzem do stajni, oddalonej o dziesięć minut drogi. Mieściło się w niej dwanaście koni, z których kilka przypadło nam do gustu. Oberżysta jednak nie ustępował. Wówczas rzekłem:
— Sir, czy Mrs. Silverhill wymieniła panu nasze nazwiska?
— Nie.
— Więc ja dopowiem. To jest Winnetou, wódz Apaczów, ja jestem Old Shatterhand, o którym pan zapewne słyszał, a ten pan to również mężczyzna, który nie da sobie w kaszę dmuchać. Sprzedaje pan konie, a te są nam właśnie potrzebne. Ale pan, szykanując nas, odmawia sprzedaży. Posłuchajże jegomość, co mu rzeknę, — jest to nasz niezłomny zamiar, który, nie ociągając się, wcielimy w czyn. — Kupujemy te dwa gniade i tamtego karego i płacimy natychmiast gotówką po osiemdziesiąt pięć dolarów. Poza tem ustąpi nam pan trzech używanych siodeł z cuglami po piętnaście dolarów za sztukę, co summa summarum stanowi trzysta dolarów. Nie zechce pan, dobrze, pójdziemy sobie. Ale co później nastąpi, to już nasza rzecz, a nie pańska!
— Jakto? Czy to prawda, czy to prawda? Pan jesteś Winnetou, a pan Old Shatterhand? — zawołał oberżysta. — Jeśli naprawdę, jakiż to dla mnie zaszczyt! Z jaką dumą będę mógł rozpowiadać, że gościłem takich mężów w swoim salonie! No tak, teraz mi się oczy otwierają, messurs! To jest Winnetou, wódz ze srebrną strzelbą! A oto pańska broń, niedźwiedziówka i słynny sztuciec! Messurs, bez słowa sprzedaję wam rumaki i siodła! Weźcie, weźcie je sobie! A oprócz tego powiem wam, dokąd te panie pojechały. Do Henrietta, gdzie zmienią zaprząg. Potem wyruszą poprzez Dryfurt Red River, aby dostać się na szosę kanadyjską, prowadzącą do San Pedro i Albuquerque.
Nie spodziewałem się takiego zwrotu. Raczej byłem przygotowany na upór. W tym wypadku skoczylibyśmy błyskawicznie na wierzchowce, rzucili mu sto pięćdziesiąt dolarów i ruszyli bez siodeł i cugli, co koń wyskoczy. Oczywiście, lepiej się stało, iż ustąpił.
Prosił nas, abyśmy wrócili jeszcze do „hotelu“ i sami wybrali siodła. Uczyniliśmy zadość jego prośbie. Naraz znikł na parę chwil. Powód niedługo pozostał w ukryciu. Za powracającym gospodarzem walił cały tłum i w mig zapełnił saloon. Zbiegli się mieszkańcy Gainesville, młodzi i starzy, mężczyźni i kobiety, aby nas nietylko zobaczyć, ale poprostu pochłaniać oczami. Dowoli mogli się sycić naszym widokiem — nie przeszkadzali nam bynajmniej. Nikt nie śmiał pary z ust wypuścić. Najlepiej na tem wyszedł gospodarz, gdyż podczas niedługiego naszego pobytu pochłonięto tyle trunku, że twarz hotelarza wdzięczyła się w coraz szczerszym uśmiechu. Z tego też zapewne powodu prosił, abyśmy wzięli jako nawiązkę zapas żywności. Naturalnie, nie odmówiliśmy. Okazało się, że posiadał mąkę i mięso w lepszym znacznie gatunku, niż to, którem nas poprzedniego dnia uraczył. Podarował nam także małą patelnię i trzy kubki, które mogły się przydać w drodze.
Tak zaopatrzeni, ruszyliśmy, oczywiście w kierunku Henrietta. Tam dowiedzieliśmy się, że Judyta wyprzedziła nas o osiem godzin i wzięła konie nietylko do zaprzęgu, ale i zapasowe. Spodziewała się widocznie pościgu, gdyż uprzedziła w Henrietta, aby nam nie udzielano żadnych informacyj.
Poparła to, oczywiście, przyzwoitym napiwkiem. Rozporządzała prawdopodobnie wielką sumą, skoro zabrała tyle koni. A zatem odmawiano nam informacyj. Gdy jednak Emery odprowadził na stronę chłopca stajennego i dał mu do łapy dwa dolary, malec odzyskał mowę. Opowiedział nietylko, kiedy przyjechała i odjechała Judyta, lecz dodał, że niedawno był tu pewien gentleman, który zarządził, aby ta pani nie traciła ani chwili czasu. Opisał owego gentlemana z taką dokładnością, że poznaliśmy Jonatana Meltona.
Łatwo było się domyślić, że Jonatan szczegółowo omówił z Judytą podróż i, wyprzedzając narzeczoną, ułatwił jej drogę. Wszak pieniędzy miał poddostatkiem.
A zatem Judyta zmierzała ku szosie San Pedro. Miała po temu słuszne powody, albowiem tylko na tej drodze można było zmieniać konie. Ponieważ wiedzieliśmy, że dąży do Albuquerque, mogliśmy zboczyć z jej śladów. Jechała powozem. Aby zmieniać znużone konie cugowe, musiała obrać drogę okrężną. My natomiast mogliśmy jechać drogą prostą, wyprzedzić ją w Albuquerque, a tymczasem rozejrzeć się za Meltonami. Wprawdzie prosta droga miała swoje minusy — mianowicie prowadziła poprzez północną część Llano estacado, pustynię podobną do Sahary, gdzie mogliśmy się spodziewać rozmaitych trudności i niedostatków. A jednak radziłem obrać ten kierunek. Emery nie godził się ze mną i motywował swój sprzeciw względami, które nie wytrzymywały krytyki. Mimo to poparł go Winnetou. Rzekł:
— Mój brat zna owo płaskowzgórze niegorzej ode mnie. Jedzie się przez długie dnie, nie znajdując kropli wody. Czy nasze rumaki zniosą pragnienie?
— O tej wilgotnej porze roku można zdobyć wodę — odparłem.
— Ale nie na płaskowzgórzu, gdzie wiatr wysusza wlot każdą kałużę i wszelkie opady.
— Przynajmniej natkniemy się na bory kaktusowe. Nasze rumaki zaspokoją pragnienie wodnistemi owocami.
— Słusznie; owoce kaktusowe zawierają wiele wody. Nie pomyślałem o tem. Ale są inne jeszcze szkopuły. Czy Old Shatterhand wie na pewno, że Jonatana Meltona można zastać w Albuquerque?
— Tak. Oczywiście, o ile Judyta nie kłamała.
— Na pewno nie kłamała. Ale czy Jonatan Melton nie mógł zatrzymać się po drodze?
— To nie jest wykluczone.
— W takim razie spotka się z Judytą, która mu powie, że ją ścigamy i że wiemy, dokąd dąży. A wówczas pojadą gdzie indziej.
— To wszystko mogłoby się stać tylko wtedy, gdyby przypadek zmusił go do zatrzymania się w drodze.
— Niekoniecznie. Mógłby zatrzymać się z własnej woli.
— Niepotrzebnie traciłby czas.
— Bynajmniej! Wszak mu wszystko jedno, czy czeka na Judytę w Albuquerque, czy też po drodze. Co więcej, w Albuquerque mogą go łatwiej odkryć i zdemaskować, niż gdzieś na pustkowiu.
— Hm! Nie mogę oponować. Ale poprostu czuję, że powinniśmy jechać wprost do Albuquerque.
— Wiem, że mój brat miewa często nieokreślone przeczucia i za ich głosem idzie. Ale w tym wypadku proszę, aby raczej słuchał głosu rozwagi.
— Skoro Winnetou tak sądzi, nie waham się iść za jego radą. A więc jedźmy wślad za Judytą!
W Henrietta skompletowaliśmy nasz sprzęt podróżny i ruszyli z początku w kierunku zachodnim, aż do dopływu Red River. Dotarliśmy tam wieczorem. Przeprawiliśmy się nazajutrz i stąd skręcili na północ ku South Fork of Red River, gdzie stanęliśmy w południe.
Tu właśnie znajdował się Dryfurt, o którym nam mówiono. Bród zawdzięczał nazwę tej okoliczności, iż rzeka w tem miejscu była tak szeroka i płytka, że jeździec, wyjąwszy czas powodzi, mógł ją przebyć, nie zmoczywszy nawet cholew.
Dotychczas mieliśmy dosyć paszy dla koni. — Widzieliśmy wyraźnie ślad powozu; teraz jednak ślad skręcał ostro ku północo-zachodowi, oddalając się od rzeki. Musieliśmy być przygotowani na to, że przez dłuższy czas nie będziemy mieli paszy, ani wody dla wierzchowców. Oczywiście, napiliśmy się ryczałtem i napoili konie, ile się zmieściło, poczem kontynuowaliśmy jazdę.
O wiele lepsza byłaby droga przez Camp Radzimsky i Fort Elliot, lecz Jonatan Melton z różnych powodów, które nietrudno odgadnąć, unikał miejsc zamieszkałych. Im mniej ludzi spotykał, tem czuł się lepiej.
Wspomniałem już, że Judyta wyprzedziła nas o osiem godzin. Dotychczas nie zdołaliśmy zmniejszyć tej odległości, przeciwnie, zdawało się, iż się raczej powiększyła. Aczkolwiek jechała ciężkim koczem, jednak miała tę nad nami przewagę, że mogła zmieniać zaprząg.
Roślinność, której nie brakowało między dopływami Red River, zniknęła zupełnie. Prerja przeszła w pustynię, w piaszczystą pustynię, przez którą jechaliśmy cały dzień, nie widząc źdźbła trawy. Następnego dnia sunęliśmy znów po kamienistej pustyni, tak zwartej i twardej, że, pomimo największej uwagi i wprawy, nie zdołaliśmy odkryć śladów powozu, — tem bardziej, iż, jak sądziliśmy, kocz ubiegł nas o dzień cały. Aliści, tropiąc go, wpadliśmy na kałużę. Powitaliśmy ją z wielką radością, chociaż nie miała zbyt apetycznego zabarwienia. Piliśmy wodę, filtrując przez chustki. Napoiliśmy również konie, aż wreszcie w kałuży został szlam jedynie.
Odnaleźliśmy ślad na gruncie, który znów był piaszczysty, straciliśmy jednak drugi dzień na poszukiwaniach. Trop zatem pochodził z przed dwóch dni i tylko miejscami był widoczny.
— Głupia historja! — mówił Emery. — Jeśli tak dalej pójdzie, nie schwytamy tej paniusi do samej Kostuni!
— W każdym razie do Albuquerque — dodałem.
— Miałeś słuszność, że raczej należało jechać wprost do Albuquerque, a nie uganiać się za śladem.
— Przyznajesz mi rację, niestety, zbyt późno. Wracać już nie można.
— A gdyby nawet można było, jabym z tego nie skorzystał, — wtrącił Apacz. — Może Jonatan Melton gdzieś tu w drodze wypatruje Judyty. A w takim razie na pewno dogonimy powóz.
— A gdzie się, według mniemania brata mego, Melton zatrzymał?
— Wpobliżu wody, a więc tam, przy rzece Canadian, gdzie będziemy za dwa dni.
Potrząsnąłem tylko głową. Zbyt szanowałem dowcip i doświadczenie Apacza, abym miał ostro wypominać błędy. Byłem innego zdania, uległem jednak jego woli, wobec czego wszelkie gderanie, a nawet zarzuty były nie na miejscu. Lecz, zauważywszy mój ruch, Apacz rzekł:
— Mój brat ma jakieś wątpliwości?
— Tak. Sądzę, że nie dogonimy Judyty.
— Nawet, gdyby się spotkała z Meltonem?
— Nawet. Wszak będzie na nią czekał tylko do czasu jej przybycia, poczem natychmiast wyruszą dalej.
Uff! Może jednak pozwoli jej wypocząć.
— W żadnym razie, skoro się dowie o pościgu.
Winnetou spuścił głowę i rzekł szeptem:
— Mój brat ma słuszność. Trzeba było posłuchań jego rady. Winnetou był głupcem.
Zabolało mnie bardzo, że taki człowiek, jak Winnetou, nazwał siebie głupcem. Zrehabilitował się jednak później o tyle, że istotnie dogoniliśmy powóz, niestety, w innych zgoła okolicznościach, niż mógł przewidzieć. — —
A zatem do Canadian-river mieliśmy dwa dni drogi, drogi bardzo uciążliwej. Jechaliśmy płaskowzgórzem. Wierzchowce brnęły w głębokim piasku, a żar piekł nas tak dokuczliwie, jakgdybyśmy się dostali do rozpalonego pieca. Jednakże pierwszy dzień dobiegł szczęśliwie do kresu. Po krótkiem wytchnieniu chętniebyśmy pojechali dalej i wykorzystali miły chłód wieczora i nocy, lecz musieliśmy pozostać, albowiem w ciemnościach wszelki ślad ginął.
Nazajutrz znowu z radością spostrzegliśmy kałużę, którą wysuszyły wnet nasze rumaki. Koło południa dotarliśmy do miejscowości, zarośniętej kolczastemi kaktusami. Okrągły owoc zawierał płyn wodnisty, wprawdzie niebardzo smaczny, ale zastępujący spragnionemu wodę. Wiedzą o tem także zwierzęta.
Wypiliśmy tego soku tyle, że ugasiliśmy pragnienie. Rumaki z apetytem pochłonęły całą masę owoców, z których uprzednio zdarliśmy kolce. Potem ruszyliśmy dalej. Liczyliśmy na to, że pod wieczór natkniemy się na jakiś dopływ Canadian-river. Tam nie zbywałoby nam na wodzie i trawie.
Wkrótce po południu atmosfera stała się tak duszna, że ledwo mogliśmy oddychać. Widnokrąg zachodni zabarwił się na czerwono. Winnetou spoglądał ostro na złowrogą łunę.
— Wygląda tak, jakby się zbliżał samum, — zauważył Emery.
— To też się zerwie! — odpowiedziałem. — To szczęście, że niedaleko do rzeki. Niema żartów ze szturmem na Llano estacado.
— Mój brat Shatterhand nie myli się — potwierdził Winnetou. — Gdy duch Llano wychyla się z głębin, szturmuje wściekle po pustyni, rzuca ku niebu piasek i wyrywa z korzeniami lasy, które napotka.
— Do pioruna! I sądzicie, że oczekuje nas z tym złym duchem przeprawa?
— Wisi w powietrzu — Winnetou poznaje bardzo dokładnie. Niech moi bracia kłują ostrogami wierzchowce. Jeśli nie chcemy dać się pogrzebać między chmurami a piaskiem, musimy czem prędzej dotrzeć do miejsca, gdzie siła burzy nie przejawi się w pełni.
Pomknęliśmy, co koń wyskoczy. Nasze rumaki, instynktem przeczuwając zbliżające się niebezpieczeństwo, same natężyły wszystkie swe siły.
Czerwony odblask na horyzoncie rozlewał się coraz szerzej po niebie. U góry jasny, w głębi zaś ciemny, podniósł się aż pod zenit i napływał ku północy równocześnie ze strony zachodniej i wschodniej. Wyglądało to nader groźnie, i nietylko wyglądało. Wiedziałem, co się święci, albowiem przebyłem już kilka takich burz w Llano estacado.
Upłynęły bezmała dwie godziny, — już za kwadrans mogła wybuchnąć burza — a jednak konie ledwo sunęły naprzód. Nic nie pomagały ostrogi i smagania, zresztą wierzchowce dobywały resztek sił. Oszczędziliśmy im zatem zbytecznych mąk i z upragnieniem wypatrywaliśmy ratunku.
W pewnej chwili ze wschodu wyłoniła się mała, ale bardzo wydłużona wyżyna. Piasek tu był mniej głęboki, miejscami wyzierała nawet ziemia ze źdźbłami trawy.
— Kres pustyni! — zawołał Winnetou. — Widzisz ten długi pagórek na wschodzie i to samotne wyschnięte drzewo tam nawprost nas, bracie Shatterhand?
— Tak — odparłem.
Istotnie, w głębi widnokręgu, wprost przed nami, wznosiło się wysokie, suche, prawie doszczętnie pozbawione gałęzi, drzewo.
— Czy poznajesz ten pagórek i to drzewo?
— Poznaję. Jesteśmy ocaleni. Tu się zaczyna trawa, a o kwadrans jazdy od drzewa spływa mały strumyk ze wzgórza. Trzeba zaciąć konie, abyśmy na czas przybyli do strumyka.
Dopingowaliśmy wierzchowce uderzeniami i wypędzali z nich dech ostatni. Chodziło wszak nietylko o nasze, lecz i o ich życie. Gnały z wysuniętemi jęzorami. Gdybyśmy je osadzili, na pewnoby runęły zmiejsca. Smagaliśmy rumaki, gwizdali, krzyczeli i wyli, aby nie pozwolić im się zatrzymać, — przemknęliśmy koło drzewa po trawniku — a teraz wyłonił się zagajnik, z pomiędzy krzewów lśniła woda, — dalej, dalej, — w krzewy — poprzez wodę — znów przez krzewy i — — otośmy się zatrzymali!
Konie oszczędziły nam skoku podczas zsiadania, gdyż natychmiast padły. Boki drgały, pyski pieniły się, jęzory leżały wyciągnięte, oczy zawarły się bezsilnie.
— Zerwać koce! — krzyknąłem. — Pocierać zwierzęta i smagać rózgami, aby nie zmarzły! Musimy je uratować. Bez nich zginiemy!
Mówiąc to, porwałem swój koc i ściąłem kilka ulistwionych gałęzi z zagajnika. Winnetou poszedł za moim przykładem bezzwłocznie.
— Smagać rózgami biedne zwierzęta? — zapytał Emery, oglądając mnie ze zdumieniem.
— Tak! Prędzej weź pled i pocieraj konia, szczególnie po torsie!
— Aby nie zmarzł?
— No tak!
— Szaleństwo! W tym upale — —
— Poczekaj! Oto masz rózgi!
Wziął, patrząc wciąż ze zdumieniem, i rzekł:
— Czemu zapuściliśmy się tak głęboko w zagajnik? Czy nie lepiej było zatrzymać się nad strumykiem? Tam jest woda, której najbardziej pragnęliśmy.
— Niebawem się przekonasz! Rób szybko to samo, co my!
Z całej siły tarłem konia, to samo robił Apacz. Englishman naśladował nas, lubo niewiele rozumiał.
I oto — oto nastąpiło! Nad nami w powietrzu trąbiło, niczem puzon, lub trąba. Potem zabrzmiały setki gwiżdżących, wyjących, piszczących i ostrych głosów. Uchwycił nas przeraźliwy żar i naraz, znienacka, ogarnął taki mróz, jaki chyba nie panuje na biegunie. Znałem to — wiedziałem, jakie niebezpieczeństwo grozi koniom. Smagałem swego wierzchowca rózgą nie aby mu ból sprawić, lecz by spędzić krew pod skórę. Winnetou i Emery, który już wiedział, o co mi chodzi, uwijali się z niemniejszą gorliwością.
Mróz trzymał niedłużej jak minutę, był jednak tak ostry i siarczysty, że ta jedna minuta po zmęczeniu poprzedniem i po rozgorączkowaniu mogła nasze konie o śmierć przyprawić. Dzięki uderzeniom i wcieraniu, rumaki nie odczuły zgubnej potęgi przymrozku w całej jego grozie.
Następnie wrócił poprzedni żar. Niesamowite trąbienie w powietrzu umilkło, natomiast rozbrzmiewał potężny poszum. Powietrze nie było już przezroczyste. Ledwo mogłem dojrzeć towarzyszów. Wiedziałem, że mnie nie usłyszą, krzyczałem jednak na całe gardło:
— Padnijcie głowami na północ! Trzymajcie się mocno, inaczej porwie was wicher!
Tak, minęły już zwiastuny, — i oto zjawił się sam huragan. Powietrze było wypełnione piaskiem, który przenikał do każdego otworu. W przeciągu kilku sekund miałem zatkane oczy, uszy i nos, mimo że ukryłem twarz w kocu. Z największym wysiłkiem łapałem dech. Można się było zadusić.
Trwało to niespełna trzy minuty, poczem zapanował spokój. Leżała na nas warstwa piasku, wysoka na osiem do dziesięciu cali. Lecz powietrze było czyste i jasne. Podnieśliśmy się i zaczęli wdychać je z rozkoszą.
Na południu ujrzeliśmy niezwykły widok. Mimo że powietrze było czyste i jasne, zamiast nieba widniała tam rozległa równina piaszczysta, na której krańcu wznosiło się wysokie, suche drzewo, prawie bez, gałęzi.
— Fata morgana! — zawołał Emery.
— Tak, jest to złudne odbicie Llano estacado które często następuje po burzy, lub ją poprzedza, — odparł Apacz.
— Spójrz, — dodałem — widzimy okolicę, leżącą na południu. Ludzie zaś, znajdujący się teraz na północy, widzą nas, lub może widzieli przed burzą. Miraż powstaje dzięki dwom rozmaicie nagrzanym warstwom powietrza, o różnej gęstości, i objawia się w sposób rozmaity. Ale zwróćmy raczej uwagę na nasze wierzchowce! Zmęczenie, spiekota a potem zimno, burza i ponowny żar, to wszystko musiały przebyć. Trzeba je tymczasem nacierać, a później dopiero spróbować, czy zdołają powstać i kontynuować jazdę.
Tak się też stało. Po kwadransie konie mogły powstać. Wsiedliśmy i jechali dookoła dziesięć minut, aby zapobiec zbytniemu zesztywnieniu ich członków. Nie powinny były jeszcze pić. Uwolniliśmy murawę od piasku i pozwolili wierzchowcom popasać.
Teraz można było pomyśleć o sobie. Oczyściliśmy się z piasku, usiedli i skracali czas rozmową.
— Znaliście to drzewo i ten pagórek? — zapytał Englishman. — A ty, Charley, wiedziałeś, że za drzewem płynie strumyk? A zatem byliście już tu kiedyś?
— Tak.
— Dlaczego nie zatrzymaliście się koło strumyka?
— Ponieważ trzeba było jak najgłębiej wszyć się w zagajnik. Im więcej było za nami krzewów, z tem mniejszą siłą uderzała w nas burza. Gdyby nas zastała na otwartej równinie, rozrzuciłaby na rozmaite strony. Na szczęście, burza dzisiejsza nie była znowu tak silna.
— Tak, hm! Ta miejscowość musiała wam się wrazić w pamięć, skoroście ją natychmiast poznali.
— Stanowczo. Gdybyś obejrzał szczegółowo drzewo, spostrzegłbyś, że nie starość jest powodem jego wyschnięcia, lecz ogień.
— Ah! Pożar lasu na skraju Llano estacado?
— Nic podobnego. Ten płomień był ogniem radosnym dla Komanczów, a bolesnym dla mnie i Winnetou.
— Do pioruna! Chciano was usmażyć?
— Tak. Nietylko nas, ale także czterech naszych towarzyszów.
— Człowieku, nie miałem o tem pojęcia! Opowiedzże czem prędzej!
— Winnetou i ja przybyliśmy z Sierra Guadelupe i dążyli poprzez pustynne Staked Plains ku fortowi Griffin. Znaliśmy dobrze pustynię i nie lękaliśmy się, tem bardziej, że mieliśmy żywności sporo i dwa wory, napełnione wodą. Na połowie drogi spotkaliśmy się z czterema osobami, które przybyły z fortu Davis i jechały do fortu Dodge — —
— Osobliwa i niebezpieczna droga! Z Rio Grande aż do Arkanzas! W linji powietrznej stanowi to mniej więcej sześćset mil. Cóż dopiero wzdłuż pustyni Llano! Czyż nie mogli jechać drogą okrężną?
— Nietylko mogli, ale nawet powinni byli. Niestety, nie zdali sobie z tego sprawy, tem bardziej zaś ci, którzy ich wysłali. Dowiedziałem się od nich tylko tyle, że chodzi o świetny interes, na którym można sporo zarobić w razie szybkiego załatwienia. Nie było zatem chwili do stracenia. Dlatego też wysłańcy musieli jechać drogą prostą, prowadzącą przez dzikie Llano. Byli to dwaj młodzi kupcy i nie znali Zachodu. Towarzyszyli im dwaj przewodnicy-myśliwi, którzy wprawdzie byli już raz w Llano, ale nie w głębi. Nie wiedzieli zatem, jak przebyć tę przestrzeń z południa na północ.
— Co za głupota! Powinni byli zjechać wdół Rio Grande, wsiąść na okręt do New-Orleanu, poczem dostać się na Missisipi i Arkanzas.
— Tak. Albo mogli jechać wgórę Rio Grande i poprzez New-Mexico dotrzeć do Santa Fé. aby stąd udać się szosą do Arkanzas. Jedną albo drugą drogą rychlejby dotarli do celu, niż poprzez Llano, nawet gdyby droga nie nastręczała szczególnych trudności.
— A trudności nastręcza aż zbyt wiele!
— Niestety! Poprostu rzucali się w objęcia śmierci. Kiedyśmy ich spotkali, leżeli w piasku niemal zemdleni wraz ze swymi końmi. Gdyby nie sprowadził nas przypadek, zginęliby marnie. Nieco wody postawiło ich jako tako na nogi. Zaprowadziliśmy ich do pobliskiego strumyka — miejsce to znał Winnetou. Radziliśmy im jechać do fortu Griffin. Ale błagali, abyśmy ich odprowadzili na północ, tak bardzo, żeśmy się po długiem wahaniu zgodzili. Zrezygnowawszy z dalszej drogi pojechaliśmy na północ.
— Narażaliście się na wielkie niebezpieczeństwo!
— Rozumie się. Nie wiem, czy dziś, kiedy mam większe doświadczenie, ważyłbym się na coś podobnego. To też później bardzo żałowaliśmy. Winnetou liczył na dwa skupienia wody po drodze. Lecz jedno musieliśmy ominąć, albowiem zebrała się tam liczna kompanja wszelakich rozbójników, a drugie było prawie do dna wyschnięte. Odrobiną wody napoiliśmy konie, sami zaś pojechali dalej, paleni ostrem pragnieniem.
— I to wszystko dla szaleńczych pokus obcych ludzi?
— Tak. Byli to wprawdzie obcy, ale zawsze ludzie, jak słusznie rzekłeś. Ty sam zrobiłbyś na naszem miejscu to samo z niemniejszą gotowością. Znam cię, Emery!
Pshaw! Ale opowiadaj dalej!
— Pozwoliliśmy się ciągnąć koniom, dopóki można było. Ta niewielka ilość wody nie starczyła długo. Już nazajutrz wierzchowce ledwie powłóczyły nogami. Odpoczęliśmy do następnego dnia, poczem poszliśmy, nieco wzmocnieni na siłach.
— Poszliście? Nie mogliście jechać?
— Nie. Wierzchowce były zbyt osłabione. Koło południa zakłuliśmy jednego i żłopali krew.
Fuj!
— Nie mów fuj — zrobiłbyś to samo! Wieczorem musieliśmy zakłuć drugiego. Czemu nie? I takby niebawem zdechły. Z trzecim załatwiliśmy się w nocy. Nazajutrz zakłuliśmy pozostałe. Krew koni zachowała nas przy życiu, ale gdybym ci miał powiedzieć, jak nam było na duszy i w jakim byliśmy stanie, to muszę przyznać — nie potrafiłbym. Przekonałem się, iż krew istotnie upija, być może zresztą, że tylko w stanie nadmiernego osłabienia. Chromaliśmy, potykali się i padali wciąż na nowo, padaliśmy i podnosili się, szli naprzód, znów rozciągali, i takeśmy już wreszcie pozostali.
— To straszne! Gdzie się to działo?
— Niedaleko stąd, być może o godzinę drogi, na południo-zachód od drzewa, któreś poprzednio widział.
— Teraz pojmuję! Zaskoczyli was Komanczowie i, oczywiście, schwytali bez sprzeciwu.
— Otóż właśnie. Leżałem omdlały na ziemi. W gorączce majaczyły mi się przeróżne szalone obrazy. To samo działo się z Winnetou, jak mi później wyznał. Naraz rozległ się krzyk i wycie dookoła nas. Usiłowałem się podnieść — napróżno! Padłem w omdlenie. Gdy oprzytomniałem, byłem związany. Obok leżał Winnetou i czterej towarzysze, a dookoła rozłożyli się Komanczowie.
— Iluż ich było?
— Zebrałem całą przytomność umysłu i zliczyłem czternastu.
— Tylko?
— Tak, tylko! Czternastu zdrowego, silnego chłopa wobec sześciu umrzyków.
— Nie unoś się, przyjacielu! Nie myślę stawiać wam zarzutów. Nie byliście zdolni do obrony. — I co dalej?
— Czerwoni nakarmili nas i napoili, ale nie myśl, że z poczucia humanitaryzmu. Pragnęli nas wzmocnić, abyśmy tem dotkliwiej odczuli męki przedśmiertne. Skoro mogliśmy już chodzić o własnych siłach, zaprowadzono nas tutaj i dano jadła i napoju, ileśmy tylko pragnęli. Spędziliśmy tak całą noc, poczem zaprowadzono nas do drzewa, gdzie mieliśmy spłonąć, albowiem tak postanowił wódz.
— Ach, był wódz z nimi?
— I to nawet bardzo znakomity. Nazywał się Atesza-Mu — Silna Ręka. Słynął jako najbardziej wojowniczy wódz Komanczów. A zatem przyprowadzono nas do drzewa. Z początku przywiązano obu kupców do pnia i rozpalono pod nimi ognisko. Skoro wyzionęli ducha, przyszła kolej na obydwu myśliwych. Winnetou i ja mieliśmy zginąć ostatni.
— I musieliście się przyglądać, jak tamci obaj spłonęli?
— Tak. Widok był okropny, ale głosy jeszcze straszliwsze. Scenę tę wolę pominąć milczeniem. Jeszcze dziś wzdrygam się cały, skoro o niej pomyślę. Wreszcie skazańcy umilkli, i wówczas zabrano się do nas.
— Szybciej, szybciej! Opowiadaj szybciej, abym się czem prędzej dowiedział, w jaki sposób ocaleliście!
— Muszę ci przedewszystkiem powiedzieć, że pozbawiono nas wszystkich rzeczy — —
— Także twojej broni, sztućca i niedźwiedziówki?
— Sztućca jeszcze nie posiadałem.
— A srebrna strzelba Winnetou?
— Wódz zabrał, jako osobistą zdobycz. Podczas egzekucji trzymał ją w ręku. Widzieliśmy, że strzelba jest nabita. Koni wpobliżu nie było, albowiem zostawiono je tutaj, nad strumykiem.
— Oczywiście, pod nadzorem?
— Nie. I to była wielce szczęśliwa okoliczność. Muszę wspomnieć, że ja i Winnetou odzyskaliśmy w pełni siły. Dodam nawet, że wściekłość, która mną targała, podwoiła je na pewno. Zdawałem sobie z tego sprawę. Przy wodzu stał syn, młody, barczysty wojownik, który nosił torbę ze śrutem Winnetou. Po tych uwagach odgadniesz chyba resztę. Mieliśmy biec od strumyka do drzewa. W tym celu odwiązano nam nogi. Ręce mieliśmy skrępowane na plecach. Winnetou rzucił mi wymowne spojrzenie, wskazujące na drzewo i strumyk. Nikt, oprócz mnie, tego nie zauważył. Byliśmy związani tak samo, jak nasi nieszczęśliwi towarzysze. Otóż zauważyliśmy, że przed drzewem odwiązano ich, ustawiono twarzą w twarz, zmuszono, aby się objęli, poczem dopiero przywiązano do drzewa. To objęcie zostało wymyślone przez wyrafinowanych czerwonych, aby powiększyć katusze, my jednak upatrywaliśmy w niem ocalenie. Gdyby chciano nas zmusić do objęcia się, musianoby wszak odwiązać nam uprzednio ręce, skrępowane na plecach, — przynajmniej na parę chwil. Tych parę chwil wystarczyłoby w zupełności.
— Ale złe, straszne chwile, jakich nie chciałbym przeżyć!
— Przeżyłeś już bardziej niebezpieczne. Stało się tak, jakeśmy się spodziewali. Wódz skinął na syna i na drugiego wojownika. Tamten podszedł do Winnetou, ten do mnie. Rozsupłał rzemienie i chwycił mnie mocno za rękę, aby podprowadzić do Winnetou, który był także wolny, — wszak mieliśmy się objąć. Lecz Winnetou z szybkością błyskawicy lewą ręką zerwał z młodzieńca torbę ze śrutem, a prawą wyrwał z rąk wodza swą srebrną strzelbę. W tejże chwili, zwolniony z uścisku mego niedoszłego kata, wyrwałem mu nóż z za pasa jedną ręką, drugą zaś uderzyłem tak, że aż fiknął koziołka. Za mną stał Indjanin z moją niedźwiedziówką. Odzyskać ją i zwiać wraz z Winnetou ku strumykowi — było rzeczą jednej chwili.
— Nie ścigano was kulami?
— Nie. Wałkonie byli tak zaskoczeni, że tylko rozdziawili gęby. Wprawdzie nie zdołałem tego zobaczyć, gdyż nie była pora na spoglądanie wstecz. Wkrótce rozległo się okropne wycie — rzucili się za nami. Ubiegliśmy ich jednak o taki szmat drogi, że niepodobna było nas doścignąć. Skoro dotarliśmy do pierwszego zagajnika, Winnetou zatrzymał się i zastrzelił pierwszych dwóch prześladowców. Moja nabita niedźwiedziówka położyła trupem dwóch następnych. Pozostali nie ważyli się zbyt gorliwie nas ścigać — zatrzymali się tedy i jęli naradzać. Po chwili rozbiegli się w rozsypkę, aby nas zajść z rozmaitych stron. Skorzystaliśmy z tej przerwy, aby wybrać najlepsze rumaki i pojechać bez pożegnania.
— Co za szczęście! I to wszystko opowiadasz takim obojętnym tonem, jakbyś recytował tabliczkę mnożenia!
— Jakimże tonem mam opowiadać? To nic wielkiego. Czerwonoskórzy sami ułatwili nam ucieczkę. Ale teraz zaczęliśmy ich prześladować. Poczwórne morderstwo wołało o pomstę do nieba. Mściliśmy. Czterech ukatrupiliśmy z początku, nazajutrz znowu czterech, następnego dnia trzech — —
— Razem jedenastu. Czternastu ich było, pozostało więc trzech.
— Rachunek sprawdza się. Wszyscy zasłużyli na śmierć, atoli jeden powinien był ocaleć, aby swoim opowiadać, jak Winnetou potrafi pomścić zabójstwo. — Zaskoczyliśmy ostatnich trzech nad Canadian, w miejscu, które Komanczowie nazywają Keapa-yuay, to jest Dolina Śmierci. Istotnie, dla dwóch Komanczów była to dolina śmierci.
— Wódz już nie żył?
— Żył jeszcze. Należał do tej ostatniej trójki. Chowaliśmy go naostatek, aby tem dłużej widział przed sobą pewną śmierć. Potem jednak zastrzeliliśmy go, a także jednego z towarzyszy, drugiemu zaś pozwolili drapnąć.
— A co się stało z trupami?
— Pogrzebaliśmy wraz z ich własnością. Naturalnie odebraliśmy jednak wszystko, co złupili z nas i z naszych towarzyszy. Między innemi kilka listów z fortu Davis, które następnie odwieźliśmy do fortu Dodge. Atesza-Mu, jako wódz, spoczął w odpowiedniej mogile. Winnetou nie odmówił mu tej posługi, aczkolwiek był jego wrogiem śmiertelnym. Ułożyliśmy go do szczeliny skalnej z orężem w ręku.
— Czy spoczywa tam jeszcze? Drapieżne ptaki chyba przeniknęły do szczeliny i rozdziobały go doszczętnie?
— Bynajmniej, zawaliliśmy szczelinę kamieniami. Indjanin, któremu darowaliśmy życie, musiał to widzieć, gdyż Komanczowie znają grób Silnej Ręki. Musiał im zatem miejsce określić, albo ich tam zaprowadzić.
— Skąd wiesz, że znają?
— Byłem tam po raz drugi z Winnetou. Zamiast wielu kamyków, któremi zatkaliśmy szczelinę, siedział mocno jeden wielki głaz. A więc zwiedził ktoś i uczcił mogiłę swego wodza. Teraz wiesz już, w jakich warunkach zawarliśmy znajomość z tą miejscowością. Drzewo trzyma się jeszcze, lecz ogień Komanczów pozbawił je życia.
— To ciekawy dreszczyk — obozować na tem samem miejscu, na którem leżeliście spętani.
— Ciekawy? Nie jest to odpowiednie określenie. Najchętniejbym się stąd wyniósł. Jakiego zdania jest Winnetou?
Lecz Winnetou sądził, że trzeba zostać na miejscu. Wieczór zbliżał się szybko — nie zbywało nam tutaj na wodzie i paszy. Czegóż jeszcze można było pragnąć! Jednakże czułem w sobie jakąś niejasną niechęć.
Konie, wietrząc pod warstwą piasku paszę, odgarniały ją kopytami, niczem renifer, wydobywający mech z pod śniegu. Teraz można je było napoić.
Następnie zbadaliśmy dokładnie okolicę, albowiem tutaj, wpobliżu rzeczki, łatwiej było o spotkanie, niż na bezpłodnej równinie. Dla westmana zaś każde spotkanie łatwo może przyjąć niebezpieczny obrót. Dlatego badałem okolicę bardzo skrupulatnie, ale nie odkryłem nic podejrzanego. Już miałem wrócić do swoich, gdy padł strzał. Nie przeląkłem się bynajmniej, myśliwy poznaje natychmiast odgłos każdej znajomej broni. Poznałem, że strzelił Emery. A że strzał się nie powtórzył, nie było powodu do troski. Skoro wróciłem do obozu, zobaczyłem, że Emery upolował tłustego ptaka. Nie wzięliśmy mu tego za złe, bo też spragnieni byliśmy smacznego mięsa.
Upatrzywszy miejsce na nocleg, roznieciliśmy ogień, aby usmażyć indyka. Smakował nam wyśmienicie, lecz zjedliśmy tylko połowę, drugą zachowując na jutro.
Na jutro! Jakgdyby człowiek mógł dysponować jutrem! Nie, nawet najbliższą godziną! Zachowana połówka indyka była przeznaczona nie dla nas, tylko dla ludzi, którym najmniej mogliśmy jej życzyć!
Rozumie się, że nie spaliśmy wszyscy razem. Każdy musiał naprzemian czuwać. Z początku ja, później Winnetou, a następnie Emery. Koło północy zluzowałem Anglika i zgasiłem ognisko, które nie było nam potrzebne. Po godzinie obudziłem Winnetou i zapadłem w głęboki sen. Przebudzenie nastąpiło w innej sytuacji, niż sobie wyobrażałem. Tymczasem męczył mnie zły sen. Oto leżałem w domu na łóżku. Naraz drzwi, aczkolwiek były zaryglowane od wewnątrz, otwierają się i staje w nich mała, tęga, podobna do małpy postać, która jednym susem skacze na łóżko, siada na mej piersi i owija mą szyję długiemi owłosionemi ramionami. Nie mogę oddychać, poruszyć się, zawołać o pomoc. To była zmora!
Zmora! Gdy zmora dusi, trzeba tylko wymówić to słowo, aby natychmiast ucisk znikł, pozwalając swobodnie odetchnąć. Tak ludzie mówią, i musi to być prawdą, gdyż, ledwo wymówiłem słówko zmora, poczułem się lepiej i mogłem odetchnąć. Przebudziłem się ze snu.
Ach! Nie leżałem w domu, tylko tu, wpobliżu rzeki Canadian!
— Winnetou! — zawołałem.
— Szarlieh! — odpowiedział.
Leżał koło mnie. Chciałem go dotknąć, ale nie mogłem ruszyć rękoma. Były przywiązane do pasa. Nogi? Te również były skrępowane. Chciałem się unieść, ale odrazu upadłem zpowrotem — powróz czy rzemień ścisnął mi szyję!
Czy śniłem jeszcze, czy była to rzeczywistość? Widziałem nad sobą gwiazdy, które już bladły, a dookoła zagajnik. Ale cóżto, u licha! Między krzewami siedziało mnóstwo ciemnych postaci. Zapach tłuszczu tego niezbędnego przyboru tualetowego Indjan, mówił mi, że są to czerwonoskórzy. Żaden się nie poruszył żaden nie wyrzekł słowa.
Wyglądało to jak sen, a jednak wiedziałem, że nie śnię. Byłem spętany. Tak samo Winnetou. A Englishman? Z gwiazd poznałem, że jest godzina trzecia. A więc godzina jego warty.
— Emery? — zapytałem.
Well! — odpowiedział.
— A więc i ty!
— W ordynarny sposób zaskoczony!
— Podczas warty?
— Niestety! Podeszli mnie, jakby z pod ziemi. Uwiesili się na szyi, na ramionach, nogach, ztyłu, zprzodu, zgóry, zdołu. Ścisnęli mi grdykę, że nie mogłem wydać dźwięku ostrzegawczego.
— Kto?
— Indsmans.
W tej chwili rozległo się wpobliżu:
— Master Bothwell nie może panu wytłumaczyć szczegółów. Ja zato służę informacją. Dostał się pan w ręce Avat-Uh.
Avat-Uh znaczy Wielka Strzała — wódz Komanczów, znany powszechnie ze swego okrucieństwa. Skorośmy się znajdowali w mocy tego człowieka, nie było dla nas wielkiej nadziei. Nie widziałem go jeszcze na oczy, ale słyszałem, że jest to dosyć młody człowiek.
Kto jednak przemawiał do mnie? Odwróciłem głowę. Było jeszcze dosyć ciemno, ale dojrzałem, że nosi odzienie białych. Coprawda mogłem się nie odwracać. Poznałem go z głosu. — Był to Jonatan Melton!
— Odwraca pan ode mnie oczy? — śmiał się. — Czy jestem panu tak wstrętny, czy też nie poznaje mnie pan? Powiedz, czy wiesz, kim jestem?
Milczeć było śmiesznie i nierozsądnie — wszak mogłem zasięgnąć języka. Dlatego też odpowiedziałem, lecz niezbyt grzecznie:
— Kim jesteś? Największym łotrem i łajdakiem, jakiego w życiu spotkałem!
— Jest to uprzedzenie, wielkie i niesprawiedliwe uprzedzenie, sir. Jestem uczciwym człowiekiem, przynajmniej w stosunku do pana. Mam panu dowieść?
Nie odpowiedziałem. Mówił dalej szyderczo:
— Chyba będzie panu przyjemnie przekonać się, że jestem uczciwy. Dowiesz się wkrótce, że nie kłamię. Wszak przyzna pan sam, iż mam ci wiele, bardzo wiele do zawdzięczenia?
— Tak.
— No, więc zamierzam odpłacić pięknem za nadobne, odpłacić wraz z odsetkami od odsetek. Czy to nie uczciwe postępowanie?
— Jestem zachwycony!
— Nieprawdaż! Tak właśnie sądziłem. Będę nawet jeszcze wspaniałomyślniejszy, niż pan sądzi. Chętnieby się pan pewnie dowiedział, jak się znalazłeś w obecnej sytuacji i czego możesz się spodziewać?
— Owszem.
— A więc! Nie uważaj mnie pan jednak za nieroztropnego głupca. Opowiem wszystko, ponieważ wiem, że moje słowa zabierzesz ze sobą do grobu. Pańska awanturnicza rola dobiega kresu. Nie potrafi mi pan żadnej krzywdy wyrządzić, albowiem testament sira już przypieczętowany. Jesteś jeńcem Wielkiej Strzały. Czy wiesz, jak się nazywał jego ojciec?
— Nie.
— Silna Ręka. Zamordowałeś go i pogrzebałeś w Dolinie Śmierci. Dlatego oczekuje was najokrutniejsza śmierć, jaką wyobraźnia ludzka może upatrzyć. Wraz z Winnetou, który był wówczas świadkiem zajścia, będziesz pogrzebany żywcem przy kościach zabitego wodza. Wielka Strzała przysiągł, a wie pan, że Indjanin w takich okolicznościach przysięgi nie łamie. A teraz sir, jak panu na duszy?
— Bardzo dobrze.
— Pięknie! Będzie panu jeszcze lepiej. A zatem masz długo, powoli konać w mogile kamiennej. A ponieważ obdarza mnie pan wielką przyjaźnią, upiększę pańską śmierć i pozwolę ci zabrać ze sobą do piekieł pewność, że będą się czuł na ziemi, niczem w niebie. Ponadto chcę jeszcze przed pańskim zgonem wyznać, że jestem istotnie tym, za kogo mnie sir uważał.
— To znaczy, Jonatanem Meltonem, oszustem, — nieboszczyk zaś, pogrzebany w wąwozie Uled Ayarów, był prawdziwym Smallem Hunterem?
— Tak.
— Kolorasi jest pańskim ojcem?
— Tak. To on zastrzelił Huntera. Sądziliśmy, że nie wygrzebie się pan z rąk Uled Ayarów. Bęcwały pozwoliły panom drapnąć. Nic to, nas przecież nie dogoniliście. Pojechaliśmy natychmiast do New-Orleanu, gdzie oddawna przygotowano dla nas teren.
— Czynił to stryj pański?
— Tak. Otrzymał depeszę i listy, które wyprzedziły nasz przyjazd. Szybko wykorzystaliśmy okazję. Sądził pan, że działałeś chytrze, ale teraz przyznasz chyba, żeś fuszerem. A nadewszystko cieszy mnie to, że ubiegłem sira przy Mrs. Silverhill. Musiało panu mocno dolegać, kiedy mu dała kosza?
— Kiedy?
— W Sonorze, gdzie tak często padał pan przed nią na klączki.
— Ja? — zapytałem, śmiejąc się, mimo sytuacji bynajmniej nie uspasabiającej do śmiechu.
— Tak, pan! Śmiej się pan — nie oszukasz mnie. Jakże promieniało pańskie oblicze, gdy ją zobaczyłeś w New-Orleanie!
— Promieniało? Moje oblicze? To niezłe!
Pah! Z zachwytu zgłupiał pan poprostu!
— Prawdopodobnie padłem przed nią znów na klęczki?
— Naturalnie, naturalnie! Przyznaj się, sir!
— Tak, mam zwyczaj padać na kolana przed każdą niewiastą. Oczywiście, ona to panu opowiedziała?
— No tak! A skądże mógłbym wiedzieć? Jakże się serdecznie śmiała, opowiadając o tem, jak sira zamknęła na klucz i odeszła. Spodziewam się, powiedziała panu, że jest moją narzeczoną?
— Tak.
— Przyznaj się pan, nietylko dla mnie jechał pan za nią!
— Naturalnie, naturalnie!
— Powiedziała wszystko. Być może nawet, dogoniłby ją pan, gdybym uprzednio nie poczynił odpowiednich zarządzeń. Czy mówiła panu, że pojechałem do Albuquerque i że się tam spotkam z ojcem i stryjem?
— Tak.
— I że następnie pojedziemy do jej zamku, gdzie zamierzam sobie urządzić spokojne i ciche życie?
— I to także.
— A więc wiesz wszystko, i nie mam nic więcej do dodania, prócz tego, że tęsknota za nią nie pozwoliła mi jechać dalej. Zatrzymałem się w Canadian, aby tu na nią poczekać. Skoro przybyła, pojechaliśmy natychmiast dalej. Jak widzę teraz, ubiegliśmy was o dwa dni drogi. Lecz nie zdążyła jeszcze Judyta zdać relacji, gdy wpadliśmy w ręce Komanczów. Śmierć zajrzała nam w oczy, lecz nagle przyszła mi do głowy znakomita myśl. Może pan odgadnie?
— Tak.
— Wiedziałem, że panowie nas ścigacie — —
— Lecz nie wiedział pan wszak o krwawej zemście, którą poprzysięgli nam Komanczowie?
— Nie, ale wiem bardzo dobrze, że Komanczowie żyją z Apaczami w odwiecznej niezgodzie. Zaproponowałem tedy Wielkiej Strzale interes, który mógł i wilka nasycić i owcę ocalić. Żądałem, aby wypuścili nas i nasze mienie, wzamian zaś przyrzekłem wskazać miejsce, gdzie można schwytać Winnetou.
— Zgodził się?
— Z przyjemnością, tem bardziej, że się dowiedział, iż Apaczowi towarzyszy Old Shatterhand.
— Ale nie ufał wam — wszak was jeszcze nie puścił na wolność.
— No tak. Nie mógł przecież wykonać mego warunku, dopóki nie wywiązałem się z zobowiązania. Było rzeczą pewną, że schwytamy was na tropie Judyty. Wyjechaliśmy przeto na spotkanie. Nagle wybuchnął orkan i fata morgana ukazała nam trzech jeźdźców, zbliżających się w galopie do strumyka. Któż to mógł być, jeśli nie wy? Komanczowie biwakowali wpobliżu strumyka. Sądzili jednak, że tu przenocujecie, cofnęli się zatem do odległego o pół godziny lasu. Piasek zatarł ślady. Skoro burza minęła, widzieliśmy was — badaliście miejscowość. Następnie, kiedy się ściemniło, pchnęliśmy wywiadowców, a ci nas informowali. Siedzieliście nad ogniskiem i smażyli indyka. Tymczasem Komanczowie otoczyli was ze wszystkich stron. Leżeli dookoła, aleście niczego nie spostrzegli. Czuwaliście na zmianę. Zaskoczyć Winnetou lub Old Shatterhanda jest rzeczą trudną. Dlatego czekali, aż przyjdzie kolej na trzeciego, master Bothwella, który istotnie pozwolił się obezwładnić, nie pisnąwszy słówka. Szybko spętano was podczas snu. Teraz jesteście o wszystkiem poinformowani. Resztę indyka zabiorę dla siebie i podzielę się z Judytą. Oczywiście, jedząc, będziemy o was myśleli.
— Gdzie jest Mrs. Silverhill?
— Musiała zostać w lesie pod nadzorem Indjanina. Mam tylko dwie prośby do pana, które pan, jako wdzięczny gentleman, na pewno wykona.
— Jakież to prośby?
— Jestem amatorem broni, pan zaś posiada dwie strzelby, bardzo słynne. Proszę pana zatem, abyś mi je przekazał po śmierci.
— A jeśli odmówię?
— To się panu na nic nie zda, gdyż uznam je za swoją zdobycz!
— Pięknie! A druga prośba?
— Wiosną w Tunisie odebrał mi pan niektóre dokumenty, poza tem spisano protokół o pewnej sekcji zwłok. Gdzie się znajdują te papiery?
— Zwróć się pan do New-Orleanu, do swego adwokata Freda Murphy. Ten wyda je panu na pewno.
— Niech się pan nie sili na dowcipy! Patrz pan, oto mam indyka, a teraz zabieram broń pańską.
Istotnie, wziął resztę ptaka i sięgał po strzelby, które leżały wciąż koło mnie. Ponieważ byliśmy dobrze spętani, Komanczowie nie uważali za potrzebne usunąć broni. Już miałem wezwać wodza, gdy rozległ się za mną ostry głos, mówiący łamaną angielszczyzną, jaką posługują się zwykle Indjanie:
— Stój — odłóż broń!
Indjanin wystąpił naprzód. Był to wódz, miał bowiem trzy pióra na głowie. Tymczasem tak się rozjaśniło, że wyraźnie widać było jego twarz hardą i surową.
— Dlaczego odłożyć? — zapytał Melton. — To należy do mnie.
— Nie. Wszak przyrzekłeś mi tych trzech wojowników?
— Tak, lecz nie ich rzeczy!
— Własność zwyciężonego należy do zwycięzcy. Wara od broni!
Ponieważ Melton nieodrazu usłuchał, czerwonoskóry wyciągnął nóż i groźnie błysnął. Melton opuścił broń i, kipiąc wściekłością, rzekł:
— Więc zabierz ją sobie, aczkolwiek nie do ciebie należy! Idę do swego powozu, aby natychmiast wyruszyć w drogę.
— Poczekaj jeszcze!
— Czekać?! Poco? Dotrzymałem słowa, więc musisz mnie puścić zgodnie z przyrzeczeniem!
— Przyrzekłem i spełnię obietnicę! Ale czy mogłeś mi powiedzieć, o której godzinie schwytamy tych trzech wojowników?
— Nie.
— Tak samo ja nie potrafiłem określić godziny, o której możesz odejść. Musisz tu jeszcze zostać!
— Może mnie również uważasz za jeńca?
Wódz mruknął:
— Milcz, śmierdzący kujocie. Stul pysk!
Melton natychmiast wrócił na swoje miejsce Czerwonoskóry mówił spokojniejszym tonem:
— Obiecałeś mi Winnetou i Old Shatterhanda, muszę się zatem przekonać, czy to oni w istocie.
Zwracając się do Winnetou, obejrzał go płomiennem spojrzeniem i zapytał:
— Jak się nazywasz?
— Jestem Winnetou, wódz Apaczów.
— A jak ty się nazywasz? — zwrócił się do Englishmana.
— Nazywam się Bothwell.
— To imię nie rozległo się jeszcze w żadnym namiocie i żadnym obozie.
Następnie podszedł do mnie, wraził we mnie spojrzenie i zapytał:
— Czy ciebie nazywają Old Shatterhandem?
— Tak.
— Jesteś wrogiem Komanczów?
— Nie. Lecz bronię się wobec każdego napastnika, czy to jest biały, czy czerwony.
— Czyś ty wraz z Winnetou zabił Mocną Rękę, wodza Komanczów, mego ojca?
— Tak, ale nie wraz z Winnetou, gdyż moja to kula przeszyła serce wodza.
— Winnetou był przy tem, ciąży więc na nim ta sama wina i spotka go ta sama kara. A ponieważ Bothwella schwytaliśmy wraz z wami, nie uniknie waszego losu. Będziecie żywcem zamurowani w grobowcu Silnej Ręki. — Hej tam, wziąć jeńców do środka! Wracamy do koni!
Wódz wyglądał na lat trzydzieści. Nietylko twarz — postawa cała i głos świadczyły wyraźnie o charakterze niezłomnym i hardym. Nie można się było po nim spodziewać cienia łagodności, ani pobłażania. — —
Rozpętano nam nogi, poczem ruszyliśmy. Naliczyłem dwudziestu trzech Komanczów. Od lasu dzieliło nas pół godziny drogi. Nie był to las we właściwem znaczeniu tego słowa — drzewa rosły zrzadka. Przez wąskie ich pasmo przeświecała prerja. Tu właśnie pasły się konie pod opieką dwóch Indjan. Zobaczyliśmy między niemi nasze wierzchowce.
Teraz spętano nas nieco inaczej, mianowicie związano ręce na plecach. Kazano nam wsiąść na konie i przywiązano nogi do popręgów. Puściliśmy się galopem na północ, poprzez prerję tak szeroką, że minęliśmy ją dopiero po dwóch godzinach. Tu również orkan zasypał trawę warstwą piasku.
Następnie ujrzeliśmy wysokie, ulistwione drzewa i dotarli do południowego brzegu Canadian, wzdłuż którego ciągnęła się szosa do San Pedro i Albuquerque. Oczywiście nie jest to szosa według naszych pojęć. Poprostu wydeptały tę drogę wozy, zaprzężone w byki, — to było wszystko.
Między drzewami stała zniszczona kareta, a obok pasło się sześć koni. Judyta siedziała na trawie, lecz, ujrzawszy nas, wstała. Natomiast dwaj mężczyźni, zapewne woźnice, leżeli nawznak i nie ruszyli się z miejsca. Pięciu Komanczów stanowiło straż — a zatem cała czereda składała się z trzydziestu wojowników.
— Mamy ich! — krzyknął Melton do Judyty. — Przyprowadzam ci twego odpalonego wielbiciela.
Mówiąc to, wskazał na mnie. Uśmiechnęła się i z zadowoleniem skinęła głową, nie racząc mnie nawet przelotnem spojrzeniem. Wobec takiego zuchwalstwa — cóż miałem począć? Milczałem. Lecz oto wystąpił jako mój rzecznik ktoś, po kimbym najmniej się tego spodziewał, mianowicie wódz. Zwrócił się do Meltona:
— Dotrzymałeś obietnicy, więc ja także wywiążę się ze swojej. Możecie sobie odjechać z życiem i mieniem, ale przypatrz się uprzednio tym wojownikom! Winnetou i Old Shatterhand zostali schwytani i mieli spłonąć na stosie, i oto, mimo więzów, uratowali się w jasny dzień i zastrzelili najmężniejszego z pośród wodzów i jego dwunastu wojowników. Nie porzucili go jednak na pastwę sępów i kujotów, ale pogrzebali, jak należy, z orężem, aby mógł bez przeszkód dostać się do Wiecznych Ostępów. Są to nasi wrogowie, lecz też wielcy wojownicy i mężowie cnoty. A kim jesteś ty — –
— Jestem także gentlemanem, — przerwał — który — —
— Milcz! — powstrzymał go wódz. — Kiedy rozmawiałeś z Old Shatterhandem, leżąc wpobliżu, słyszałem całą rozmowę. Nie jesteś wojownikiem, ale tchórzliwym złodziejem i oszustem! Ja, Wielka Strzała, byłem w miastach białych ludzi i widziałem tam bardzo wiele. Widziałem także ludzi, których więziono, ponieważ byli złodziejami i oszustami. Aby ich odróżnić od uczciwych i mężnych, ścinano im wszystkie włosy. Dotrzymałem słowa, albowiem cię puszczę, ale dla odróżnienia od tych śmiałych i uczciwych mężów — stracisz włosy! Zdejmcie mu je nożami z głowy!
— Moje włosy? Moje — —
— Milcz, ropucho, inaczej pozbawię cię nietylko włosów, ale i życia! — zagrzmiał wódz.
Melton jednak dobrowolnie nie uległ. Krzyczał i zdzierał gardło, ale to nie pomogło. Powalono go. Dziesięć, dwanaście muskularnych, czarnych pięści trzymało Jonatana, podczas gdy jakiś stary Indjanin strzygł mu czaszkę nożem. To zimne i suche golenie, sądząc z wycia, którem Melton rozdzierał powietrze, nie było chyba zbyt rozkoszne.
Skoro go do skóry ostrzyżono, pozwolono mu skoczyć na nogi i ukryć się za powozem. Judyta chciała go naśladować, lecz wódz zatrzymał ją i rzekł:
— Stój, zostań! Nazwano białego wojownika, Old Shatterhanda, twoim wielbicielem. Czy to prawda?
— Tak — odpowiedziała bez wahania.
— Odtrąciłaś go i wolałaś pójść z osobnikiem, który się ukrył za wozem? Czy jesteś jego żoną?
— Jeszcze nie.
— Czerwona dziewczyna nigdy nie odbędzie takiej podróży z mężczyzną, którego nie jest squaw. Twój język nie jest językiem, ale żądłem jadowitej żmii. Każda z tysiąca czerwonych dziewcząt cieszyłaby się, gdyby ją Old Shatterhand pragnął pojąć za żonę. Takiego ziółka, jak ty, nie mógł jednak pragnąć. Skłamałaś. Przyznaj się!
— Tak — przyznała szeptem.
— I zapryskałaś jadem kłamstwa znakomitego wojownika, którego nie jesteś warta oglądać! Duszę masz tak plugawą, jak ten, z którym podróżujesz, powinnaś zatem upodobnić się do niego wyglądem. Obraziłaś wielkiego wojownika, który jest zbyt dumny, aby się bronić chociaż słówkiem wobec kobiety. Zdejmcie i jej włosy z głowy! A potem niechaj sobie te ropuchy jadą, dokąd im się żywnie spodoba!
Judyta krzyknęła. Zdecydowałem się za nią wstawić. Rzekłem:
— Avat-Uh jest mężnym człowiekiem i wielkim wojownikiem. Ta squaw nie jest warta, aby się nią zajmował. Niech jej zostawi włosy, niechaj się z dumą odwróci od niej i jej towarzysza!
Obrzucił mnie gniewnym spojrzeniem i rzekł:
— Kto pozwolił Old Shatterhandowi zmieniać rozkazy Wielkiej Strzały? Wódz i wojownik powinien sobie zdawać sprawę ze swoich słów i wytrwać w postanowieniu. — Niechaj jej zdejmą włosy!
Odwróciłem się, aby przynajmniej nie widzieć tego, co, niestety, słuch mi uprzytomnił. Judyta broniła się wszelkiemi siłami — krzyczała, jakgdyby ją mordowano. Skoro umilkła, odwróciłem się, ale już jej nie było. Czem prędzej uciekła do karety, z poza której odezwał się głos Meltona:
— Niechaj mi Wielka Strzała przynajmniej powie, czy dotrzyma przyrzeczenia i zabije trzech jeńców!
— Dotrzymam przyrzeczenia. Jutro zostaną zamurowani. A teraz niech tchórzliwa biała twarz wraz z tą kobietą, która nie jest jego squaw, postara zniknąć nam z oczu, inaczej pozbawimy ich jeszcze czegoś ponadto!
Natychmiast wprzęgnięto do powozu konie. Woźnice skoczyli na kozły i Melton wszedł do karocy. Poczem towarzystwo ruszyło w drogę. Osobnik, którego ścigaliśmy z Afryki aż do Canadian, uciekł nam po raz drugi, a my mieliśmy zostać żywcem pogrzebani!
Zsiedliśmy z koni i położyli się na trawie. Komanczowie dotychczas nie jedli, tu więc miano się posilić przed pociągnięciem do Doliny Śmierci.
Ani myślałem zrezygnować z nadziei. Na łaskę nie można było liczyć. Lecz dopiero nazajutrz miano nas zamurować, zatem rozporządzaliśmy dwudziestoma godzinami czasu. A jak wiele może się zdarzyć w ciągu dwudziestu godzin!
Nie spodziewałem się, żeby kto nas odbił. Mogliśmy sobie tylko sami pomóc — ale jak?
Jedyną pociechą było przypuszczenie, że nie zamierzano poddawać nas zbytecznym torturom. Wódz dowiódł słowami i czynem, że szanuje nas jako mężnych wojowników. Niczego więcej nie mogliśmy wymagać.
Dostały nam się porcje mięsa niemniejsze, niż każdemu z Komanczów. Aby nie karmić nas jak niemowlęta, odwiązano ręce, a związano nam nogi. Poza tem obserwowano każdy nasz ruch, najmniejszy nawet. Skoro się posililiśmy, znowu spętano nam ręce.
Spostrzegłem, że Emery podczas tej procedury miał osobliwy, skupiony wyraz twarzy. Widząc, że skierowałem nań uwagę, rzekł po niemiecku:
— Poznałeś coś po mnie?
— Tak. Wolałbym jednak nie spostrzec, gdyż Komanczowie mogli również coś zwietrzyć i powziąć podejrzenie.
Czerwony, który siedział wpobliżu, odezwał się do wodza:
— Obaj biali rozmawiają w języku, którego nie rozumiem.
— Old Shatterhand niech powie, co to za język? — rzekł wódz.
— Jest to mowa naszego kraju i narodu.
— Gdzie jest kraj twoich przodków?
— Hen, za wielkiem, wschodniem morzem.
— Anglja?
— Nie. Moja ojczyzna leży dalej na wschód.
— Czy twój naród zna pieśni śmierci, tak, jak my?
— Tak. Pieśni i modlitwy do Wielkiego Manitou.
— W waszej własnej mowie?
— Tak.
Teraz podniósł głos, aby wszyscy mogli słyszeć:
— Skoro mężny wojownik czuje bliskość zgonu, zaczyna się doń gotować. Wspomina swe czyny i chwali według zwyczaju swego narodu. Obaj biali są mężnymi wojownikami. Wkrótce wyzioną ducha, muszą tedy rozpamiętywać swe czyny w języku ich przodków. Mamy ich zabić, ale powinniśmy zostawić ich dusze, aby mogły obsługiwać Silną Rękę w Wiecznych Ostępach. Nie przeszkadzajmy im zatem porozumiewać się w ich własnej mowie.
Była to wielka wyrozumiałość ze strony człowieka, którego uważałem za nieużytego, — pobłażliwość, wypływająca z jego religijnych przekonań. Teraz więc mogłem dowoli rozmawiać z Emery’m. Mieliśmy tak skupiony wyraz twarzy, jakgdybyśmy o niczem innem nie gwarzyli, tylko o oczekującej nas śmierci.
— A więc, — zapytałem — o czem myślałeś?
— O truck’u, który kilkakrotnie widziałem. Nawet sam użyłem. Nazywają go spętanym czarodziejem. Otóż, czy nie można będzie teraz zastosować tego fortelu?
— Hm! Nie łudź się, że zdołasz tych ludzi nabrać na jakiś hokus-pokus!
— To nie jest hokus-pokus, tylko dwie sztuczki, które nie wpadną w oko żadnemu białemu, ani czerwonemu.
— Czy możesz je opisać?
— Lepiej pokazać, ale chwilowo niepodobna. Czarodziej pozwala sobie związać ręce na plecach sznurem, czy rzemieniem, a jednak każdej chwili może się uwolnić z więzów.
— To wpada w oczy.
— Bynajmniej. Rzecz najważniejsza — samemu przełożyć rzemień przez przegub lewej ręki.
— Tak, to nie wydaje się podejrzane. Poprostu chce się dopomóc czerwonoskóremu. Dalej!
— Uważaj! Bierze się rzemień pośrodku, kładzie jeden koniec na lewym przegubie i pozwala się związać w supeł. Gdy ten, który wiąże mocno, naciąga rzemień, pomaga mu się, jakoby w tym celu, aby wzmocnić supeł i pętlę. W istocie zaś supeł jest wyciągnięty, to znaczy, jest ruchomy na rzemieniu i można go po nim przesuwać w tę lub tamtę stronę. Zarówno ten, który wiąże, jak i otoczenie nie może spostrzec różnicy. Potem zaś trzyma się obie ręce za plecami, aby drugi koniec rzemienia przełożyć przez przegub prawej ręki i związać. Przytem przytrzymuje się prawy rękaw, wrzekomo aby nie przeszkadzał. Dzięki temu, ręce są od siebie bardzo oddalone i zyskuje się przestrzeń do pociągnięcia pętli, a także okazję do odpowiednego ułożenia rzemienia. Pęta zachowują moc pozorną, choć w każdej chwili można z nich wysunąć to jedną, to drugą rękę, zapomocą odsunięcia to jednego, to drugiego węzła. Można pęta zresztą ponownie wdziać, gdy kto zapragnie węzły zbadać. Czy zrozumiałeś mnie?
— Naturalnie. Być może, że to nas uratuje.
— Tak. Poprzednio, gdy nas związano, uważałem dobrze. Jestem związany według pierwszych przepisów tej sztuczki. Skoro nam zwolnią ręce do kolacji, mam nadzieję, że potrafię w całości wykonać fortel. A ty?
— Hm! Jestem przekonany, że mógłbym się spisać, jak zazwyczaj za pierwszą próbą. Tu jednak, gdy chodzi o życie i wolność, trzeba mieć więcej doświadczenia. Pozostawiam próbę tobie.
— Czemu to? Skoro pouczymy także Winnetou, będziemy mogli wszyscy trzej w chwili stosownej momentalnie się uwolnić. Potem znikamy, zanim pomyślą o sprzeciwie.
— Brzmi to bardzo kusząco, ale nie jest tak łatwe, jak ci się wydaje. Po pierwsze, czy zdołamy wytłumaczyć Winnetou tak, aby nas strażnicy nie zrozumieli? Wszak bardzo mało rozumie po niemiecku, tamci zaś znają angielski, przynajmniej tyle, aby wiedzieć, o czem mówimy.
— To, niestety, prawda!
— A po drugie, rzeczą najważniejszą jest, aby nikt nie zauważył, że się samemu wykonywa pierwszy chwyt przy wiązaniu. Jednemu tylko z nas może się udać. Ten sam ruch, trzykrotnie powtórzony, wzbudziłby podejrzenia. Więc jestem za tem, abyś sam czary wykonał.
— Ale co się z wami stanie?
— Zobaczymy. Potrzebny nóż. Odebrano nam wraz z inną bronią.
— Ja zachowałem mały scyzoryk z pilnikiem — ukrywam go zwykle w wewnętrznej kieszonce od kamizelki. Przeszukają nam zapewne kieszenie, ale przypuszczam, że tej kieszonki nie spostrzegą.
— To się wyśmienicie składa. Skoro uwolnisz ręce, łatwo scyzorykiem przetniesz pęta na nogach, a potem i nasze więzy.
Well, bardzo się cieszę! Pomijając niebezpieczeństwo, które nam grozi, pragnąłbym serdecznie być sprawcą uwolnienia, albowiem to ja byłem sprawcą klęski.
— Czy nie słyszałeś, jak nadeszli?
— Nawet głośniejszego oddechu, aczkolwiek naprawdę bardzo starannie uważałem. Niestety, nie mam tak czujnych uszu, jak ty, lub Winnetou. Możesz sobie wyobrazić, jak mnie gryzą wyrzuty.
— Przestań! Nie można już wrócić przeszłości, a zresztą nie jest wykluczone, że i my dalibyśmy się zaskoczyć.
— Słyszałeś, że czekali na moją kolej.
— To kwestja ich uznania. Jesteśmy w niewoli, i pragniemy się uwolnić. Wyrzutami nic sobie nie poradzimy.
Winnetou, mimo że siedział przy nas, bardzo mało rozumiał z naszej rozmowy. Ufałem jednak, że będę mógł mu udzielić odpowiednich wskazówek. Wkrótce zdarzyło się to, cośmy przewidzieli. Mianowicie, po posiłku przeszukano nas i wypróżniono kieszenie. Zabrano nam wszystko, wszystko, prócz niedostrzeżonego scyzoryka Emery’ego. Następnie przywiązano nas ponownie do koni i ruszono ku Dolinie śmierci.
Dawniej, gdy z Winnetou ścigaliśmy Komanczów, ci nie dążyli bynajmniej do Doliny śmierci. Krążyli dokoła, aby nas wywieść w pole. Dlatego dopiero po kilku dniach dotarliśmy do doliny i dokonali zemsty. Teraz zaś, jadąc wprost, mogliśmy dotrzeć po siedmiu lub ośmiu godzinach.
Komanczowie mieli o wiele lepsze konie, niż my. Niektóre rumaki były wprost pierwszorzędne. Przeprawiliśmy się w bród przez Canadian i pojechali na północ. Nad rzeką rosły drzewa i gęste trawniki, ale dalej ciągnęła się pustynia.
Cel naszej podróży nazywał się Doliną Śmierci, nie dlatego żeśmy zabili tam wodza Komanczów, lecz że leżał w zupełnie wymarłej okolicy. Dlatego też Silna Ręka usiłował tam się ukryć przed naszym pościgiem.
Dolina miała kształt zapadniętego krateru. Ściany wznosiły się stromo, tworząc zwartą kamienną masę. Konno można było zjechać tylko jedną ścieżką, pieszo — w kilku miejscach. Właściwa dolina stanowiła koło o obwodzie półgodzinnej jazdy.
Na północy biło małe źródło. Woda, pachnąca siarką, odrazu znikała w szczelinie, jednak żywiła trochę roślin i traw.
W południe zarządzono wypoczynek. Ku naszej radości otrzymaliśmy ponownie porcję mięsa. Teraz można było wypróbować sztuczkę. Ręce mieliśmy wolne i posługiwaliśmy się niemi podczas posiłku. Potem związano nas napowrót. Uważnie przyglądałem się Emery’emu. Z miną najpoczciwszą w świecie sięgnął po rzemień, przełożył go przez przegub lewej ręki, pozwolił związać węzeł i założył ręce na plecach, aby je spętano. Czerwonoskóry nie powziął żadnego podejrzenia, lecz po związaniu obejrzał więzy, — a miał przytem tak zadowolone oblicze, że straciłem zaufanie do czarodziejskich zdolności Emery’ego.
— No jakże, — zapytałem — omyliłeś się? Czerwonoskóry uważnie obejrzał twoje więzy i nic podejrzanego nie znalazł.
— A jednak oszukałem go. Mogę każdej chwili uwolnić ręce. Chciałbym i mógłbym ci pokazać. Wiesz, co zrobię ponadto?
— No?
— Dziś wieczorem zrzeknę się kolacji. Skoro nie zechcę jeść, nie uwolnią mi rąk, a w takim razie więzy zachowają się w dawnym stanie. Gdybym jednak jadł, nie wiem, czyby się fortel ponownie udał.
— Ale to może wzbudzić nieufność. Wszak kto ma tak długo związane ręce na plecach, nie pominie żadnej okazji, aby je uwolnić.
— Słusznie! To może istotnie zwrócić uwagę, a zatem nie wyrzeknę się wieczerzy.
Wyruszyliśmy ponownie. Eskortowano nas razem — Winnetou jechał pośrodku, dzięki czemu zdołałem mu wyłuszczyć nasz plan w krótkich słowach. Nie mogli nas podsłuchać Komanczowie, ani wyprzedzający, ani jadący za nami. Wyraz jego pięknej, jasnobronzowej twarzy nie zmienił się wcale. Szepnął tylko:
— Wolni, — tak — ale nie bez mojej srebrnej strzelby!
— A także nie bez mojej broni — powiedziałem po niemiecku, zwracając się do Emery’ego.
— A jeśli wypadnie z niej zrezygnować?
— W takim razie odłożę ucieczkę na później. Wolność jest cennym darem, lecz co z nią pocznę tu, w tem pustkowiu, skoro nie będę miał broni?
— Bardzo słusznie. Ale tu chodzi o życie!
— To rozstrzyga. A zatem uciekać, chociażby bez broni! Ale gdybym był pewny życia, nie uwolniłbym się, dopókibym nie miał swej broni w ręku. — —
Za niespełna godzinę miało już zmierzchać gdyśmy dotarli do Doliny Śmierci. Zjechaliśmy wąską i stromą ścieżką jeden za drugim, niczem za konduktem żałobnym. Jeśli istotnie nie uda nam się wrócić na górę! Otrząsnąłem się z tej myśli. Nie! Jeśli kto miał zostać na wieki w dolinie, to nie my, lecz Komanczowie!
Wódz skierował pochód ku miejscu, gdzie biło małe źródło. Osadził konia i zeskoczył na ziemię. Wojownicy naśladowali dowódcę, albowiem tu, nad wodą, mieliśmy przenocować. Usiłowano napoić konie, ale rumaki wzdragały się przed siarczaną wodą, która cuchnęła, jak zgniłe jajka.
Tymczasem rozejrzałem się po dolinie. W północnej, najbardziej stromej skale widniała szczelina, w której pogrzebaliśmy ongiś wodza. Nie była wielka. U podstawy szeroka na sześć stóp, ku górze zwężała się coraz bardziej, aż wreszcie na wysokości mężczyzny miała dwie piędzi. Stąd biegła na znaczną wysokość. Ponieważ niepodobna było na takiej wysokości zakryć skały, powietrze miało tu dostęp. A zatem, gdyby nas zamknięto, zginęlibyśmy z głodu i pragnienia, ale nie z braku powietrza. Płyta, zamykająca rozpadlinę, była u dołu szersza od szczeliny, a wysoka na trzy łokcie. Mimo że ciężka, nie mogłaby nas zamknąć, nie mogłaby się oprzeć połączonym naszym wysiłkom. Ale wpobliżu leżało mnóstwo innych kamieni, któremi można było podeprzeć płytę w ten sposób, abyśmy nie zdołali jej usunąć ani na włosek.
Czerwonoskórzy zaprowadzili nas do mogiły. Sześciu odsunęło płytę. Następnie wódz stanął u wejścia do szczeliny i rzekł uroczyście:
— Tu spoczywa Atesza-Mu, wielki wódz Komanczów. Jego duch wszedł do Wiecznych Ostępów, gdzie daremnie oczekiwał dusz swych zabójców, którzy mają mu tam służyć. Niechaj wróci, aby usłyszeć, co ja — syn jego i mściciel — powiem!
Przeczekał chwilę, aby ojciec jego zdążył przebyć drogę z zaświatów, poczem kontynuował:
— Silna Ręka był prześladowany i zabity przez Winnetou i Old Shatterhanda. Obaj wrogowie wpadli w moje ręce i muszą śmierć Atesza-Mu przypłacić życiem. Każdy nieboszczyk wchodzi do Wiecznych Ostępów w tym stanie, w jakim znajduje się w chwili zgonu. Jeśli umęczymy i zranimy zabójców, przyjdą do Atesza-Mu słabi, krwawiący, i będą złymi sługami. A zatem nietkniętych zamurujemy przy jego kościach, aby umarli bez ran i aby byli silnymi sługami, z którymi będzie przebiegał Wieczne Ostępy, wyniesiony ponad innych. Howgh!
Znów ułożono płytę, nie pozwalając mi nawet zajrzeć do grobowca. Odprowadzono nas zpowrotem nad wodę, lecz nie tu mieliśmy zostać, w odległości dwudziestu kroków odcinała się w skale wąska rysa — w tej właśnie szczelinie nas umieszczono. Usiedliśmy. Spętano nam nogi i postawiono przy nas dwóch wartowników, którym wódz nakazał największą czujność i ostrożność. Pozostali wrócili nad wodę. — — —



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Karol May.