Dola i niedola/Część II/XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dola i niedola
Podtytuł Powieść historyczna
Data wyd. 1878
Druk Józef Unger
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Od strony Wisły przed pokojami królewskiemi był balkon, pokryty lekkim daszkiem nakształt namiotu na lato. Tu Stanisław August spędzał czasem poobiednie godziny w poufałém towarzystwie.
W chwili gdy na tym chłodzie, w wygodnym fotelu oparty siedział zamyślony i samotny, znajdujemy go znękanym i smutnym. Oblicze to było łagodne, rozumne. Usta uśmiechały się, bo były przywykłe do uśmiechu, ale bez uczucia pociechy i radości; blady ten promyk, co je rozjaśniał, nie mógł oszukać nikogo: chmurna jak późny dzień jesieni omglonéj twarz była w sprzeczności. Obu rękami wsparty na poręczach krzesła, z głową na piersi spuszczoną, siedział tak chwilę, wpatrując się w ogród przed sobą, bez myśli, zdrętwiały i zastygły, jakby pragnąc a nie spodziewając się odpoczynku. Lekki szelest od przytykającéj do ganku sali, obudził go, zmusił do przybrania innéj fizyognomii, weselszéj nieco, pogodniejszéj, bardziéj urzędowéj. Zwrócił oczy na drzwi: stał w nich szambelan służebny i szeptał, że przyrzeczona audyencya hr. Adamowi O...... miała przerwać jedyną wolniejszą chwilę spoczynku.
— Czy już przyszedł? spytał król.
— Jest i czeka.
— A no, to go wprowadźcie, proszę, — odparł Stanisław August — i nie wpuszczajcie tam już nikogo, dopóki się go nie pozbędę.
To rzekłszy, król ujął się za czoło, jakby się namyślał i frasował, co pocznie z natrętem? Ale nim miał czas powziąć jakiekolwiek postanowienie, kasztelan wszedł i z ukłonem stanął przed nim. Na twarzy jego widać było cierpienie dni kilku; król je postrzegł i uczuł politowanie.
— Proszę cię, siadaj kasztelanie, rzekł król wskazując krzesło. Szczęściem jesteśmy sami, możemy się poufnie rozmówić. Ubolewałem mocno nad rozerwanem WPana małżeństwem; domyślam się, że mi tu o niém chcesz mówić.
— Najj. Panie, odparł kasztelan: już mi nie idzie o żonę, ale o prześladowanie, jakiego od niéj doznaję. Skutki jego są nadto widoczne, niepodobna się łudzić. Jestem z powodu tego rozwodu wypchnięty z towarzystwa, wszyscy mnie odstępują; skryte jakieś działanie wymierzone przeciw mnie, niedające się pochwycić ani odeprzeć, grunt mi pod stopami podkopuje.
Król spojrzał i pokiwał głową.
— Cóż ci mogę na to poradzić? spytał cicho.
— Opieka otwarta W. K. Mości, chociaż mało zapewne zasłużyłem na nią, mogłaby mnie osłonić skutecznie.
— Moja? rzekł Stanisław August z uśmiechem bolesnym: moja?
— Panujesz N. Panie...
— Tak! tak! przerwał król: panuję, to prawda; ale słowo szlacheckie, niewielem ja silniejszy od WPana! wierzaj mi. Jak ty, nie mam przyjaciół; jak ty, otoczony jestem niechętnymi. Czegoż chcesz odemnie?
— WKMość słowem jedném położyć możesz koniec temu prześladowaniu.
— Ja? ja?... i znowu król się uśmiechnął spuszczając głowę na piersi — ja? Widać kochany kasztelanie, żeś nowicyusz na dworze... Cóż ja mogę? Wszyscy są mocniejsi nademnie; a rodzina, którą sobie naraziłeś...
Tu król zatrzymał się nieco.
— N. Panie, właśnie przeciwko téj rodzinie opieki twéj się dopraszam.
— Ale cóż ja mogę! co ja mogę! powtórzył Stanisław August, wstając i poczynając się przechadzać po balkonie. Patrz WPan tylko nieuprzedzonemi oczyma, co mnie otacza? kto mi daje siłę? kto jest za mną? Kilku poczciwych ludzi, ale myślących żal się Boże, nietyle o mnie co o sobie, nietyle o kraju co o sobie. Podparł mnie kto kiedy szczerze? Proszono mnie o wiele, nikt nie był dla mnie przyjacielem prawdziwym.
— N. Panie, moja wdzięczność... przebąknął kasztelan.
Król spojrzał na niego tylko, jakby mu dawał czuć, że tu wcale nie o nim i jemu podobnych mowa, i ciągnął daléj:
— Co ja mogę! co ja mogę!
— Słowo królewskie N. Panie — rzekł p. Adam — będzie miało wielkie znaczenie, wstawienie się twoje. N. Panie, gdybyś przyjął ofiarę ubogą, gotów jestem życie na usługi WKMości poświęcić.
Król znowu spojrzał na niego milczący.
— Nie gardzę wcale ofiarą dobrego serca WMości, rzekł po chwili; ale jużem się nauczył nie wierzyć w poświęcenia bez miłości i interesu. Miłości Waszéj, panie kasztelanie, nie mogłem pozyskać, znasz mnie za mało; interesu mieć nie możesz. WPan przecię należałeś do tych... — Tu przerwał sobie król i dodał: — Byłeś podobno do redakcyi nowych praw użyty, znasz Zamoyskiego, Ignacego Potockiego, Małachowskiego, Sapiehę, Kołłątaja.
— N. Panie, byłem przez nich użyty nie do redakcyi, ale do tłómaczenia, i to krótko. Dziś jestem wolny od tych stosunków, które się same rozwiązały.
Król znowu chodził zamyślony.
— Byłżebyś WPan gotów służyć krajowi — dodał ciszéj — wedle méj myśli i wedle możności?
— Jest to moje najgorętsze życzenie.
— No, tak — rzekł król — spróbujemy czy się co zrobić nie da.
— Zdaję się w zupełności na to, co się WKMości podoba uczynić dla mnie i ze mną... odpowiedział kasztelan. Widzę z przestrachem, że ginę... Dostojeństwo, którém raczyłeś mnie WKM. zaszczycić, imię, które noszę, zresztą sama niewinność moja, powinnyby mnie osłonić od prześladowania, które dotykając mnie, dotknie zarazem to, co ja w sobie przedstawiam.
Król na te frazy ruszył ramionami.
— Cóż mi WKMość rozkażesz i jaką dasz nadzieję? spytał kasztelan.
— Nic WPanu nie każę, rzekł Stanisław August: bo ja prócz moich sług, nikomu tu nie rozkazuję, a często się trafia, że oni mnie, nie ja im dysponuję... Co do nadziei, pomówię z N. N., jeśli się podejmie pośrednictwa i ukołysania rodziny obrażonéj. Ale powiedz mi tak otwarcie, co zaszło między tobą a kasztelanową?
Król stanął i patrzał mu w oczy.
— N. Panie — rzekł p. Adam — tylko przed WKMością spowiedź tę odbyć mogę. Położenie moje, niewola, w którą popadłem, były tak nieznośne, żem w przeszłości mojéj żony szukać musiał broni dla wywalczenia spokojności domowéj postrachem.
Król brwi namarszczył.
— Co! tknąłeś WPan zapomnianych dziejów! nastąpiłeś na gniazdo os!
— Zdawało mi się, że to był jedyny środek odzyskania niepodległości.
— Myślałeś, że się ciebie zlękną? spytał król uśmiechając się; a tylko śmiertelnie ich uraziłeś! Co za krok fałszywy! Kobieta nigdy nie przebacza takiéj zbrodni, chęci panowania nad nią! Co za błąd! co za niezręczność. Kto ci to mógł doradzić!
Z politowaniem popatrzał król JM. na kasztelana, który stał przed nim zmieszany.
— Aleście się przecie pojednali rozstając, na pewnych warunkach? rzekł Stanisław August.
— Tak jest, NPanie, alem ja osobiście ubogi. Starostwo, które winienem łasce WKMości, niewiele mnie bogaci; to, co mi żona płacić się obowiązała, na uczciwe utrzymanie domu nie starczy. Choćbym zresztą oszczędnie i skromnie żył, cóż pocznę, kiedy widocznie jest spisek, aby mnie ztąd wygnać! kiedy ludzie wszystkich stronnictw, przekonań, przyjaciele i niechętni, jak od zapowietrzonego odsuwają się odemnie!
— Ha! w istocie, odezwał się król: położenie trudne, bardzo trudne, nie wiem czy na nie zaradzić potrafimy, ale pomyślimy... spróbujemy... Zechceszże WMość pamiętać mi to przynajmniéj, żem go chciał ratować?
— Życie moje składam u stop WKMości.
— Stój, stój, panie kasztelanie. Formułę tę słyszałem niejeden raz od tych, co mnie późniéj poświęcili przy pierwszém niebezpieczeństwie... Powiedz lepiéj, że mi dasz w potrzebie poczciwe słowo i rękę, na któréjbym się mógł oprzeć... to wolę... Bez egzageracyi! Jutro przyjdź WPan do mnie — rzekł w końcu.
Właśnie odchodził od króla pan Adam, zmieszany i smutny, gdy ujrzał karetę żony zataczającą się przed małą bramę zamkową. Lokaj pobiegł do znanych sobie dworaków, aby swéj pani wyjednać chwilę posłuchania na osobności.
Na wschodach skrzyżowali się z sobą: kobieta, w któréj oczach pałała nienawiść, i mężczyzna, na którego twarzy widać było obawę, zniechęcenie i upadek ducha. Tryumfująco uśmiechnęła się, spoglądając wzgardliwie na niego. Zdawało się przez chwilę, że się zatrzyma, jakby słowem jakiémś, niby policzkiem chciała go uderzyć; lecz potém nagle odwróciła się niby go widzieć nie chcąc, i nie oddała mu nawet skinieniem ukłonu, którym ją przywitał.
Pan Adam zbladły, gniewny, zszedł powoli i odjechał do domu. Tymczasem drzwi gabinetu otworzyły się dla pani, a Stanisław August, któregośmy widzieli przed chwilą zafrasowanym i smutnym, witał ją z galanteryą młodzieńczą, blady, ale uśmiechnięty, na pozór wesoły i swobodny.
W obyczaju wieku była zalotność płci obu. Nieprzyjaciele nawet umizgali się do siebie w przerwach wojny zaciętéj. Ten rodzaj pochlebstwa był oznaką dobrego wychowania, był hołdem oddawanym piękności, a gdy ona znikła, słodko ją przypominał. Wydawałoby się to dziś śmiesznie dla nas, cośmy przywykli obchodzić się z kobietami poufale, grubiańsko lub obojętnie, ale ta komedya barwę szczególną dawała epoce.
Młodzi, starzy, stare i młode udawali zalotnych, jeżeli z natury nie byli takimi, tak jak puder sypano na włosy, aby dla wszystkich siwemi uczynić. Należało do dobrego tonu być niezmiernie czułym i okazywać kobietom miłość i żądze płomienne; udawano namiętność nie mając jéj, paliły się nie serca, ale głowy.
Najwywiędlejsze wdzięki pań, których róż i bielidło krajały napróżno wyciągane zmarszczki, uśmiechały się do skrzepłych adonisów, wysznurowanych i wyperfumowanych; dzieci umizgały się do dzieci, miłość była godłem społeczności, która wcale kochać nie umiała.
Król, który wśród zepsutéj Polski jak sułtan w seraju uśmiechał się secinom podbitych piękności, do których dla rozrywki wzdychał z kolei, w każdéj z tych twarzy uśmiechniętych do niego znajdował wspomnienie. Zbliżył się do kasztelanowéj z gracyą podstarzałego adonisa.
— Jakaż szczęśliwa gwiazda — rzekł — sprowadza tu kochaną panią do mnie? Czemużem winien chwilę tak miłą?
— NPanie — odpowiedziała żywo Krystyna, rzucając się na krzesło z wyrazem prawie gniewu, — odgadujesz WKM. łatwo przyczynę mego przybycia po tym, który mnie tu poprzedził przed chwilą. WKMość przyjmujesz tego człowieka? myślisz się nim może opiekować? znaszże WKMość tę... poczwarę?
— Droga kasztelanowo dobrodziejko — rzekł król siadając przy niéj i biorąc jéj białą drżącą rączkę w swe dłonie miękkie i blade — nie unośmy się! Cóż on WMości winien? To człek godny tylko litości, że skarbu, który mu losy dały, ocenić nie umiał.
— A! i zdeptał go nogami! dodała kobieta. Nie litości on godzien, ale wzgardy... Czy WKMość wiesz co uczynił?
— Nie, domyślam się tylko.
— Więc nie znasz rany, jaką mi zadał za to, żem go wyciągnęła z nicości?
— Kochana kasztelanowo, niewdzięczność jest w porządku spraw codziennych naszego życia; potrzeba być zawsze do niéj przygotowanym. Ale dlaczegoż nie chcesz przypuścić, że on się opamięta? że żałuje swéj winy? że mógł być podmówiony?
— To bynajmniéj nie zmniejsza winy. Człowiek, który śmiał targnąć się na kobietę, co dla niego była wszystkiém, powinien zniknąć, ustąpić... przepaść... Ja nie chcę go widzieć!
— Gdybyś umiała po łacinie — rzekł król literat z uśmiechem — powiedziałbym ci:

„Tantaene animis coelestibus irae?“

Godziż się tak pragnąć zemsty?
— Godzi się, gdy obraza jest tak wielka jak moja!
— Kasztelanowo, ja muszę przemówić za nim...
— NPanie, ja przyszłam się skarżyć na niego.
— Jak to! ty pani nie dałabyś się przebłagać?
— Ja? Nigdy!
— Zostawże go przeznaczeniu... dosyć jest ukarany, że taki skarb postradał.
— O! o! — zawołała z szyderskim śmiechem kobieta — nie on serce ocenić potrafi. Nie miał go nigdy.
— Mylisz się pani: on jest w rozpaczy...
— Bo się lęka! odpowiedziała kobieta.
— Żałuje za winę swą i cierpi.
— A! tém lepiéj, ale to nie dosyć. WKMość musisz mi podać rękę i przyrzec, że się nim zajmować nie będziesz, że go zmusisz, aby stolicę opuścił.
— Słówko tylko — przerwał król chłodno: — to zła rachuba kochana kasztelanowo. Zmuszasz go do oddalenia... poniesie z sobą po świecie żal i urazę, rozgłosi ją, rozpowie... może coś przedsięwziąć. Tu masz go na oku, wiesz, że nie jest niebezpieczny, możesz go pilnować, potrafimy mu zamknąć usta. Zostaw go lepiéj pod tym dozorem...
— Nie, NPanie! uchybiłabym sobie i mojéj rodzinie, gdybym bezkarnie dała się obrażać. Jeśli ja mu przebaczę, nie darują mu moi...
— Ale cóż chcecie od niego!... Juścić nie poszlecie mu rozkazu, aby sobie śmierć zadał?
— Niech zejdzie nam z oczu i wroci na śmieci, z których wyszedł.
— Ale cóż ten człowiek pocznie z sobą?
— Niech sobie poczyna co chce, niech włoży sukmanę i orze zagon pana rodzica, z którego nie powinien był nigdy się oddalać.
Gdy to mówiła, oczy kasztelanowéj pałały, twarz jéj gorzała, łono się podniosło, brwi marszczyły. Król cofnął się nieco przestraszony gwałtownością tego gniewu, a przynajmniéj ostygły.
— Jesteś nieubłaganą, rzekł po chwili; przejdzie wszakże to pierwsze zemsty uczucie. Ja widząc, że czas lepiéj odemnie potrafi tę sprawę załatwić, umywam od niéj ręce...
— To nie dość, przerwała wstając Krystyna: WKMość dasz mi słowo...
— Mościa pani, rzekł król obrażony trochę: spodziewam się, że po mnie żadnych zobowiązań wymagać nie macie prawa. Inne mam obowiązki jako człowiek, większe jako panujący. Tam gdzie pierwsze z drugiemi się godzą, wiążę się chętnie przyrzeczeniem; gdym niepewien, mam za prawidło zostawić moje postępowanie przyszłości, która mu drogę dalszą wskaże.
Słowa te wyrzekł Stanisław August prawie z energią. Kasztelanowa uczuła, że ją zapał zbyt zawiódł daleko, i zamilkła gryząc usta. Popatrzyła w okno, po ścianach, — oboje byli w przykrém położeniu. Nareszcie ochłonąwszy, kobieta zwróciła się do króla uśmiechnięta, odzyskała władzę nad sobą.
— Mam więc słowo WKMości — dodała, — że przynajmniéj jako człowiek nie weźmiesz strony naszego nieprzyjaciela. Zresztą na monarszą Jego sprawiedliwość się spuszczam.
Król milcząco skłonił głowę i uznał za właściwe wrócić do zalotnéj roli.
— Piękna dziś jesteś — rzekł do kasztelanowéj — jak Juno lub Minerwa. Łatwo ci będzie oczarować kogo zechcesz, pociągnąć za swym wozem zwycięzkim tłumy wielbicieli; cóż znaczy strata jednego śmiertelnika, dla takiéj jak ty bogini? Bóztwa są wspaniałe, przebaczają...
— Jam tylko kobieta i nie umiem — odparła cicho kasztelanowa — chciałabym, nie potrafię... mszczę się, nienawidzę, ale mam za sobą niejeden przykład Junony i Minerwy, do których WKMość tak niewłaściwie porównać mnie raczyłeś.
I skłoniwszy się zdala ceremonialnie, zabierała się wynijść, gdy Stanisław August zbliżył się i szepnął po francuzku:
Chère Castellane! proszę, nie miejże do dawnego a wiernego wielbiciela twych wdzięków urazy. Oddaję ci twego zdrajcę... pieds et poings liés, rób z nim co chcesz, a mnie w serduszku swém zachowaj kącik przytułku...
— WKMość tyle masz podobnych schronień w sercach swych poddanek, że ten kącik, zdaje mi się, stałby pustkami, bobyś do niego nigdy nie zajrzał — odpowiedziała Krystyna z trochą urazy.
W chwili rozstania, na obu twarzach, mimo uśmiechów, znać było niepokój, a może nawet odrazę wzajemną; ale król przeprowadził kasztelanową do drzwi z ukłonami, pocałował ją w rękę i pożegnał z pozorami najgorętszéj życzliwości. Dopiero gdy się za nią drzwi zamknęły, wstrząsnął się i usiadł w krześle znużony i zamyślony.
Kasztelanowa powróciła do domu. Na wschodach po cichu, oględnie, szepnął jéj kamerdyner, że ktoś na nią oczekuje na górze. Z samego tonu, jakim te słowa wymówił, znać było, że osoba oczekująca nie była pospolitym gościem.
Z widoczném zadowoleniem skinęła głową pani, i pośpieszyła do salonu.
— A! WPan tutaj! drogi hrabio! — zawołała rzucając się żywo ku mężczyźnie nie pierwszéj już młodości, w cudzoziemskim stroju, oczekującemu na nią przy oknie — jakże się cieszę!
Rysy twarzy gościa ogorzałe, orli nos, włos na wąsach czarny, typ fizyognomii od razu dawał w nim poznać Francuza, rodem z południowych prowincyj. Nie był on pięknym wcale, ale wiele namiętności i ognia opromieniało tę twarz pospolitą i mocno przywiędłą, na któréj wyraz odwagi mieszał się z trochą szyderstwa. Znać było, że w piersi jego wrzała jeszcze resztka młodzieńczego ognia, obok niewiary i sceptycyzmu, które w nią wniosło życie, że umiał kochać chwilami i wątpić o sobie i kochance. Przedwcześnie oblicze to w pracy czy namiętności przepalone jak w ogniu, straciło młodości znamię, ale je odzyskiwać umiało. Życie nie uciekło z niego jeszcze, ale się kryło jak słońce za grubą mgłą i obłokami.
Nie piękny, nie był przynajmniéj podobny do wszystkich. Miał fizyognomię i odznaczał się w tłumie.
— Ty tutaj! — zawołała kasztelanowa podając mu obie ręce z uśmiechem niekłamanéj radości — ty tu kochany Ludwiku! w tym kraju lodów i niedźwiedzi!
— Jak mnie pani widzisz, ja sam, żyw i cały! rzekł przybysz. Szczególniéj dla tego przybywam umyślnie, aby przed mojém bóztwem czołem uderzyć.
— A! pamiętałeś jeszcze o mnie?
— Ja? możnaż o was zapomnieć?
— Doprawdy, to i wdzięczności i podziwu jest godne — odpowiedziała kasztelanowa, — zwłaszcza, że szybki twój wyjazd, zaraz po śmierci mojego męża... dał mi twe serce w podejrzenie...
— Mój Boże! odparł Francuz: rozkaz króla powołał mnie nagle w odległe kraje, do Gwadalupy, byłem w służbie.
— Wiesz o moich losach? przerwała Krystyna rzucając się na kanapę i wskazując mu miejsce przy sobie — słyszałeś?
— Jedno tylko wiem, co mnie najsrożéj zabolało, żeś pani powtórnie poszła za mąż.
— A! i srodze za to odpokutowałam... ale już z tym zdrajcą nie żyję. Wypędziłam go.
— Jak to? — zapytał pułkownik, a dziś nie vice-hrabia, ale hrabia de St.-Géron, dawny kasztelanowéj ulubieniec: — mąż pani?...
— Rozstaliśmy się.
— Rozwodem?
— Jest właśnie sprawa w konsystorzu; była to potwora.
Zamilkła i zamyśliła się chmurno.
— Biedna kobieto! rzekł Francuz: ucierpiałaś więc wiele.
— A! nad wyraz! odparła cicho. Wyciągnęłam tę istotę z błota, dałam mu wszystko, złożyłam w nim nadzieje moje. Człowiek ten niegodzien imienia ludzkiego, najpodléj mnie zdradził.
— To kara za to, żeś o mnie i mém sercu zwątpić mogła! szepnął St.-Géron.
— Pozory! odpowiedziała kasztelanowa. — A zresztą mogłażem ufać, że będąc dzieckiem kraju najpłochszego w świecie, potrafisz kochać stale i pamiętać?
— I krajowi mojemu, i mnie czynisz pani krzywdę, rzekł Francuz z westchnieniem. Jesteśmy płosi w obyczajach, ale stali w uczuciach.
Krystyna czule spojrzała na niego, ścisnęła mu rękę, uśmiechnęła się smutnie, i po cichu rozpoczęła opowiadanie znanych już nam wypadków. Hr. de St.-Géron słuchał z wielką uwagą i gorącém współczuciem, dając znaki oburzenia i zgrozy; a kasztelanowa widząc go na nowo rozpłomienionym dla siebie, nie szczędziła wszystkiego, co uczucie jeszcze podbudzić mogło.
Po godzinnéj prawie cichéj, poufnéj rozmowie, Francuz wstał z siedzenia gniewny.
— Przybywasz mi w samą porę, dodała Krystyna: możesz mnie uratować. Ten człowiek nie ma kropli odwagi w sercu. Ja na niego patrzeć nie mogę... Zaopiekujesz się słabą istotą, będziesz mi radą i podporą. Z twoją pomocą będę mogła może pozbyć się téj natrętnéj twarzy...
— Rachować możesz pani na mnie, jestem na jéj rozkazy! zawołał Francuz gorąco; uczynię co zechcesz!
— Czekaj! szepnęła kasztelanowa: na początek potrzeba, ażebyś wszedł w towarzystwo nasze, abyś się w niém dał poznać, porobił sobie przyjaciół i stosunki; reszta przyjdzie sama. U nas cudzoziemcy są wielce lubieni i przyjmowani mile; każdym z nich cieszymy się i chwalimy, i nic łatwiejszego niż stać się gościem stolicy rozrywanym na wszystkie strony. Król się nudzi: dla niego każda nowa postać z dalekich przybywająca krajów jest pożądana i miła; cóż dopiero człowiek taki jak ty hrabio! Za królem idzie miasto, kraj; nie wątpię, że cię wszyscy wkrótce chwytać i wydzierać sobie będą... O! tylko i ty mnie nie zdradź, gdy tyle piękniejszych oczu nad moje polować na ciebie zacznie!
— Piękniejszych! co za szyderstwo! rzekł Francuz. Alboż są na świecie piękniejsze nad te dwie gwiazdy mojego życia! Sąż, któreby mi mówiły tyle co twoje o szczęściu minioném z obietnicami przyszłości? w którychbym czytał tyle, co w tych czarnych źrenicach?
Po zapale, z jakim to mówił Francuz, łatwo było poznać, że Krystyna miała u stop swych gotowego na rozkazy szermierza. Sprzymierzeniec ten przybywał jéj w samą porę; nigdy potrzebniejszy jéj nie był. Opuszczona przez męża, zyskiwała w nim najprzód świadectwo potęgi swych wdzięków, potém obrońcę, rycerza i poddanego swym rozkazom zapaśnika.
— Bacznie! powoli! odezwała się żegnając go. Na długo przybyłeś do Warszawy?
— Ja! jestem wolny, choćby na zawsze — zawołał Francuz. To, co się w naszym kraju teraz dzieje, niepodoba mi się. Wyjechałem, aby nie patrzeć na gotujący się zamęt, któremu zapobiedz nie mogę; szukam służby wojskowéj.
— Znajdziesz ją tutaj najłatwiéj, żywo przerwała Krystyna; ale nic nie mów o projektach, bądź z razu ciekawym tylko podróżnym, nie zwierzaj się nikomu, zostaw mnie starania. Nie ty powinieneś żądać i prosić, ale oni starać się o ciebie... Czy widziałeś już kogo?
— Nikogo, prócz naszego rezydenta.
— Przyjdź do mnie dziś wieczorem, poznajomię cię z moją rodziną, z krewnymi, dam ludzi, co cię poprowadzą. Potrzeba się zaprezentować królowi, być u ważniejszych urzędników, wiele się pokazywać w pierwszych domach, a mało zwracać uwagi na mnie... Przed obcymi powinniśmy być zaledwie dobrymi znajomymi. Widywaliśmy się w Paryżu, nic więcéj... nie prawdaż?
Francuz przystał na wszystko. Na twarzy kasztelanowéj, któréj z nieba czy z piekła spadł ten sprzymierzeniec, malowała się radość piekielna, tém większa, że przychodziła niespodzianie, że dawała jéj w ręce posłuszne narzędzie i pomagała zemście, którą wywrzeć chciała.
Ile razy los sprzyja chwilowo choćby najczarniejszym zamysłom, w duszy tych, co je powzięli, rodzi się uczucie dziwne zwycięztwa i dumy; zdaje im się, że niebo opiekuje się nimi. Uzuchwaleni, rozpasani, idą daléj, często do niepostrzeżonéj przepaści.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.