Dola i niedola/Część I/XVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dola i niedola
Podtytuł Powieść historyczna
Data wyd. 1878
Druk Józef Unger
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Niedaleko od Wólki Brzozowéj, a przynajmniéj w téj saméj okolicy, mieli kasztelaństwo klucz jeden, posagowy saméj pani, z domu księżniczki S...., w którym zarządzał ów niegdyś anima damnata hrabiny, młodości jéj powiernik usłużny, wielki myśliwiec, niegdyś za Augusta III i w pierwszych latach panowania Poniatowskiego wszystkich pańskich hulanek stręczyciel i uczestnik, — starościc chełmski pan Wojciech Kuna, zwany przez dawną młodzież onych czasów Waligórą. Przydomek ten winien był pan Wojciech niesłychanéj sile i równie żelaznemu charakterowi swojemu.
Starościc, który tu zresztą jest całkiem epizodyczną postacią, przehulał był najprzód szczątki majętności po rodzicach, potém po dworach się czepiał, a że wszędzie był użyteczny, był też i widziany mile. W Warszawie miał kilka głośnych awantur, a że rodzic jego sługiwał w domu rodziców hrabiny, i on też spadkowo do niéj przylgnął, gdy nie wiedział co począć z sobą. Umiał się tu stać potrzebnym. W owych czasach rozbijano się u drzwi pięknéj Julii, tysiące intryg snuło się koło niéj: Wojciech po przyjacielsku jéj służył, jednych odpędzając i strasząc, drugich naganiając w sieci, — niedarmo był myśliwym.
Ale wszystko się na świecie kończy: nawet hulać i dworaczyć do starości niepodobna. Przyszła podagra, łamanie w kościach, ociężałość, siwizna, nos się brzydko czerwienił, po swojemu dając świadectwo prawdzie, i p. Wojciech poczuł, że należy z placu boju wycofać się ostrożnie.
Tandem tedy, choć nie było ciężarów, bo ani żony, ani dzieci, ani żadnéj rzeczy tego rodzaju, — ale było życie na starość do utrzymania, ciężkość do pracy i w kieszeni bardzo szczupło grosza. Wyprosił więc sobie ostrożnie i za wczasu u hrabiny zarząd tego klucza, który nigdy wiele nie przynosił, i osiadł sobie w Lisowie na emeryturę i spoczynek. Nie było mu tam tak źle, bo owe lekceważone przez panów dobra, po przypatrzeniu się im z blizka, nie były do pogardzenia; ale u nas jak nie ukraińska ziemia, jak trochę piasku, to się już majątkiem rzucano. Lisów leśny, otoczony rzekami, miał miejscami pszenną nawet ziemię, i wygód do sytu, choć grosza dawał niewiele.
Dla życia w ogóle nie było jak poleski kąt leśny gdzie ani ryby, ani grzyba, ani kłody do komina, ani przysmaków na talerz nie brakło nigdy. Opuszczony, ale obszerny i wygodny stary dwór, dużo sług emerytów, dozwalały otoczyć się prawie pańską ciżbą, a siedzieć jak u Boga za piecem w tych lasach. Że zarząd w dobrach hrabstwa był w ogóle niedbały, p. Wojciech jeszcze uchodził za wcale dobrego gospodarza, choć się bardzo nie wysilał.
Że grosza cudzego nie poruszył to pewna, bo był człowiekiem uczciwym; ale co do gęby własnéj i wygody, nie widział wcale sobie potrzeby żałować, i piwnicę miał zasposobioną gdyby dziedzic, i powozy, i konie, i co się patrzy do tego.
Za co zaś lubiło go oboje kasztelaństwo, którzy wiecznie pieniędzy potrzebowali, w pewnych zwłaszcza roku terminach, że pan Wojciech nie czyniąc im próżnych uwag, nie troszcząc się zbytecznie o przyszłość, gdy do niego napisano: „Dawaj pieniędzy!“ na ów klucz Lisowski brał u szlachty co wlazło, i tak się kręcił, że mu procesów o wypłaty nie robiono. Gdy bardzo było pilno, starościc przez stosunki swe ze szlachtą, parę tysięcy dukatów w najgorszą posuchę zawsze umiał wynaleźć.
Ten tedy p. Wojciech Kuna, mieszkający niezbyt odlegle od Wólki i Białéj, był naturalnie w położeniu, z którego łatwo mógł dostawać języka. Dowiedział się on wprędce o tem, jako sobie kasztelaństwo Adasia przywłaszczyli, na co dużo głową kiwał; potém doszedł doń rozgłos alarmu, jaki podniósł p. Krzysztof z powodu utraty syna; w ostatku p. Melchior, który z nim żył dobrze, doniósł mu, że brat jego stryjeczny wybrał się do Warszawy, z głupim, jak powiadał, projektem zrobienia wrzawy o gwałt i odebrania syna.
Zasłyszawszy o tém wszystkiém, bo się to jakoś bardzo rozbębniło po sąsiedztwie, p. Wojciech zaniepokoił się wielce: zawołał bojara Seredę, który zwykł był do Warszawy z listami i pieniędzmi jeździć, dał mu konia skarbowego i biedę kutą, a kazał co najrychléj dążyć do stolicy, z pilnym do rąk saméj pani skryptem.
List p. Wojciecha, jako dokument współczesnego stylu, pozwalamy sobie umieścić w całości, dosłownie go przepisując z oryginału:

„Excellence!
„Przebaczyć mi raczy niewyczerpana łaskawość JW. Pani a Dobrodziejki, że niepytany narzucam się z gorliwością moją o dobro JW. Państwa, które mi wydziedziczonemu ze wszelkich nadziei i węzłów serdecznych, nad wszystko na świecie jest najdroższe. Rozmaite krążące tu pogłoski, jako zawsze na parafii bywa, zwiększone przez niechętnych i inwidyę, głoszą, jakoby JW. Państwo w powrocie swym do Warszawy primis octobri, w miasteczku Białéj, bez wiedzy rodziców zabrać mieli i uwieźć z sobą małoletniego synaczka JMP. Krzysztofa O..., jedynaka, niemajętnych rodziców. Widzę w tém ex primo aspectu, pełne ludzkości serce Dobrodziejki mojéj i czułość Jéj prawdziwie anielską dla biednego dziecka szlacheckich rodziców i pięknego imienia; lecz ludziska gdy chcą, najmonstrualniej tłómaczą sobie choćby najheroiczniejsze czyny.
„Więc i to Ich dobrodziejstwo, któreby uszczęśliwić mogło biednego chłopaka, staje się przyczyną niemałego rumoru, że ojciec JMP. Stolnikowicz w swéj sprawie udaje się do Warszawy, aby coûte que coûte, syna sobie rapto uwiezionego odzyskać, chociażby mu aż do JKM. po protekcyę uciekać się przyszło.
„Nie wątpiąc, że JWPaństwo łatwo inne dla uszczęśliwienia dziecię znajdziecie, ba! i sta ich do wyboru, gdyby wola była adoptować i protegować; — mam sobie za debitum oznajmić o tém, aby JWPani w głębokim rozumie zaradziła złemu i postanowiła wcześnie, jak postąpić zechce. Wedle mojego zaś poziomego rozumienia rzeczy, za oddaniem cui pertinet dziecka, wotowałbym non sine gravi ratione. Wysyłam umyślnie Seredę, przyłączając niektóre dla domu potrzebnemi być mogące zapasiki, aby co rychléj uprzedzić i jakiemu w przyszłości despektowi lub grawaminom zapobiedz. Mam sobie za nieskończone szczęście, iż przy téj zręczności mogę powtórzyć to, co wiekuiście ex corde plenissimo radbym głosić urbi et orbi, iż jestem i na wieki ślubuję pozostać JWPaństwa Protektorów i Dobrodziejów moich najłaskawszych i t. d.“
Przyłączony był przypisek jeszcze:
Uniżone postscriptum. W gospodarstwie wszystko po staremu, a złe jakoś Lisów omija. Na Nowy Rok lub circa spodziewam się złożyć sam wierny respekt cum solutione percepty, która się niezłą obiecuje, jeśli ceny dopiszą.“
List ten pomiędzy innemi na tacy znalazłszy hrabina, przeczytała go szybko, serce jéj bić zaczęło żywo, twarz pokraśniała: musiała wstać i zebrać myśli tak się uczuła przestraszoną. Zdawało się jéj, że groźny ojciec jest już w progu... Machinalnie zadzwoniła na kamerdynera, aby mu wcześnie dać rozkazy, na wypadek przybycia jakiego nieznajomego szlachcica, żeby go nie dopuszczono, choćby się najmocniéj dopraszał i hałasował... Na ucho dodała kamerdynerowi, że ten rozkaz stosuje się i do młodego wychowańca, jeśliby kto o niego pytał, lub się do niego usiłował docisnąć. Kamerdyner, któremu się zdarzało natrętnych wierzycieli za bramę wyrzucać lub suszyć po dni kilka na wschodach, od razu pojął wydane rozkazy; mniéj mu się one wszakże stały zrozumiałe dodatkiem tyczącym się młodego człowieka... święcie jednak dopełnić je przyrzekł.
Hrabina policzywszy dni, łatwo obrachowała, że ojciec Adasia może lada chwila nadjechać, że potrzeba, zapobiegając, wcześnie coś radzić, czynić, obmyślić aby syna nie pochwycił niespodzianie.
Pobiegła pośpiesznie do męża, który jakimś cudem był w domu. Trzeba wiedzieć, że dostojne to stadło, w mieście zwłaszcza, wiodło życie, które mu czasem całemi miesiącami zbliżyć się do siebie nie dozwalało.
Był to tryb życia i innych małżeństw wielkiego świata. Pan i pani mieli w jednym pałacu dwa odrębne appartamenta i dwory, pan swych gości i znajomych, pani swe przyjaciołki i wielbicieli, pan godziny różne od pani. Trafiało się, że czasem po miesiącu w oczy się nie widząc, spotykali się dopiero gdzieś w gościnie, i witali z sobą jak dobrzy starzy znajomi.
Chociaż wedle prawidła na obiad zawsze mieli się zbierać razem, najczęściéj albo pani brakło, albo pana, lub obojga; w uroczystych tylko razach, gdy kogo przyjmowano, stawili się w roli gospodarzy, a kasztelan swoją, chrząkaniem i potrząsaniem głową wcale nieźle, acz milcząco odegrywał.
Gdy jedno z nich miało interes do drugiego, posyłali kamerdynera w przeddzień, aby audencyę sobie i rozmowę wyjednać.
Trafem nader szczęśliwym, hrabina zastała męża, który się właśnie ubierał na obiad do księcia ex-podkomorzego, gdzie był zaproszony, aby uniknąć niefortunnéj liczby trzynastu. Przyjął ją znaglony w pudermantlu, gdyż właśnie odbywała się operacya około głowy i peruki. Zdziwił się niepomału gwałtownemu pośpiechowi małżonki; tknęło go w serce, że sprawa pieniężną być musi, choć nie zgadł tym razem. Z gorączkową wbiegłszy prędkością, hrabina mimo przerażenia męża obawiającego się o perukę i puder, zbliżyła się do ucha i szepnęła mu co im grozi. Kasztelan nie zrozumiał niebezpieczeństwa...
— A to go im oddać! zawołał obojętnie, — niech go sobie biorą.
— Mój drogi, ale jakiżby to żal było chłopaka...
— Żal... tak, istotnie żal... miałem go pasyansa nauczyć, mógłby przy mnie wyjść na człowieka... Chłopiec zdolny... spryt do kombinacyi... kombinacya do sprytu... czy jak tam...
— Widzisz, sam czujesz jaka szkoda... To uboga szlachta, cóż oni z nim zrobić mogą?
— Ale ojciec? rzekł kasztelan: — ojciec jak tuz... starszy nawet od króla...
Zebrało mu się na dowcip... Hrabina nie oceniła go wcale.
— Ja go schowam! zawołała — nie oddam!
— Hę? gdzie? jak? spytał kasztelan.
— Powiem żeśmy go wysłali do Paryża.
— Jak sobie chcesz... ale... Tu kasztelan zamyślił się mocno. W gruncie rzeczy było to dla niego obojętne, czy chłopiec pojedzie czy zostanie, umrze czy żyć będzie; chciał się tylko pozbyć żony i ocalić perukę, narażoną przez szepty na ogołocenie z pudru i utratę świeżości.
— A gdybyś ty sam poprosił króla, gdybyś mu powiedział, że go chcesz wychować i jakiś mu los zapewnić?
— Ja? albo ja mu chcę los zapewnić? odparł kasztelan zdziwiony. To jejmość, jeśli wola, pogadaj sobie o tém z królem, bo z nim jesteś lepiej...
— A jeśli się ciebie spyta?
— No, to się ukłonię jak zawsze...
— Nie zaprzeczysz? nie zapomnisz?
— Nie... nie, ale nie! — rzekł kasztelan, tupiąc nogą.
— Więc mi do téj sprawy dajesz moc zupełną?
— Ale zupełną, rób sobie co chcesz...
— I poprzesz mnie?
— Ale poprę! — odparł kasztelan, ze strachu przytrzymując perukę i cofając się nieco; a potém jakby przypomniawszy sobie, że powinien był skorzystać z okoliczności, dodał: — Ale chère Julie, pożyczysz mi ze swéj szkatuły trzysta dukatów na dwa miesiące?
— Dobrze... jak się to tylko skończy...
— Mnie trochę pilno... dług honorowy. Wystaw sobie, że Cabrit, do którego chodziłem, bokiem stanął do mnie i nosa zadzierał... Ja tego nie lubię... ale co to gadać! to osieł... Pożyczysz mi trzysta dukatów?...
— Pożyczę...
— A ja się uprę o tego chłopca i nie dam... nie zapomnę; chcesz, to sobie zrobię węzełek?
— Zrób węzełek, to bezpieczniéj.
Kasztelan kazał natychmiast podać sobie chustkę, począł kręcić końcem, dumał, plątał, wzdychał, i spojrzawszy na dzieło rąk swoich, zapytał jakby przestraszony:
— A! na cóż to ja wiążę węzełek?
Hrabinie ręce opadły.
Cher ami... jak to? już zapomniałeś?
— A! wiem, na trzysta dukatów!
— Na tego młodego chłopca...
Ah! parfaitement! jestem dziwnie roztargniony. Mam więc zaraz powiedzieć przy obiedzie księciu expodkomorzemu.
— Ale nie! nie! nic nie masz do mówienia, tylko mnie poprzesz w potrzebie.
— A! otoż jest... poprę! niezawodnie! i oddam trzysta dukatów! Słowo się rzekło...
Kasztelanowa uśmiechnęła się z politowaniem, ruszyła z lekka ramionami, a mąż jéj uwolniony nareszcie, musiał na nowo rozpocząć pudrowanie, gdyż świeżość peruki była nadwerężona.
Pani żywo pobiegła na górę, posłała na dół żądaną summę i zamyślona poczęła się przechadzać po pokoju.
Godzina obiadowa się zbliżała, na obiad była proszona pani de Rive, dwie przyjaciołki już tęskniły do siebie.
Po krótkim namyśle hrabina przystąpiła do Adasia, który roztargniony sztychy przewracał, pocałowała go z lekka w czoło i z uśmiechem szepnęła:
— Idź do swego pokoiku, nie przyjmuj nikogo i nie oddalaj się nigdzie. Ja ci tam obiad przeszlę, bo będę miała tu kogoś, z kim muszę rozmówić się sam na sam.
Wyrzekłszy te słowa, tknięta myślą, że chłopak może ją posądzić o jakieś tête a tête z mężczyzną, dodała zaraz:
— Przyjdzie tu ta pani, którą widziałeś wczoraj... dość ładna i trzpiotowata, nie chcę, żeby ci zawracała głowę.
Uśmiechnęła się obracając to w żart. Adaś posłuszny, ale zarumieniony, zbiegł do swojego pokoiku. Dobrze już nie rozumiał co się z nim działo; czuł tylko, że nim jak piłką rzucano.
I zamknął się w swéj izdebce dosyć smutny, z uczuciem jakiejś niewoli.
Jadąc do miasta, marzył o zabawach, o wielkim świecie, a tu klauzurę surową, naukę ciężką i tęskne cztery mury dwóch izdebek ciemnych miał przed sobą.
Trzeba przyznać, że choć z najlepszą chęcią dogodzenia mu te dwa pokoiki wybrał dla niego pan marszałek dworu po liście panny Pameli, nie należały one wszakże do najweselszych. Okno jednego z nich wychodziło wprawdzie na Krakowskie-Przedmieście, ale było obwarowane kratami jak więzienie, a siedziało głęboko we framudze. Światła w mieszkaniu było mało, ściany na marmur jakiś szary były ciemno pomalowane, sprzęt w nich stary, nic coby oczy chwytało... Adaś się nudził w tém mieszkaniu więzienném; napróżno dla rozrywki siadł we framudze i patrzał w ulicę; — widok ten zamiast go uspokoić rozgorączkowywał. Coraz nowe migały mu postacie, a nim je mógł rozpoznać, przypatrzyć się im, znikały bezpowrotnie. Jedne następowały tak po drugich, coraz inne, coraz dziwniejsze... Dla Adasia były to wszystko nierozwikłane zagadki. Takich ludzi wcale na wsi nie widywał, ani twarzy podobnych, ani tak namiętnego i śpiesznego chodu, ani tak dzikiéj wrzawy i tłoku. Ciągle mu się zdawało, że się coś stać musiało, że jakiś wypadek pędzi tak ludność... i nierychło się przekonał, że to, co mu się widziało nadzwyczajném, było tutaj powszedniém.
Nikt mu nie pomagał do zrozumienia tych tajemnic stolicy: był sam, zostawiony własnym siłom... a co roiło się w młodéj głowie, trudno powtórzyć.
Przyniesiono mu jedzenie, a choć było podostatkiem i wytwornego jadła, choć deser piękne rączki hrabiny same ułożyły osobno i przysłały z karteczką: Pour mon cher Adam, — choć łakocie były wabiące, nie szło to w smak chłopakowi, przywykłemu do swobody, do wolniejszych ruchów, do młodzieży rówieśniczéj, do życia wiejskiego, którego tak ostre nie ściskają kluby.
Okrutnie mu się wyjść chciało, popatrzeć, wmieszać się w tę ciżbę; ale hrabina poleciła go pilnować, prosiła sama, aby przez kilka dni nie ruszał się nigdzie: musiał siedzieć jak na pokucie i nudzić się nieborak.
Książki tylko ze sztychami przybyły wieczorem z góry do mieszkania wychowańca; ale Adaś nie miał wcale usposobień artystycznych: piękne widoki, twarze, budowy, nic go nie porywało, nie nęciło; czuł już na ustach przedsmak życia, rwał się do niego i marzył. Wstręt nawet czyniły mu te obrazki, któremi go karmiono jak dziecko.
I gdy nadszedł smutny, ponury wieczór, łzy puściły mu się z oczu.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.