Dola i niedola/Część I/XIX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dola i niedola
Podtytuł Powieść historyczna
Data wyd. 1878
Druk Józef Unger
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Odgadł bardzo trafnie Zgaga, że szlachcic nie miał innéj myśli, tylko natychmiast udać się do króla JMości. Powrócił rozdraźniony do gospody i posłał niezwłocznie po Szubę, chcąc się u niego poinformować, jakim sposobem uzyskiwało się posłuchanie. Zdawało mu się, że być to powinno równie łatwą dla obywatela, jak przystęp do wszelkiéj innéj wysokiéj magistratury krajowéj.
— Na to on jest królem — rzekł sobie p. Krzysztof, — aby skarg naszych słuchał... więc przystęp do niego utrudniany być nie może... Jutro pójdę i powiem mu wszystko.
Na nieszczęście teorya ta bardzo logiczna, nie zupełnie się zgadzała z rzeczywistością. Król JM. miał nie jedno to zajęcie słuchania zażaleń i rozsądzania spraw: na jego ramionach spoczywał naówczas cały gmach Rzeczypospolitéj. Naostatek, przy najlepszych chęciach, JKMość otoczony był zastępem ludzi, których zła wola, proste zniecierpliwienie, duma, fantazya mogły długo odsuwać od oblicza pańskiego kogo się podobało, a raczéj kto się nie podobał. Rzecz więc niezmiernie prosta, że pomówienie z królem, w teoryi łatwe, w praktyce stawało się niezmiernie trudném zadaniem.
Przywołany Szuba, wszedł i popatrzał najprzód uważnie na p. Krzysztofa; poznał po twarzy, iż rzeczy idą oporem.
— No! z tymi panami nie ma co robić, rzekł stolnikowicz: idę jutro do króla... Mów acan, jak tam do niego trafić?
— A no! na zamek wprost, odparł Szuba powoli i jakby niechętnie, — a tam to już szambelany wedle porządku jegomości poprowadzą. Król dwa razy na tydzień prośby przyjmuje, a jest bardzo grzeczny i dobry człowiek: z tém nie będzie wielkiéj turbacyi, ale czy będzie skutek?
— No! to już moja rzecz, rzekł p. Krzysztof; ale dwa razy na tydzień, nie wiadomo kiedy... Dziś jest poniedziałek, idźże mi się acan dowiedz dokładniéj o dzień i godzinę.
Szuba posłuszny odszedł, i nie było go godzin parę.
— A! rzekłszy wróciwszy, skrobiąc się po głowie: to jest prawdziwe nieszczęście. Król JMość na polowaniu w Niepołomicach.
— A kiedyż powróci?
— Nikt dobrze nie wie, rzekł Szuba; mówią, że w piątek... bo tam jest jeszcze gdzieś w sąsiedztwie proszony na zabawę, a bawić się lubi... i...
— I cóż? — zawołał stolnikowicz, widząc, że Dawid się wstrzymał.
— No... co tam gadać! — odparł Żyd, wskazując tylko miną, że tam mogły się znaleźć powstrzymujące króla uroki.
Szlachcic się obruszył. Dawid obawiając się wybuchu gniewu, skłonił się i chciał odejść...
— Stójże! czekaj! cicho! Ja tu głowę stracę w téj Sodomie i Gomorze... Kiedyż król powróci?
— A no! koło piątku.
— A kiedyż przyjmuje?
— Przyjmuje w poniedziałki.
— Jak to! ja mam tydzień cały czekać na niego! ofuknął się stolnikowicz.
Żyd zamilkł, ale widocznie był gniewny.
— Z przeproszeniem — rzekł cicho, — może mnie pan drugi raz za drzwi zechce wyrzucić za to, co powiem; ale jak pan tu posiedzi z tydzień, nie zaszkodzi, lepiéj pan pozna dwór i wszystko co się tu u nas dzieje.
— Jeżeli mam tydzień tu siedzieć i męczyć się — odparł stolnikowicz, — to wolę pojechać za nim do Niepołomic... Król na polowaniu na wsi będzie przystępniejszy, ja mu dużo czasu moją skargą nie zabiorę.
Dawid już nic nie mówił, muskał brodę.
P. Krzysztof chodził zamyślony po izbie, ale się nie odzywał.
— Ha! rzekł w duchu: potrzeba dobrze rzecz rozważyć, a kogoś się poradzić. Dzień, dwa na to stracić muszę. Miasta i ludzi nie znam, Żyd niepewien... powoli, a ostrożnie.
I nie rozgadując się już szerzej, Szubę tymczasem odprawił, a wziął się do modlitwy, aby trochę rozdraźnione serce ukoić. Tymczasem niebo się jakoś rozjaśniło, pokazało się blade słonko jesienne, i z południa zrobił się rzadkiéj piękności dzień, jakby letni, ciepły, taki właśnie, jakiego na świeże posiewy życzyć było można. P. Krzysztof otworzył okno, spojrzał przez nie na Wisłę, na lasy i pola dalekie — westchnął. Tak mu ten cichy świat smakował, tak go ciągnął ku sobie, tak mu już to mieścisko ciężyło!
— O mój Stwórco! zawołał ze łzami w oczach: kiedyż mię wyrwiesz z tego Babilonu? kiedy mię wrócisz spokojnéj chacie mojéj? na co wystawiasz mnie na te próby?
Usiedzieć w izbie z myślami ciężkiemi, przywykłemu do ruchu było bardzo trudno: wziął więc kij i ruszył na miasto, bez celu, aby się przejść tylko.
Nie zważał nawet, że gdy przechodził przez bramę, jakiś jegomość niepozorny, popatrzywszy nań, drugą stroną ulicy nieco go wyprzedzając, pociągnął w tę samą stronę.
Naturalnie p. Krzysztof skierował się ku téj części miasta, która naówczas najwięcéj była ożywiona. Szedł na los, nie dobrze wiedząc dotąd; instynkt go jakiś prowadził. Przez Bednarską ulicę zwlókł się po lichym i zabłoconym bruku na Krakowskie-Przedmieście i tu się obejrzał. Ów jegomość stał opodal na obserwacyi.
Po przymuszoném zasiedzeniu w czasie słoty, ludzie się teraz roili w ulicach; ścisk był i wrzawa okrutna, obraz dla wieśniaka nowy. Wszystko to, co mu w oczy wpadało, strojne, buńczuczne, kraśne, hałaśliwe, wyglądało cale inaczéj niż wiejska ludność spokojna, cicha i pokorna. Poczuł się tu mniéj szlachcicem i panem, więcéj człowiekiem równym wszystkim. Potrącał go kto chciał; nikt nań nie zważał, a wszyscy zdawali się równi w obec tłoku, który jednako uciskał całą ciżbę. Tylko tarantami pozaprzęgane karety, nie szanując przechodniów wszelkiego stanu, na szlachcica równie jak na mieszczanina rzucały błotem, a hajducy, kozacy, janczarowie, rozpędzali bez różnicy stanu tłum przed ekwipażami jaśnie wielmożnych... senatorów i Tepperów... kasztelanów i spekulantów.
Z okien, zaraz naprzeciw prawie ulicy, na którą wszedł był stolnikowicz, wyglądały jakieś bardzo postrojone damy, uśmiechające się w ogóle prawie do wszystkich porządniéj ubranych przechodzących. A były śliczne, wybielone jak świeżo potynkowana ściana, z rumieńcami jak u lalek, w muszkach, koronkach i fryzurach pudrowanych, na których świeże błyszczały kwiaty. Pan Krzysztof przez jakieś uczucie wstydu, z którego nie umiał się wytłómaczyć, spuścił oczy zarumieniony. Chciał przejść w poprzek, ale przebrnięcie przez to łoże błota było prawie niepodobieństwem. Ekwipaże przelatywały jedne po drugich, a wody było do kostek; gdzieniegdzie łysy wierzchołek kamienia sterczał w górę, ale po tych ciężko się było dostać na drugą stronę cieśniny.
Wprawdzie dwóch szlachty w dobrym humorze, w czapkach na bakier, brnęło tamtędy w ponsowych butach, zastawiając się laskami bambusowemi od koni; ale ci już swe kurdybany poświęcili byli, a p. Krzysztof choć w kozłowych butach, nie chciał od razu ich zawalać i zmoczyć. Pozostał więc z lewéj strony, napatrując się w tył i wprzód, i widząc, że jego przechadzka ograniczyć się może wyjrzeniem na Krakowskie.
Tuż zaraz w lewo spojrzawszy stolnikowicz, postrzegł znak winiarni. Nade drzwiami zasklepionemi w półkole z piękną żelazną ozdobą u góry, wyrzezany był lewek, wspięty na łapach i trzymający ogromne, olbrzymie winogrono złote... przypominające to, które przyniosło dwóch ludzi z Ziemi Obiecanéj. Złotemi literami na desce stało wypisane poniżéj:

Prosi na wino
Stefan Selewfi z Budy.

— A no! wejdę i wypiję lampkę małą — rzekł w duszy pan Krzysztof, który już nie wiedział co z sobą począć i gdzie się podziać. Na ruch uczyniony ku sieni i drzwiom, nieznajomy, który się zdawał czatować, gdzieś za węgłem zniknął.
Stolnikowicz znalazł się w ciemnéj sieni, i przez wpół oszklone drzwi ujrzał wnętrze winiarni bardzo porządnéj. Nikogo w niéj jakoś w téj chwili nie było, i tém śmieléj też wszedł. Chłopak w czystym fartuszku zbliżył się z ukłonem.
— Daj mi asan szklankę dobrego, wytrawnego węgrzyna! rzekł P. Krzysztof siadając.
— Szklankę? zapytał chłopak nieco zdziwiony.
— No tak, lampkę tylko, ale dobrego...
Nie patrząc już, jak tę dyspozycyę przyjmie posługacz, stolnikowicz siadł spokojnie za stołem, zdjął z głowy czapkę i zadumał się głęboko.
Ale nie upłynęło i dziesięciu minut, gdy drzwi wchodowe zadzwoniły, i smukła postać młodego, rumianego jegomości wsunęła się dosyć hałaśliwie do winiarni, z miną wesołą i rozochoconą. Wchodzący przez szklanne drzwi popatrzył nim je otworzył, potém przywitał bardzo grzecznie siedzącego p. Krzysztofa i dosyć blizko niego zajął miejsce... Chłopca nie było; stuknął więc w stół i kazał sobie dać butelkę węgrzyna.
Chłopiec pobiegł pędem, aby mu służyć, zapomniawszy o lampce stolnikowicza. Przyniósł na tacy najprzód zapleśniałą butelkę.
— No! a moja lampka? spytał urażony nieco stary.
— Natychmiast.
— Przepraszam za natręctwo, odezwał się w téj chwili nieznajomy: smutno to pić samemu, a czasem znów nie napić się nie można. Gdybyś WPan dobrodziej raczył zamiast żądanéj lampki, przyjąć i podzielić ze mną tę butelczynę? Niezłe wino ma pan Selewfi.
P. Krzysztof, który nieznajomym nigdy w drogę nie wchodził, zmieszał się nieco, ale był człowiekiem prostodusznym i szczerym, co mu wiele w życiu ułatwiało... Szlachta zresztą naówczas zwykła się była zapoznawać ochoczo i bracić prędzéj niż dzisiaj.
Nie dając panu Krzysztofowi przyjść do słowa, nieznajomy powstał i sam się zaprezentował.
— Ponieważ z nieznajomym może być niemiło i kieliszek wina podzielić — rzekł, — sam się panu dobrodziejowi mam honor przedstawić pierwszy... Piotr Dobromir Zaklicki, starościc bielski.
— Zaklicki... Piotr?.. Traf osobliwszy! krzyknął pan Krzysztof zdziwiony. Pierwszego waćpana spotykam w Warszawie, a nie jesteśmy sobie obcy: to mi cię Pan Bóg zsyła... Piotr... zapewne Ignacego syn?
— Ignacego z Wężówny, rzekł młody człowiek.
— Tom cię za uszy targał chłopięciem — zawołał stary wyciągając doń ręce obie, — bom Krzysztof O.... z Brzozowéj Wólki... A jesteśmy sobie powinowaci przez Brzezińskich, bo twoja babka Brzezińska, a moja matka była stryjeczną jéj, tegoż imienia, Małgorzata. Byli niegdy rodzice waszmości u nas w Brzozowéj Wólce... nie pamiętasz tego pewnie?
— A! kochanego! szanownego pana Krzysztofa! odparł rzucając się ku niemu Piotr — oto szczęście! Jakże nie pamiętam! pamięć mam doskonałą, dobrodzieju mój! Pozwól mi się uścisnąć!
Uścisnęli się, pan Krzysztof z uczuciem prawdziwém, młody jegomość z jakąś wesołością niezbyt naturalną.
— Jeszcze do siebie ze zdziwienia przyjść nie mogę, rzekł pan Krzysztof. Pierwszego cię spotykam, i znajomy i krewny! To jakaś łaska boża. Ty tu dawno jesteś w Warszawie?
— A! szanowny panie, jam tu już od dziesięciu lat! jam tu jak domowy!
— Co ty tu robisz?
— A no! wiszę przy dworze.
— Przy dworze! przy królu JM.! Otoż mój zbawca! Jak to się dziwnie składa!
— Miałżebyś WPan jaką sprawę? interes? spytał pan Piotr z wielką niby ciekawością, otwierając oczy i przysuwając się do starego. Jakżebym był szczęśliwy, gdybym mu się na co mógł przydać!
— Jużeś mi się przydał, rzekł stolnikowicz. Aż mi lżéj, żem zobaczył twarz znaną, że mam krewniaka, mam do kogo przemówić poufnie i poradzić się... Zobaczysz zaraz, jak prostą tylko informacyą możesz mi być wielce użyteczny. Słyszałeś czy nie, co mi się za krzywda stała?
P. Krzysztof, jak zwykle ludzie zajęci swém nieszczęściem, pewien był, że o niczém inném nie mówią w mieście tylko o nim i téj dziwnéj historyi, która w istocie zasługiwała na to, aby ją wzięto na języki.
— Ja? nic a nic nie wiem! odparł p. Piotr.
— No, to posłuchaj i osądź nam.
Powoli pan Krzysztof rozpoczął opowiadanie swych przygód p. Piotrowi, który kilka razy z podziwieniem się odezwał, ale na twarzy jego nie znać było, aby wielkie uczyniła wrażenie historya wszakże niepowszednia. Można było posądzić, że ją dobrze zna zkądinąd. Nie postrzegł tego pan Krzysztof, zajęty aż do łez swoją dolą i przygodami. Opisał mu wszystko, i jak go naostatek przyjęto u kasztelaństwa, i co daléj czynić zamyśla.
Tymczasem Piotr lampki nalewał, sam je gładko bardzo wypróżniał, skinął o drugą butelkę, i milcząco głową kiwał, a rękami gestykulował tylko.
— Coż ty mi radzisz? co mówisz? zapytał w końcu stolnikowicz.
Młody człowiek głęboko zdawał się zamyślony, wzdychał nawet.
— Sprawa — rzekł po chwili — dziwna, niepraktykowana, osobliwsza, z Tysiąca Nocy: dalipan trudno nawet co poradzić. Ja zbyt jestem młody i mało doświadczony, nie śmiem panu dobr. mojéj rady narzucać. Zamiast niéj — dodał zniżając głos — gdybym panu dobrodziejowi odmalował co się tu u nas dzieje, jacy ludzie! co za roboty! ile zepsucia! (tu westchnął z głębi potężnych piersi), nie zadziwiłbyś się, że i to stać się mogło! Warszawa... Sodoma i Gomora! mości dobrodzieju! Gdzie tu znaleźć sprawiedliwość? gdzie serce? gdzie poczciwość? A! smutne to dzieje; ale im dłużéj tu człek siedzi, tem mu świat więcéj brzydnie.
Nierzadko naówczas spotykały się postacie podobne do Piotra Dobromira Zaklickiego, żyjące w tym świecie a wielce mu niechętne, oddychające powietrzem, które uznawały za zatrute, widzące wszystko czarno, a zasmalające się dobrowolnie. Dobromir zaczął od tego, że odmalował p. Krzysztofowi z wielkim zapałem króla, dwór, stolicę, panów, społeczność z jak najgorszéj strony.
Naturalnym wnioskiem tego obrazu było, że się tu w najsłuszniejszéj sprawie spodziewać zbyt wiele nie można.
— Dziś — dodał w końcu Zaklicki — król w Niepołomicach, czy nie wiem tam gdzie; za kilka dni powróci do miasta... ale nimże to do niego docisnąć się będzie można, nim zręczność pochwycić, aby się z nim rozmówić! Bardzo być może, iż słowa nie da sobie powiedzieć, bo to od humoru i rozlicznych pilnych zatrudnień zależy; więc tylko petycyę przyjmie, rzuci ją gdzie na stolik, paziowie się na niéj będą uczyli syllabizować, potém kamerdyner pochwyci i wystrzyże z niéj jakiego figla. Poczekasz ruski miesiąc na odpowiedź, przyjdziecie o łaskawą rezolucyę, a tu nie wiedzą o co idzie? Dalejże pisać petycyę drugą, którą podobny los spotka, lub szambelan w imieniu króla odpowie, aby sprawiedliwości szukać na wielkim gościńcu trybunalskim.
— WPan coś za czarno widzisz rzeczy, odparł stolnikowicz. Możeż to być, żebym do serca króla sercem pokrzywdzonego ojca nie przemówił? A sprawa tak prosta! tak święta! Serce...
— Szanowny panie — przerwał Dobromir — co tu serce! tu się robi wszystko plecami, nogami, talarami, oczami... ale sercem? nic, lub tak jak nic.
— Strasznie mi WPan ten nasz dwór malujesz, odezwał się posępnie stary; ale bądź co bądź, wola boża, ja swoje robić muszę, a spodziewam się, że jeśli tam co potraficie, toż mi pomożecie?
— Ja! rzekł mieszając się nieco młody człowiek: małą tu jestem figurą, ale uczynię co sił stanie! Nie chciałbym tylko pana dobr. zwodzić, abyś zbytnio na to nie rachował: potrzebaby użyć innych środków. Mnie tu oni nie lubią, czując, że i ja ich nie bardzo kocham.
— A czegoż ty tu siedzisz? zapytał naiwnie p. Krzysztof.
Zmieszał się trochę Dobromir na to pytanie, ale popiwszy winem, ruszywszy ramionami, wybełkotał niewyraźnie:
— Co chcecie! są takie fatalizmy w życiu ludzkiém, okoliczności, skład rzeczy! Człowiekby rad się wyrwać, a nie może.
P. Krzysztof spojrzał mu w oczy, ale z nich jakoś nie patrzało jasno, a zrozumieć go nie było można.
Właśnie w téj chwili zakłopotania, z za pleców pana Krzysztofa, gruby głos męzki powitał Dobromira.
— A ty tu co robisz, Piotrusiu? O! kochanie! dobrze, żem cię ułapił, teraz mi się nie wykręcisz, musisz ze mną wypić.
Odwrócił się stolnikowicz, i ujrzał po za sobą stojącego mężczyznę ogromnych rozmiarów, pleców żubrzych, otyłego, z brzuchem jak fasa, z twarzą w trzech fałdzistych podbródkach spadającą aż na piersi, z łysiną jak harbuz dojrzały świecącą, z policzkami burakowego koloru, wąsem ciemnym i wypełzłym pod nosem, z oczyma szaremi i zblakłemi, z ustami rumianemi i oddętemi: istny Faun opiły z Bachusowego orszaku, dobrze już hulanką i życiem zmęczony, ale jeszcze ochoczy i wesoły.
Był to sławny pod owe czasy z kielichów olbrzymich, które duszkiem spełniał, z niezmąconego nigdy humoru, z dowcipu, z lekkości, żyjący na bruku i przy ludziach choć bez grosza własnego, niegdyś bardzo majętny szlachcic, który fortunkę całą przecedził liwarem, pieczeniarz wielkich panów i zjadacz znakomity, p. Prokop Hurda Hurdowicz, rodem kędyś z Rusi, ale przyswojony stolicy od dawna, bo tu od pierwszéj swéj młodości przebywał.
Zagadkowe to było z pewnych względów życie, ale nader praktycznie urządzone. Hurda, niegdyś starościc bobrujski, zowiący się dla dojrzalszego wieku już po prostu starostą bez kwalifikacyi, przejadłszy i przepiwszy parę wsi nad Berezyną, urządził się tak jakoś, że bez dochodów żył daléj wygodnie i przyjemnie.
Naturalnie w Warszawie bardzo trudno się przekonać, czy ktoś mający wsie nad Berezyną już je stracił, czy tylko zaplątał, a gdy je raz miał, prejudykat ważny, iż coś posiadać może. Więc się tam szczelno nie wchodzi. Bene natus et possesionatus, Hurda mówiąc czasem jeszcze o swych wioskach, urządził sobie resztę żywota wcale zręcznie. Majątek miał w procesie... Bawił niby dla pilnowania sprawy, na któréj popychanie czasem i pieniędzy pożyczał. Dostawszy ich, dawał zwykle śniadanie.
Wesoły, do półmiska i hulanki nieoceniony towarzysz, bo nigdy burdy nie zrobił, a często cudzą zagodził, gdy chciano tańcować to tańcował, choć się od jego poskoków ściany trzęsły i piętra uginały, pić to pił jak gąbka; grać to grał na kredę choćby do miliona, bo był pewien, że nic nie przegra, a nawet do płci pięknéj i niepięknéj przysiadał się z westchnieniami niebezpiecznemi. Panie utrzymywały, że parę jego czulszych supirów było w stanie obalić najsilniejszą niewiastę.
Zasady, których nie miał wcale (oprócz wielkiego pobłażania wszelkim słabościom ludzkim), dozwalały mu przez szpary patrzeć na wszystko, czynić co było dogodniéj, i nigdy nie szukać téj strony czynu, która mogła niepokoić sumienie.
Tak pożytecznego człowieka, towarzystwo ówczesne znające się na ludziach, oszacować też umiało, i przyjaciół liczył co niemiara. Bywał gdzie chciał, a że nadzwyczaj dyskretnym i jak wówczas nazywano, akkomodującym się okazywał, przyjmowano go mile, posługiwano się bez obawy.
Za dawniejszych nieco czasów dosyć przystojny, przy trochę podstarzałych niewiastach zajmował miejsce opróżnione przez zbiegłych kochanków; z tego mu pozostały liczne przyjaźnie i protekcye. Nie było więc dnia, żeby nie miał cztery razy tyle zaprosin ile ich potrzebował do życia. Rzadko bardzo za swój grosz pił i jadł, a to, co wygrywał w karty, bo był gracz doskonały i wielce ostrożny, starczyło mu z okładem na pomniejsze potrzeby. Stał niewiadomo gdzie, w jakiejś tajemniczéj dziurze, nigdy nie przyjmował u siebie, potrzebującym się z nim widzieć zwykle schadzki naznaczał w winiarniach, cały dzień zresztą spędzając na odwiedzinach, obiadach, podwieczorkach i kolacyjkach. Trafiało się, jak sam opowiadał, że zjadał w ten sposób trzy śniadania, dwa obiady, dwie wieczerze, i jeśli się przypóźniło czuwanie, lekki jeszcze podkurek. Wielka liczba majętnych przyjaciół powierzała mu często urządzanie przyjęć, stołu, małych fet poufałych, i to było właściwe jego zajęcie; umiał bowiem doskonale czy to obiad, czy kolacyę, czy śniadanko zadysponować, ułożyć, przymyśleć, osmaczyć, tak, że do téj sprawy lepszego mistrza ceremonii na całąbyś Warszawę nie znalazł. Może być bardzo, że tam przy rachunku czasem się co i do kieszeni okroiło, ale to były tajemnice między kieszenią jego a sumieniem.
Hurda postrzegłszy pana Krzysztofa, zaraz mu się kazał przedstawić, zaraz się doń przypytał, i zasiadłszy wtórując doskonale Dobromirowi Zaklickiemu, począł narzekać na stolicę, a malować barwami najstraszniejszemi trudności wszelkie, jakie tu się spotykało idąc za dobrą sprawą.
Nie było to bardzo zgodne z jego naturą, usposobieniem i znanym optymizmem, ale dziwnie się zapalał, i nie brak mu było argumentów na poparcie czarnego obrazu, który kreślił.
We dwóch z Zaklickim — przytrzymawszy p. Krzysztofa nad drugą i trzecią butelką, od których się szlachcic próżno wymawiał, bo wcale nie był nawykły do takiéj pijatyki i brzydził się nią — nagadali tak wiele i tak dzikich rzeczy stolnikowiczowi, że się w nim biedne serce ścisnęło. Hurda szczególniéj po cichutku, z minką poufną, plótł historye niestworzone; a miał sposób mówienia bardzo dziwny: zapalał się gorąco, z szeptów przechodził do krzyku, potém urywał i znów wracał do stłumionego głosu, mieszał różne dykteryjki, przypowiastki, wiersze... Ale czynił to z taką jakąś prostodusznością, że się wszystko brało za dobrą monetę.
— Héj, mociumpanie — mówił wnet się spoufaliwszy z panem Krzysztofem, — dodaj pan jeszcze, że masz do czynienia z O... Na oko to są ludzie głupi, powiedziałbyś, że trzech nie zliczą; ale weźże-no się do nich, a postrzeżesz, że choć nie gadają, lecz wykręcić się potrafią... Jak koty spadają zawsze na cztery nogi... Nie nastraszają się, pointrygują, wykopią sobie jamkę, podlazą jak krety, i ot... już o milę od waszeci wysypali kretowinę, gdy ich tu myślisz wziąć za karki... Znam ja tych ludzi... a byłem z nimi zawsze ostrożny, bo nigdy być pewnym nie można, że nie sparzą.
Plótł tak piąte przez dziesiąte, ale żywo a napastliwie.
Pan Krzysztof, zawdzięczając przyjęcie, musiał też sam postawić butelkę starego węgrzyna. Była to czwarta, w głowach już dobrze szumiało. Rozmowa zaraz się stawała szczersza, poufalsza, a znajomość od razu podlana winem, wyrosła bardzo prędko do serdeczności. W godzinę byli z sobą jakby się od wieków znali. Do tego szczególniejszy miał talent Hurda: wnet po zaprezentowaniu stawał się poufałym, i zmuszał człowieka, aby z nim obchodził się po bratersku.
Pan Krzysztof wszakże choć pił z nimi i słuchał bzdurstw, które prawili, posmutniał wielce, zwiesił uszy, wzdychał. Owe opowiadania dziwnie przykre na nim czyniły wrażenie, a zarazem jakiś wewnętrzny głos oznajmiał mu, że w tém jest umyślna przesada. Nie posądził ich o zmowę wcale, ale wziął ich za chłystków, w czém się nie omylił. Przy pożegnaniu, dwaj improwizowani przyjaciele, najuroczyściéj mu przyrzekli sprawę jego uważać za własną i służyć mu do niéj, a nie odstępować go na chwilę, póki sprawiedliwości nie uzyszcze.
Już dobrze było ciemno, gdy wycałowawszy się i nakłaniawszy, odeszli. Hurda pociągnął w miasto na kolacyjkę; Dobromir odprowadził krewniaka na kwaterę mimo błota.
Przyszedłszy do siebie, stolnikowicz począł się modlić i trochę popłakał. Głęboko zamyślony, chodził długo po izbie; wrażenie, wieczoru przepędzonego w winiarni, znacznie mu jakoś odjęło odwagę.
Nazajutrz nie było co robić, do O... iść już nawet nie chciał, postanowił czekać na króla cierpliwie... Napisał list długi do żony, a sam zabierał się wyjść dla obejrzenia kościołów i osobliwości stolicy, gdy Dobromir nadbiegł i zaprosił z sobą, całując po rękach, na szlachecki obiadek.
Poszli tedy razem na Tłómackie, pociągnęło się to do mroku, wieczorem gwałtem prawie namówili go na teatrum, do którego bardzo niechętnie skłonił się pójść wieśniak, uważając tę zabawę za potępioną przez kościół. Ale dawano właśnie polską komedyę pięknym napisaną wierszem, do szlachetnych odzywającą się uczuć, i p. Krzysztof aż się na niéj spłakał.
Pierwszy to raz jako żyw znajdował się na przedstawieniu teatralném, i zrobiło na niém ogromne, głębokie wrażenie.
Następnych dni szło życie tak samo. Po Dobromirze odwiedził go Hurda i pociągnął z sobą znowu; mieniali się tak ci dwaj usłużni a przypadkowi znajomi, nachodząc go prawie natrętnie i nie dając mu kroku zrobić bez siebie. Dziwno się nawet trochę wydawało samemu p. Krzysztofowi, że się tak o niego troszczą, ale to przypisywał dobremu sercu dwóch poczciwych ludzi.
Któregoś dnia, niby przypadkowo, spotkał się ze Zgagą, który uprzejmie bardzo pozdrowił pana stolnikowicza, zaczynając rozmowę; ale ten odwrócił się i mówić z nim nawet nie chciał, czekał na króla, z O... nie myślał się już wdawać.
Nareszcie król ten nadjechał. Obiecano mu wyrobić posłuchanie; ale w poniedziałek zachorował Stanisław August i nie przyjmował nikogo. Znowu się tedy rzecz przewlekła.
Dobromir i Hurda, obiecując zawsze ogromnie, jakoś nigdy nic zrobić nie mogli.
Tydzień tak przemęczywszy się p. Krzysztof, pomyślał w końcu iść już przebojem.
W dzień, na który mu choć niepewno przyrzeczono nareszcie przypuszczenie do oblicza pańskiego, stolnikowicz, nie wiele myśląc, poszedł na zamek.
Wpuszczono go z razu, ale oczy dworaków zdawały się go niespokojnie pilnować. Kogo spotkał i zapytał, każdy grzecznie, ale sucho zbywał go niczém. Niektórzy nawet milczeniem dziwném i ucieczką szybko się wykręcali. Widział na swoje oczy jak innych wprowadzano, jak drudzy wychodzili, rozpowiadając o audyencyi: dla niego tylko do tych drzwi zaklętych, za któremi wszystkie były jego nadzieje... przystęp był zaparty.
Pan Krzysztof cierpiał długo, ale w końcu cierpliwość stracił.
Stał tuż obok niego jeden z szambelanów służbowych, który już kilku osobom ułatwił wnijście; stolnikowicz jeszcze raz z grzeczną i pokorną prośbą zwrócił się do niego.
— Ale WPan dobrodziéj — odparł sucho i dumnie upudrowany i wyfryzowany jegomość z niecierpliwością prawie pogardliwą — WPan dziś króla JMości widzieć nie możesz: są ważniejsze sprawy... Proszę późniéj się pofatygować.
Słowa te, a raczéj sposób, w jaki wyrzeczone zostały, dopełniły miarki. P. Krzysztof namarszczył brew i rzekł głośno:
— Mości panie, zameldujesz WPan królowi JMci natychmiast, że szlachcic pokrzywdzony domaga się, żąda od niego posłuchania... Dla wszystkich tu widzę dworaków jest ucho, a dla biednego człowieka nie ma... Chcecież WPanowie, abyśmy zmuszeni byli głośno się o swą krzywdę upomnieć, i zrobić wrzawę nieprzyzwoitą? Głosu nam nie zabraknie.
Szambelan zmieszał się nieco, ale jeszcze chciał spróbować traktowania z góry, i coś począł wzgardliwym tonem.
— Słyszysz WPan — odparł gniewnie szlachcic, — jesteś szambelanem, rób swoją powinność... Idź mi zaraz i oznajm... a nie! to krokiem ztąd nie ustąpię, i narobię takiego hałasu, że i sam król posłyszy.
Ten, do którego przemawiał tak stanowczo, i kilka osób przytomnych scenie spojrzeli niespokojnie po sobie. Nie było co ze szlachcicem żartować, brał się za kord jedną, za wąs ręką drugą, twarz mu bladła, to ogniem płonęła... Poszeptano, i szambelan wyszedł szybko.
Pan Krzysztof przechadzał się po wielkiéj sali niespokojny, nie z ową już miną pokorną, z jaką na nią wszedł. Czuł, że gniew i oburzenie uczyniły zeń nowego człowieka; wszyscy też teraz inaczéj nań patrzali, ustępując mu z drogi.
Szambelan wyszedł bardzo grzeczny i począł coś mówić niejasno, że król JMość jest niezmiernie zajęty.
— Wracaj WPan jakeś łaskaw do króla JMci, odparł stolnikowicz, — i powiedz, że ja mam też sprawę niecierpiącą zwłoki, że siedzę tu od tygodnia i co godzina umieram... Królowi czasu nie zajmę.
Zawahawszy się nieco, popatrzywszy znowu po przytomnych, szambelan wrócił ku gabinetowi królewskiemu. Drzwi się za nim zamknęły, nie było go długo z powrotem; nareszcie otworzył podwoje, i ręką je p. Krzysztofowi wskazał, że wnijść może.
Niezmieszany wcale, choć w życiu nigdy do króla się nie zbliżał, stolnikowicz wszedł powoli do gabinetu. Stanisław August stał u komina, w mundurze gwardyi koronnéj, z twarzą bladą, poważną, ale wyrazu łagodnego; patrzał w stronę drzwi, gdy pan Krzysztof się ukazał. W pokoju nie było nikogo, na stole leżała otwarta książka w bogatéj oprawie, rzucona okładkami do góry.
— N. Panie — rzekł nizko kłaniając się p. Krzysztof — widzisz przed sobą jednego ze swych poddanych, który w końcu po długich zabiegach...
— Bardzo WPana przepraszam... przerwał Poniatowski. Cóż go tu tak pilnego sprowadza? dodał z uśmiechem trochę ironicznym.
— Krótko opowiem — odparł stolnikowicz — bo mi z góry oznajmiono, że W. K. Mość nie masz wiele czasu dla nas ubogiéj szlachty.
— Ale mój panie! ofuknął król nieco urażony.
— Jestem Krzysztof O..., stolnikowicz... z Podlasia.
— O...? — spytał król, — któréjże to gałęzi?
— Suchéj N. Panie, suchéj, bo ubogiéj, ale taki Toporczyk jak i zielone wicie naszego starożytnego drzewa. Tak N. Panie, ubogi jestem, miałem jednego syna... to było bogactwo moje; kasztelaństwo O... mi go ukradli.
— Jak to! co? nie dosłyszę? przerwał król z uśmiechem nieznacznym, udając wielkie zajęcie. Co się stało? nie rozumiem.
— I trudno to zrozumieć N. Panie, odparł szlachcic, który coraz stawał się śmielszym. Kasztelaństwo O... jechali przez miasteczko, gdzie się chłopię moje uczyło; podobał im się dzieciak i zabrali go sobie, nie pytając ojca, a nim tu przybyłem, pośpieszyli się go wysłać na edukacyę do Paryża, nie pytając ojca. N. Panie, nic nie żądam, każ mi tylko powrócić dziecię moje! chcę mojego dziecięcia!
— Hm! przebąknął skłopotany król, poprawiając w kominie: jakoś to rzecz niejasna; potrzebaby spytać i kasztelaństwa... audiatur et altera pars.
— O! nie przeczę temu, sprawa jest tak w istocie dziwna, że się niepodobną do wiary wydaje N. Panie! zawołał p. Krzysztof. Ale nie każże mi królu czekać napróżno, sądź po ojcowsku, sądź jako Salomon mądry, ale prędko... Nie lękam się tego, co oni na obronę swą odpowiedzieć mogą. Bóg, sprawiedliwość, prawo natury za mną mówi.
Poniatowski zamyślony, otrząsł pyłek jakiś, który się zatrzymał na żabocie; piękna jego ręka, na któréj błyszczał soliter w złotym pierścieniu, biała, pulchna, wypieszczona, kobieca, prześlicznie się wydawała w koronkowych mankietach.
— Wszystko się zrobi co można, odparł powoli. Ale kochany panie O..., dodał: zważ dobrze, proszę, co czynisz... Chłopiec wzięty przez ludzi majętnych, mógłby odebrać dobre wychowanie, mogliby go usynowić późniéj.
— Daruj N. Panie, ja właśnie tego nie chcę! rzekł stolnikowicz.
— Wychowanie — przerwał król.
— Ja właśnie tego wychowania przemądrego się obawiam. Uczynią mi z dziecka panicza, ja chcę ubogiego szlachcica, któryby zagon swój orał i po prostu Pana Boga chwalił. Z tych zniewieściałych pół Francuzów, pół Niemców pociechy mieć nie będziemy.
Król pobladł, popatrzał i zaciął wargi.
— Wolałbym — rzekł — abyście to waszmość jakoś między sobą, po familijnemu ukończyli zgodnie.
— Niech mi tylko dziecko oddadzą, kwituję ich z łaski i koniec! zawołał p. Krzysztof.
— Ale jeśli mu tak dobrze życzą? dodał król nalegając.
— Ale jam ojciec i ja mu najlepiéj życzę! rzekł pan Krzysztof stanowczo. Ja mam prawo ojca i serce rodzica!
Stanisław August popatrzał nań bacznie.
— Macie WMość stare uprzedzenie przeciwko oświacie i cywilizacyi, rzekł powoli.
— Może to być, odparł p. Krzysztof: bośmy starzy, myśmy od prapradziadów do naszego obyczaju, wiary, życia nawykli.
Poniatowski z uśmiechem ruszył ramionami.
— Ale jeśli chłopiec jest już w Paryżu... rzekł znowu.
— To z Paryża powrócić może! uparcie odpowiedział stolnikowicz.
— No! dobrze, kiedy już tak tego pragniesz — zawołał król trochę zniecierpliwiony — jedź WPan do domu i spuść się na moje królewskie słowo, że ci tam syna odeszlemy.


∗                              ∗

Nie wiedział p. Krzysztof jak zaszedł do gospody, ani jak do niéj trafił. Tu dopiero puściły mu się łzy strumieniem, ale zacisnął usta, aby nie jęczeć, załamał ręce, otarł szybko ślady płaczu niemęzkiego.
— Nie mam syna! umarł mi syn! zawołał sam do siebie. Panie! bądź wola Twoja.
W godzinę potém kazał Jurasiowi konie przygotować do drogi, i postanowił natychmiast powrócić do domu.
Cały ten pobyt w stolicy, bytność u O..., posłuchanie u króla, jak sen gorączkowy stawały przed jego oczyma, ale już prosić nie chciał.
Tymczasem scena w zamku rozeszła się piorunem po dworze i mieście, król posłał z biletem pazia do hrabiny, i w godzinę przyleciała doń piękna pani, strwożona... Długie były narady, posłano kogoś do miasta, ale wrócił z niczém.
Ruch zrobił się wielki u kasztelaństwa, wyprawiono nawet posłańca na wieś po kasztelana, który nie powracał, może umyślnie, aby się do niczego nie mieszać.
W chwili gdy już stolnikowicz miał siadać na bryczkę, nadbiegł zadyszany p. Tymoteusz Zgaga, grzeczny pokorny, uśmiechnięty, jak gdyby najlepszą zwiastować miał nowinę.
— Słóweczko, drogi, szanowny panie! zawołał wstrzymując p. Krzysztofa.
— Co mi przynosisz? syna? — spytał stary.
— Oddajemy mu go... oddajemy!
— Kiedyż?
Zgaga się zaciął, miął usta.
— Gdybyśmy o tém dłużéj pomówili! rzekł z uśmiechem.
Szlachcic popatrzał nań ze wzgardą, nie odezwał się ani słowa, wsiadł na bryczkę i rzekł do Jurasia:
— Do domu!
Nie miał już z kim gadać. Źle ukryty w rękawie sukni Zgagi trzosik zielony, krew mu do głowy popędził: bał się jakiej dopuścić ostateczności.
Pan Tymoteusz pozostał skwaszony w progu gospody, z wielką trudnością utrzymując jaką taką powagę.
Stolnikowicz już mu znikł z oczu, a prawnik jeszcze szukał w myśli, co mu powiedzieć, jak począć traktowanie. Czuł się dziwnie upokorzonym, że go ten prosty wieśniak gburowaty, tak jakoś na bruku, nie dając przyjść do słowa, porzucił.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.