Dola i niedola/Część I/XIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dola i niedola
Podtytuł Powieść historyczna
Data wyd. 1878
Druk Józef Unger
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Pierwsze dni podróży Adasia były dlań jakby snem rozkosznym. Po nudach owéj szkoły, po niewoli studenckiéj karności, po suchym chlebie i fasoli Zamszyca... coś jakby raj, odsłaniało się oczom chłopięcia zdumionym, sercu rozkołysanemu. Siedział obok ślicznéj pani, która go pożerała oczyma, która tysiące mówiła mu rzeczy nowych i dziwnie pieszczotliwie kochać się go zdawała... A patrząc nań rumieniła się i drżała; ręce jéj dotykając go, wlewały weń jakby strumienie ognia, a na ustach jéj marły w uśmiechu niedokończone wyrazy.
Pamela, która od bardzo dawna znała hrabinę i widywała ją w rozpaczach i w rozpłomienieniach różnych, nigdy jeszcze nie pamiętała jéj tak młodą, tak wesołą, ożywioną, pełną nadziei, oczarowania. Wróciło zdrowie, pragnienie życia, uśmiechy, nawet rumieniec lat dawniejszych, i blask oczu, i ta młodość, która zawsze opromienia uczucie.
Na drugim noclegu, gdy chłopak odszedł, a dwie kobiety zostały sam na sam, Pamela trochę szydersko wyznała hrabinie, która dla niéj nie miała tajemnic, że jéj poznać nie może.
— A! bo ja sama siebie nie poznaję! zawołała stając naprzeciw zwierciadła piękna pani: Patrz: jam przynajmniéj lat dziesięć zrzuciła z siebie! ja się dziś tak czuję szczęśliwą, tak wesołą, tak lekką jak to dziecię! Tak! bo dziecię to kocham do szaleństwa!
Już go pani kochasz? spytała z półuśmiechem powiernica.
— Już, i na zawsze! i czuję, żem jeszcze nigdy nie kochała! Patrzę nań jakbym patrzała na nierozwinięty pączek róży, który mam moim oddechem rozkwiecić. Ja go wychowam, ja go ukształcę, ja z niego uczynię istotę, jakiéj świat jeszcze nie widział, bo miłość wiele może... Czyś ty postrzegła Pamelo, jaki ogień gra w jego oczach, jaki zapał jest w tém wejrzeniu, jak on zgaduje wszystko, jak to dziecię wsi przeczuwa świat lepiéj od wychowanych wśród największego świata! Co za instynkt cudowny! co za wdzięk w każdym jego ruchu! jaka bystrość pojęcia!
— Pani! zawołała Pamela: ależ to dziecko...
— A! ty nie rozumiesz mnie! to właśnie stanowi urok jego: to chłopię, które dojrzeje na cudownego młodzieńca!
Pamela zmarszczyła brew, zagryzła wargi i odważyła się wyrzec powoli:
— Pani droga, jako staréj słudze wolno mi może...
— Przyjaciółce — przerwała w zapale hrabina, która z miłości dla jednego człowieka kochała teraz świat cały.
— Wolno mi więc uczynić jedną uwagę... Tyleś pani przecierpiała, tyle zawsze każdy zawód odboleć musiałaś... A to tak młode... kto wie co tam kryje się w sercu i duszy?... pani możesz sobie tém przywiązaniem zgotować ciężkie strapienie.
— Strapienie! boleść! śmierć! cóż mnie to dziś obchodzi? podchwyciła gorąco hrabina. Ja całe życie marzyłam o takiéj miłości; ja dla niéj umrę z rozkoszą! Myślisz, że nie przeczuwam co mnie czeka? Byłażbym tak ślepą! Ja wiem, że każdą z tych chwil okupię gorzkiemi łzami, jękiem każde serca uderzenie, każdy dzień rokiem rozpaczy; ale dam życie z ochotą dla takiego snu, dla téj chwili marzenia. Jam nigdy tak nie kochała!
— Pani mnie przestraszasz doprawdy! szepnęła przyjaciołka z pewną zazdrością, którą zawsze witają uczucie cudze ci, co go już mieć nie są zdolni.
Hrabina chodziła żywo po pokoju.
— Tak — rzekła po cichu — życie moje upłynęło w zawodach... Szukałam kropli czystego uczucia, aby niém ochłodzić spalone usta, a pojono mnie żółcią przyprawną... Cóż byli warci ci ludzie, co mnie otaczali? Sterani za młodu, bez serc w piersi, kochający, ażeby się chwalić, pragnący, aby porzucić, zimni, nieszczerzy i znużeni więcéj niż zużyci... Do któregoż z tych ludzi, com nimi rzucała jak piłką, przywiązać się było można? To moja pierwsza choć u schyłku dni miłość — i ostatnia... Potém zawińcie mnie w biały całun, połóżcie w trumnie, a na wieku napiszcie:

„I ona była w Arkadyi!“

Z tych kilku słów można już wnosić, co czekało Adasia; ale myliłby się ktoby z nich sądził, że hrabina była prostą namiętną zalotnicą. Wśród tego zepsucia powszechnego, które nie miało granic i nie znało wstydu, w duszach jak ta gorących, rodziło się pragnienie czystéj jakiéjś miłości, idealniejszego przywiązania. Taką miłością właśnie żyła stęskniona hrabina, pragnąca kochania, któreby ją nad ziemię podniosło. Adaś stał się dla niéj nadzieją, postanowiła go wypieścić dziecięciem, wykształcić, przywiązać, aby oddalić tę chwilę, w której mógł zawód ją spotkać i sprowadzić nieuchronne gorycze.
Ta piękna pani, która nieraz po trzech odwiedzinach Paryżanina, co się jéj podobać umiał, rzucała mu się w objęcia z naiwnością tamtemu wiekowi właściwą, postanowiła teraz być cnotliwą z Adasiem: chciała być czystą, aby uszlachetnić swą namiętność, i ledwie miała odwagę z daleka ścigać go wejrzeniem gorącém. Czyniła się poważną, w myśli powracała do młodości niewinnéj, odtwarzała ją w sobie. Niestety! była to w istocie pierwsza jéj miłość na jesiennych latach, najniebezpieczniejsza, bo spóźniona, jak owe choroby, które gdy się młodo przebywa, nie groźne, gdy się je nabędzie w starości, śmiertelne.
Pamela dojrzała wprędce na co się to zanosiło: chłopiec nie był faworytem pani, był jéj bożyszczem. Kryjąc się prawie ze swą namiętnością, hrabina otaczała go troskliwością niewypowiedzianą, bała się o niego, nie spuszczała go z oka, niecierpliwiła się gdy wyszedł, niepokoiła gdy powracał wrażeniem, które z sobą przyniósł, śledziła go, posyłała gdy się oddalił. Hrabia sam nic na to nie zważał, ale szczególnego affektu nie okazywał dla przybranego wychowańca: czuł jakimś instynktem, że jéjmość nadto się nim zajmowała.
Choć pani żadnéj mu w téj mierze nie dała wskazówki, Adaś stworzony na dworaka, sam się domyślił, że ważną dla niego było rzeczą, choć na pozór nic nieznaczącego i obojętnego pozyskać sobie kasztelana. Bystre chłopię śledziło z początku czém go zjednał, zachowując się ostrożnie... wyszukało słabostki i umiało się do nich zastosować.
Kasztelan, którego nikt w domu tak dalece nie słuchał, tylko pozornie, lubił, aby się go obawiano dla tego, że się go nikt nie lękał. I tém go sobie najprzód kupił Adaś, iż mu służył i był dlań pełen poszanowania, gdy właśnie słudzy wcale się o niego nie troszczyli... Powoływani, słuchali z powagą rozkazów, odchodzili z ukłonami, ale nigdy nie robili co im polecił, póki pani nie stwierdziła dyspozycyi męża.
Ta powolność Adasia malowała niezbyt obiecujący charakter chłopięcia: bo nic tak nie kala jak poniżenie chytre. Ale hrabina widziała w tém tylko niezmierny talent, niesłychaną zdolność do życia i świata w swoim faworycie. Kasztelan, jak wszyscy ludzie sponiewierani, dał się ująć chłopcu służbistością jego, nadskakiwaniem, pokorą. Raz go już nawet w policzek uszczypnął, co postrzegłszy hrabina, nie posiadała się z radości.
— Wiesz — zawoła przybiegłszy do Pameli — to cudowne chłopię!... Wszakże potrafił tego lodowatego, zimnego, nieznośnego kasztelana rozkrochmalić... O! to coś niepojętego! on pójdzie daleko!...
— Byle nie za daleko! szepnęła powiernica.
Kasztelan, który w istocie był najciemniejszym z ludzi, bo do dna wyżytym, zużytym i niczém się już niemogącym odżywić; który chodził jakby nie wiedział czy się rusza, mówił nie zawsze bardzo przytomnie i wiekuiście był roztargniony; który się nie gniewał, nie śmiał, nie płakał, nie cieszył i nie umiał nawet niecierpliwić; któremu z funkcyj cielesnych jedno tylko poziewanie zdawało się robić jaką przyjemność: miał zwyczaj nawet w drodze na popasach i noclegach po karczmach, gdziekolwiek się zatrzymali, zasiadać zaraz nad talią kart francuzkich, z których godzinami układał pasyanse. Milczący, zadumany, do téj pracy przywiązywał taką wagę, jakby od niéj losy państwa zawisły. Czyniło go to niezmiernie śmiesznym, a płosi ludzie albo mu się w oczy śmieli, albo wcale nie zważali na to co robił. Trafiało się sługom potrącać karty, lub zażądać na coś tego stołu, na którym się ów pasyans nieśmiertelny układał. Naówczas przeciwko swemu obyczajowi, kasztelan rzucał z gniewem karty i odchodził milczący ze wzgardą widoczną dla tych istot, które wielkości jego posłannictwa pojąć nie były w stanie. Ze wszystkich przykrostek życia, lekceważenie pasyansu było dla niego najboleśniejsze. Ilekroć żona potrzebowała go sobie zjednać, zawsze wprzódy stawała nad jego kabałą, udawała, że jéj losy niezmiernie ją obchodzą, odzywała się z półsłówkiem współczucia dla téj wielkiéj pracy męża, a kasztelan wpadał naówczas w taki humor, że już z nim można było co chcieć uczynić.
Adaś czy przez wrodzoną przebiegłość, czy przypadkiem, powziął wielkie uwielbienie dla kombinacyj kasztelana, dla zręczności, z jaką wielki kładł pasyans. Przypatrywał mu się godzinami; spytany wyznał, że nie ma dobrego pojęcia tego zadania tak wielkiego i pięknego, ale że pragnąłby bardzo zostać wtajemniczonym. Kasztelan, który się dawał ująć łatwo, obiecał mu, że gdy podrośnie, to go nauczy wielkiego pasyansu.
Ale przez to jedno życzenie Adaś stał się w jego oczach chłopcem wielkich nadziei i zdolności: obiecywało to najdowodniéj powołanie jego tak wcześnie się objawiające do kabały.
— O! — rzekł lakonicznie do żony — to chłopak! to tego — chłopak... Jak on to wie! jak on się domyśla! To może być z niego człowiek!
Na kasztelana i to już było wiele.
— Ja go późniéj nauczę pasyansu! dodał z uśmiechem do żony, która naturalnie nie mogła się nadziękować za dobroć kochanemu Jasieńkowi.
Podróż do Warszawy szła dosyć powolnie, a tymczasem Adaś rozkwitał wśród tych pieszczot rajskich, i rozbudzony do nowego życia, okazywał do niego niesłychane zdolności.
Najmniejsze słówko nie było dla niego stracone: patrzał, naśladował, domyślał się, zgadywał.
Hrabina, któréj pilno było popisać się ze swoim wychowańcem, a szczególniéj z jego nadzwyczajną pięknością, bo wówczas powierzchowność stanowiła jedną z najgłówniejszych zalet nietylko kobiety, ale nawet mężczyzny, — zatrzymała się umyślnie w Siedlcach pod pozorem odpoczynku, a jednego z ludzi posłała do Warszawy z bilecikiem do krawca Francuza, co dostarczał garderoby kasztelanowi, dając mu miarę Adasia, informacyę i żądając przygotowania dla niego kompletnych ubrań i zupełnie dworskiéj toalety. Szło jéj o to, aby się pokazał ubrany, aby ten brylant przybył w oprawie i lepiéj się wydał od razu. W istocie, potrzeba było i wdzięku chłopaka, i trafnego oka znawczyni jak kasztelanowa, aby w bardzo skromnéj odzieży przeczuć czém ma być ta istota wybrana, wydająca się dosyć dziwnie w powozie wytwornym hrabiny.
Siedząc w Siedlcach u pani hetmanowéj, hrabina niecierpliwiła się. Potrzeba było Adasia zamykać, nie wypadało go pokazywać nikomu, i dla stroju, i dla ledwie rozpoczętego wychowania. Dzień cały spędziwszy bez niego, wieczorem powracała do swojego mieszkania, i już w pokoju czekać na nią musiał chłopak, tak niecierpliwie widzieć go pragnęła... Na spędzenie dnia w samotności, zostawiono mu książek trochę niedorzecznych, łakocie i dozór daleki, ale surowy panny Pameli. Chłopak marzył o swéj pani tylko!... W wieku jego, gdy wszystko się dopiero rozbudza do życia, potężne wrażenie czynić musiała ta kobieta tak jeszcze piękna, a tak gwałtownie, namiętnie, szalenie rozkochana w wychowanku.
Powiecie może, iż namiętność taka jest niemożliwa w kobiecie wyżytéj, w sercu zwiędłém; ale wiek ów i nasz, codzień widzą podobne anomalie, które są płodem epok rozpasanych na użycie nienasyconych niczém, pragnących i rozpragnionych do końca. Co gorsza, ilekroć trafi się u człowieka ta późno rozhukana miłość dla istoty nierównéj mu wiekiem, jest ona zawsze szałem, jest rozpaczą, ale niepohamowaną ma siłę.
Jest to coś mitologicznie poczwarnego, ale tém dzikszego, że się upędza za niemożliwém. Miłość pięknéj pani miała też charakter trudny do określenia: było w niéj coś macierzyńskiego prawie, czystego, a zarazem namiętnego okrutnie, bezlitośnie. Płakała myśląc o nim, drżała i rumieniła się, gdy się przybliżał; co chwila przychodziło jéj na myśl, że traf, los, szatan, mógł jéj ten skarb odebrać, uszkodzić... Bała się, by kogo nie zobaczył, by nie pokochał; starała się dla niego być piękną, a wydawała się okropną, choć w istocie ogień, co ją przejmował, nowym otaczał ją blaskiem.
Nie było to poważne przywiązanie, zdolne do zupełnéj ofiary z siebie, ale nie była też namiętność ślepa, i serce budziło się już zdziwione miłością czystszą, silniejszą, niż kiedykolwiek doznało.
Hrabina całe godziny spędzała na rozmowach z chłopięciem. Rada mu była okazać swe przywiązanie i wstydziła się jego gwałtowności, chciała go zbliżyć i spoufalić z sobą, obawiając się tego zarazem. Często rozpocząwszy dosyć trzpiotowato i nierozważnie, piękna pani kończyła z powagą, na jaką się zdobyć mogła, ucząc go, jak się ma w świecie zachowywać, czego się chronić, czém jest życie w stolicy, jak wiele umieć potrzeba i jak należy być ostrożnym.
Adaś słuchał z zajęciem, pożerał słowa i obiecywał co chciano... Każdy wyraz otwierał przed nim nowe i nieznane horyzonty. Potrzeba było jego bystrości i usposobienia, aby z téj dziwnéj często mieszaniny czułości, szyderstw, półsłówek skorzystać. Hrabina plątała się mówiąc po polsku, mieszała nieustannie francuzczyznę, w zapale zapominała o czém mówić poczęła, wpadała we wspomnienia własne, w historye mnóztwa osób nieznanych, w epizody mniéj właściwe dla młodego chłopaka... które późniéj, opamiętawszy się, usiłowała osłonić, przybrać i na naukę moralną przemienić. Pierwszy raz w życiu będąc w takiém położeniu, uczyła się przynajmniéj tyle sama co wychowaniec od niéj.
Hrabina tak była przywykła patrzeć na świat z siebie, widzieć go w sobie i zastosowywać do siebie, tak się zżyła z tą rolą bóztwa, którą odegrywała od dzieciństwa, że z niezmierną trudnością przychodziło jéj na chwilę nawet zmusić się do zaparcia tego pieszczotliwego egoizmu. „Ja“ wytryskało z ust jéj co chwila mimowolnie.
A dzieje kobiety, były to metamorfozy jednego uczucia: tylu miała wielbicieli, tylu ją zdradziło, tylu ona zdradziła, tyle przecierpiała.
Adaś słuchał i pożerał. — Wprawdzie pod koniec dodawała zawsze, iż o tych rzeczach jeszcze mu wiedzieć nie pora, że ich jeszcze zrozumieć nie może; ale po téj poprawce wpadała znowu w błąd pierwszy, i wracała do swych powieści. Chciała, żeby ją poznał, czuła jakąś potrzebę wylania się i rumieniła się potém, i sama sobie wyrzucała, że się téj żądzy oprzeć nie mogła.
Krawiec nadworny kasztelana, Francuz Lenepreux, który miał zawsze świeżuteńko z Paryża sprowadzane garderoby męzkie wytworne, u którego ubierało się co w Warszawie było najwykwintniejszych elegantów, odebrawszy polecenie kasztelanowéj, nietylko dla tajemniczego młodego człowieka wybrał co miał w magazynie najparadniejszego, ale sam wziął konie pocztowe, zapakował pudła i pudełka, domyślił się że mnóztwo dodatkowych rzeczy potrzebować mogą, i przyleciał do Siedlec z całym zapasem, któryby dla dwóch okradzionych elegantów mógł starczyć.
Biegł dniem i nocą, i przybył, gdy się jeszcze nie spodziewano. Gdy hrabinie dano znać o tym heroicznym czynie Paryżanina, zarumieniła się z radości, klasnęła w dłonie i zawołała ściskając Pamelę, że tego nigdyby żaden krajowiec nie zrobił, że tylko grzeczny Francuz do takiego poświęcenia był zdolny. P. Lenepreux wiedział dobrze, iż mu się fatyga i usłużność sowicie opłacą.
Piękna pani kazała natychmiast przypuścić przed swe oblicze zacnego Francuza, przyjęła go najprześliczniejszym uśmiechem, uwiadomiła, że młody chłopak jest krewnym tego samego imienia, którego hrabia szczególniéj kocha i postanowił wychować, że biedne dziecię wzięte było ze wsi i potrzebuje być przyodziane od stóp do głowy, aby się mogło przyzwoicie i odpowiednio swemu nowemu położeniu pokazać w stolicy...
Francuz słuchał bardzo uważnie, seryo, domyślił się od słowa, zobaczył swego klienta, obejrzał go z głębokiém zastanowieniem, i uśmiechając się rzekł:
— Z prawdziwą przyjemnością biorę młodego panicza w ręce moje... Il y a de l’etoffe, niewielu podobnymi młodymi ludźmi pochlubić się może stolica... dla artysty un sujet pareil jest szacownym nabytkiem.
Hrabina zarumieniła się, słysząc pochwały; była cała drżąca, oddając swego faworyta w ręce p. Lenepreux’a.
Nie potrzebujemy tłómaczyć, że Francuz był artystą, że całą wielkość swojego powołania i missyi cywilizacyjnéj, jaką spełniał w Polsce; kunszt krawiecki był dlań nie prostym zarobkiem, ale wyższego znaczenia pracą, któréj lekceważeniem uwłaczać nie dał. Kto się u Lenepreux’a ubierał, musiał wiedzieć sukni znaczenie i mistrza, co ją do jego charakteru i fizyognomii zastosowywał.
Zamknąwszy się z Adasiem w osobnym pokoju, do którego zniesiono pudła, p. Lenepreux dał mu lekcyę chodu, postawy, trzymania się i ruchów, postrzegłszy zaraz, że miał do czynienia z młodzieńcem niepospolitych zdolności i przymiotów. Francuz pracował z przejęciem i wewnętrzną pociechą, bo żadne jego słowo nie szło marnie; raziła go nieco zła francuzczyzna Adasia, ale czuł w nim intelligencyę... i przebaczał mu ją wspaniałomyślnie.
Zdejmując z niego suknie, domyślił się zaraz, że nigdy innych nie nosił, i począł od zasad głównych, wykładając co, kiedy, z czém i jak nosić się powinno. Czynił to z professorskiém namaszczeniem.
Konferencya ta, prelekcya i po niéj egzamin ucznia trwały dobrych godzin kilka; ale Adaś się nie nudził, czując, że ta próba miała zeń nowego uczynić człowieka, że nie obojętne, ale pełne znaczenia było zrzucenie skromnego kubraczka szaraczkowego, a przywdziewanie odzieży zbytku, próżnowania i przepychu.
W sukni takiéj niepodobna było pracować, ani być swobodnym w ruchach: wkładając ją, wdziewało się kłamstwo; były to uroczyste obłóczyny do zakonu fałszu wielkiego świata.
Zdziwił się Lenepreux chociaż miał dosyć wysoką opinię o zdolnościach polskiego narodu, a lubił powtarzać, iż Polacy są les Français du Nord, gdy ujrzał Adasia w nowém ubraniu swobodnego, jakby się w niém urodził.
Na pierwszy raz, przenikając i to nawet, że zbyt wytworny strój razić może po nazbyt skromnym, szczególniéj oczy kasztelana, Francuz ubrał go bardzo prosto, ale z wielkim smakiem, w aksamitną suknię czarną, perłową westę i resztę stosowną. Włosy musiał mu sam jako tako przyrządzić, bo ani fryzyera, ani peruki w Siedlcach nie było.
Po przebraniu trudno było poznać Adasia, i gdy hrabina posławszy na wzwiady kamerdynera, weszła do pokoju zniecierpliwiona długiém oczekiwaniem, cofnęła się zdumiona przed tą nową dla siebie postacią.
Dla czego? bo Adaś wydał się jéj może mniéj ponętnym, mniéj pięknym niż wprzódy... tego się wcale nie spodziewała. Oczy jéj nawykły były w tych sukniach widzieć świat, co jéj serca nie nasycił, który już znała do zbytku, po którym szukała wytchnienia przy świeżym wiejskim pączku różanym... W istocie Adaś niemniéj pięknym się zdawał, ale pospolitszym: ledwie nie pożałowała, że go tak prędko przebrała.
Francuz odkrył to wrażenie przelotne w twarzy kasztelanowéj, i uczynił jéj po cichu uwagę, że musi stopniować dla młodzieńca ubranie, że ma daleko wytworniejsze, ale to nie jest właściwe w podróży.
Wpatrzywszy się weń baczniéj, hrabina znalazła wdzięk dawny w jego twarzyczce, i uspokoiła się; ale przykre jakieś wrażenie, jakby przeczucie przyszłości, pozostało w sercu. Miałże ten przeistoczony młodzieniec także przynieść jéj gorzki zawód z sobą?
Chmurna i zamyślona pożegnała Francuza, odsyłając go z rachunkami do Cabrit’a, a małym tylko prezentem zawdzięczając mu pośpiech jego. Adaś poszedł za nią do pokoju, w którym już na nich czekał kasztelan.
Rzucił i on ciekawém okiem na chłopaka, popatrzał, wziął nawet w rękę próbując przez roztargnienie aksamit jego sukni, pokiwał głową i dodał:
— Z Warszawy? paryzkie?
I na tém się skończyło, gdyż pilno mu było usiąść do pasyansu.
Hrabina przyglądała się temu dziełu rąk swoich, niedowierzając prawie wielkiéj przemianie wieśniaka na eleganta... Adaś postrzegał powoli zdziwiony, że nie czyni wrażenia, jakiego się spodziewał...
W istocie piękność jego straciła w tym stroju wyszukanym, tak jak nieraz wdzięczna wieśniaczka traci, gdy ją za panią przebiorą.
Kasztelaństwo mieli swój własny pałac w Warszawie, ale ten się restaurował, i kasztelan życzył go sobie sprzedać, bo mu zań dobrą cenę dawał jeden z bankierów stolicy; zajmowali więc najęty, pod niebytność właścicieli, pałacyk na Krakowskiém-Przedmieściu, należący do jednéj ze świeżo zbogaconych rodzin szlacheckich, która naówczas nowicyat swojego państwa odbywała za granicą.
Tu oczekiwał już na JW. Państwa marszałek dworu, uwiadomiony o ich przybyciu przez posłańca wyprawionego z Siedlec, przestrzeżony zarazem, że państwo przywożą z sobą młodego krewniaka, który ma z nimi zamieszkać. Panna Pamela, która była w blizkich stosunkach, mających się uwieńczyć dozgonnemi śluby z p. marszałkiem, napisała do niego karteczkę także pełną znaczenia, kropek, znaków tajemniczych, napomykającą o wychowańcu i rozmiłowaniu się w nim saméj pani.
Gdy powozy przebywszy ówczesny wjazd do stolicy, wcale niezachwycający, stanęły u wrót pałacu, wszystko aż do wieczerzy było gotowe na ich przyjęcie. Na kominach paliły się ognie, we wszystkich kandelabrach gorzały światła, a cały dwór w pogotowiu na usługi, rozstawiony był w podwórzu, na wschodach i po przedpokojach.
Z bijącém sercem ujrzał Adaś cel swoich pragnień, stolicę. Z daleka wydała mu się ogromną, dziwnie majestatyczną i piękną; bliżéj straszną, pełną wrzawy, odurzającą. Nieprzywykły do tego życia miast większych, tak gwarnego i ruchliwego, Adaś osłupiał; zdawało mu się, że trafić musieli na jakąś chwilę niezwykłego zamieszania. Tymczasem był to wieczór bardzo pospolity dnia powszedniego, ale na małym kawałku Krakowskiego-Przedmieścia, które przebyli nim się dostali do pałacu, powoli mijając się z mnóztwem bryk i powozów, — tyle skrzyżowało się z nimi ludzi, ekwipażów, laufrów, wojskowych, konnych, strojnych pań w kwiatach i panów w orderach i perukach, że chłopak wziął to za jakąś uroczystość, co było zwykłą poobiedniéj godziny fizyognomią.
Wśród gwałtownego bicia serca, coś mu jednak szeptało do ucha, powtarzając:
— I ty zajmiesz miejsce w tym tłumie...
Milczący, blady, pomieszany, wszedł na pokoje za kasztelaństwem nieśmiało i bojaźliwie, uśmiech tylko na ustach igrający przybraną odwagę źle starał się naśladować.
Hrabina do życia miejskiego przywykła jak ryba do wody, chciwa swego żywiołu, od chwili jak na bruk wjechała, była jakby w gorączce. Podowiadywała się już nie dojechawszy do domu mnóztwa rzeczy, których się nauczyła z jednego wejrzenia na ulicę. Mówiła, śmiała się i przeglądała we wszystkich zwierciadłach, rozpytywała marszałka domu, ludzi, przerywała opowiadania ich rozkazami, była zmieniona i ożywiona do niepoznania. Nawet czułość jéj przybrała inny jakiś charakter.
Na jutro były już tysiące projektów i użaleń na nawał oczekującéj pracy, na znużenie podróżą, na natręctwa, które ją niechybnie czekać miały.
Kasztelan, ziewnąwszy parę razy i przeszedłszy się po salonie, wyszedł zaraz do swojego pokoju, gdzie już znalazł bilecik, który go do miasta powoływał. Wymknął się po cichu i znikł niepostrzeżony. U hrabiny także leżały bilety na stole, listy z poczty, zaproszenia, pełno różnych interesów pilnych lub opóźnionych.
Adaś trochę zapomniany i smutny, stał we framudze okna, patrzał na to, i tęskno mu się zrobiło po raz pierwszy: tak się uczuł zapomnianym i opuszczonym. Dawnego życia wspomnienia opanowały hrabinę, która na chwilę straciła z oczu nawet nowego ulubieńca. Litościwa Pamela wiedząc, że tém pani swéj zrobi przyjemność, skinęła na chłopaka i wyśliznęła się z nim przez małe schodki, wiodąc go do dolnych pokoików dla niego przeznaczonych, wprost pod apartamentem hrabiny. Adaś zastał i tu gościnny ogień w kominie, lokaja we drzwiach i wszystko czego mógł potrzebować, aż do papieru, kałamarza i kilku rzuconych trafem książek.
Z pokoiku Adasia jedno tylko okno patrzało na ulicę. Pamela zainstalowawszy więźnia w jego celach zostawiła go z uśmiechem, życząc mu odpoczynku po podróży, dopóki nie dadzą znać, że wieczerza gotowa.
Adaś podziękowawszy jéj, spojrzał ledwie na przepychy otaczające go i pobiegł do okienka, przez które widać było część ulicy, oświeconéj zapaloną przed pałacem latarnią. Migały mu przed oczyma powozy przelatujące w całym pędzie, przesuwające się coraz nowe postacie, i ten kalejdoskop uliczny, który w nocy jeszcze fantastyczniejsze przybiera oblicze. Patrzał i zadumał się.
Cóż mu było? Oto nie wiedzieć dla czego ścisnęło się serce, uczuł się w tém morzu kropelką, a pycha i żądza jakaś już mu rozrywała piersi, pragnąc czegoś nieokreślonego... wielkiego...
Tymczasem na górze hrabina biegała, śmiała się posyłała; wychowaniec przyszedł jéj na myśl parę razy, spytała nawet o niego, ale uspokojono ją tém, że poszedł odpocząć na dole.
Nazajutrz potrzeba jéj coś było mieć od Łazarewiczowéj, brakło wstążek, trzeba się było rozpytać o ekwipaże, a nadewszystko przed wyjazdem z domu musiała się kogoś rozpytać, z kimś zobaczyć, aby dostać języka. Nie mogła wyruszyć, nie będąc wtajemniczoną: kto w téj chwili się w kim kocha, kto kogo porzucił, kto zdradził, kto się przemienił, kto zrujnował, przybył, wyjechał? — bo jutro musiała piękna pani na pytania przyjaciołek odpowiedzieć:
— „Ale ja wiem to wszystko!“ bo należy zawsze do dobrego tonu wiedzieć największe tajemnice.
Posłano więc zaraz najętą karetę, pochodnie i lokaja z biletem do pani de Rive.
Chociaż ta postać bardzo małą gra rolę w naszéj powieści, należy wszakże do obrazu wieku, i minąć jéj bez narysowania nie można. Musimy ją, radzi nie radzi, wprowadzić wprzód przed czytelników, nim na salon kasztelanowéj wnijdzie.
Nazwisko nic nie mówiące, bez tytułu, nie może dać żadnego wyobrażenia miejsca, jakie w społeczeństwie zajmowała osoba, zwana krótko Mme de Rive... Różnie mówiono o jéj pochodzeniu; ale z saméj rozmaitości opowiadań wnosić było można, że mgłą tajemnic pokryta była jéj kolebka. Mówiła często o Paryżu, czasem o pobycie swym w Wiedniu i Berlinie, podróżowała wiele, mąż jéj także miał jakąś zagadkową egzystencyę, i nigdy się obok niéj nie pokazywał, a w ogóle nikt prawie go nie znał.
Pani de Rive bywała u dworu, znała całą Warszawę, jeśli nie całą Polskę; przyjmowano ją wszędzie, bawiła w stolicy dla własnéj przyjemności, dla jakiegoś procesu nigdy się niekończącego, zresztą nikt nie pytał i nie wiedział dla czego. Trzymała dom nie pański, ale otwarty; dawała czasem kolacye i obiady bardzo wytworne dla niewielkiéj liczby znajomych, a wszyscy szeptali sobie na ucho imiona dwóch książąt zaprzężonych do jéj rydwanu. Jeden szczególniéj ciągnął ten rydwan aż do zdechu...
Pani de Rive mogła mieć lat dwadzieścia kilka, tych kilka dosięgało dziesięciu, i dawali jéj złośnicy bezwstydni nawet całych trzydzieści. Była maleńka, zręczna, biała jak alabaster, z czarnemi jak krucze skrzydła włosami, czarnemi ogromnemi oczyma; miała rączki przecudne, nóżkę kilkoletniego dziecięcia, głos miodowy, uroczy, śpiewała włoskie arye przedziwnie, i była niezmiernie miłą, dopóki nowego człowieka nie wplątała w swe sidła. Raz złapawszy, obchodziła się z niewolnikami swymi jak z niewolnikiem obchodzić się zwykło: komu kazała się kochać to musiał, a kto kochał, tracił rozum i wolę.
Pani de Rive nie miała nieprzyjaciół; co dziwniejsza, nie miała nieprzyjaciołek nawet: jakoś się tak urządzała, że unikała zazdrości, rozbrajała uprzedzenia i niechęci...
W dodatku była niesłychanie dowcipną, a bez żółci, i dowcip jéj był na zawołanie, jak muzyka w szejnekatrynce: pokręcić tylko było, grała ślicznie; przestać, zamilkła.
Tyle tylko daje się z pewnych źródeł o téj pani powiedzieć. Z hrabiną była naturalnie w przyjaźni namiętnéj; gdy się widzieć nie mogły, pisywały do siebie po kilka razy na dzień w mieście, a na wieś co dwa dni regularnie.
Pani de Rive nie mówiła prawie po polsku, ale to naówczas w salonach, w których język francuzki był nadzwyczaj rozpowszechniony, nie zawadzało bynajmniéj. Używano tylko polskiego języka, gdy komu nieumiejętnością jego dokuczyć chciano, naprzykład u starościny małogoskiéj, gdy przyszła pani Lucchesini; za co się ona jak za impertynencyę gniewała.... a poczciwy Niem...... musiał na klęczkach przepraszać...
Pani de Rive, rzecz prosta sama z siebie, wiedziała o wszystkiém, i dla tego do niéj najprzód posłała hrabina, zaklinając ją, aby przybyła choć na chwileczkę. Musiała się przecię dowiedzieć, co się na świecie dzieje...
Niespełna w pół godziny po odprawieniu tego poselstwa, zaturkotała kareta, zaszeleściały suknie jedwabne, i dwie serdeczne przyjaciółki rzuciły się sobie w objęcia z namiętnością niesłychaną.
— A! jakżeś ty cudownie piękna! zakrzyknęła najprzód ręce łamiąc pani de Rive. Masz więc chyba od hr. St.-Germain wodę odmładzającą!
— Chciałam ci właśnie toż samo powiedzieć — zaśmiała się hrabina. Wyglądasz jakbyś była szczęśliwa!...
— A! to twarz moja kłamie bezczelnie, a ty mi pochlebiasz niegodziwie: czuję to, żem szkaradna!... Książę nawet ostyga, to najlepszy dowód!
— O! ci mężczyźni! — odparła hrabina, — dla nich niczém są wdzięki, im potrzeba nowości.
— Ale ty! ty... jesteś mi dziwnie rozpromieniona, przerwała p. de Rive. A! czy ci serce drgnęło?
— Sza! sza! kładnąc palec na ustach, odpowiedziała hrabina. Jest to cała historya, o któréj mówić nawet nie śmiem: coś nadzwyczajnego, bajka z tysiąca nocy...
— A! to cudownie! Ja tak bajki lubię!
— I tajemnica najświętsza!
— Więc mam się nawet nie pytać?
— Masz nie pytać, lecz odgadnąć...
Dwie przyjaciołki po tym wstępie usiadły na sofie obok siebie. Podano kawę i ciastka, zaczęła się już nie rozmowa, ale co chwila wybuchami przerywane szepty.
— A król?
— Wierny... jak... jak któż? Nie mam do kogo porównać...
— Filemon...
— Filemon! tak! pasterz sielankowy! starzeje widocznie!
— A książę?
— Niepojęty! nieodgadniony!
— A Celadon i Rozyna?...
Wszyscy naówczas mieli nadawane sobie imiona romansowe, noms du guerre!
— Już się rozstali i w sposób tak głośny...
— Jak była miłość!
— Cóż z Celadonem?
— Poszedł szukać pociechy w rynsztoku...
— A Rozyna?..
— Miała ją wcześnie w zapasie przysposobioną... Kobieta, która się nie da podchwycić nieprzygotowaną!
Zaczęły się śmiać żywo i serdecznie.
— Wystaw sobie — dodała p. de Rive — Tulipan porzucił tę nieszczęśliwą Huryskę: płacze po nim i mizernieje okrutnie. Młody poseł usiłuje łzy z pięknych otrzeć oczu, ale dotąd nie spojrzała nawet na niego... Tulipan ma się żenić, il faut faire une fin.
— Mógłby to być i początek! szepnęła hrabina, — ale dla kogoż ją porzucił obrzydliwy Tulipan?
— Dla kogo? dla najszkaradniejszéj, cytrynowéj jak on, suchéj bezzębnéj wojewodziny, która się o niego niewstydliwie dobijała, choćby go miała tylko na godzinę sobie pozyskać... affaire d’amour propre.
— A dawny jéj amant w sutannie?
— O! ten w nadziei infuły dał za wygraną światu.
— Cóż robi starosta modrooki?
— Ten ma jakiegoś koczkodana na Krakowskiém-Przedmieściu, przywiezionego ekstrapocztą z Paryża.
— Cóż się tu u was dzieje!
— Nic nowego, świat stary! Ale... książę Władysław bił się z hrabią Ksawerym, — o kogo myślisz?... o aktorkę!
— To zgorszenie! ale któż zwyciężył?
— Podrapali się oba, zapito sprawę szampanem, i porzucili Florę, którą nazajutrz wziął po nich w spadku stary... wiesz, co my go nazywamy Szenapanem...
— Jakto? jeszcze mu w głowie miłostki!
— O! tylko w głowie!... odparła śmiejąc się pani de Rive.
Śmiech był zaraźliwy i trwał kilka minut; hrabina niespokojna nagle zadzwoniła. Wszedł kamerdyner.
— Prosić z dołu młodego hrabiego, co z nami przyjechał — rzekła sucho i zimno.
De Rive szybko, wielkiemi oczyma rzuciła na przyjaciołkę:
— A któż to taki?
— O! to młody dzieciak! krewny mego męża i imiennik, wieśniak, którego kasztelan uparł się wziąć na wychowanie: nudny chłopak, nieokrzesany.
Hrabina mówiła to tak chłodno, poprawiając loki przed zwierciadłem, że p. de Rive mimo swéj przenikliwości kobiecéj domyślać się nic nie śmiała.
Domawiała tych wyrazów, gdy na zawołanie ukazał się we drzwiach Adaś, ze swą pięknością wypieszczonego adonisia. P. de Rive ujrzawszy go, podniosła oczy na hrabinę, i parsknęła śmiechem stłumionym:
za jedném wejrzeniem odgadła wszystko. Kasztelanowa udała, że tego nie widzi; posadziła chłopaka przy stole, dając mu kawę, uśmiech i ciche słówko serdeczne; potém zwróciła się prawie z tryumfującą minką do przyjaciołki, która jéj szeptała do ucha:
— Otóż i po tajemnicy! odkryć ją bardzo łatwo...
— Jaką? udając zdziwienie spytała hrabina.
— O! nie kłam, boś do tego niezręczna. Taki chłopak, taki kwiatek, cherubinek, choćby był sto razy nieokrzesańszym niż ten jest, nie może być dla kobiety obojętny... to przecudny obrazek.
— Ale to dziecko!
— Dzieci wyrastają! Cicho! nic nie mów, bo nie uwierzę... tylko pozwól, żebym ci powiedziała słowo... Czy on rozumie po francuzku?
— O! rozumie i mówi już trochę.
— Chodź do okna...
Wzięły się pod ręce i pociągnęły powoli, rzucając oczyma na siedzącego Adasia; twarz hrabiny płonęła.
— A! spojrz de Rive moja! zawołała nie mogąc się powstrzymać... il est adorable!
— Cudowny! un marbre antique! Ale Julio droga, żal mi ciebie: niech cię Bóg uchowa od podobnéj miłości.
— Któż ci mówi o miłości! Kocham go prawie po macierzyńsku.
— Wstydź się! oczy twoje zadają ci kłamstwo..... Ta miłość to zguba, to śmierć dla czułego serca jak twoje... Więc przygotowałaś się na nieuchronne męczarnie?...
— Ale to dziecko! szepnęła hrabina ruszając ramionami i niebardzo wiedząc co mówi.
— Julio! posłuchaj mojéj rady: wypędź go ze swego domu. On wniesie z sobą łzy, rozpacze, śmierć: to ponętny kielich trucizny... na dnie jego — ostatnia życia kropelka.
— Tobie się śni, nie wiedzieć co! odparła kasztelanowa zmieszana, ciągle trzymając oczy wlepione w Adasia.
— Śni mi się! bodajby się nie wyśniło! sny często bywają prorocze. Śni mi się! ha! dobrze! pozwól więc, pójdę i spróbuję dla zabawy zawrócić mu głowę: co ci to szkodzi? Jam bezpieczna, bom chłodna!
P. de Rive postąpiła krok ku Adasiowi, spoglądając na przyjaciółkę, która poczynała blednąć i śmiała się sucho, gniewliwie prawie, straszno.
— Na to nie pozwolę nigdy! wybuchnęła nareszcie chwytając ją za rękę, — nie chcę tych żartów, mógłby oszaleć... Tak młody jeszcze, tak niewinny, tak prostoduszny i pełny wiary... a tyś taka Syrena!
— Cóż ci to szkodzi!
— Ale nie chcę! stanowczo odezwała się hrabina, bledniejąc coraz mocniéj, tak ją myśl sama dręczyła.
Spojrzały na siebie, zrozumiały się; dla p. de Rive nie było tajemnicy.
Chłopak tymczasem siedząc u stolika pił kawę, ale oczy jego wlepione były w tę drugą kobietę prześliczną, jakiéj jeszcze w życiu podobnéj nie widział... Przez jéj źrenice czarne, rozognione, tryskał na niego ogień, sypały się iskry.
Ta druga wydała mu się w téj chwili — któż wie! — może piękniejszą od pierwszéj. Była tak na oko młodziutka, tak wesoła, trzpiotowata, a usta jéj tak wiśniowemi uśmiechały się wargami, a czarne źrenice takim ogniem paliły, dobijały się tak chciwie i ciekawie do głębi jego serca! Zniecierpliwiony Adaś nie wiedział co począć z sobą, gdy hrabina, któréj pilno z razu było pochwalić się nim, a teraz jeszcze pilniéj go schować, szepnęła mu, ażeby szedł na dół odpocząć.
Adaś posłuszny rzucił jeszcze wejrzenie ciekawe na goniącą go oczyma małą czarodziejkę, i wyszedł strwożony a pomieszany.
Julia ścigała go oczyma także aż do drzwi, i nie uspokoiła się, aż zniknął.
Po odejściu jego padła na kanapę, jakby przebywszy wielką próbę; pani de Rive zbliżywszy się na paluszkach, pocałowała ją w czoło.
— Biedna istoto! szepnęła po cichu: ty zawsze szukasz na ziemi, czego ona ci dać nie może: — nieba, aniołów, wiekuistości uczucia, nieśmiertelności szału... A wszystko jest chwilą, kwiatem, co więdnie, promykiem, co gaśnie, piosnką, która przebrzmiewa... Im piękniejszy kwiat, jaśniejszy promień, słodsza piosenka, tém sroższy żal po nich... Dla naszego szczęścia powinnyśmy być pszczołami, i pić z każdego kielicha, ale na żadnym nie siadać... i nie kochać żadnego.
Hrabina słuchając jéj, spuściła oczy, łzy w nich błyszczały...
— Nie mów tego, odparła po chwilce. Potrzeba kochać, kochać koniecznie, bo tylko miłość jest życiem: kochać, marzyć, cierpieć, i nie ostygnąć, i nie zwątpić... nigdy.
— Jakże nie zwątpić — szepnęła Francuzka — kiedy się codzień rozbijamy o piersi bez serca, lub serca z kamienia?
— Gdzieś jakieś jedno jest dla nas przecięż: przytulić się do tego jednego i umrzeć!
— Dziecko! ruszając ramionami zawołała Francuzka: jakże mi ciebie żal! jak mi cię żal za wczasu! Próżnobyś już kłamała przedemną: ty kochasz znowu, tak jak kochałaś Alfreda... Stasia... Micia...
— Nigdy! nikogo! wybuchnęła porywając się hrabina, — to bluźnierstwo! Tak jak ja kocham dziś, raz w życiu kocha się tylko... wcześniéj, późniéj, ale raz! Tam były to próby gorzkie... to...
— A! więc się przyznajesz?
Hrabina zakryła twarz dłońmi białemi, ręce jéj drgały konwulsyjnie.
— Na Imię Boga! cicho! ostrożnie! odezwała się de Rive: ty się jutro zdradzisz sama, i staniesz celem plotek całego miasta, a w dodatku skarb ten ci wydrą okrutnice.
— Wydrą! zawołała hrabina, odsłaniając twarz nagle; nie! bo nim mi go kto pochwyci, zabiję jego... i siebie.
Gdy to mówiła, tak straszna namiętność gorzała w jéj oczach, że p. de Rive, która to wszystko na pół jeszcze żartem mówiła, przelękła się na prawdę. Wyraz jéj twarzy opamiętał Julię, która pomiarkowawszy, że za daleko zaszła, oprzytomniała nagle, i usiłowała zwrócić rozmowę na inny przedmiot; ale w ustach brakło wyrazów i myśli jéj się plątały.
Dwie przyjaciołki, wśród tysiąca wzajemnych zaklęć i przyrzeczeń dochowania tajemnicy, rozstały się pełne rozczulenia i serdecznych wyrazów.
P. de Rive wsiadła do karety, ruszając ramionami.
— Oszalała biedaczka! rzekła do siebie.
Nie ma straszniejszych pożarów w lasach, niż wtedy gdy wśród jesiennéj posuchy, ogień w nie ręka nieostrożna rzuci: naówczas płomień leci, szerzy się, pożera, niszczy wszystko, dopóki brzeg rzeki, albo go przepaść nie wstrzyma. Na wiosnę żywe soki same gaszą płomienie, walczą przeciwko sile ognia; przed zimą nie ma nic coby broniło... chyba łzy... owa ulewa, po któréj następuje zima... Takie też są namiętności jesienne, stokroć straszliwsze niż młodociane, choć od nich wstydliwsze i skryte.
Hrabina była szalona, była szczęśliwa, ale w tym szale i szczęściu jednodniowém łatwo już było odkryć nasienie rozpaczy i śmierci; namiętność była nierozsądna, potworna, bez przyszłości, — po za nią widniały już jéj koniec i skutki.
W płochéj kobiecie, przywykłéj igrać z sercem i tém co dla niéj nazywało się miłością, a było tylko pragnieniem rozrywki i chwilowego roztargnienia — poczucie prawdziwego przywiązania, nowego życia było objawem. Hrabina zdumiewała się, nie poznając saméj siebie, tak się codzień stawała mniéj śmiałą, czystszą, mniéj fałszywą, szlachetniejszą.
Dziwiło ją, że jak dotknięcie różczki cudownéj, miłość mogła ją przetworzyć i odziać tą białą szatą, któréj na sobie nie pamiętała nawet w tych latach, gdy ją człowiek z kolebki wynosi. Dla niego pragnęła się stać tak wielką, czystą, świętą, tak heroiczną. — Zkądże, spytacie niedowierzająco, taki zapał w kobiecie zepsutéj, życiem zmęczonéj i rozczarowanéj?... Zkąd?.. Serce ludzkie to bezdnia tajemnic: w najzepsutszém, jak na zgniłych kłodach obalonych drzew, rozkwitają orchidee z młodzieńczemi barwy i wonią... Braknie im zielonych liści, ale jaśnieją wszystkiemi barwami tęczy i całym zapachem raju! A im późniéj zjawiają się te cuda, tém kwiaty bujniéj strzelają ze zgnilizny. W życiu cnoty i prostoty, namiętność taka mogła się była wydać czarną, występną, poczwarną: postawiona obok przeszłości téj kobiety złożonéj z komedyi i fałszów, była jeszcze jasną i świeżą...
Julia czuła się nią szczęśliwa razem i upokorzona; czuła, że walczyć z nią nie potrafi. Nie pragnęła nic, tylko pozyskać sobie to serce młode, świeże, niezepsute, i jak ona sądziła, otwierające się uczuciu! Niestety! nie rachowała na to, że okrutna sprawiedliwość losu ciągnie zawsze człowieka powabem i urokiem ku temu, co mu ma karę za jego przeszłość wymierzyć; nie chciała zrozumieć, że chłopak, który tak łatwo, tak obojętnie porzucił rodziców dla widziadła jakiegoś świetnego losu, już miał serce przez robaka nadtoczone.
Może ta myśl przyszła jéj przelotnie, ale jak zawsze, była ślepą na to, co gotowało boleść, co ją przepowiadało. Kłamała sama przed sobą, była pewna, że gorąca jéj miłość, gdyby w téj piersi serca nawet nie było, stworzyć je musi.
Szczęśliwa była, bo życie, które już dla niéj cały powab straciło, nabrało go znowu; ale zarazem biedna, bo na téj nici pajęczéj, któréj słabość niekiedy ją przestraszała, zawiesiła ostatni skarb — a pod nim była tylko przepaść czarna. Ale się czuła odmłodzona, a młodość druga jest jak pierwsza, może więcéj niż ona, najdroższym skarbem, za który nie ma człowiek czegoby nie oddał — a! aż do wstydu, aż do godności, aż do resztki swéj duszy.
W pojęciach Julii, która postrzegłszy Adasia, widziała w nim tylko z początku ślicznego cherubino d’amore — od czasu jak go pochwyciła i uwiozła, zaszły wielkie zmiany: z głowy namiętność przelała się do serca, a serce oczyściło ją i wskazywało nowe drogi. Chciała go ku sobie przywiązać już nie temi białemi rączkami, ani tém wejrzeniem uroczém, którém pierwszéj chwili wabiła go ku sobie, ale dobrodziejstwy, ale miłością czystą i świętą, ale poświęceniem dla niego bez granic.
Osnuła więc cały plan wychowania dla ulubieńca, macierzyńskiéj troskliwości i czuwania; potém wszystkiemi stosunkami i środkami zamierzała go popchnąć na drogę urzędów, bogactw, zaszczytów, aby jéj tylko winien był wszystko, aby związany tém poświęceniem i przywiązaniem bez granic, oddał jéj siebie, swe serce i życie.
Nie wiedziała tego biedna, że dobrodziejstwa zawsze rzucają się w przepaść, a gdy po nich przejdzie ten dla kogo stały się kładką, nie ogląda się on nawet jak ją przebył... Któż kiedy o dobrém pamiętał! kogo ono przywiązać potrafiło! Dobrodziejstwo upokarza zawsze: chcielibyśmy pozbyć się nawet pamięci, żeśmy go doznali, i myśli, żeśmy czyjéjś potrzebowali pomocy. Miłość wreszcie, któréj pragnęła hrabina od niego, przychodzi jako złodziéj, niespodziewana, bezprzyczynna, nikt nie powie, którędy się wśliznęła, ani zapewni, że nie uleci: ona nie rozumuje, jest szalona, jest nielogiczna — jest... jedném słowem namiętnością... Szczęściem, zakochani wszystko umieją obracać na korzyść swoją, pozornie tłómaczyć jak pragną. Tak i tu było. Hrabina tonąc w marzeniach, nic nad nie daléj nie widziała.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.