Doktor Przybram/XVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bruno Winawer
Tytuł Doktor Przybram
Wydawca Księgarnia Bibljoteki Dzieł Wyborowych
Data wyd. ok. 1924
Druk Drukarnia „Rola“ Jana Buriana
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XVI.
EPILOG.

Nie piszemy tu „Pamiętnika starej panny“ i nie będziemy szukali mozolnie pointy efektownej. Życie ma mniej fantazji od autorów filmowych i wybiera sobie epilogi skromne i przyzwoite.

Mieścina Westeros, do której udać się musimy niezwłocznie na czas krótki razem z „profesorem Lambertem“ i jego żoną, przypomina do złudzenia — zimą oczywiście — jakiś wyrób cukiernika: mocno lukrowany piernik, porcję lodów śmietankowych, tort kremowy. Na dachach domów leżą nieprawdopodobne, puszyste zwały białego śniegu, — ten śnieg niepokalany pokrywa też ulice, płoty, drzewa, tworzy i poprawia architekturę, podpierając każdy murek zawadjackiemi skarpami.
W tym właśnie śniegu tytłał się wielki nasz uczony od rana. Jasnowłosa Nelli była jego cierpliwą nauczycielką. Uczyła go jeździć na nartach, pokazywała mu jak się steruje bobsleighem, asystowała przy jego pierwszych krokach na tafli lodowej, pokrywającej grubą warstwą jezioro.
Profesor żył, jak sztubak na wagarach, jego zmęczone oczy wypoczęły w łagodnym półmroku, policzki nabrały rumieńców, krew żywiej krążyła w żyłach i nowe światoburcze plany rysować się już poczęły w wyobraźni.
Wieczorami — po dniu pełnym trudów — chodzili do kawiarni miejscowej. Nazywała się dosłownie „salong“ i nie różniła niczem od bawialni w domu zamożnego aptekarza na prowincji. Jakieś mereżkowane serwetki i patarafki na stołach, pluszowe meble pod ścianami, fotografje i lustra na ścianach. Pijali poncz szwedzki na rozgrzewkę i rozmawiali przeważnie o rzeczach sportowych.
W tym właśnie „salongu“ poznali młodzi państwo Lambertowie człowieka, który dziwnym zbiegiem okoliczności nazywał się — Olafson. Nie był genjalnym uczonym, jak ów z filmu, nie wymyślił nowego pierwiastku i nie leczył nim ludzi.
Był to poprostu malarz-pejzażysta i miał twarz indyjskiego kacyka. Czasem aż zdziwienie ogarniało widza, że władze mogły wydać temu plastykowi metrykę na nazwisko pospolitego Olafsona, zamiast mu wpisać w tej rubryce do pasportu: Jastrzębie Oko, Orli Nos, Żylaste Ramię, Ścięgno Tygrysa.
Olafson negował zajadle nową erę, erę „fosforów“ i „zimnych płomieni“. Malował stale pejzaże sielskie, obrazki z dalekiej przeszłości: pastuszek pasie krowy przy świetle lampy łukowej, dziewczyna w chacie robi robótkę przy żarówce „Tungsram“.
Polubił ogromnie „profesora Lamberta“, przyrządzał mu grog według własnej recepty i bawił go rozmową o sztuce, przyczem wymyślał na czem świat stoi największemu złoczyńcy w dziejach, wandalowi i barbarzyńcy, Przybramowi.
— Ten człowiek zabił kulturę! — wołał, waląc żylastą pięścią w stół. — Zabił malarstwo! Dawniej, profesorze, tu stałem ja, tu był krajobraz, z tej strony padało światło a z tamtej był cień. To proste, prawda? Teraz niema cienia na świecie! Tu coś świeci, tam się coś pali, wszędzie bliki, wszędzie coś jaśnieje i coś promieniami tryska! Rzeźbiarz nie może modelować, artysta nie wie, gdzie ma stanąć. Bryły niema, przyroda jest płaska, sztukę djabli biorą. Świat parszywieje, giniemy. Jeszcze jeden Przybram, panie profesorze Lambert, a wystawy trzeba będzie zwinąć, muzea zamknąć, obrazy olejne przedystylować na tłuszcz i smary.
Nie umiemy już patrzeć, nie czujemy perspektywy. Gdzie jest różnica między pierwszym planem i ostatnim? Gdzie są walory kolorystyczne? Los się nade mną znęca i wsadził mnie — głową naprzód — w te podłe czasy, w których pływam jak zdechła mucha w donicy zsiadłego mleka...
Gdyby nie obecność Nelli (kacyk był ogromnie kurtuazyjny dla dam) profesor nasłuchałby się jeszcze potworniejszych rzeczy o sobie. Ale i tak miał za swoje.
— Mówią — perorował Olafson, — że to Prometeusz współczesny! Brednie! Prometeusz był typkiem pożytecznym, wiedział, co robi — to był Grek! A ten — wiecie, co on robi?! zaciera kontrasty! Tak, moi państwo, zaciera kontrasty! Niema dziś różnicy między dniem i nocą, tak jak niema oddawna różnicy między królem i pastuchem, jenerałem i odźwiernym, kobietą i mężczyzną. Ubieramy się w te same głupkowate marynarki, strzyżemy jednakowo włosy, nosimy jednakowe brechesy. Świt już niczem się nie różni od zmierzchu, poniedziałek od wtorku, królowa Madagaskaru od telefonistki.

Mówiłby jeszcze długo i często w ten sposób, ale zdarzyło się któregoś dnia, że otrzymał nadspodziewanie pewne większe zamówienie. Był to okres, kiedy poczęto stosować nellity w farbiarstwie. Powstały — głównie dzięki pracom Fiszla w Trieście i prof. Morrisa w Pasadenie — płynne barwniki świetlne.
Głośna fabryka Karmana przysłała Olafsonowi pudło nowych farb gratis, z prośbą o łaskawą opinję i z zapewnieniem, że będzie pierwszym artystą na kontynencie, który większy obraz temi zimnemi płomieniami wykona.
Olafson przestał przychodzić wieczorami do „salongu“. Zamknął się w pracowni, ćmił fajkę, pracował jak wyrobnik. Jego dzieło („Sąd bogów olimpijskich nad Prometeuszem“) otrzymało w dwa tygodnie potem, jak wiemy, wielką nagrodę imienia Huberta Przybrama na wystawie paryskiej. Odtąd Olafson malował wyłącznie nellitami.
Jego „świetliste krajobrazy“ i dziś jeszcze są poszukiwane przez znawców, ale wówczas miały sukces i rozgłos wręcz niebywały.
— Widz olśniony — pisze krytyk „Art décoratif“ Raçiongère — staje przed tym pejzażem, jakby przed oknem ciemnego pokoju, oknem, którego okiennice się rozwarły, odsłaniając widok na podwórko zalane słońcem! Nie znamy w historji malarstwa i t. d., nie wyobrażamy sobie i t. d., coby przodkowie nasi i t. d. Jakież perspektywy dalekie i t. d., jakie możliwości i t. d. Witamy etc. Objawienie etc.[1].
Bylibyśmy i my szczerze zachwyceni powodzeniem Olafsona, gdyby nie pewna okoliczność niepokojąca. Artysta nietylko malował nellitami Przybrama, ale coraz częściej zabierał na dalekie spacery jasnowłosą Nelli tegoż Przybrama...
Przechadzali się — coraz dłużej. Aż wreszcie — z jednego z takich spacerów nie wrócili wcale do Westeros. Malarz przekonał uroczą, piękną kobietę, że nie może marnować życia w ponurem i ciemnem miasteczku północnem.
— Ziemia błyszczy od świateł — mówił, — promienne słońce nowej ery wzeszło nad światem i już nie zajdzie. Nie może najcudniejsza z kobiet kryć się, jak puszczyk, w tej zaśnieżonej dziupli, nie ma moralnego prawa! I dla kogo się tu poświęcać? dla tępego profesora botaniki?...
Wyruszyli na południe, pozostawiając Przybrama w „zaśnieżonej dziupli“.
Cóż — żaden z ludzi wybitnych nie miał szczęścia w pożyciu małżeńskiem: ani Sokrates, ani Molière... I, gdyby ktoś z życzliwych zwrócił Hubertowi we właściwej chwili uwagę na to powszechne prawo przyrodnicze, może — mówimy może, bo za autorytet w sprawach erotycznych się nie uważamy — może ocaliłby od zagłady jeden z największych talentów naukowych? Kto wie?
Dalsze dzieje Przybrama toną w mroku faktów niesprawdzonych. Ślad po nim zaginął. Skórzana torba, którą skrzętnie przechowuje archiwum w Trieście, nie zawiera probówki Nr. 13. Jedni mówią, że twórca sypkiego światła brał udział — jako Dr. Chlusky — w piątej wyprawie na Mont Everest, inni, że jako obserwator Knoll zginął w śniegach podbiegunowych razem z ekspedycją Sygurdsena...
Tak czy owak nic — powiedzmy to głośno i wyraźnie — nie może usprawiedliwić Larousse‘a, który całe życie tego człowieka zbywa lakoniczną, bezbarwną wzmianką:
Przybram H. I. Urodził się w roku 1898, um. 1945? Odkrył zimne płomienie (ob. tamże) w roku 1937...
To stanowczo za mało! Zważmy, że żywot ludzi wyjątkowych jest zawsze pouczający, — aczkolwiek, oczywiście, nie jest bajką wierszowaną, z której wyciągać należy morały i tanie nauki dla użytku codziennego. Dalecy jesteśmy od tej myśli. Na krótką jednak apostrofę pozwolić sobie musimy:
Rzesze i pokolenia szaraków — tak uczą poważni historycy — żyją poto, żeby raz na stulecie wydać wreszcie jednostkę wyjątkową. Jesteśmy — my, pospolitacy — jak gromada naiwnych dzieci, którą ktoś wpuścił do ciemnego, strasznego, tajemniczego pokoju. Dopiero genjusze, ludzie dorośli, wskazują nam drogę ku wyjściu, drogę ku światłu, borą nas za rękę, abyśmy nosów o meble nie porozbijali.
Niestety, owa banda niesfornych dzieci coraz częściej, wszczynając niesamowity wrzask i tumult, przeszkadza w pracy umysłowej ludziom dorosłym. Nasza pogarda i nasze uwielbienie, nasze akty oskarżenia i nasze okrzyki entuzjazmu są przeważnie równie głośne, jak nietaktowne. To też takich ludzi dorosłych jest wśród nas coraz mniej. Nasze ustawy pasportowe i nasze egzaminy szkolne, nasze giełdy, teatry, dzienniki, sądy, urzędy, granice, kobiety, przepisy etyczne sprzyjają znacznie więcej rozwojowi idjotów, niż Przybramów.
Może dlatego zginął przedwcześnie obserwator Knoll (recte Dr. Chlusky, recte Pospiszil, recte Mindsenthy).
Nie spieszmy się z wykradaniem światła bogom. Czekajmy, aż to uczyni kto inny.



WAŻNIEJSZE ŹRÓDŁA.

Gautsch „Theoretische Grundlagen der Przybram-Ersheinungen“ (Lipsk, 4 tomy).
Flips „A practical Przybramist“ (Londyn, broszura).
Haricot „La decouverte Przybram — une invention française?“ (Paryż, 1939).
Ciepichałł „O gwałtownej potrzebie pomnika ku czci Przybrama w Samborze“ (Złoczów, 1950).
Dałbybóg i Obyś „Życiorysy sławnych ludzi“.





  1. p. również Raciągeur „Peinture“, t. 3.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Bruno Winawer.