Doktor Przybram/XIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bruno Winawer
Tytuł Doktor Przybram
Wydawca Księgarnia Bibljoteki Dzieł Wyborowych
Data wyd. ok. 1924
Druk Drukarnia „Rola“ Jana Buriana
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIV.
UCIECZKA (da capo).

W dwa czy trzy dni po otrzymaniu listu z Wiednia — późną nocą — dyrektor Przybram wezwał do swego samotnego pokoju Fiszla. Był ubrany w szary garnitur podróżny, pakował jakieś przedmioty do małej, starej wyświechtanej torby skórzanej.
— Słuchaj, Fiszl — rzekł, zamknąwszy drzwi na klucz. — Niczemu się nie dziw, nie stawiaj mi żadnych pytań. Odpowiadaj mi zwięźle, krótko, rzeczowo. Czy ja mam jakie pieniądze? Własne, zarobione, uczciwe?
Fiszl otworzył oczy szeroko, ale się pohamował.
— Pan ma, prócz stałej pensji, piętnaście procent akcyj „Solid-Light“. Ile to jest warte — obliczyć trudno, bo tych papierów, mimo szalonego popytu, niema w obiegu giełdowym. Wiem tylko tyle, że niedawno za trzy stare papierki z „pierwszej“ emisji, które się odnalazły gdzieś pod szafą w hoteliku „Bristol“, boy hotelowy otrzymał 75 tysięcy dolarów. Założył sobie własną restaurację.
— Dobrze. Przyślesz mi niedużo, kilka takich akcyj do Wiednia — hotel „Hammerand“. Dalej! Czy ja mogę otrzymać jakiś glejt, jakiś list żelazny, jakiś dokument taki, żeby mi wolno było jechać, kędy zechcę, pójść, gdzie nogi poniosą, żeby mi wolno było, jak średniowiecznym włóczęgom, wałęsać się po drogach publicznych? maszerować, nie rozbijając — w zamyśleniu — łba o słupy graniczne?
— Nie żyjemy, niestety, w średniowieczu, dyrektorze. Pan musi mieć legalny pasport... Może pan jeździć jako Nberto di Capodistria, jako Dr. H. I. Przybram, przemysłowiec, urodzony w Samborze... Wreszcie jako Hubert Przybram, obywatel honorowy miasta Chrzanowa...
— Na nic! Na nic! — jęczał mistrz.
— Hm... Możemy panu ostatecznie wyrobić pasport fałszywy. W naszym warsztacie triesteńskim jest pewien szofer, łudząco do pana podobny. Pospiszil...
— Wyrobi mi pan cztery różne pasporty. Na nazwisko Pospiszila, Odstrczila, Harun al Raszyda i Oesztergoem-istenem-gödölö. Cel podróży: — gwiazdozbiór Kassjopeja.
— Dobrze.
— Zaraz, zaraz! Chwileczka! A gdybym się chciał ożenić?
— To jeszcze bardziej komplikuje sprawę. Nowożeniec nie może się legitymować jako Oesztergoem-Gödölö. Żaden urzędnik nie wpisze pana do ksiąg stanu cywilnego. Oni mają za małą pensję, jak na taką kolosalną ilość liter... Będą robili trudności...
Nazajutrz pociągiem popołudniowym Przybram wyjechał w kierunku na Udine-Tarviz.
Aż do stacji Wiener-Neustadt wszystko szło pomyślnie, po stronie włoskiej był Pospiszilem, po stronie austrjackiej Odsrczilem. Ale w Neustadt poznała go gromadka inteligentnych subjektów handlowych, którzy już zdążyli gdzieś w kinie obejrzeć sensacyjny dodatek nadprogramowy „Przybram przy pracy“.
Zaczęła się niepokojąca bieganina po korytarzach wagonu, ktoś ustawicznie odsuwał drzwi przedziału, zaglądał, uśmiechał się życzliwie — jacyś ludzie szeptali ustawicznie: „der Erfinder, der Prschibram, der moderne Prometheus“.
A kiedy wreszcie pociąg pospieszny przyozdobiony szyldzikami: Roma — Bologna — Ferrara — Venezia — Wien Sbf. wtoczył się, sapiąc i pogwizdując, na stację Wiedeń — Dworzec południowy, okazało się, że cały peron, wszystkie poczekalnie, cały plac przed dworcem — wybrukowany jest literalnie głowami ludzkiemi. Tłum przerwał oddawna wszelką komunikację kołową: tramwaje stanęły i dzwoniły bez przerwy rozpaczliwie choć bezskutecznie, samochody furkotały i dudniły w miejscu, nacierając odważnie na żywy zwarty mur, opasłe konie policyjne miotały się jak w gorączce. Jakaś deputacja z orkiestrą dętą utorowała sobie drogę do wagonu pierwszej klasy i kiedy nieszczęśliwy Przybram stanął wreszcie na stopniu — ze swą starą torebką skórzaną w ręku — bluznął raptem z mosiężnych trąb uroczysty marsz powitalny, a z tysięcy piersi ludzkich jakiś wrzask nieopisany. Zaniesiono wynalazcę do samochodu, szarpano na nim ubranie, wydarto mu z rąk — na pamiątkę — stary zielony, filcowy kapelusz. Gdyby nie ostra szarża policji konnej, jego auto nie dowiozłoby go żywcem do hoteliku Hammerand.
Tu zresztą cała historja powtórzyła się ab ovo. Tłum w mgnieniu oka zapełnił wszystkie ulice przyległe aż do Ringów włącznie. Straż bezpieczeństwa próbowała wykopać jakieś ścieżyny w tej plastycznej masie żywej, ale sprawiało to takie wrażenie, jakby ktoś czerpał wodę sitem albo dziurawą śluzą chciał zagrodzić rzekę.
Przybram wydłubał nieduży otwór w firance, zasłaniającej jego okno w apartamencie na pierwszem piętrze, i patrzał z przerażeniem na placyk przed hotelem.
Był osaczony, uwięziony. Nie było cienia nadziei, żeby mógł wyjść na miasto odszukać Nelli, pomówić z nią serdecznie, we cztery oczy, wyjaśnić nieporozumienia...
Co chwila pukał ktoś do jego drzwi. Dyrektorowie podupadłych teatrów żądali od niego, żeby ratował Sztukę, żeby przyszedł dziś na spektakl i podniósł przez to frekwencję, towarzystwa naukowe prosiły go o cykl odczytów, towarzystwa filantropijne o datek. Drużyny sportowe mianowały go w ciągu godziny członkiem honorowym piętnastu różnych zrzeszeń lekkoatletycznych, jacyś krawcy błagali go, jak o zaszczyt, o pozwolenie wzięcia na poczekaniu miary i wykonania dlań gratis garnituru wizytowego. Pisma ilustrowane domagały się fotografji z podpisem i aforyzmem, pisma codzienne prosiły o wywiad. Gazety drukowały w wydaniach specjalnych grubym drukiem, na pierwszej stronicy, co będzie dziś robił o dziewiątej, o trzeciej, o piątej, dokąd się uda na obiad i dokąd na kolację.
Człowiek normalny, kiedy wybije jego godzina i przyjdzie nań chwila odpowiednia, biegnie do pierwszej lepszej kwiaciarni, nabywa bukiet róż albo fijołków i z tym bukietem tudzież z sercem, mocniej kołatającem w piersiach, idzie, gdzie trzeba i tam się oświadcza, całując w rękę, kogo należy. Przybrama nieprzeliczony tłum odprowadzał do kwiaciarni, jacyś reporterzy biegli przed nim i za nim, jakieś damy wyrywały mu kwiatki z bukietu, zostawiając mu — dla własnych jego celów matrymonjalnych — kilka drutów, bibułkę i oskubane łodygi.
Po wielu nieudanych próbach i bezowocnych wysiłkach Przybram postanowił oświadczyć się telefonicznie.
Pewna — starsza już dzisiaj — panienka z centrali, która zgodziła się łaskawie na udzielenie nam kilku niezbędnych informacyj, nie przypomina już sobie, niestety, dokładnie tej rozmowy Huberta z Nelli. Wie tylko, że usłyszała krótkie, nieśmiałe „Tak“ — poczem trzeba było włączyć natychmiast międzymiastową — Triest, redakcję „Neue Freie Presse“ i austrjackie prezydjum rady ministrów.
Po pewnym czasie znów nawiązano na chwilę rozmowę miłosną, ale włączyła się do niej „American United Press“ i Powszechne Towarzystwo Elektryczne.
I znów ktoś komuś powiedział: pokochałem (łam?) cię od pierwszej chwili — i znów wdarła się w ten dwuśpiew Filja wschodnio-europejska zakładów „Przybram Light Co.“, Towarzystwo transportowe „Cosoulich-Line“ i „Saturday Evening Post“.
Kilka bardzo ważnych szczegółów zawdzięczamy natomiast konduktorowi wagonów sypialnych na linji Wiedeń — Berlin.
— Poznałem go odrazu — mówi ten człowiek, — aczkolwiek młode małżeństwo podróżowało incognito, jako pan inżynier Odstrczil z żoną (przedział Numer 3, środkowy).
Usiedli, pamiętam, w wagonie restauracyjnym; on nie odrywał od niej oczu, nie patrzał ani na ludzi ani nawet na krajobraz i szeptał głosem ciepłym, przyciszonym, ale wyraźnie:
— Jesteś promienna, Nelli, ale nie będę cię tak nazywał. Ja, który byłem wielbicielem słońca, wyznawcą płomienia i ognia, uciekam dziś od światła, jak ptak nocny, jak puhacz, sowa i nietoperz. Prawdę mówił Geza. Z naszych odkryć, z naszych marzeń, z naszych snów fantastycznych ludzie robią natychmiast piłę drewnianą. Zobaczysz — w Berlinie, na stacji Zoologischer Garten, stoją już pociągi z lokomotywami, wybejcowanemi jaskrawym zimnym płomieniem. Pan zawiadowca ma mundur, impregnowany nellitami i tryska mocnem zielonem światłem. Tragarz kolejowy wędruje, jak nieduży słup niebieskiego ognia, kaski policjantów świecą mocniej, niż ongi reklama dużego kinematografu. Na naszą cześć podpuszczą z Tempelhofu całe stado gorejących ptaków i wysypią na bruku Potsdamer Platz‘u płomiennemi sześciometrowemi głoskami słowa: Hoch Przybram! Nawet lift-boy będzie miał czapkę, przenicowaną poprostu z reflektora latarni morskiej...
Nie dziw się więc, kochana moja, że nie wiozę ciebie do krajów słonecznych na jasny brzeg i do Hiszpanji. Znienawidziłem światło i uwielbiam mrok. Pojedziemy na północ.
Jest pod Stockholmem mieścina Westeros. Istniała tam dawniej wielka fabryka elektro-techniczna, która już dziś — oczywiście — oddawna zbankrutowała. Mieszkańcy owego Westeros złorzeczą mi i poprzysięgli sobie, że nigdy szczypty sypkiego światła do swojej gminy nie sprowadzą. Pojedziemy tam do nich. Spędzimy wśród tych ludzi szczęśliwych, którzy jeszcze wieczorami przy idyllicznej lampie elektrycznej siadują, nasze miesiące miodowe. Nikt nas nie pozna. Mam w zapasie zupełnie nowy, nieużywany pasport na imię nauczyciela botaniki, prof. Ludwika Lamberta. Będziemy jeździli na nartach i lepili bałwana ze śniegu. A wieczorami... Noc! Rozumiesz, Nelli? Zupełna czarna, ciemna noc, choć oko wykol! Niebo, jak olbrzymia kopuła z czarnego węgla! Rozumiesz, Nelli, całą rozkosz tych słów! Wyobrażasz sobie taki widok? ciemno, ciemno, ciemno... tylko tam, w oddali, lampa łukowa mruga, pali się nikły reflektorek na 20 tysięcy świec...
Widzimy z tych zdań, że mistrz przewidział właściwie wszystko, prócz jednej rzeczy: w Berlinie entuzjazm wzrósł do takich rozmiarów, że zatarasował zupełnie nowożeńcom drogę do miasta!
Ich wagon skierowano z dworca Anhalckiego na dworzec Poczdamski, a z Poczdamskiego zwekslowano ich znów na Alexander-Platz. Nie było rady! Na wszystkich tych stacjach gromadziły się natychmiast takie zapory z wiwatujących tłumów, że Przybram, w obawie o swą jasnowłosą Nelli, nie wysiadł wcale z pociągu...
A jednak — mimo to powszechne i nagminne delirium — wypuszczono już wtedy pierwsze zatrute strzały z kołczanów. Nie chcemy tu nikogo oskarżać, ale pióra, grubo wyzłocone przez towarzystwa i koncerny elektryczne, ślizgały się już po papierze, szkicowały pierwsze artykuły: „czy nasz system nerwowy wytrzyma tę powódź świetlną?“ „O zwiększeniu się ilości samobójstw pod wpływem fosforów Przybrama“, „Co mówi psychjatrja o białych nocach?“, „Freud a Przybram“, „Nellity a historja“.
— Nie wiemy — pisał jeden z poczytnych dzienników, — kto się podczas pamiętnych rozpraw w sądzie wiedeńskim więcej przysłużył ludzkości — prokurator czy obrońca... Obawiamy się, że cokolwiek za wcześnie, niestety, wypuszczono „wynalazcę“ z więzienia...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Bruno Winawer.