Doktor Przybram/XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bruno Winawer
Tytuł Doktor Przybram
Wydawca Księgarnia Bibljoteki Dzieł Wyborowych
Data wyd. ok. 1924
Druk Drukarnia „Rola“ Jana Buriana
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XII.
SOLID LIGHT C-o, TRIEST—PORTOROSE.

Nie możemy tu, niestety, opisywać szczegółowo dalszego przebiegu wypadków. Musielibyśmy przytoczyć cały rocznik New-York-Times‘ów, streścić dodatki nadzwyczajne Neues Wiener Journal‘u, przedrukować wywiady, studja, artykuły wstępne, artykuły finansowe prasy całego świata i feljetony satyryczne Wiadomości Literackich.
Zajęłoby to — nawet gdybyśmy chcieli użyć petitu — 250 tomów in folio, a i wtedy jeszcze większą część cennego materjału trzebaby było przenieść do suplementu.
Poprzestańmy zatem na suchem, sumarycznem wyłuszczeniu faktów.
Zaraz nazajutrz po posiedzeniu sądowem odbyła się w zamkniętej sali skromnego hoteliku „Hammerand“ (w pobliżu Burgu) pierwsza narada, w której wzięli udział panowie Morris, Young, Mac-Cormick, Howard i Kamillo Castiglioni. Postanowiono zaraz na miejscu rzucić do pieca „pierwszą emisję“, wydrukowaną ongi przez Gezę Nirensteina. Postanowiono też utworzyć nowe towarzystwo akcyjne, do którego przystąpili Morgan, Rockefeller, David Strauss i Kamillo Castiglioni (w imieniu „Banca Commerciale-Toeplitz“). Pierwsza (właściwie druga) emisja — siedemset pięćdziesiąt tysięcy dolarów.
Przybram siedział podczas sesji na miejscu honorowem, w fotelu, oparł głowę na ręku, mrugał zaczerwienionemi powiekami i nie brał zupełnie udziału w rozmowie. Pobyt w więzieniu stanowczo podkopał jego zdrowie. Czuł jakiś dojmujący ból w kości czołowej, raziło go światło dzienne, cyfry i sumy oszałamiały go i teraz tak samo, jak dawniej.
Na pytania finansistów dawał odpowiedzi zupełnie niedorzeczne i kiedy naprzykład przedstawiciel Banca Commerciale zagadnął go, ile, zdaniem wynalazcy, wyasygnować trzeba na budowę fabryki oraz zakup terenów — wymienił sumkę tak drobną, że zebrani długo nie mogli powstrzymać się od śmiechu.
Ożywił się dopiero, kiedy poruszono sprawę siedziby nowego Towarzystwa.
— Triest! — rzekł stanowczo. — Pirano! Tam po raz pierwszy w życiu widziałem słońce południowe. Chciałbym z okien pracowni móc spojrzeć na mego przyjaciela, Tartiniego, muzyka, który tam stoi na rynku, wykuty z kamienia. Ten skrzypek mi pomagał w doświadczeniach.
Finansiści, po krótkiej dyskusji, doszli do wniosku, że projekt wynalazcy tym razem nie jest śmieszny. W martwej wtedy zatoce Triesteńskiej można było nabyć tereny za bezcen, a komunikacja doprawdy nie była najgorsza, zwłaszcza, że można było odrazu, za stosunkowo niewielką sumę, zakupić na rzecz nowego przedsiębiorstwa wszystkie statki, należące do „Cosoulich-Line“.
W pół godziny później Kamillo Castiglioni połączył się radio-telefonicznie z Triestem i zarezerwował dla fabryki pustkowia, położone u wylotu ulicy Viale Venti Settembre, w dzielnicy Chiadino. Jednocześnie nabyto na pracownię naukową zaciszną willę San Lorenzo w Portorose.
Pełny tytuł nowego przedsiębiorstwa brzmiał: Przybrams Solid Light Co, Trieste-Portorose. Cel: fabrykacja sypkiego światła. Dyrektor naczelny: Hubert I. Przybram. Wicedyrektor: Joseph E. Howard. Członkowie zarządu: Young (grupa Rockefellera), Mac-Cormick (grupa Morgana), Kamillo Castiglioni (bank Toeplitza).
Na odpowiedzialne stanowisko dyrektora warsztatów zaawansował — tego się domagał Przybram — trzeciorzędny mechanik z podejrzanego kina, Fiszl.
Co dziwniejsza — ten wybór był — jak się okazało — wprost klasycznym przykładem jasnowidzenia. Mały Fiszl, abiturjent dwóch klas gimnazjalnych w jakiejś brudnej mieścinie galicyjskiej, przejdzie do historji jako jeden z najciekawszych talentów naukowych swego czasu. To on wynalazł para-nellit i jemu zawdzięczamy płynne światło krystaliczne.
Człowiek ten posiadał właściwie tylko jedną wadę: zaraz pierwszego dnia, kiedy los uśmiechnął się do niego, mały, czarny mechanik wprost z podartej, zatłuszczonej zielonej bluzy roboczej wpadł w inną ostateczność. Pobił rekord wszechświatowy Jacquesa Pipera! Owijał się w surowe jedwabie i wzorzyste batiki, zawiązywał na chudej szyi krawaty i szale, którym równych nigdzie dotąd nie widywano na tym globie. Perfumował batystowe chustki nardem i mirrą, wydobytą z grobowca faraonów.
Mimo to oddał niepożyte zasługi przy budowie i organizacji warsztatów.
Nie można było pojąć doprawdy, jakim cudem ten czarny, kędzierzawy chłopak już po tygodniu rozmawiał świetnie z robotnikami włoskimi, ba! kłócił się z nimi, jak przekupka.
Nie można było dociec, kiedy właściwie nauczył się terminologji naukowej, gdzie posiadł sztukę orjentowania się w zawiłych rysunkach technicznych. Dyskutował nieraz z takim mistrzem, jak Howard i — rzecz zdumiewająca — Amerykanin, przemyślawszy sprawę na nowo, prawie zawsze przyznawał mu słuszność. A już wręcz niesamowita była jego zdolność manewrowania subtelnemi przyrządami optycznemi, które sprowadzano od Zeissa z Jeny i od Hilgera z Londynu. Po raz pierwszy w życiu widział spektroskop eszelonowy Michelsona, a już w trzy dni później meldował Przybramowi, mieszając do terminów technicznych solecyzmy lwowskie:
— Ta przysłali taki jeden drabinkowy interes z Londynu. Ta ja jego pionowo — on nic. Ja jego poziomo — on nic. Myślę ja sobie: to ty, batiaru, tak? Ta ja go wykręcił na sto osiemdziesiąt stopni — teraz takie spektrum daje, że narody klękajcie. Może pan dyrektor zaglądnie?
Wszystko wiedział, wszystkie plany umiał na pamięć i wszędzie go było pełno: w willi San Lorenzo zakładał przewodniki elektryczne, w Trieście doglądał robót budowlanych, na tarasie w parku montował przyrządy optyczne.
Rola owego człowieka nigdy należycie oceniona nie będzie. Jemu przedsiębiorstwo zawdzięcza co najmniej połowę sukcesu i bez niego nie doszłoby do skutku.
Przybram bowiem w owym czasie wpadł w apatję zupełną. Przesiadywał po dniach całych na „molo“ w Portorose, nad zatoką, patrzył krótkowzrocznemi oczyma, które mu kazano przysłaniać żółtemi szkłami, na gładką taflę morza, na jasny klosz nieba i obracał wciąż jedną myśl w wycieńczonym mózgu: Nelli, Nelli, Nelli...
Już po kilku miesiącach, dzięki wytężonej pracy Fiszla, Howarda, dzięki pomocy profesora Morrisa, który nadesłał z laboratorjum swego w Kalifornji cały transport świetnie wykonanych, chemicznie czystych pół-preparatów, można było przystąpić do syntezy na większą skalę.
Pierwsze zapotrzebowanie nellitów nadeszło, dziwnym trafem, z Berlina.
Aerodrom w Staaken zażądał 100 kilogramów substancji świecącej. Chodziło o to, żeby pokryć nią skrzydła aparatów lotniczych.
Sądzono, słusznie zresztą, że promieniujące płatowce zwiększą bezpieczeństwo komunikacji powietrznej.
Kiedy już „sypkie światło“ w dostatecznej ilości dla tego celu wyprodukowano, Fiszl, po naradzie z Howardem, postanowił nie transportować tej masy koleją, ale, odwrotnie, zażądał przysłania aparatów lotniczych do Portorose.
Pewnego też dnia nad cichą zatoką, nad spokojną, błękitną równią Adrjatyku zafurkotało nagle w powietrzu dziesięć srebrzystych, aluminjowych aparatów Junkersa. Wielkie te białe ptaki okrążyły spokojnie i pewnie mieścinę Pirano i po krótkiem wahaniu, otrzymawszy sygnał radiotelefoniczny z willi San Lorenzo, skierowały się ku południowi i spoczęły bez szwanku na łąkach pod Santa Lucia.
Zmobilizowano natychmiast cały personel fabryczny, zaalarmowano centralę w Trieście i wszystkiemi dróżkami lądowemi, wszystkiemi statkami lokalnemi jęły napływać szare bataljony robotnicze do błogosławionej, słynnej z zefirów łagodnych i drzew oliwkowych miejscowości na półwyspie Istrja.
Przez trzy dni dygotały dynamomaszyny, syczały łuki elektryczne. Proszkowano „fosfory“ w wielkich moździerzach, stapiano i przetapiano porcje nellitów.
Wielkie skrzydła aparatów trzeba było odjąć, pokryć je warstwą sypkiego światła i znów zmontować, poddawszy je uprzednio działaniu słońca.
Przez ten czas wieść o decydującym eksperymencie rozeszła się szeroko po świecie. Trzeba było skonsygnować całą załogę wojskową prowincji Venezia Giulia i tę część Włoch otoczyć kordonem, aby powstrzymać tłumy ciekawych. Wydano przepisy stanowcze i ostre. Coraz jakiś natrętny aparat lotniczy, albo motorówkę, wypełnioną dziennikarzami i reporterami, strzały armatnie z fortecy „Polveriera“ ostrzegały, że żartów niema i że nadmierną ciekawość można przypłacić życiem. Sprawozdawcy prasowi prawie wszystkich dzienników świata biwakowali w mieścinach przyległych: Laura, Padena, S. Antonio, Buje, Umaga. Nawet członek zarządu, Kamillo Castiglioni, nie mógł już dotrzeć do San Lorenzo i został zatrzymany w Miramar.
W Sobotę, dnia 15-go sierpnia, o godzinie 11-ej wieczorem zdjęto wielkie czarne płachty i drewniane „formy“, okrywające aparaty Junkersa, poczem w jednej i tej samej chwili dziesięć płatowców wzbiło się wzwyż...
Nie stać nas doprawdy na styl dość podniosły i dlatego oddajemy tu pióro w godniejsze ręce.
„Widok był niezapomniany, jedyny — pisze Zbigniew Uhodnik-Ciepichałł, poeta i sprawozdawca lwowskiego „Słowa Polskiego“. — Dziesięć gorejących orłów, dziesięć ogromnych, nadnaturalnych, apokaliptycznych robaczków świętojańskich, dziesięć słońc rozpalonych jęło krążyć nad nami!
Zdawało się, że jakaś katastrofa grozi światu, serca, zdjęte lękiem, biły na alarm, ludzie mieli wrażenie, że samo niebo nad Baja di Portorose rozżarzy się do czerwoności i spłonie za chwilę, jak bibułkowy lampion chiński, na który padł płomień świecy. I dopiero uczeńsi musieli tłumaczyć naiwnym: panie! to bezpieczniejsze od papierosa! to można śmiało dotknąć ręką! To są przecież zimne płomienie Przybrama! Zaiste człowiek, który tego czynu dokonał...“
Człowiek, który tego czynu dokonał, szanowny panie Ciepichałł, siedział w najciemniejszym pokoju willi San Lorenzo, a jego wargi spieczone gorączką, poruszały się jednostajnie, rytmicznie: Nelli, Nelli, Nelli...
W tym samym czasie aparaty telegraficzne całego świata stukały bez przerwy, spienione maszyny drukarskie ciężko dysząc pluły ostatniemi białemi szmatami papieru:

„ŚWIECĄCE PTAKI NAD WENECJĄ!“
„JARZĄCA ŁUNA ZIMNEGO ŚWIATŁA NAD TRIESTEM!“
„TĘCZE PRZYBRAMA NAD ALPAMI!
„PŁOMIENNE PŁATOWCE MIJAJĄ GRAZ!“ „BIAŁA NOC W SEMMERINGU!“
„ZIMNE PŁOMIENIE NAD WIEDNIEM!“

Ogniste żórawie ciągnęły na północ tą samą prawie drogą, którą niedawno odbywał — ciupasem — ich twórca... Tylko poziom był tym razem o kilkaset pięter wyższy.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Bruno Winawer.