Doktor Przybram/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bruno Winawer
Tytuł Doktor Przybram
Wydawca Księgarnia Bibljoteki Dzieł Wyborowych
Data wyd. ok. 1924
Druk Drukarnia „Rola“ Jana Buriana
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VII.
PIENIĄDZE.

Gruby Geza Nirenstein słów na wiatr nie rzucał. Zakasał rękawy i wziął się do dzieła. Już raniutko, zaraz po zabiegach kuracyjnych, wtaczał się do pokoju Przybrama, budził go i prowadził na odległe spacery, gdzie sapiąc i stękając, chodził po leśnych ścieżkach, ważył się na wagach decymalnych, jadł śliwki i roztaczał coraz to nowe plany finansowe.
Na tych spacerach porannych poznał Przybrama z szeregiem ludzi o bardzo dziwnych nazwiskach: Engelbert, Tucholski, Waldemar Kischke, Benno Barmé, Leo Bocian, radca Persicaner. Panowie ci rozprawiali żywo, mówili przeważnie skrótami, rzucali nieraz kilka liter od niechcenia — w rodzaju G. m. b. H., albo A. G., albo trzy D. — i wpadali raptem w taki szał dyskusji z tego powodu, że jeden drugiemu wyrywał guziki od marynarki. W ich rozmowie wypływał często niejaki Kamillo Castiglioni — miał to być stryj Jamesa. Panowie ubolewali nad tem, że się wyrzekł bratanka i że grosza na „zimne płomienie“ nie da. Na pewniejsze interesy nie chciał dać gotówki, cóż dopiero na taki!...
Po dłuższych naradach, które się odbywały na ławce pod strzelnicą, na trawniku pod placem tennisowym i w kawiarni, pod pawilonem orkiestry — Nirenstein postanowił wydrukować pakę barwnych papierków z nagłówkiem angielskim: Przybram-Solid-Light-Co. i z tekstem węgierskim, zupełnie niezrozumiałym. Na tych papierach podpisał się sam, jako Geza Nirenstein, kasjer.
Przybram, utartym zwyczajem, pod słowem Zarząd umieścił Arpada von Mindsenthy.
— Był to, uważa pan, profesorze, lotnik w służbie austrjackiej, oficer — tłumaczył mu Geza. — Nie mógł przeżyć tego, że mu kazali chodzić po ziemi. Pofrunął, po raz ostatni, coś tam przekręcił w motorze i spadł w górach pod Semmeringiem. Zabił się i teraz mu wszystko jedno, czy bierze udział w naszej operacji finansowej, czy nie.
Pod słowami Komisja Kontroli podpisał ten druczek również Jamés Castiglioni. Nirenstein zalecał mu gorąco, aby J było o ile można podobne do K i pozwolił tylko na tę jedną literę imienia. Kiedy owe blankiety — przypominające cokolwiek kolorem i wyglądem papier „Rigolo“, używany w medycynie — były gotowe, Geza kazał je przysłać do pokoju Przybrama[1].
— Proszę policzyć — mówił. — Jest wszystko. Co do nogi! 10 tysięcy sztuk „pierwszej emisji“. Teraz to podzielimy na dziesięć paczek, zalakujemy, zapieczętujemy i — niech czeka na odpowiednią okazję. Nie można się gorączkować! Klisze kazałem oczywiście rozbić.
Po tak uciążliwej pracy całodziennej należała mu się chwila wytchnienia. Obejmował tedy wieczorem komendę nad całą gromadką i, przypomniawszy sobie raptem, że mu lekarz przepisał dietę, prowadził towarzystwo drogą okólną do baru, gdzie wystrzegał się tłuszczów i rzeczy mącznych, jadł owoce i popijał je napojami kwaśnemi. Nad Przybramem czuwał, jak starsza dama, która w świat wprowadza młode dziewczę. Udzielał mu rad, sapał, wzdychał i ze łzą w oku patrzał na bladego docenta:
— Pakuj pan, profesorze. Jedz pan „melbę“ i śledzia w garniturze — w pańskim wieku nic panu zaszkodzić nie może. Isztenem, żebym ja tak mógł! Mnie już nawet wątróbki nie wolno — buljon, barszczyk, herbatka! Powiedz pan sam, czy warto żyć?
Razu pewnego — siedzieli właśnie w loży „Tabarin-Chat noir — trojga imion — Maximu“ muzyczka rzępoliła dyskretnie najnowsze paso-doble, kapelmistrz podszedł w lansadach, aż do ich stołu i, dla uczczenia wybitnych gości, smyczkował im tuż nad uchem — razu pewnego Przybram skorzystał z tej okazji, że Nelli i James produkowali ku zdumieniu obecnych jakieś niebywale sprężyste i zawikłane pas foix-trottowe i rzekł do Nirensteina:
— Muszę się panu zwierzyć z pewnej troski, dyrektorze.
— Słucham, drogi profesorze, słucham. O co chodzi?
— Mam, krótko mówiąc, wyrzuty sumienia. Nic nie robię, jem, śpię, piję, strzygę się, golę, kąpię, palę cygara, wydaję niesamowite pieniądze. Przecież tak nie można!
— Dlaczego?
— Bo ktoś zato musi przecie płacić. Ktoś — jak mówi Szekspir — musi czuwać, kiedy ja drzemię. Tak jest — kogoś oszukuję... I co mnie najwięcej gnębi: oszukuję panów, ludzi miłych, kulturalnych, ludzi, którzy mi zaufali. Narażam na wydatki pana, panie dyrektorze, i Jamesa. Żyję z cudzych funduszów...
Geza poprawił serwetę, która znów w sposób zatrważający sunęła razem z kieliszkami i filiżankami w jego stronę.
— Omyłka, łaskawy profesorze, omyłka. Jest wręcz przeciwnie: To my od dłuższego czasu żyjemy z pańskich funduszów.
— Z moich? Przecież ja nic nie mam!
— Owszem! Miał pan pomysł kapitalny, pomysł jak złoto: Przybram-Solid-Light-Corporation! Trzeba to było tylko odpowiednio zrealizować i pieniądze są. Tysiąc akcyj już wkręciłem Csillagowi, pięćset Hufnaglowi... Powiem panu w tajemnicy, że wszystko świetnie poszło, „Przybramki“ są notowane w Wiedniu, na czarnej giełdzie...
— Dobrze! A jeżeli mi się odkrycie nie uda? Uprzedzam, że w nauce nigdy, do ostatniej chwili, absolutnej pewności mieć nie można. Jeżeli to wszystko spali na panewce — co wtedy? Za czyje pieniądze ja tu spijam szampana, kawę i likiery, u kogo zaciągnąłem dług na te pończochy jedwabne i pumpsy lakierowane, kto mi pożyczył na fryzjera, krawat, palto gabardinowe? Za czyje pieniądze jadłem dziś kolację?
— Za czyje? Odpowiem panu pańskiemi słowami: w handlu nigdy absolutnej pewności mieć nie można! Do ostatniej chwili! Może to są oszczędności wdowy po cesarzu chińskim, a może przepijamy właśnie gażę clowna cyrkowego. Handel, to niesłychanie skomplikowany interes. Ktoś tam wreszcie na końcu wpada — tu pan ma zupełną rację? — ale kto? Niewiadomo.
— Panie Nirenstein, ja nie chcę narażać na zawód ani clowna cyrkowego, ani nawet wdowy po cesarzu chińskim! Chcę dać ludziom rzecz solidną, pewną... Ale pozwólcie mi pracować! dajcie mi przyrządy! dajcie mi piec Moissana!
— Piec Moissana? — ździwił się Nirenstein. — Pomówmy otwarcie, profesorze. Pan doprawdy chce się smażyć przy kuchni i robić wynalazki na ten upał? Niech mi pan wierzy — jestem starszy, mam większe doświadczenie od pana — to jest panu zupełnie niepotrzebne! Wynalazki? Po co? Czy to daje szczęście? Pamiętam pierwsze gramofony. Ja latałem słuchać, moja narzeczona... Dziś — niechbym ja go gdzie spotkał w ciasnej ulicy, tego wynalazcę! Albo telefon — Co o tem kiedyś pisali! Telefon! Zbliżenie, porozumienie, zbratanie ludzkości — zawracanie głowy. Ludzie gadają te same głupstwa, co i dawniej, tylko zapomocą elektryczności.
— Jeżeli pan w moją ideę, w pracę mego życia nie wierzy, panie Nirenstein — więc poco ja tu jestem? Co oznaczają te napisy na akcjach?
— Napisy na akcjach, jak wogóle wszelka literatura, mają swoją własną prawdę, niezależną od życia. Utworzyliśmy spółkę, napisaliśmy: Tow. akc. Sypkie światło — odtąd „sypkie światło“ istnieje, bez względu na to, czy pan je odkrył, czy nie. Pan może być bardzo daleki od tego odkrycia — a akcja poleci do góry, pan może być tuż przy samem odkryciu — a akcja poleci na dół. Ten papier żyje sobie na własną rękę, niezależnie od pana, — to jest objekt handlowy. Tysiącom ludzi może dać szczęście, tysiące ludzi może zrujnować. Ale poco tu piec Moissana? W Paryżu cieszyły się swego czasu olbrzymim sukcesem akcje kaukaskich kopalń naftowych „Maikopp“. Ani takie nazwisko nie istnieje, ani takiej miejscowości niema na Kaukazie, ani nafty niema w Maikopie, ani Maikopa w nafcie... A popyt był! Co to ma do rzeczy?
Geza Nirenstein mówiłby napewno jeszcze dłużej, bo lubił tego rodzaju tematy zasadnicze, ale zagłuszyły go nagle huczne oklaski. James był tego wieczoru w natchnieniu i zaimprowizował zupełnie nową figurę w foxtrocie. Chwycił wiotką danserkę wpół (Nelli w ciemnej, lśniącej, obcisłej sukni wyglądała doprawdy jak smukły, czarny kwiat, jak wcielona przypowieść o grzechu i jak wyśniona przez malarza współczesna kompozycja muzyczna) i oprowadzał ją w triumfie po sali krokiem torreadora, krokiem zdobywcy, krokiem, który zresztą przeszedł do literatury fachowej (p. Femina, 1926, Nr. 3, str. 120 i 121). Przyczem kucał stale na prawej nodze, a natomiast zamaszyście wyrzucał lewą.
Nelli siedziała już na kanapce w loży, a brawa grzmiały wciąż jeszcze. Jakiś młody entuzjasta przysłał jej w hołdzie bukiet fiołków, który mu natychmiast odesłano z powrotem. Była stanowczo królową wieczoru i to ją usposobiło figlarnie. Zaprosiła Przybrama do tańca.
Prywatdocent udał się z tą cudną, jasnowłosą boginką na wywoskowaną posadzkę, między tłum, miotany drgawkami shimmy, i tu wykonał ku ogólnemu zadowoleniu kilka niezręcznych obrotów. Był wzruszony przytem, jak nigdy, obejmował ją, muskały go jej włosy, widział tuż przy twarzy jej twarz zarumienioną, widział jej obnażone ramiona. Zapomniał o rozmowie z Nirensteinem, o pracy naukowej, o niedawno odkrytym fenomenie „świecącego serca“. Oddałby był wogóle całą wiedzę przeszłych i przyszłych pokoleń, całą optykę i elektronikę, za jedną jedyną umiejętność: stawiania nóg w ten sposób, żeby nie trafiały na stopy tancerki i wykręcania korpusu w lewo tak, żeby nie uderzał o inne pary, o łokcie, żebra i plecy.
Przybram, zachęcony pochwałą, wyciął hołubca i skoczył z rozmachu równemi nogami na stopy jakiejś korpulentnej damy, która odrabiała co wieczór przepisaną ilość turów z porady lekarza. Dama kwiknęła z bólu głosem tak przeraźliwym, że pośpieszono jej z pomocą od stolików sąsiednich. To wywołało znowu pewne zamieszanie wśród par wirujących — na środku sali utworzył się spory zator, ludzie mówili coś, gestykulowali i wyrażali się naogół dość nieprzychylnie o talentach towarzyskich Huberta.
Najgorsze, że nawet martwe przedmioty szydziły z niego, światła elektryczne kręciły się przed nim w koło, a żyrandol jeździł, jakby go kto raptem na karuzelu zawiesił.
Dopiero Nelli wyprowadziła go za rękę, jak zbłąkanego chłopca, z tego oszołamiającego zbiegowiska, posadziła przy stole i kazała mu się napić wina na otrzeźwienie.
I wszystko minęłoby spokojnie, gdyby się Castiglioni nie uparł, że on zapłaci za rachunek. Wyjął z bocznej kieszeni banknot: pięć funtów angielskich — położył to na tacy i zażądał reszty. Wyfraczony kelner ukłonił się grzecznie, zabrał banknot i poszedł. Po chwili przyszło ich dwóch — kłaniali się jeszcze uniżeniej, oglądali papier pod światło, przewracali go z lewej strony na prawą i z prawej na lewą...
— Pan markiz daruje. Mimo najszczerszej chęci — nie możemy przyjąć. W gazetce miejscowej było już ostrzeżenie... Wiemy, że to jest dobry pieniądz, ale nie mamy pewności. Ktoś puszcza w obieg fałszywe pięciofuntówki. Proszę, niech pan markiz sam przeczyta. Tu jest nawet rysopis tego indywiduum.
Przybram chwycił gazetę i czytał:
„Brunet, szczupły, wzrost 1 m. 77, wąsy przystrzyżone. Elegancki — lakierowane kamasze, długie włosy, garnitur „marengo“.. Akcent słowiański“.
Geza zajrzał mu przez ramię, nałożył binokle... zmrużył lewe oko...
Przy wyjściu z baru, poklepał docenta łagodnie po plecach.
— No, widzi pan. Co to jest sława? Tydzień temu nikt pana nie znał, dziś są już o panu artykuły w prasie.





  1. „Contorno storico di Solid-Light Co.“





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Bruno Winawer.