Doktór Pascal/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Doktór Pascal
Podtytuł Powieść
Wydawca Red. tyg. "Romans i Powieść"
Data wyd. 1894
Druk Drukiem A. Pajewskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Docteur Pascal
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.

Tego dnia stara pani Rougonowa, przychodząc do Soulejady, spostrzegła Martynę w ogrodzie warzywnym, zajętą sadzeniem porów; skorzystała ze sposobności, podeszła ku niej z zamiarem porozmawiania i wydobycia z niej objaśnień i wskazówek, zanim do domu wejdzie.
Czas upływał, pani Felicyta była mocno zmartwiona tem, co nazywała ustępstwem Klotyldy. Czuła doskonale, że bez niej nigdy nie dojdzie do posiadania na własność owych akt nieszczęsnych. Ta mała gubi duszę swoją, zbliża się do Pascala od owego czasu, gdy go pielęgnowała w chorobie, i teraz się tak psuje szalenie, że już jej od owego czasu nawet w kościele nie widziano. To też babka powraca do pierwszego swojego zamiaru:
oddalić ją, potem opanować syna wtedy, kiedy będzie sam, samotnością swoją osłabiony. Kiedy jej nie mogła namówić, aby pojechała z bratem, pani Rougonowa namiętnie się oddała myśli wydania jej zamąż i chciałaby zaraz, choćby nazajutrz, rzucić ją na szyję doktorowi Ramond, niezadowolona z tych ciągłych opóźnień. I przybiegła właśnie tego popołudnia, gorączkowo rozpalona potrzebą przyśpieszenia tego wszystkiego.
— Dzień dobry, Martyno!.. Jakże się tu macie?..
Służąca, klęcząc z rękami, pełnemi ziemi, podniosła twarz bladą, którą od słońca osłaniała za pomocą chustki, zawiązanej na czepcu.
— Tak, jak zawsze, proszę pani, powolutku.
I zaczęły gawędzić. Pani Felicyta obchodziła się z nią jak z osobą zaufania godną, służącą przywiązaną, dziś już do rodziny należącą, której można wszystko powiedzieć. Wypytywała więc ją o wszystko i chciała się dowiedzieć, czy doktór Ramond nie był przypadkiem dziś rano. Owszem, był, ale z pewnością mówiono tylko o rzeczach zupełnie obojętnych. Wtedy matka rodu wpadła w rozpacz, gdyż wczoraj jeszcze sama widziała się z doktorem, i on się jej zwierzył z cierpienia swego i zmartwienia, że nie dostaje tak długo odpowiedzi ostatecznej, i pragnie chociażby tylko stanowcze słowo Klotyldy uzyskać. To przecież tak dłużej trwać nie może, trzeba tę dziewczynę zmusić do jakiegoś wyraźnego postanowienia.
Zbyt delikatny jest!.. — zawołała. — Ja mu sama mówiłam i wiedziałam dobrze, że przyjdzie dziś rano, ale nie będzie miał odwagi postawić stanowczych wymagań.. Ale ja się już muszę w to wmieszać... Zobaczymy, po czyjej stronie będzie przewaga i czy ja jej nie zmuszę do tego, żeby wreszcie powiedziała, co zamierza.
Potem, uspakajając się nieco, dodała:
— Mój syn już przecie chodzi na własnych nogach i nie potrzebuje jej przecie.
Martyna, która wróciła do swego zajęcia przy porach, złamana we dwoje, na te słowa odrazu się wyprostowała.
— A!.. co to, to święta prawda!..
I na twarzy jej zużytej trzydziestoma latami służalstwa, płomień się jakiś zapalił. Była to dla niej krwawiąca się rana, od chwili, gdy jej pan zaledwie tolerował jej obecność przy sobie. Przez cały czas choroby odsuwał ją od siebie, przyjmując jej usługi coraz mniej i w końcu zamykając przed nią drzwi swego pokoju. Miała ona głuche przeczucie tego, co się dzieje, instynktowna zazdrość serce jej szarpała, w uwielbieniu jej dla pana swego, którego rzeczą była bezmyślną od tak długich już czasów.
— To święta prawda, że panienka tu wcale niepotrzebna!.. Już ja na usługi panu wystarczę!..
Wtedy ona, tak zwykle dyskretna, zaczęła mówić o swoich zajęciach w ogrodzie, powiedziała, że znajduje jeszcze czas sama na sadzenie jarzyny, dla oszczędzenia kilku dni roboty i płacy najmowanemu na dnie ogrodnikowi. Bezwątpienia dom jest duży, ale jak komu praca nie wróg, to przecież dać sobie może radę ze wszystkiem. Potem, gdyby panienka sobie pojechała, albo z domu odeszła, toby zawsze przecież była jedna osoba mniej do obsłużenia. I oczy jej mimowolnie i bezwiednie błyszczały na samą, myśl tej wielkiej samotności, tego wielkiego szczęścia w spokoju, jakiby nastał po tym wyjeździe.
Przyciszonym głosem mówiła dalej:
— Będzie mi to bardzo przykro, bo i dla pana zapewne samego byłaby to wielka boleść. Nigdy nie byłabym przypuściła, że kiedykolwiek będę tak pragnęła tego rozłączenia... Ale, proszę pani, ja sobie myślę tak samo, jak pani, że to jest konieczne, bo ja się bardzo boję, że się ta panienka w końcu zupełnie zepsuje i że to będzie jeszcze jedna dusza Boża która pójdzie na zatracenie!.. Ach!.. smutne to jest... o!.. smutne, serce mi od tego się ściska... aż się boję, żeby mi nie pękło!..
— Są tam pewno oboje na górze, nieprawdaż? — rzekła pani Felicyta. — Pójdę ja tam do nich i już to biorę na siebie, żeby ich zmusić do skończenia z tem raz nareszcie.
W godzinę później, gdy wracała z góry, znalazła Martynę jeszcze na kolanach, wpół złamaną, wśród ziemi miękkiej i pulchnej, kończącą sadzenie. Na górze, od pierwszych słów, gdy tylko opowiadać zaczęła, że się widziała z doktorem Ramond i że on niecierpliwi się, niepewny swego losu, ze ździwieniem zobaczyła, że Pascal potakuje jej gestem. Był poważny bardzo, kiwał głową, jakby przyznawał, że ta niecierpliwość wydaje mu się zupełnie naturalną. Klotylda sama przestała się uśmiechać i zdawało się, że jej słucha z uszanowaniem i uległością. Ona jednak okazywała pewne ździwienie. Dlaczegóż tak nalegają na nią?.. Mistrz oznaczył datę na drugi tydzień miesiąca czerwca, ma ona zatem przed sobą duże dwa miesiące czasu.. czegóż od niej chcą? Przy pierwszej sposobności pomówi o tem z Ramondem. Małżeństwo, to jest rzecz tak poważna, że należałoby przecież pozwolić jej namyślić się, zanim przyjmie stanowcze zobowiązanie.
Zresztą mówiła to wszystko z właściwą sobie miną osoby rozsądnej wielce i mającej najlepsze chęci zdecydowania się na coś z pewnością. I pani Felicyta musiała zadowolić się tem przekonaniem, iż oni oboje widocznie pragną gorąco, aby sprawy te miały rozwiązanie jaknajrozsądniejsze.
— Prawdę mówiąc, zdaje mi się, że to rzecz skończona — oświadczyła. — On, o ile sądzić mogę, nie stawia żadnych przeszkód, ona zaś chce tylko pokazać, że nie robi tego naprędce, w porywie jakimś, jak panna, która pragnie wybadać się do głębi duszy, zanim przyszłość życia swego ustali... Pozostawiam jej jeszcze ty dzień do namysłu.
Martyna, siedząc na piętach, wpatrywała się w ziemię spulchnioną, a twarz jej cień jakiś przechodził.
— Tak, tak — szepnęła półgłosem — panienka rozmyśla bardzo od jakiegoś czasu... Spotykam ją po wszystkich kątach, gdzie się tylko ruszę. Mówi się do niej, to nawet nie odpowie człowiekowi. Tak zupełnie, jak ludzie, u których się na ciężką chorobę zanosi i którzy mają takie oczy, jakby wewnątrz siebie patrzyli... Dzieją się jakieś rzeczy dziwne.. O!.. zmieniła się ona bardzo.. bardzo się zmieniła...
I, uparta w pracy, bezmyślnie prawie wróciła znowu do swoich porów, gdy tymczasem pani Rougonowa, nieco uspokojona, szła sobie do domu, pewna, jak mówiła, małżeństwa tego.
Zdawało się w istocie, że tak Pascal, jakoteż i Klotylda, uznawali małżeństwo to za rzecz postanowioną, nieuniknioną. On już z nią więcej o tem wcale nie mówił; rzadkie aluzye, jakie się do tego pomiędzy nimi zdarzały w rozmowach codziennych, nie budziły niepokojów i niechęci, tylko było tak, jak gdyby te dwa miesiące, które przeżyć mieli jeszcze ze sobą razem, nie miały się skończyć nigdy, jak gdyby to była wieczność, której końca nie dostrzegali. Szczególniej ona patrzyła na niego z uśmiechem, na później odkładając wszystkie kłopoty i postanowienia co do przyszłości, z jakimś gestem niewyraźnym, zdającym niby wszystko na samo życie, dobroci i radości pełne.
On, uzdrowiony, odzyskiwał siły z każdym dniem i nie doświadczał smutków, tylko wtedy, gdy powracał do samotności, do swego pokoju wieczorem, wtedy, kiedy już ona spać poszła. Wtedy mu się robiło zimno, dreszcz go przejmował na myśl, że nadejdzie niebawem epoka, w której będzie on zawsze sam. Czyżby to była starość rozpoczynająca się, która go temi dreszczami wstrząsa. Wydawało mu się to, jakby w dali jakaś kraina ciemności, w której wszelka energia i siła rozkładać się musi. I wtedy żal, że nie ma żony, że nie ma dziecka, buntem go napełniał i serce mu ściskał bólem niewypowiedzianym.
Ach!.. dlaczegóż on nie żył życiem zwykłego człowieka!.. Bywały noce, w których przeklinał naukę, bo oskarżał ją o to, że pochłonęła najlepsze chwile jego męzkości Pozwolił się pożreć pracy, która mu wydarła mózg, zjadła mu serce, strawiła muskuły. Z całej tej namiętności w pojedynkę, zrodziły się tylko książki, papier zaczerniony, który kiedyś zapewne wiatr rozwieje, zimne kartki, od których palce mu sztywnieją, gdy je otwiera. I nie ma gorącej piersi kobiecej do przytulenia do swojej piersi i nie ma miękkich włosów dziecka do ucałowania!..
Zył sam, sam jeden w lodowatem swojem łożu, łożu uczonego, i tak też umrze sam!.. Czyż istotnie przyjdzie mu tak umrzeć samemu?.. czyż nie zazna szczęścia, jakiego używa najprostszy tragarz, najnędzniejszy furman, co tam oto przed szynkiem stoi i z bicza trzaska?.. Ale musi się śpieszyć, bo niezadługo minie już zupełnie czas. Cała jego młodość nieużyta, wszystkie żądze odpychane i nagromadzone przypływały mu napowrót do żył w falach wzburzonych. Przysięgał sobie, że jeszcze kochać będzie, że odżyje dla wyczerpania namiętności, których nie wypił, dla zakosztowania wszystkich, zanim zostanie starcem. Zastuka do wszystkich drzwi, po drodze przechodniów zatrzymywać będzie, przetrzęsie miasto i pola!..
Potem, nazajutrz, gdy się obficie zlał zimną wodą i wyszedł ze swego pokoju, cała ta gorączka upadała, palące obrazy nikły, zapadał na nowo w swoją zwykłą naturalną nieśmiałość. I znów potem, nocy następnej, obawa samotności rzucała go w taką samą bezsenność, krew się w nim rozpalała i powtarzały się te same rozpacze, te same bunty, to samo pragnienie, które na setki sposobów powtarzał i zmieniał, żyć i nie umierać, póki się nie zazna kobiety.
Podczas tych nocy gorących, z oczyma, szeroko otwartemi w ciemności, toż samo marzenie, ciągle mu się powtarzało. Dziewczyna bezdomna przechodziła drogą, dziewczyna dwudziestoletnia, cudownie piękna i dziewczyna ta wchodziła i klękała przy nim z uwielbieniem i uległością w niego wpatrzona i on ją poślubiał. Była to jedna z tych pielgrzymek miłości, jakie się spotyka w historyach starodawnych, która drogą, przez gwiazdę jakąś wskazaną, przyszła, aby wrócić zdrowie i siły pewnemu staremu królowi, bardzo potężnemu, sławą okrytemu. On był tym królem starym, i ona go uwielbiała i sprawiała ten cud, iż dwudziestoma latami swemi jemu młodość wracała. Wychodził z jej objęć tryumfujący, odnajdywał wiarę, ufność w siebie i odwagę do życia.
W jakiejś biblii starej z piętnastego wieku, którą posiadał, ozdobionej naiwnymi rysunkami na drzewie, jeden go obraz szczególniej zajmował i zachwycał: był to stary król Dawid, wchodzący do swojej komnaty z ręką, opartą na obnażonem ramieniu młodej sunamitki, imieniem Abizaig. I czytał tekst na stronnicy obocznej: „Król Dawid, zestarzawszy się, nie mógł się rozgrzać, chociaż go przykrywano mocno. I wtedy słudzy jego rzekli mu: Wynajdziemy młodą dziewczynę niewinną dla króla i pana naszego, aby pozostawała w obecności jego, aby zabawić go mogła i aby, śpiąc obok niego, rozgrzewała króla i pana naszego.“ Szukali więc po wszystkich ziemiach izraela dziewicy, któraby była młodą i piękną, i znaleźli sunamitkę imieniem Abizaig i przywiedli ją do króla. Była to dziewica wielkiej piękności, sypiała ona przy królu i służyła mu...“
Ten dreszcz starego króla czyż to nie jest ten sam dreszcz, który teraz jego przejmuje, gdy się kładzie do łóżka sam pod ponurym i ciężkim sufitem swego pokoju?.. I dziewczyna bezdomna, idąca drogą, ta pielgrzymka miłości, którą mu jego marzenie sprowadza, czyż to nie jest sunamitka imieniem Abizaig, czcią pobożną dla niego przejęta i jemu uległa, namiętna uczennica, oddająca się cała mistrzowi swemu, dla jego jedynie dobra?
Widział ją ciągle tu, jako szczęśliwą niewolnicę, unicestwiającą się dla niego, uważną na wszelkie jego pragnienia, piękną pięknością tak wspaniałą, że wystarczała na ciągłą radość jego, słodką słodyczą tak niezrównaną, że czuł się przy niej jakby zlany cały wonnościami niebywałych rozkoszy, zapachów pełnych. Potem, przerzucając czasami ową biblię starożytną, napotykał i inne obrazy, wyobraźnia jego gubiła się wśród tego, za mgłami czasów zagubionego świata patryarchów i królów. Jakaś wiara w długowieczność człowieka, w jego siłę twórczą, w jego wszechwładzę nad kobietą... Te nadzwyczajne opowieści o mężach stuletnich, zapładniających jeszcze żony swoje, przyjmujących do łoża swego służebnice swoje, przygarniających młode wdowy i dziewice, przechodzące drogą!..
A więc Abraham stuletni, ojciec Izmaela i Izaaka, małżonek siostry swojej Sary, pan wszechwładny uległej swej służebnicy Agary... A więc rozkoszna idylla Ruth i Booza, młoda wdowa, przybywająca do kraju betleemskiego podczas żniw jęczmienia, która pewnej nocy gorącej kładzie się u nóg pana, który rozumie, jakie prawa zdobyć ona żąda, i poślubia ją, jako krewny przez alianse, wedle prawa. A więc cały ten wolny poryw narodu silnego i żywotnego, którego dziełem było zdobycie świata całego, ci mężczyźni o męskości nigdy niegasnącej, te kobiety, wiecznie płodne, ta ciągłość uparta i mnożna rasy, pośród zbrodni, cudzołóstw, kazirodztw, miłości szalonych po za granicami wieku i po za granicami rozsądku. I marzenie jego, wobec tych starych rycin naiwnych, przybierało nakoniec formy rzeczywistości. Abizaig wchodziła do jego smętnej komnaty, którą rozświetlała i cudownemi przepełniała woniami, otwierała ramiona swe obnażone, swe objęcia niczem nie przysłonięte, boską nagość swoją i obdarowywała go królewską młodością swoją.
Ach!.. ta młodość!.. żądza młodości całą jego istotę szarpała!.. Na schyłku życia to namiętne pragnienie młodości było niejako buntem przeciw groźbie wieku, rozpaczliwem żądaniem powrotu wstecz, rozpoczęcia na nowo!.. 1 w tej potrzebie wznowienia życia były nietylko u niego żale pierwszych chwil szczęśliwych, nieoceniona wartość godzin, w przeszłości zamarłych, którym wspomnienie tyle uroku dodaje, ale była stanowcza chęć używania teraz już całą pełnią zdrowia swego i sił swoich, aby nie stracić ani jednej rozkoszy kochania. Ach! ta młodość, jakżeby on pragnął przeżyć ją powtórnie, jakieżby chciał mieć jeszcze zęby, żeby ją całą zjeść i całą wypić aż do dna, zanim starość nadejdzie! Wzruszenie głębokie go przejmowało, gdy oczyma wspomnień widział się młodzieńcem dwudziestoletnim, wysmukłym i silnym, jak młody dębczak, gdy się sobie przypominał pięknym, świeżym, z zębami, jak perły białymi, z włosami, jak krucze skrzydła czarnemi! Z jakimże gorączkowym zapałem czciłby te dary natury, tak dawniej wzgardzone, gdyby mu je cud jakiś powrócił!.. A młodość u kobiety!.. Młoda dziewczyna, przechodząca zdaleka ulicą, wstrząsała nim do głębi i jakieś nieskończone rozczulenie w nim budziła. Często było to nawet niezależne od osoby, sam obraz młodości, woń czysta i blask, który ją otaczał, oczy jasne, usta koralowe, policzki świeże, szyjka delikatna, atłasowa i jakby utoczona, zacieniona loczkami, na tyle głowy się wijącemi, i młodość ukazywała mu się zawsze wspaniała i szlachetna, bosko podniosła w swej nagości spokojnej. Wzrok jego ścigał to zjawisko, serce tonęło w żądzy nieskończonej. Tylko jedna młodość jest piękna i pożądania godna, ona jedna jest kwiatem światła, ona jedna pięknością, radością, zdrowiem, wszystkiem, co natura dać może istocie!.. Ach!.. żyć na nowo, być młodym jeszcze raz, mieć dla siebie samego, w uścisku swoim kobietę młodą, całkowicie sobie oddaną!..
Teraz Pascal i Klotylda, od chwili, gdy piękne dni kwietnia bogato kwieciem przystroiły drzewa owocowe, rozpoczęli na nowo przechadzki swoje po Soulejadzie. On stawiał tu pierwsze kroki rekonwalescenta, ona go prowadziła na arenę, już rozpaloną promieniami słońca, i stąd przez kręte aleje sośnianki wiodła nad brzegi tarasu. Słońce bieliło tu stare płyty kamienne, bezgraniczny horyzont roztaczał się w blaskach, i tylko dwa cienie wysmukłych cyprysów odwiecznych na tem morzu jasności dwie długie, ciemne tworzyły plamy.
I pewnego ranka, gdy się Klotylda nabiegała, wpadła do domu tak ożywiona, tak rozigrana śmiechem, tak wesoło roztrzepana, że wbiegła do sali, nie zdjąwszy nawet kapelusza swego dużego, ani lekkiej koronki, którą na szyję zarzuciła.
— Ach!.. — zawołała — gorąco mi!.. Jakaż ja też jestem bezmyślna, żem tego wszystkiego na dole nie pozrzucała. Zaraz tam pobiegnę...
Wchodząc, koronkę rzuciła na krzesło, ale ręce jej się niecierpliwiły, nie mogąc rozwiązać węzła ze wstążek wielkiego jej kapelusza słomkowego.
— Otóż masz!.. a to dopiero!.. Właśnie zaplątałam węzeł!.. Nie dam sobie rady, musisz mi pomódz!..
Pascal, sam rozbawiony miłą przechadzką, weselił się, widząc ją tak piękną i tak szczęśliwą. Zbliżył się i musiał stanąć tuż przy niej.
— Czekajże!.. No!.. do góry broda!.. O!.. ruszasz się ciągle, jakże chcesz, żebym się w tej plątaninie rozejrzał?..
Śmiała się coraz głośniej i on widział ten śmiech, który jej pierś wypełniał lalą dźwięczną. Palce jego błąkać się zaczęły pod podbródkiem, w tej rozkosznej części szyi, której atłasu mimowolnie dotykały. Miała na sobie suknię mocno wyciętą i wdychał ją całą przez ten otwór, przez który dochodził do niego cały bukiet żywej kobiety, woń czysta młodości, na słońcu pałacem zagrzanej. Nagle w oczach mu się zaćmiło, zdawało mu się, że upadnie.
— Nie!.. nie!.. nie rozwiążę nigdy, jeśli się nie uspokoisz choć na chwilę!..
Fale krwi biły mu w skroniach, palce mu drżały, gdy ona przechylała głowę w tył coraz bardziej, bezwiednie, pokusy dziewictwa swego przed nim roztaczając.
Było to zjawisko królewskiej młodości: oczy jasne, usta koralowe, policzki świeże, szyjka delikatna, atłasowa i jakby otoczona, zacieniona loczkami, na tyle głowy się wijącemi. I on ją czuł tak wysmukłą, tak piękną, tak kształtami swemi rozkoszną, w boskiem swem dojrzewaniu skończoną.
— No!.. nareszcie!.. — wykrzyknęła.
Nie wiedząc sam, jak się to stało, rozwiązał węzeł. Ściany się koło niego kręciły i widział ją jeszcze teraz znowu z gołą głową, z twarzyczką jak kwiat astra cudowną, śmiejącą się radośnie i wstrząsającą złotemi puklami swoich włosów bujnych. Wtedy przeląkł się, i, aby jej na nowo w ramiona nie chwycić i nie ucałować szalenie, gorąco, w te wszystkie miejsca, gdzie atłas jej skóry, z za sukni się wydostawał, uciekł pędem, unosząc kapelusz, którego położyć nie umiał, i wołając w niezrozumiałych wyrazach:
— Biegnę go powiesić tam na dole. Poczekaj tu chwilę... muszę pomówić z Martyną!..
Na dole ukrył się w głębi niezamieszkanego salonu, zamknął się w nim na dwa spusty i drżał tylko ze strachu o to, aby się nie zaniepokoiła i nie zbiegła go szukać.
Był rozszalały i jakby złamany moralnie tak, jak gdyby zbrodnię jaką, popełnił. Mówił sam do siebie głośno i pierwszy krzyk własny, jaki usłyszał, przejął go dreszczem od stóp do głowy. „Kochałem ją zawsze, pragnąłem jej szalenie!“ Tak, od chwili gdy z dziecka kobietą została, on ją uwielbiał. I teraz widział to jasno... widział, jaką kobietą się stała, gdy z łobuziaka bezpłciowego wykwitła ta istota, pełna wdzięku i miłości!.. Stopki drobniutkie, łydka długa i jakby utoczona, tors wydatny i wspaniały o piersi okrągłe, szyjka okrągła, ramiona i ręce okrągłe i giętkie. Kark jej, ramiona jej to jest mleko czyste, jedwab biały, lśniący, delikatności nieskończonej!.. Jest to potworne, ale prawdziwe!.. On łaknie tego wszystkiego, jego pochłania głód szalony tej młodości, żądza tego kwiatu ciała tak cudownego i tak wonnego.
Wtedy Pascal upadł na krzesło kulawe i twarz ukrył w obu rękach splecionych, jakgdyby wyrzekał się widoku światła dziennego i wybuchnął wielkim płaczem:
— Boże mój!.. co się ze mną stanie! — wołał.
Dzieweczka, którą mu brat powierzył, którą on wychował, jak dobry ojciec, i która dziś stała się tą kusicielką dwudziestopięcioletnią, kobietą w całej pełni swej potęgi wszechwładną! Czuł się wobec niej bezbronnym, słabszym, niż dziecko maleńkie!.
I po nad pragnieniem fizycznem kochał ją jeszcze czułością nieskończoną, wielbił jej istotę moralną i umysłową, jej prawość charakteru, jej umysł żywy, jasny i tak podniosły, tak odważny!.. I nawet ta niezgoda, jaka panowała między nimi, ten niepokój sfer nieznanych i tajemniczych, który w niej tkwił, czynił mu ją drogocenną, jako istotę różną od niego samego, w której odnajdywał coś z nieskończoności istot szeregu. Podobała mu się w buntach swoich, gdy stawała przeciwko niemu wzburzona. Ona była mu towarzyszką i uczennicą, widział ją taką, jaką ją uczynił, z tem sercem wielkiem, z tą szczerością gorącą, z tym rozsądkiem, wszystko pokonywającym. I była mu ciągle niezbędną i ciągle obecną i nie wyobrażał sobie, ażeby mógł oddychać takiem powietrzem, w któremby jej nie było; potrzebował jej tchnienia, szelestu jej spódniczek dokoła siebie, myśli jej i czułości, którą się czuł otoczonym, spojrzeń jej, jej uśmiechu, całego życia codziennego z kobietą, jakie mu ona dała i którego pozbawić go przecież nie może! Na myśl, że ona może odjechać, zdawało mu się, że się na jego głowę strop niebios zapada, że kończy się wszystko, że ciemności głębokie go ogarniają. Ona jedna istnieje na świecie, ona jedna jest wielką i dobrą, jedna inteligentną i rozumną, jedna piękną, pięknością nieskończoną, cudowną!.. Dlaczegóż więc, kiedy ją tak kocha i kiedy jej mistrzem i panem jest, dlaczegóż więc nie bieży na górę, nie chwyta jej w ramiona swoje i nie całuje, jak bożyszcze swoje?.. Przecież wolni są oboje, ona przecież jest świadomą i jest w tym wieku, że zostać kobietą może... To byłoby szczęście!..
Pascal nie płakał już i, podniósłszy się, szedł ku drzwiom. Ale nagle upadł znowu na krzesło, nowemi łkaniami wstrząsany.
Nie!.. nie!.. to ohydne, to niemożliwe!.. Poczuł on w tej chwili na głowie swojej te włosy srebrne, które go zmroziły niby lód; wówczas poczuł wstręt straszny do swego wieku podeszłego, do swoich pięćdziesięciu dziewięciu lat, już graniczących z sześćdziesiątką, czuł ów wstręt zwłaszcza wtedy, gdy uprzytomniał sobie jej młodość świeżą, jej lat dwadzieścia pięć. I znowu wstrząsnął nim dreszcz przestrachu; znowu poczuł, iż Klotylda owładła nim niepodzielnie; z obawą widział jasno, że ulegnie wobec pokus codziennych z jej strony!
Zobaczył ją znowu, jak mu dawała do rozwiązania wstążki od kapelusza, jak przywoływała go ku sobie, jak niemal gwałtem zmuszała go, by się nad nią pochylił i poprawił jej to lub owo w robocie; to też widział się oślepionym, szalejącym z żądzy strasznej; niemal patrzył na siebie samego i niemal czuł, iż obsypuje pocałunkami namiętnemi jej kark odsłonięty i szyję pełną, oraz białą, rozkoszną, wzbudzającą pożądliwość.
Trafiało się przecież położenie jeszcze gorsze — wieczorem, gdy nie żądali — rzecz dziwna — światła i siedzieli wśród mroków szarych, a zdradliwych. Wtedy podpełzywał ku niemu, osłonięty cieniem nocy, która zbrodniom wszelkim pomaga, upadek niezawodny, niemal bezwiedny, zawsze bezpowrotny, upadek, tryskający z wzajemnego uścisku. Odrazu go wówczas gniew porywał, gniew szalony; samo przypuszczenie podobnego wypadku wprawiało w oburzenie wszystkie fibry jego duszy, w oburzenie tem większe, że czuł swoją słabość, oraz brak hartu. Powinien rozłączyć się z Klotyldą; inaczej nadużyje z pewnością zaufania; będzie to uwiedzenie nikczemne i pospolite, będzie to zbrodnia ohydna!... Tym razem bunt obudził się w nim tak silny, że natchnął go nadzieją zwycięstwa i zapanowania nad sobą. Wstał tedy odważnie z krzesła i pełen ufności powrócił do sali.
Tam Klotylda z spokojem zimnym napozór napowrót zabrała się do rysowania. Nie odwróciła głowy, gdy mistrz wszedł, odezwała się tylko z humorem
— Ach, jak długo siedziałeś na dole!... Zaczynałam przypuszczać, iż Martyna popełniła jakiś ogromny błąd w rachunkach... Zapewne, aż całe pół franka różnicy!...
Pascal zaczął się śmiać z owego żartu zwykłego, z powodu skąpstwa służącej. Potem poszedłszy do biurka, usiadł przy nim także już spokojnie. I tak pracowali w milczeniu aż do śniadania. Pascal czuł obecnie niewymowną, nieznaną sobie rozkosz, przebywając w jej pobliżu. Milczał tedy, ale od czasu do czasu rzucał spojrzenie w jej stronę, podziwiając prześliczny profil młodej dziewczyny, która rysowała teraz z miną poważną, niby pilna i przykładna uczennica, siedząca nad wypracowaniem.
A więc jego udręczenia mijają szybko niby zmora? A więc zwycięstwo takiem trudnem nie będzie!
Martyna zawołała ich na śniadanie.
— Ach! — krzyknął — mam dzisiaj apetyt szalony, wściekły! Muszę dzisiaj wzmocnić wyśmienicie swoje muskuły.
Klotylda natychmiast szybko podbiegła i podała mu ramię.
— Wybornie, mistrzu, tak być powinno... Twoim obowiązkiem jest zachować siłę, oraz wesołość.
Nocną porą przecież, w pokoju samotnym zaczęła się ponownie owa straszna dla doktora walka. Pascal na samą myśl, iż może utracić Klotyldę, musiał ukryć głowę między poduszki, inaczej nie zdołałby stłumić krzyku rozpaczy. Teraz wśród mroków halucynacye powracały niemal zupełnie wyraźnie; widział, jak oddawała się innemu mężczyźnie, czyniąc mu ofiarę z ciała dziewiczego, a wówczas zazdrość djabelskiemi szpony szarpała jego serce aż do krwi. Czyż on potrafi znaleść w sobie tyle mocy, by zdobyć się na podobne zaparcie? Co ma jednak zrobić? Tu plany rozmaite krzyżowały się i wypierały wzajemnie w jego głowie rozpłomienionej. Co robić? Czy może jej nie pozwolić iść za mąż, czy zdoła zatrzymać ją przy sobie, równocześnie zaś nie zdradzić się nigdy i zataić swą namiętność? A może lepiej uciec razem z nią, podróżować z miejsca na miejsce, zająć i swój i jej umysł najrozmaitszemi, nużącemi studjami, dzięki czemu będzie łatwiej podtrzymywać ów stosunek koleżeński uczennicy do mistrza? Wreszcie zaś czy nie lepiej jeszcze będzie odesłać ją do Paryża, do brata? Niech tam będzie siostrą miłosierdzia, lecz niech nie należy do żadnego mężczyzny! Każdy przecież z tych sposobów sprawiał mu boleść tak szaloną, że krzyczał. Czuł, iż ją posiadać musi i żyć nawet już bez zaspokojenia owej miłości nie potrafi. Nie wystarczało mu teraz przebywać w jej obecności; pożądał jej ciała, chciał ją mieć na własność, chciał ją zdobyć taką, jaką była sama w sobie, jaką widział teraz, wśród ciemności, cudownie nagą, prześliczną i okrytą jedynie falą rozpuszczonych włosów złocistych. Wyciągał przed siebie ramiona, jak gdyby chciał kogoś objąć, wyskoczył nawet z łóżka, chwiejąc się i zataczając, niby pijany i popędził. Dopiero gdy bose nogi dotknęły posadzki zimnej w tej dużej, ciemnej, pustej sali, Pascal wytrzeźwiał i otrząsnął precz ów szał bezrozumny i niespodziewany. Dopiero wówczas zapytał siebie samego, gdzie on to idzie? Gdzie? A więc już upadł tak nisko, że odważyłby się zapukać do drzwi sypialni tego dziecięcia, które tam śpi spokojnie? A może zdobyłby się nawet na wysadzenie drzwi jednem szturknięciem silnego ramienia? Nagle zdawało mu się, że wśród owej ciszy nocnej zdała rozległo się jakieś westchnienie delikatne. To westchnienie sprawiło na nim wrażenie policzka. Poczuł wstyd i uspokoił się, niby burza uciekająca przed powiewem wiatru. Powrócił zatem do swego pokoju i tam rzucił się na łóżko, zawstydzony i zrozpaczony niepomiernie.
Rano wstał skołatany; całonocna bezsenność niemało wdawała się mu we znaki. Mimo to na duchu czuł się silnym. Powziął postanowienie, od którego chciał nie odstępować. Wykąpał się zatem w zimnej wodzie, jak zwykle, dzięki czemu uczuł, iż mu sił, oraz zdrowia znacznie przybyło. Przyrzekł sobie zmusić Klotyldę, by ostatecznie dała słowo Ramondowi. Skoro już raz zgodzi się ona wyjść za młodego doktora, wówczas między nim samym i Klotyldą stanie zapora, która musi powstrzymać wszelki szał, wszelką namiętność, wszelką nadzieję. Takiej przeszkody nie zdoła przełamać, i tak właśnie będzie dobrze. To utworzy niezdobytą warownię przeciwko jego żądzy; będzie cierpiał, ale już nie będzie się bał o siebie, o swoją uczciwość, o to, że pewnej chwili nagle upadnie i uwiedzie ją gwałtem, tak gwałtem.
Natychmiast rano zaczął objaśniać jej, iż niema prawa przewlekać swojego małżeństwa; jej obowiązkiem świętym jest ostatecznie, tudzież stanowczo odpowiedzieć temu poczciwemu młodzieńcowi, który przecież oddawna czeka cierpliwie. Zrazu Klotyldę zdziwiły narzekania doktora. Nawet skoro popatrzyła mu prosto i bystro w oczy, nie zająknął się i nie zamilkł. Co prawda jednak, miał wyraz niezadowolenia na twarzy, lecz przecież mógł być niezadowolonym, że jej o takich zwyczajnych obowiązkach musiał przypominać.
Wreszcie Klotylda odwracając głowę, uśmiechnęła się łagodnie:
— A zatem twojem życzeniem, mistrzu, jest, abym cię opuściła?
Pascal nie śmiał odpowiedzieć wyraźnie.
— Moja kochana, przyznaj bo sama, czy takie ociąganie nie jest dziwnem.. Ramond miałby prawo rozgniewać się...
Klotylda zrazu milczała, porządkując jedynie papiery na swoim pulpicie. Wreszcie odrzekła:
— Wszystko to wydaje mi się niezrozumiałem. Łączysz się mianowicie, mistrzu, przeciwko mnie z babką pospołu, oraz z Martyną. Te dwie męczą mię i dręczą już oddawna z zapalczywością niesłychaną, bym ostatecznie rozmówiła się z Ramondem. Sądziłam, iż jeszcze kilka dni mogłabym była swobodnie rozpatrzyć rzecz całą; skoro przecież cały dom staje przeciwko mnie i tak zapalczywie ku owemu krokowi popycha, ha! to...
Tu urwała; Pascal zaś nie żądał od niej bliższych wyjaśnień, nalegał natomiast w innym kierunku.
— Kiedyż zatem Ramond ma przyjść; na kiedy chcesz, abym go zaprosił?
— Ależ, mistrzu drogi, niech przychodzi, ile razy zechce; jego odwiedziny nie sprawiają mi bynajmniej przykrości... Zresztą, pozostaw już mnie samej ową sprawę do załatwienia, ja własnoręcznie do niego napiszę, kiedy ma się u nas stawić.
Lecz w dwa dni znowu zawiązała się rozmowa podobna, tym razem jednak daleko gwałtowniejsza, ponieważ pokazało się, że Klotylda nie napisała do Ramonda. Pascal zaczął się gniewać i sierdzić, Nic dziwnego! Namiętność ku Klotyldzie szarpała go ponownie; tylko jej obecność przynosiła mu ulgę. Widok jej postaci, tak świeżej i tak swobodnej, napawał go spokojem dziwnym. Mimo to wszystko karcił ją surowo za lekceważenie Ramonda, zaapelował nawet do jej uczciwości, twierdził, iż nie godzi się bawić uczuciami młodzieńca, ze wszechmiar zasługującego na szacunek, kochającego ją nadto bardzo głęboko i szczerze.
— Po co do licha zwlekać!.. jeżeli już ma się tak stać, niech się stanie prędzej! Z góry zapowiadam, iż napiszę do Ramonda, by przybył tutaj jutro o godzinie trzeciej po południu.
Klotylda spuściwszy oczy ku ziemi, słuchała go w milczeniu. Ani ona, ani doktór, rzecz dziwna, nie rozszerzali się zupełnie nad tym punktem, czy małżeństwo jest już postanowione, czy nie; każde z nich zachowywało się tak, jak gdyby ta sprawa już była poprzednio załatwioną. Pascal zadrżał, gdy Klotylda podniosła wreszcie głowę celem dania odpowiedzi. Był pewien, iż usłyszy z jej ust za maleńką, chwilę słowa, które raz już położą kres temu małżeńskiemu projektowi. Coby to było w takim wypadku. Jakby on postąpił? Jakby mu postąpić należało? Już, już zaczynały nim miotać dwa uczucia wręcz przeciwne: radość szalona i wściekły, dławiący przestrach.
Lecz Klotylda rzuciła na niego jedynie spojrzenie bardzo czułe, któremu towarzyszył uśmiech dyskretny, wciąż od niejakiego czasu na jej licach goszczący, poczem z miną uległą, tudzież posłuszną zarazem odrzekła:
— Niech się stanie według twej woli, mistrzu!.. Niech Ramond przyjdzie do nas jutro, o trzeciej popołudniu.
Noc, która nadeszła, przyniosła Pascalowi dużo cierpień, wstał nader późno i narzekał, że migrena męczyła go ponownie. Tylko zimna woda sprawiła mu pewną ulgę.
O dziewiątej rano poszedł już do miasta pod pozorem, iż sam zawiadomi Ramonda.
Naprawdę jednak celem jego wycieczki było kupienie prezentu ślubnego dla Klotyldy. W jednym ze sklepów koronek w Plassans — wiedział o tem doskonale — znajdował się śliczny stanik kobiecy z przepysznych koronek aleçońskich. Bardzo cierpliwe i bardzo zręczne bezwarunkowo palce niewieście musiały stworzyć owo arcydzieło piękna, które tylko kochanek rozszalały i hojny mógł rzucić na nagie ramiona ubóstwianej bogdanki. To też w nocy, gdy cierpiał tak okrutnie wśród żądz swoich, postanowił ów stanik kupić dla Klotyldy, by użyła go do sukni ślubnej. To serce, zmęczone, uginające się pod nadmiarem poświęcenia, zaczęło się weselić na myśl, jak pięknie będzie wyglądała Klotylda w ów dzień zrobienia przez nią daru z własnego ciała. Tak, będzie nader piękną i bielusieńką, czystą.
Klotylda zresztą znała już ów stanik, kiedyś bowiem podczas wspólnej przechadzki po Plassans podziwiała go i gorąco życzyła sobie zarzucić na ramiona posągu Matki Boskiej w kościele św. Saturnina; posąg ów był z drzewa, bardzo starożytny, a w oczach wiernych uchodził za cudowny.
Kupcowa zapakowała doktorowi owe koronki w pudełko niewielkie, które niespostrzeżenie przyniósłszy do domu, zdołał cichaczem ukryć w biurku.
O godzinie trzeciej doktór Ramond przybył punktualnie. W sali na piętrze zastał Pascala i Klotyldę, bardzo wesołych, nawet rozgorączkowanych ową wesołością, lecz starannie unikających między sobą rozmowy o zapowiedzianych odwiedzinach. Powitanie tych trojga było bardzo, przesadnie serdeczne; śmiano się dużo i głośno.
— Mistrzu kochany! jesteś pan całkowicie zdrowym i wyleczonym! — zawołał młodzieniec. — Wyglądasz pan prześlicznie, jak nigdy przedtem.
Pascal kiwał głową na znak przeczenia.
— Ech! co tam. Może tam wyleczony jestem... ale czegoś mi brakuje... może rzutkości... odwagi może... tej chęci do pracy...
Takie słowa w gniew wprawiły Klotyldę. Mimowoli spojrzała na obu mężczyzn, jak gdyby ich chciała porównać ze sobą. Ramond — zwykła to u niego rzecz — wyglądał wspaniale, prawdziwy był z niego doktór, ulubieniec kobiet; wieczny uśmiech na ustach; włosy krucze i kruczy bujny zarost dodawały niemało uroku temu doskonale zbudowanemu mężczyźnie, który dochodził właśnie do pełnego rozwoju sił. Pascal, acz odmiennie piękny, nie potrzebował atoli lękać się z nim porównania Włosy siwe, broda srebrzysto-biała podnosiły czerstwość jego cery; twarz ta, okolona tym bujnym zarostem zyskiwała jeszcze dzięki piętnu półrocznych cierpień, świeżo przeżytych. Może te boleści robiły go nieco starszym, lecz oczy miał zawsze dawniejsze, a więc prześliczne, czarne, żywe, jasne, szczere, prawdziwie dziecięce i młode.
W tej chwili nadto twarz Pascala była uosobieniem takiej słodyczy nadzwyczajnej, oraz takiej bezmiernej dobroci, że Klotylda utkwiła w nim uporczywie swe oczy, w których promieniała nawzajem nieograniczona czułość. Zapanowało milczenie przelotne; dreszcz oczekiwania wstrząsnął tą trójką ludzi.
— A więc... moje dzieci — zaczął z prawdziwem poświęceniem Pascal — wiem, iż chcecie z sobą porozmawiać... Ja również mam robotę tam na dole, wrócę niebawem...
Tu oddalił się, rzucając im na pożegnanie uśmiech.
Skoro tylko Pascal zamknął za sobą drzwi, Klotylda, otwarta i szczera, jak zawsze, natychmiast zbliżyła się do Ramonda, wyciągnęła ku niemu ręce, ujęła jego dłonie i zatrzymując je, zaczęła mówić:
— Drogi panie Ramondzie, wysłuchaj mię spokojnie... wiem, iż zasmucę pana bardzo... nie gniewaj się przecież na mnie za to, gdyż bądź przekonanym, bądź pewien, iż chowam w sercu jak najszczerszą dla ciebie przyjaźń...
Młodzieniec odrazu zrozumiał, dokąd zmierzają te słowa i w mgnieniu oka pobladł straszliwie.
— Panno Klotyldo, błagam cię ze swej strony, nie dawaj mi jeszcze teraz odpowiedzi stanowczej... mogę poczekać... racz się namyślić dokładniej, wszechstronniej...
— Nie! panie Ramondzie, to niepotrzebne i nie doprowadzi do niczego, powzięłam bowiem postanowienie niezłomne.
I tak stali naprzeciwko siebie. Klotylda patrzyła mu w oczy swemi oczyma pięknemi, z których tryskały pewność, szczerość i prawość. Przytem nie puściła rąk doktora, aby się przekonał dowodnie, że ani nie żywi do niego urazy, ani nie mówi do niego rozgorączkowana, lecz przeciwnie żywi dla niego prawdziwie serdeczną życzliwość. Ramond pierwszy przerwał owo milczenie:
— Odrzucasz mię pani? Odmawiasz?
— Tak, odmawiam, lecz niech pan będzie przekonanym, iż mój krok sprawia mi przykrość istotną. Niech pan o nic więcej się nie pyta, dowie się pan bowiem później o przyczynach.
Ramond mimowoli usiadł. Jego, człowieka porządnego i rozsądnego, który do tej pory panował nad cierpieniami moralnemi, by zachować ducha w równowadze, złamały teraz wzruszenia, żadną miarą nie dające się poskromić. Ale też dotychczas żadna przeciwność nie sprawiła mu takiego zmartwienia ciężkiego i nie zdołała nim wstrząsnąć tak głęboko. Niemy więc siedział, ust nie otwierając, Klotylda zaś, stanąwszy tuż przed nim, ciągnęła dalej w te słowa:
— Nasamprzód niech pan ani na chwilę nie przypuszcza, bym się bawiła pańskiemi uczuciami i chciała próbować na panu siły mojej kokieteryi... Pozostawiłam ci nadzieję — to prawda; pozwoliłam ci czekać na odpowiedź — to także prawda, lecz postąpiłam w ten sposób jedynie dlatego, że przez czas długi nie zdawałam sobie jasno sprawy z moich uczuć... Trudno nawet komukolwiek wyobrazić sobie, jakie musiałam przebyć przesilenie; jaka burza, ciemna i zawiła, wstrząsała moją duszą!.. Dopiero teraz zwolna zaczynam pojmować siebie samą...
Tu już nakoniec i Ramond odzyskawszy względny spokój, zdołał też przemówić.
— Skoro pani nie pozwala... więc nic będę pytał... o nic... racz mi przecież pani odpowiedzieć na jedno pytanie... wystarczy mi to całkowicie... Ty mnie więc nie kochasz, Klotyldo?
Zagadnięta w taki sposób, ani na chwilę nie wzdragała się odpowiedzieć. Ale odpowiedź jej pełną była powagi, sympatyi, serdeczności, które stępiły ostrze jej odpowiedzi.
— Istotnie, nie kocham pana, żywię przecież bardzo, bardzo wielką życzliwość...
Ramond usłyszawszy to, wstał i ruchem ręki przerwał dalszy wylew jej zapewnień, słodkich i dobrych, któremi chciała go obdarzyć.
— To już koniec — odezwał się — nie zamienimy już nigdy ani słowa w tym przedmiocie. Mojem marzeniem było zapewnić pani szczęście. O mnie niech pani będzie spokojną. Wprawdzie jestem podobny teraz do człowieka, któremu się dach zawalił nad głową, lecz przecież trzeba w ten lub ów sposób z gruzów się wydobyć. Tak, trzeba...
Tu fala krwi oblała jego policzki blade, na chwilę dech w piersiach się zaparł, odwrócił się i poszedł ku oknu, a potem znowu powrócił, chcąc niejako w ten sposób odzyskać równowagę straconą. Z piersi wydobywało się mu westchnienie ciężkie. I zapanowała cisza, którą niebawem przerwał odgłos kroków Pascala. Mistrz z rozmysłem hałaśliwie wstępował na schody, aby ostrzedz młodych, iż powraca.
— Błagam pana usilnie — odezwała się Klotylda szeptem — abyś ani słowem nie dał mistrzowi do poznania, co tutaj zaszło! On nic a nic nie wie o mojem postanowieniu, sama więc powiem, jak postąpiłam, ale muszę go nasamprzód nader ostrożnie przygotować.. Mistrz bowiem bardzo gorąco sobie życzył innego, pomyślnego dla pana rozwiązania sprawy.
Pascal ukazał się we drzwiach. Nogi drżały pod nim, chwiał się, wyglądał, jak człowiek zadyszany tem iż biegł prędko po schodach. Ale umiał jeszcze zdobyć się na wysiłek, by uśmiechnąć się do młodej pary.
— Jakże tam, moje dzieci?.. Czy już nakoniec powiedzieliście sobie wszystko i porozumieliście się ze sobą?
— Oczywista... tak.. porozumieliśmy się — odparł Ramond, drżący nerwowo zupełnie tak samo, jak Pascal.
— Więc już stanowczo postanowiliście, jak macie postąpić?
— Tak, skończyliśmy już stanowczo — odparła tym razem Klotylda, której także sił zaczynało brakować.
Tu Pascal zbliży ł się do nich, opierając się o meble, na drodze stojące, wreszcie padł na fotel, umieszczony przed jego biurkiem.
— Ha!.. ha!.. — prawił dalej, usiłując się śmiać — sami widzicie, że jeszcze nie jestem zdrów. Nogi już nie są takie krzepkie i zdrowe, jak dawniej. Ale to zwykła historya z cielskiem, jak moje, starem już i skołatanem... Mniejsza o to przecież!.. czuję się szczęśliwym... moje dzieci... na widok waszego szczęścia wyzdrowieję zupełnie...
Ramond rozmawiał jeszcze kilka minut, potem odszedł. Wówczas Pascala, zdaje się, znowu ogarnął jakiś niepokój i zostawszy sam na sam z Klotyldą, zapytał się jeszcze raz:
— Ale czy naprawdę skończyliście ze sobą?.. co?.. czy tylko z pewnością?.. ręczysz mi za to, że skończyliście ze sobą?
— Ależ tak skończyliśmy zupełnie.
Od tej chwili Pascal zamilkł i tylko głową potrząsał na dowód niejako, że jest zupełnie zadowolonym, gdyż sprawy wzięły obrót tak pomyślny, iż teraz wszyscy będą mogli żyć nader spokojnie. Potem oczy zamknął i udawał, iż zasypia. Pierś atoli, wstrząsana tłumionemi westchnieniami, podnosiła się gwałtownie i znowu opadała; powieki zaś doktór tylko silnie zaciskał, aby powstrzymywać napływające strumienie łez.
Tego samego wieczora już koło godziny dziesiątej, Klotylda zbiegła jeszcze raz na dół, aby wydać jakieś polecenie Martynie. Pascal tedy skorzystał z tej okoliczności i rzucił na łóżko synowicy owo pudełko, które zawierało te koronki przepiękne.
Niebawem Klotylda z powrotem weszła na górę i pożegnawszy doktora, według zwyczaju, serdecznem „dobranoc“, poszła do swej sypialni. Upłynęło od tej chwili już dwadzieścia minut, albo może i więcej. Pascal również wszedł do swego pokoju i rozebrawszy się, pozostał tylko w spodniem odzieniu. Drzwi zamknął, wtem w sali rozległy się wybuchy radości szalonej, zbliżały się, aż wreszcie tuż pod jego drzwiami słychać było śmiech rozkoszny, uradowany, nieustający. We drzwi stukała mała piąstka, a głosik świeży nawoływał na niego z akompaniamentem śmiechu.
— Przyjdź no, mistrzu!.. przyjdź tutaj do mnie, tylko prędko i zobacz no!..
Pascal otworzył, gdyż nie mógł się oprzeć temu wołaniu, tej młodości, tym objawom uciechy szalonej.
— Och!.. chodź!.. chodź!.. popatrz tylko, co to jakiś ptaszek figlarny rzucił na moje łóżko!..
Wówczas poszedł za nią, bo nie umiał oprzeć się jej prośbie. Tu zapaliła Klotylda dwa świeczniki; wówczas cały ten pokój, niby uśmiechnięty, z obiciem o barwie delikatnej róż więdnących, wydał mu się nie jako kapliczką; na łóżku zaś znowu niby jaka szata święta, wystawiona ku uwielbieniu pielgrzymów pobożnych, leżał rozłożony ów stanik z starodawnych koronek aleçońskich.
— Nie!.. nie odgadłbyś nigdy, jak się to wszystko stało!.. Czy wierzysz, że na razie nawet nie spostrzegłam tego pudełka? Zrobiłam, jak zwykle, swoje porządki wieczorne, rozebrałam się i dopiero, gdy podeszłam do łóżka, chcąc się położyć... wówczas widzę... aż tutaj leży twój dar wspaniały.. Ach! co się wówczas ze mną działo!.. nie wiem doprawdy!.. zdawało mi się, że wszystka krew zbiegła do serca, a w oczach zrobiło mi się ciemno!. Wówczas pojęłam aż zanadto jasno, że nie zdołałabym czekać do jutra, włożyłam tedy z powrotem spódniczkę i pobiegłam do ciebie...
W tej dopiero chwili spostrzegł, że stoi ona przed nim na wpół naga, jak owej nocy, gdy ją przyłapał na gorącym uczynku kradzieży akt. I podziwiać ją zaczął, niby boginię, z jej ciałem dziewiczem tak wysmukłem i tak białem: stopki miała drobne, łydkę długą i jakby utoczoną, ramiona zaokrąglone i giętkie, tors wypukły z piersią drobną, tudzież kulistą.
Wzięła go za ręce i ściskała je w swoich rączkach, gładziła i obejmowała pieszczotami.
— Jakiś ty dobry!... ach! jak gorąco ci dziękuję! To taka prześliczna rzecz, taki dar arcycudowny, i to dla mnie, dla mnie, dla takiego nicpotem!.. I ty pamiętałeś!.. Pamiętałeś, iż kiedyś tam wspólnie z tobą podziwiałam ów niebywały zabytek sztuki; pamiętasz zapewne, jak mówiłam, iż tylko cudowny posąg Najświętszej Panny u Świętego Saturnina zasługuje, by włożyć to na jego ramiona... Ach!... raduję się szalenie!... och! tak, jestem szalenie rada!... Bo, trzeba ci wiedzieć, iż ze mnie kokietka.. tak, ale to straszna kokietka... tak... widzisz... mnie się niekiedy zachciewa rzeczy szalonych, sukien, tkanych z promieni słonecznych, opon nieuchwytnych, robionych z lazuru niebios!... Ach!... jak ja prześlicznie będę wyglądała!.. jak mię to prześlicznie wystroi!..
Rozradowana, promieniejąca cała, wdzięczna aż do przesady, tuliła się teraz do niego, równocześnie oglądając koronki i zmuszając go, by i on podziwiał. Wtem jednak zdjęła ją ciekawość niewymowna.
— Powiedz mi... prawda... dlaczego.. z jakiej przy czyny ofiarowałeś mi taki podarunek, prawdziwie królewski?...
Pascalowi zdawało się, że śni, od chwili, gdy Klotylda zawołała go do siebie, tak uradowana i rozbawiona. Łzy błyszczały mu w oczach na widok tej wdzięczności szczerej i szczerze się objawiającej. Stał więc w jej pokoju bez obawy, jakiej lękał się zawsze na myśl, iż może kiedykolwiek tutaj się znaleść. Nadto przejmowała go radość niesłychana i olbrzymia, jak gdyby w przeczuciu szalonego szczęścia. Uważał on teraz ów pokój, do którego nigdy przedtem o tej porze nie wchodził, za rodzaj miejsca poświęconego, pełnego rozkoszy miłej i umiarkowanej, miejsca, kojącego nieugaszalne, tudzież niemożliwe do spełnienia żądze.
Pytanie Klotyldy przecież zdziwiło go tak mocno, że aż to się na twarzy odbiło, poczem odpowiedział:
— Ależ, dziecko najukochańsze... ów podarunek.. ma służyć do twojej sukni... ślubnej...
Z kolei znowu na obliczu Klotyldy przemknęło się zdziwienie, jak gdyby na razie nie zrozumiała objaśnienia Pascala. Potem jednak z jakimś uśmiechem, dziwnym, ale i słodkim zarazem, który nie schodził już od dni kilku z jej lic, odpowiedziała bardzo wesoło:
— Ach! tak... prawda... mój ślub!..
Tu spoważniała i spytała zupełnie seryo:
— A więc z radością, pozbywasz się mię z domu? Dlatego więc pragnąłeś mię tak gwałtem i pospiesznie wydać za mąż, aby więcej już nie mieć u swego boku?.. Czyż wciąż jeszcze uważasz mię za swego wroga?
Pascal raptem spostrzegł, iż dawne tortury wracają; nie chciał przeto patrzeć się na nią nadal, aby tylko po bohatersku zachować zimny, wstrzemięźliwy spokój...
— Tak, za mego wroga... bezwątpienia... jesteś bowiem upartą i nieprzejednaną! Tak dużo przykrości przeżyliśmy wskutek tego podczas ostatnich miesięcy. Lepiej będzie dla nas obojga, jeżeli się rozstaniemy... Zresztą ja naprawdę nie wiem! co ty myślisz?.. nie odpowiedziałaś mi bowiem tak, jak tego się spodziewałem...
Daremnie Klotylda chciała mu zajrzeć w oczy.
Zaczęła więc mówić o tej nocy okropnej, kiedy wspólnie czytali akta. Mistrz ma słuszność, podczas tego szalonego wstrząśnienia całej jej istoty jeszcze mu nie powiedziała, czy chce iść z nim, czy przeciwko niemu... Ale on postępuje słusznie, wymagając od niej dania odpowiedzi.
Ujęła go teraz za ręce i zmusiła, by spojrzał na nią.
— A więc to dlatego, że rzekomo walczę z tobą, wypędzasz mię od siebie?.. co? Posłuchaj!.. nie jestem twoim wrogiem... przeciwnie jestem twoją służebnicą, twojem dziełem, twoją rzeczą i własnością... Czy słyszysz?.. jestem z tobą i dla ciebie, tak, wyłącznie dla ciebie jednego.
Pascal promieniał teraz cały, ognie radości olbrzymiej zapalały się gdzieś, w głębi jego oczów.
— Och, włożę je na siebie... te koronki!.. tak!.. Posłużą mi one na moją noc weselną, ponieważ chcę być piękną, ale dla ciebie... Czyż ty mnie jeszcze nie rozumiesz? Ty jesteś moim mistrzem i moim panem! Ja tylko ciebie jednego kocham!..
Szalonym, niemal wściekłym ruchem ręki Pascal usiłował zamknąć jej usta. Lecz Klotylda nie chciała zamilknąć i krzykiem dopowiedziała resztę:
— I ciebie, tylko ciebie jednego pragnę!
— Nie!.. nie... zamilcz... do utraty zmysłów mię doprowadzasz!.. Jesteś już narzeczoną innego... przyrzeczenie potwierdziłaś słowem... na szczęście to całe marzenie szalone jest już niemożliwe!..
— Co? Tamten? Porównywałam go z tobą i ciebie wolałam, tak, ciebie wybrałam Oddaliłam go.. na zawsze... nie powróci już nigdy więcej... Pozostaliśmy tylko dwoje, a ty jesteś właśnie tym, którego kocham... Zresztą i ty mię kochasz, wiem o tem doskonale, tobie więc chcę się oddać niepodzielnie...
Pascalem wstrząsał dreszcz, na poły rozkoszny, na poły straszny, ale już nie mocował się z samym sobą, gdyż porywała go niepodzielnie żądza ujęcia owej dziewczyny w swoje ramiona i wyssania z niej, wypicia rozkoszy całej i całej woni kobiety w kwiecie młodości, w kwiecie dziewictwa.
— Dlaczego więc mnie nie bierzesz... skoro oddaje ci się z gotowością największą?
Nie był to ani upadek, ani nawet zapomnienie chwilowe. Życie samo, pełne, silne, poniosło ich na tę drogę, niosło wciąż dalej bez zatrzymania i rzuciło w objęcia wzajemne... Tak, posiedli się nawzajem, niepodzielnie, na zawsze, rozradowani strasznie, zupełnie świadomi postępku tego i szczęścia, które ten postępek daje.
Wielką sypialnię, niejako wspólniczkę ich czynu, ustrojoną starożytnemi meblami, wypełniało niejako dokoła światło tej miłości gorącej.. nie unosiły się tam w powietrzu ani obawy, ani cierpienia, ani wyrzuty sumienia.
Oboje zresztą byli wolni, mogli sobą rozporządzać; Klotylda oddawała się, wiedząc doskonale, co robi, wiedząc zresztą i o tem, iż chce się oddać Pascal zaś przyjął ów drogocenny podarunek, który mu ona z ciała robiła, jako dobro niesłychanie kosztowne, lecz należące się mu za męki, które poniósł, walcząc tak długo z swą, miłością. Zniknęły im z oczów, z myśli i z pamięci miejsce, czas, lata; zapomnieli o wszystkiem, zapanowała tutaj niepodzielnie natura nieśmiertelna; namiętność, która drga życiem; namiętność, pragnąca zdobyć i posiadać, aby tworzyć; szczęście, chcące koniecznie i nieodwołalnie istnieć!..
Klotylda olśniona wydala wreszcie jeden drżący, rozkoszny okrzyk radości dlatego, że Pascal wziął ją w posiadanie zupełne; ten znowu obejmował ją i pocałunkami płomiennemi obsypywał za to, że dzięki niej odrodził się w nim na nowo mężczyzna, chociaż ona tego dokładnie nigdy nie umiałaby zrozumieć..
Pascal i Klotylda, uniesieni szałem, potem oszołomieni rozkoszą, szalenie uradowani, tryumfujący nawet, długo, bardzo długo pozostali tak ze sobą razem. Noc owa odznaczała się pogodą i ciszą rozkoszną, spokój tedy błogi, a niewypowiedziany rozlewał się dokoła. Ta pogoda, ta cisza, ten spokój były tylko jeszcze jednym nowym czynnikiem, podniecającym ich wzajemną czułość. Godziny, długie godziny płynęły tak wśród wzajemnego szczęścia, które wypływało z ich radości.
Wreszcie Klotylda pierwsza przerwała ową ciszę, po chwili jakiejś szepcząc Pascalowi do ucha głosem pieszczotliwym te wyrazy długie i niby ustawicznie brzmiące:
— Mistrzu!.. ach! mój mistrzu, mistrzu!
I ten jeden, jedyny wyraz, który lubiła tak często wymawiać, teraz znowu przybrał znaczenie odmienne, głębsze, rozszerzył się niejako i przedłużył, zatoczył co do treści krąg szerszy, wyrażał poprostu bezgraniczne oddanie się jemu całej jej istoty, ciała, ducha, myśli... Powtarzała go z rodzajem nadziemskiej wdzięczności, zupełnie tak, jak kobieta, która rozumiejąc, poddała się dobrowolnie. Czyż to wszystko zresztą nie było zwycięstwem nad mistycyzmem, uznaniem życia rzeczywistego, tryumfem życia dzięki miłości, która wydobyła się na wierzch i zdołała się nasycić?..
— Mistrzu!. mistrzu drogi!.. bardzo daleką była do tego droga... tak... teraz już muszę przyznać się przed tobą otwarcie do tego i wyspowiadać zupełnie, ale to zupełnie szczerze... Nie przeczę, że chodziłam do kościoła po to tylko, by tam znaleźć szczęście. Ale z drugiej strony istną to było dla mnie klęską, że nie mogłam żadną miarą zdobyć się na wiarę. Nic dziwnego, zamiast wierzyć, chciałam wszystko rozumieć; przeciwko dogmatom buntował się mój rozum; raj, zapełniony przez wierzących ślepo, był w moich oczach czemś zgoła nieprawdopodobnem, czemś błahem... Mimo to jednak uporczywie wierzyłam, iż kres świata nie leży tuż przy wrażeniu fizycznem; wierzyłam, iż poza wrażeniem musi jeszcze istnieć nieskończoność nieprzejrzana zjawisk nieświadomych, procesów nieznanych, może na zawsze, a przecież mających prawo do tego, aby ludzie koniecznie wciągali je do rachunku. Jeszcze i teraz, mistrzu, wierzę w to wszystko święcie; czy to jest jakieś przeczucie, czy poczucie świata, leżącego po za naszym światem widzialnym, nie wiem, ale to wiem, iż owego poczucia nawet nie zatrze to szczęście, które znalazłam teraz, nakoniec przy twojem sercu... Ach! to pragnienie szczęścia, ta czysto ludzka potrzeba zdobycia szczęścia, a raczej życia szczęśliwego, lecz prędkiego... zaraz... ta żądza zdobycia pewności... ach! niemało zadała mi katuszy i męczarń! Właśnie dlatego chodziłam do kościoła, że ustawicznie mi czegoś nie dostawało, czułam jakiś brak, szukałam tedy ustawicznie.. Moja gorączka niespokojna rodziła się właśnie z owych poszukiwań, z owej żądzy dojścia do celu pragnień, niestety, nieujętych w ścisłe karby, nieuchwytnych, nieokreślonych... Musisz pamiętać sam wybornie, że ten twój niepokój, owe pragnienia i marzenia zarazem nazywałeś zawsze gonitwą za ułudą kłamliwą, oraz marą? Przypominasz przecież sobie ową noc, na klepisku, kiedy gwiazdy jasne na czystem niebie tak świetnie błyszczały... pamiętasz? Och! wtedy brzydziłam się tobą z powodu twojej wiedzy... tak, burzyłam się na widok ruin, któremi ta wiedza krytyki, tudzież analizy brutalnie ściąga zasłonę... I wówczas, och! gorąco pragnęłam, mój mistrzu, porwać cię dla siebie jednej wyłącznie, zaprowadzić na pustynię, ukryć przed okiem ludzkiem i tak żyć we dwoje, nieznani, niewidziani, zdała od świata, żyć z wiarą w Boga... Ach! tak! strasznemi są podobne marzenia, skoro niepodobna ich spełnić, strasznem jest rwać się naprzód, pragnąć, a równocześnie czuć, iż niepodobna dojść do celu, niepodobna uchwycić choć rąbek wymarzonego celu...
Tu Pascal w milczeniu, nie mówiąc ani słowa, ucałował ją w oba oczy.
— Tak, a teraz znowu, mistrzu mój — szeptała głosem zaledwie zrozumiałym — wszak pamiętasz ową noc straszną, kiedy huragan szalał nad naszym domem? Doznałam wówczas olbrzymiego wstrząśnienia moralne go, ponieważ udzieliłeś mi straszliwej lekcyi życia, wtajemniczając mię w swoje dokumenta. Już raz kiedyś, ongi powiedziałeś mi: „Znaj życie, kochaj je, a przeżyj tak, jak ono powinno być przeżytem!“ Ach! to też wszystko jest niczem wobec owej wielkiej i strasznej rzeki, która niesie do morza ludzkości każdego człowieka bez wyjątku i pomnaża je swemi wodami ku pożytkowi jakichś nieznanych czasów przyszłych! Tak... czy wiesz, mistrzu... że praca głucha, która mię zupełnie przerobiła, tutaj właśnie ma swoje źródło. Owa praca, zasiana tej nocy strasznej, napoiła mię całą i serce i ciało ostrą siłą realizmu, poczuciem rzeczywistości. Zrazu ów cios silny zmiażdżył mię niejako, gdyż mocy mu bynajmniej nie brakowało. Nie poznawałam siebie samej, chodziłam z kąta w kąt, milcząca, osowiała, wykolejona ze zwykłego trybu myśli, tudzież zajęć... Cóż w tem dziwnego? Na miejsce pojęć zniszczonych, daremnie siliłam się powiedzieć sobie coś jasnego, coś zupełnie wyraźnego. Następnie, zwolna zaszła we mnie odpowiednia ewolucya pojęć, acz jeszcze raz i drugi, dawna myśl, dawne nałogi ducha podnosiły bunt, ponieważ usiłowałam nawet przed sobą samą zataić klęskę. Mimo to, zrazu bezwiednie, potem świadomie rosła we mnie coraz silniej prawda; wówczas z każdą chwilą jaśniej widziałam, iż panujesz nademną jako mistrz prawdziwy; przekonywałam się też, iż poza tobą szczęście dla mnie nie mogłoby istnieć, poza tobą, tak... poza twoją wiedzą i poza twojem sercem, pełnem dobroci... Widziałam w tobie uosobienie życia samego, życia bezmiernego, a pełnego tolerancyi. Mówiłeś o wszystkiem, wszystko przyjmowałeś w zakres swych badań, uznawałeś wszystko w jedynej miłości zdrowia, tudzież wysiłków; wierzyłeś święcie w pracę ludzkości; widziałeś cel przeznaczenia w tej właśnie pracy, którą dokonywamy z zapałem ognistym, usilnie starając się o to, by żyć, kochać, odradzać życie i znowu żyć, i jeszcze żyć, pomimo wszystkie nasze nędze, tudzież własności wstrętne... Och! tak żyć, żyć — to trud wielki, ciągła i nieustanna praca, która przecież kiedyś musi się skończyć!...
Pascal wciąż milczał, uśmiechając się tylko i całuje jej wargi purpurowe.
— Tak, mistrzu... widzisz... kochałam cię wprawdzie zawsze od lat najmłodszych, lecz to nie była taka miłość, jaka się zrodziła potem, w ową noc straszną. Nie mylę się, twierdząc, iż wówczas niejako mię naznaczyłeś i zdobyłeś już z góry... Pamiętasz, musisz zapewne pamiętać, jak zwyciężyłeś silnym, gwałtownym uściskiem, uderzeniem raczej... kilka kropel krwi ukazało się wówczas na mojem ramieniu jako następstwo twego uderzenia. Byłam na wpół naga, odsłonięta do połowy, zdawało mi się tedy, że twoje ciało wdarło się w moje! Tak, pobiliśmy się naprawdę, ponieważ atoli ty byłeś silniejszym, przeto zwyciężyłeś, równocześnie wpajając we mnie potrzebę oglądania się na ciebie i szukania w tobie pod pory!... Z razu napełniało to mię upokorzeniem; wnet jednak zrozumiałam, iż taka uległość kryje w sobie morze nieprzebrane słodyczy. Odtąd ustawicznie czułam się tylko tobą przepełniona.. Każdy twój ruch, nawet zdaleka, budził we mnie dreszcz rozkoszy; zdawało mi się, że dotykasz mię i jesteś tuż, tuż przy mnie... Ach! wtedy odzywało się we mnie pragnienie, aby ten twój uścisk szalony jeszcze raz mię pochwycił i zmiażdżył, ale tak zmiażdżył, abym się złączyła z tobą w całość nierozdzielną! A nadto byłam więcej, niż pewną, odgadywałam, widziałam raczej, że i ty płoniesz taką samą żądzą; wiedziałam, iż ów bój, który pozwolił ci zdobyć mię na własność, naodwrót znowu ciebie moją uczynił własnością; widziałam niejednokrotnie, jak walczyłeś, by mnie nie schwycić, gdy przechodziłam, i nie zatrzymać... W czasie zaś twojej choroby, gdy cię pielęgnowałam, już w części czułam się zadowoloną, tak pod względem serca jak i umysłu... Wówczas to zrozumiałam wszystko... Przestałam chodzić do kościoła, gdyż już u twojego boku znalazłam szczęście; ty właśnie dawałeś mi pewność... Przypomnij sobie tylko, że owej nocy na klepisku po wiedziałam ci z krzykiem bolesnym, iż brakuje mi czułości... Próżnia rozpościerała się w mojem sercu, czułam więc potrzebę zapełnienia tej próżni. Czegóż nam brakuje, jeżeli nie Boga, jeżeli nie pierwszej przyczyny bytu tego świata? A naprawdę tą przyczyną istnienia może być tylko i jest całkowite posiadanie, miłość, w pełni używająca, i życie we wszystkich swoich objawach.
Tu szept miłosny Klotyldy urwał się i jeszcze stał się cichszym tak, iż trudno było ją zrozumieć... Pascal śmiał się z ich wzajemnego nad sobą zwycięstwa i znowu miłości ich nie było żadnych granic.
Noc cała tak spłynęła w owej sypialni cudownej na niezmiernem szczęściu; tchnienie młodości, tchnienie życia przepełniało ją dokoła! A gdy na krańcu widnokręgu brzask świtania ukazał swe lica, kochankowie otworzyli okna na oścież, zapraszając do siebie wiosnę w gościnę. Słońce kwietniowe, siewca płodności, zwolna wznosiło się w górę na sklepieniu olbrzymiem, na tem niebie, nieskażonem ani jedną chmurką, ani jedną plamą; ziemia zaś, wstrząsana kiełkowaniem rzucanych w nią nasion, radośnie śpiewała gody i hymny radosne.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.