Doktór Muchołapski/XXIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Erazm Majewski
Tytuł Doktór Muchołapski
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1892
Druk P. Laskauer i W. Babicki
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Julian Maszyński
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXIII.
Łuna. Sygnał. Pojedynek.


Czyżby mię zmysły łudziły?
Przed chwilą wyraźnie widziałem blask czerwony. Przysiągłbym, że była to odpowiedź na mój sygnał. A teraz ciemność nie pozwala nawet sprawdzić, czy nie uległem złudzeniu.
A może lordowi przytrafiło się coś podobnego, jak mnie wczoraj?
Uporczywie uchwyciłem tę myśl szczęśliwą, nie tracąc nadziei, że jeszcze ujrzę pożądane światełko.
Wlepiłem tedy wzrok w ciemności i postanowiłem czuwać. Podniecenie nerwów sprawiło, żem zaraz w ciągu pierwszych minut dostrzegł światło; były to jednak złudzenia wyobraźni i wzroku. Upłynął z kwadrans, gdym nagle zrozumiał, że źle spędzam drogie chwile. Rozsądny człowiek, bez względu na to, czy się myli lub nie, powinien oddać sygnał, a wtedy może z większą pewnością oczekiwać odpowiedzi.
Łatwiej jednak czuć potrzebę takiego kroku, aniżeli go wykonać.
Nie miałem pod ręką nic przydatnego do rozniecenia ognia, prócz torebek mchowych.
I byłbym może do rana pracował na gałązkach mchu, gdyby mię jakiś duch dobry nie natchnął szczęśliwszą myślą.
Wystrzelę; jeśli prezes Ekscentryków biwakuje blizko, może usłyszy... Zwróciłem już lufę w kierunku znikłego światełka, ale nagle opuściłem rękę.


...wpatrzyłem się w czerwone blaski z taką lubością, z jaką Kolumb pożerał wzrokiem brzegi Ameryki...

W głębi rozlała się czerwona łuna. Nie było już wątpliwości, że lord żyje. Łatwo pojmiesz moją radość z tego powodu. Strzeliłem na „vivat” i wpatrzyłem się w czerwone blaski z taką lubością, z jaką Kolumb pożerał wzrokiem brzegi Ameryki, a wioślarz warszawski brzegi Saskiej Kępy.
Łuna tymczasem, wbrew oczekiwaniom moim, przybierała coraz to większe rozmiary i doszła do tego natężenia, żem zwątpił, aby mogła być dziełem szlachetnego Puckinsa.
Na dolince wyraźnie wszczął się pożar, oblewający łuną coraz szerszą okolicę. Cóżby się tam paliło, myślałem zaciekawiony i struchlały zarazem, chyba nie mchy i granit?
O żywicznych zarodnikach mchów, nie pomyślałem nawet. Gdybym przypuścił, że lord przewidział potrzebę sygnału i gromadził palny materyał przez tydzień cały albo dłużej, to jeszcze nie zdołałby zebrać ilości potrzebnej do wywołania takiego pożaru, jaki miałem przed oczyma.
Długo jeszcze patrzyłem na groźne widowisko, w końcu żółte blaski przygasły mocno, znów się rozjaśniły i znowu osłabły, aż po kilkakrotnem wahaniu utonęły w ciemnościach.
Nie umiałem wprawdzie wytłumaczyć sobie źródła ognia, nie wątpiłem jednak, że wznieciła go ludzka ręka, a ze wszystkich ludzi jeden tylko lord Puckins mógł się znaleść w tej miejscowości. Uradowany, ale zarazem niespokojny, nie byłem w możności zamknąć znużonych powiek. Godziny leniwie mi płynęły, gdy naraz po północy zerwał się wiatr i wzmagając się ustawicznie, w godzinę doszedł do niepojętej potęgi. Wiał on z przerwami i po kilkominutowej ciszy nadbiegał znowu z świstem i łoskotem, trzęsąc całym lasem ziół. O godzinie drugiej z ołowianych chmur, napędzonych tym wichrem lunął deszcz obfity i wraz z wiatrem trwał do rana.
Cóż to była za noc! Nie zapomnę jej do śmierci.
Dla mnie, zarówno jak dla całego świata owadów, był to straszny kataklizm natury, prawdziwy potop, w którego nawałności zginęły krocie najrozmaitszych istotek. Przez kilka długich godzin spadały duże i okrągłe bryły wody z tak ogłuszającym hukiem, że cały las drżał i uginał się pod ciężarem cetnarowych pocisków deszczowych.
Ile tysięcy mieszkańców zginęło od tej nawałnicy — któż to obliczy?
Dla większej części owadów, każdy deszcz stanowi ważniejszą w życiu epokę, niż dla ludzi trzęsienie ziemi i powodzie w rodzaju tych, co w Chinach pozbawiły dachu 5 milionów osób.
Usadowiony szczęśliwym trafem na twardym liściu, pod osłoną kilku innych wielkich parasoli, przetrwałem szczęśliwie potop, ale długo jeszcze, choć wróciła pogoda, nie mogłem opuścić schronienia, bo staczały się z górnych pięter puszczy kropie deszczowe i formowały na dolnych tysiączne sadzawki, jeziorka i strumyki.
Dopiero gdy słońce osuszyło roślinność i przygięte ciężarem wody liście poprostowały się dumnie, ośmieliłem się opuścić schronienie i ruszyłem w dalszą drogę.
Wraz ze mną powychodziły z kryjówek wpół martwe ze strachu owady.
Po deszczu nastąpiła najpiękniejsza pogoda i upał jeszcze większy od wczorajszego.
Za jedyny ale najlepszy drogowskaz służył mi karłowaty świerczek, jaki zauważyłem jeszcze wieczorem, w stronie, gdzie się później pokazała łuna.
Radbym lotem ptaka przebyć przestrzeń, dzielącą mię od Anglika, ale podróż wydała mi się nieznośną jak nigdy, a wkrótce zagrodził mi drogę wezbrany, jak po deszczu, strumyk, wązki wprawdzie, ale wystarczający do wprawienia mię w najgorszy humor.
Nie było innej rady, jak udać się brzegiem w górę i szukać przeprawy.
Zabrało mi to znowu sporo czasu, nareszcie znalazłem miejsce gęściej zarośnięte od mchów i po ich czubkach dostałem się na drugą stronę.
Nic mnie już po drodze nie obchodziło, cała myśl zajęta była pytaniami: czy trafię do lorda, czy przetrwał on szczęśliwie ulewę i czy będzie czekał na mnie? Przeskakiwałem bez opamiętania zapory i zadyszany tyle tylko odpoczywałem, ile było niezbędnem, aby nabrać tchu.
Kiedyniekiedy nawoływałem z całych płuc.
Ochrypnięty i ledwo żywy, nie spostrzegłem, jak stanąłem na wyżynie, z której wzrok objął nagle dziwny widok. Po lewej stronie wznosiła się długa, granitowa ściana, niby obelisk powalony ręką olbrzymów. Obelisk ułożył się na ziemi ukośnie, w taki sposób, że stanowił mocno pochyły mur, który długim i równym swoim bokiem, niby spadzistym dachem, okrywał z jednej strony przyległą część gruntu i tworzył nad nią osłonę przed deszczem i promieniami słonecznemi.
Pod opiekuńczym cieniem tej ściany zgromadziły się liczne zioła i wdzięczne paprocie, z górnej zaś krawędzi, niby z brzegu dachu, ze wszystkich szpar i rozpadlin, zwieszały się kępki mchów, oraz gałązki ziółek drobnych. Cała przestrzeń, po prawej stronie, naprzeciwko tego wału, była gładką równiną, pozbawioną wyższej roślinności i uderzyła mię jakimś monotonnym, szaro­‑czarnym kolorytem. Jeszczem nie objął jej bacznym wzrokiem, nie wiedząc na razie w którą stronę zwrócić swe kroki, gdy spojrzenie me padło na kilka jętek, rozciągniętych bez życia. Jeszcze dalej, dostrzegłem zwłoki licznych nocnych owadów. Były one dziwnie pokurczone, niektóre dawały jeszcze znaki życia.
Aby uniknąć przykrego widoku, ruszyłem naprzód, omijając trupy, ale zamiast mniej, coraz ich więcej napotykałem. Przyśpieszyłem kroku, kierując się ku pochyłej skale, i po kilku minutach znalazłem się pod sklepieniem. Tu dopiero krew ścięła się w mych żyłach. Ziemia, mchy i porosty literalnie zasłane były warstwą dogorywających komarów, chróścików, nocnych motylków i chrząszczy. Pod ścianą, długą na kilkaset kroków, warstwa ta grubiała i przemieniała się w rodzaj zaspy śnieżnej. Najbliższy liść paproci zasypany był do połowy zwłokami. Inne rośliny w podobny sposób tonęły w powodzi martwych lub konających owadów. Nie mogłem pojąć przyczyny nagromadzenia tak różnorodnych ofiar i dopiero baczniejsze rozejrzenie się po okolicy, pozwoliło mi dostrzedz naprzeciwko granitowej ściany ślady zniszczenia na okolicznych mchach i ziołach. Do połowy poopalane szkielety, zwisłe łodygi i pokurczone liście zbyt wyraźnie świadczyły, że zapoznały się z ogniem. Zrozumiałem, że jestem na miejscu wczorajszego pożaru i ogarnęło mnie zdumienie nad rozmiarami klęski. Szaro­‑czarna równina była pogorzeliskiem. Spalona płasczyzna szła dalej, niż wzrok mój sięgał.
Odkrycie to piorunujące na mnie wywarło wrażenie. Nie zastanawiałem się ani na chwilę, co mogło podsycać płomienie — wiedziałem tylko, że jedna ręka ludzka wzniecić je była wstanie, a ta ręka należeć musiała do lorda Puckinsa.
Serce ścisnęło mi się bólem dotkliwym i smutnym wzrokiem powiodłem dokoła. Domyśliłem się sprawcy nieszczęścia — teraz bezwiednie pragnąłem ocenić jego doniosłość, a może wmówić w siebie, że nie było znowu zbyt wielkiem.
Ale, niestety, ulgi tej odmówiło mi niebo. O paręset kroków, przyparty jednym bokiem do ściany, wznosił się półokrągły, nagi pagórek, na który zrazu nie zwróciłem uwagi. Całe to miejsce, dzięki swemu położeniu, zasłonięte było od wiatrów i słoty tak dobrze, że nie pozostało nawet śladów nocnego deszczu. Pagórek był mrowiskiem i okrywały go gromadki mrówek, krzątających się gorączkowo i zdradzających nadzwyczajne wzburzenie. Wynosiły one co chwila z kurytarzy nieruchome towarzyszki, i odciągały wśród największych wysiłków jaknajdalej od mrowiska. Potykały się i przewracały do góry nogami na nierównościach gruntu, ale przeszkody nietylko ich nie zrażały, lecz przeciwnie, podniecały. W jednem miejscu kilka uczepiło się u zwłok chróścika, który im padł na powierzchnię gniazda, i biorąc go może za przyczynę klęski — z największą zajadłością szarpały i odciągały na bok...
Poduszonych od żaru mrówek znaczna liczba rozrzucona była dokoła mrowiska, a niektóre drganiem członków zdradzały resztki kołaczącego się życia. Serce powtórnie ścisnęło mi się na ten widok.
A więc do wczoraj była tu jeszcze kwitnąca i szczęśliwa osada, życie kipiało, a karne stowarzyszenie cieszyło się dobrobytem, na jaki świat mrówek zdobyć się może.
I przyszedł jeden człowiek, maleńka i wątła istota, ale samolubna i okrutna jak żadna inna na świecie, i natychmiast posiał zniszczenie w tem zaciszu! Co za klątwa nad nim ciąży, — pomyślałem z goryczą, — że gdzie stąpi, znaczy swe ślady krzywdą innych istot.
Rozmyślnie czy bezwiednie, ciągle popełnia zbrodnie, jednę od drugich okrutniejszą.
Raz stanąwszy na stanowisku bezstronnego sędziego ludzkiej chciwości i egoizmu, przestraszyłem się prawie własnych myśli i zadrżałem z oburzenia na wspomnienie człowieka, dla którego aż tu przybyłem. Poczułem srogi żal do lorda Puckinsa.
Więc to jest człowiek tak zimny i okrutny, że nie zawahał się zostać podpalaczem puszczy? Mordercą tysięcy niewinnych istot, aby tylko ratować siebie jednego?!
Skazał je na straszne męki dlatego, aby blaskiem żywych pochodni dać wiadomość o swem nędznem istnieniu?
Usprawiedliwiłbym czyn podobny, gdyby go dokonał przy zwykłym swoim wzroście, bo byłoby to mimowolne lekceważenie „drobiazgu”, ale tutaj lord Puckins stał się zbrodniarzem świadomie, podpalił nie drobny szmat ziemi, ale puszczę, zamieszkałą przez równe sobie pod względem wzrostu istoty.
I pomyśleć tylko, że ratowałem egoistę, co piecze żywcem tysiące istot, bawiąc się zapewne widokiem ich strasznego konania!
Czemże on lepszym jest od Nerona i królów Dahomeju?... A ja, naiwny, sądziłem, że podaję rękę pomocy „człowiekowi”.
Gniew wielki wezbrał w mem sercu.
Gdzież on jest, ten podły morderca? Niech go zobaczę, aby powiedzieć, że gardzę nim, a potem zostawić na pastwę losów.
Obszedłem całą skałę dokoła, nawoływałem, ale wszystko napróżno; zbrodniarz musiał zgorzeć ze swemi ofiarami.
To przypuszczenie wykrzesało w mem sercu iskierkę litości. Czy czasem okrutnik, poparzony lub pokaleczony, nie kona gdzie w blizkości? Zawszeć to człowiek, i jako taki, godzien miłosierdzia i uczciwego pogrzebu.
Zabrałem się nanowo do szukania, aliści widzę nie dalej jak o trzydzieści kroków, pod sklepieniem szerokiego liścia, niby w cienistej altanie, skuloną postać ludzką, z głową wspartą na dłoni. Zwrócona bokiem do mnie, siedziała na przezroczystem ziarnku kwarcu, w głębokiem zadumaniu czy też śnie pogrążona, oparta łokciem o kolano. Twarz ukryta była w dłoni. Nieruchoma postać odziana była w marynarkę koloru morza, zdobną w pomidorowe, szerokie kraty. Z boku, w troczkach spoczywał zielony pled w niebieskie kraty. Dolne ubranie, piaskowej barwy, upiększały pasy, przypominające szczypiorek.
Głowę osłaniał kapelusz śmietankowego odcienia, przybrany białym woalem, zakrywającym, zamiast twarzy, tył głowy i plecy.
Uniform ten, czysto angielski, upewnił mię, że postać, którą ujrzałem, była lordem Puckinsem.
A więc to on! pomyślałem, nie wiedząc, czy zostawić go w spokoju, czy też zbliżyć się.
Serce uderzyło mi mocno, oburzenie wzrosło i uznałem za stosowne przedewszystkiem powiedzieć mu, że jest nędznikiem.


Wołając bezskutecznie, zbliżyłem się nareszcie o dwa kroki...

— Panie! — zawołałem, oczekując, aż się na głos ludzki odwróci, ale żadnej nie otrzymałem odpowiedzi.
Śpi, czy nie żyje? pomyślałem i powtórzyłem wezwanie, znowu napróżno.
Wołając bezskutecznie, zbliżyłem się nareszcie o dwa kroki i położyłem rękę na jego ramieniu.
— Żyjesz Waćpan, czyś już nieboszczykiem? — krzyknąłem po angielsku, z całych płuc.
Nieznajomy podniósł ociężale głowę i zwrócił do mnie obojętną twarz bez wyrazu.
— Jestem — odrzekł głucho; — kto mnie woła?
— A! chcesz pan, abym mu się przedstawił? dobrze! Stoi przed panem Jan Muchołapski, który przybył tu, aby pana ocalić, ale przed chwilą zmienił zamiar.
Lord Puckins wstał i zdejmując sztywnym ruchem kapelusz, złożył mi wyszukanie grzeczny ukłon.
— Wdzięczny mu jestem za uprzedzenie mego życzenia. Czy nic więcej niemasz pan do powiedzenia?
— Nic nad to, że mocno żałuję, żem pana poznał.
Lord Puckins dumnie się wyprostował. Oko błysnęło mu gniewem i brwi się groźnie zbiegły.
— Panie! — zawołał sucho, — jeżeli jesteś szlachcicem, miarkuj swe słowa.
— Jestem człowiekiem honoru, a czy szlachcicem, o to mniejsza; w moich oczach pan nim być przestałeś...
Lord Puckins pobladł, wargi mu zadrżały, potem zmierzył mnie spojrzeniem, jakie wywołało gorącą falę krwi na twarz moję i zaznaczając każdą sylabę, rzucił mi ciężką obelgę.
— Kłamiesz pan! — rzekł on, — jeżeli zaś jesteś człowiekiem honoru, zdasz mi ze słów swoich rachunek!
— Uczynię panu ten zaszczyt, — odrzekłem, hamując się. — Proszę mną rozporządzać!
— Dziękuję — odrzekł Anglik i przybrał spokojną minę. — Ponieważ nie mamy świadków, musisz pan sam podyktować warunki spotkania. Oczekiwać będę na pańskie rozkazy w blizkości, a teraz żegnam.
— Bardzo dobrze, — odrzekłem, — gotów jestem rozprawić się jaknajprędzej, więc daruj pan, że go zatrzymam na chwilę, zapytując, czy masz pan rewolwer.
— Tak jest.
— Wyśmienicie! Więc będziemy się strzelać... wszak zgoda?
— Zanim to nastąpi, powiedz mi pan naprzód, jaka jest średnica pańskich ładunków?
— Dziewięć milimetrów.
— W takim razie żałuję bardzo, ale strzelać się nie mogę.
— Jakto? Cofasz się pan?
— Nie, lecz kaliber pańskiej broni jest zawielki.
— Zawielki!? — wykrzyknąłem w podziwie, — więc uważasz pan mój kaliber za nieodpowiedni do pańskiej broni?
— Nieinaczej; mój rewolwer jest tylko siedmiomilimetrowy.
— Ależ to bagatela! kula siedmiomilimetrowa tak samo zabija, jak pocisk dziewięciomilimetrowy; zresztą, jeśli uważasz pan różnicę kalibru za lepszą szansę po mojej stronie, chętnie biorę broń pańską.
— To niemożliwe!
— Dlaczego?
— Ponieważ ostatni ładunek wystrzeliłem wczoraj, a pańskie nie zdadzą się do mej lufy.
— Masz tobie! — pomyślałem. — Powód odmowy poważny, a ja sądziłem, że Anglik się cofa.
— To rzeczywiście bardzo przykre, — odrzekłem; — wszak białej broni także nie posiadamy...
— Nie frasuj się pan tą bagatelną przeszkodą, — odezwał się syn Albionu, — chociaż jestem nieprzyjacielem amerykańskich zwyczajów, w wyjątkowych przecie razach przyjmuję je. Namyśl się pan, oczekuję go, gdzie wskazałem poprzednio.
— Rozumiem, ale zwłoka bezpotrzebna i załatwimy się zaraz. Pociągniemy losy. Kto wyciągnie węzełek, otrzyma rewolwer i z odległości dwudziestu kroków ma trzy strzały do przeciwnika. Czy zgoda?
— Wolałbym coś radykalniejszego, — mruknął Anglik, — ale trudno, pan decydujesz, więc... przystaję...
— Czy możemy zaczynać?
— I owszem.
— A więc dobrze. Przyznam się panu, że wszystko nader wygodnie się składa. Płynu Nureddina mamy tylko na jedną osobę, zwycięzca więc wypije go i wróci spokojnie między ludzi. Pozostały na placu towarzysz nie zrobi mu już żadnego kłopotu, ani żalu. Same losy rozstrzygną drażliwą naszą kwestyę bytu.
Obrałem miejsce i odmierzyłem metę.
Lord tymczasem obejrzał i nabił broń. Gdy wszystko było przygotowane, zawiązałem na chustce węzełek, ukryłem ją w dłoni i dwa wystające końce chustki podałem przeciwnikowi do wyboru.
— Jak pan sądzisz? na którym węzełek? — zapytał, spoglądając spokojnie na twarz moją.
— Wybieraj pan, a zaspokoisz ciekawość, — odrzekłem krótko.
— Biorę lewy; gotów jestem założyć się, że jest z węzełkiem. Chcesz pan trzymać zakład?
— Ależ panie, w takiej chwili...
— Dla Anglika każda chwila dobrą jest do zakładu, propozycyą zaś moja warta zastanowienia. Posłuchaj pan: Kto przegra, otrzyma broń...
— Dziękuję, nie jestem sportmanem.
— Więc pan stanowczo odmawiasz?
— Stanowczo!
— Zatem proszę o lewy koniec.
— Z węzełkiem!
— A widzisz pan! — wszak mówiłem, że mam szczęście; warto się było założyć, — odezwał się lord i utarł nos z takim spokojem, jakby przed chwilą nie chodziło o życie jednego z nas.
Chłód ten palił mię. Stałem, jak na rozżarzonych węglach. Zapomniałem, że chwile życia mego są już policzone, irytowała mię tylko zimna krew Anglika, z jaką igrał nad brzegiem przepaści, i fatalność, że tryumfował.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Erazm Majewski.