Doktór Muchołapski/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Erazm Majewski
Tytuł Doktór Muchołapski
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1892
Druk P. Laskauer i W. Babicki
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Julian Maszyński
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.
Tajemnicze poszukiwania.



NNa wschodach jednego z domów przy ulicy Miodowej w Warszawie, umilkła nagle trzepaczka pana Antoniego.
— Dobry wieczór, panie Grzegorzu — powitał on przybyłego kolegę z przeciwka, wymierzając ostatni cios w sam środek perskiego dywanu. — A cóż tam u was słychać?
— Źle, panie Antoni, źle z moim starym!
— Co? może zbuntował się przeciwko panu Grzegorzowi?
— Et! gorzej jeszcze...
— Więc niezdrów?
— I nie to...
— No, to chyba tej zguby szuka jeszcze od wczoraj?
— Nieinaczej! Obiadu nawet nie tknął i cięgiem czegóś upatruje.
— Musi to być jakiś klejnot drogi, kiedy się tak dla niego mizeruje?
— Gdzietam! mój pan nie stoi o takie rzeczy, a przytem ziarnko piasku jużby chyba znalazł, a tu nic i nic!
— Więc cóż to może być?
— Nie mogę zmiarkować, ale zły to znak, jeśli kto szuka jakiegoś pisania w szparach od podłogi, gdzie nawet szpilki by nie ukrył i każe zbierać garściami prochy z ziemi, aby je pod szkiełkiem przebierać. W tych prochach niema ani kruszyny papieru, a przecież mi sam wyraźnie powiedział, że szuka jakiegoś pisania, co je zgubił przy biórku. Wczoraj, przynoszę obiad, patrzę, pan leży na podłodze jak długi i zagląda przez szkiełko w szparę między deskami. Ani przerwał roboty, choć mię usłyszał, tylko końcem ołówka przewracał każdy proszek i kruszynkę. Każdy szmatek śmieci otrząsnął i odłożył osobno. Sapał biedaczysko, obcierał pot, aż żal mi się go zrobiło, a nie było końca tej robocie...
— A to ciekawa historya! Ja myślę, panie Grzegorzu, że wasz stary... — i nie dokończył zdania, wskazując wymownie palcem na czoło.
— Co znowu! taki uczony człowiek!
Pan Antoni zaśmiał się po raz wtóry swym śmiechem rubasznym, który niemile dotknął Grzegorza.
— Dobry sobie pan Grzegorz! a cóż to, niewiadomo, że właśnie uczenie najwięcej rozum odbiera? My, naprzykład, nie przymierzając, ludzie jak się należy, nie bylibyśmy z pewnością tacy, gdyby nam kazali patrzyć w te szkła i książki, jak waszemu, albo rozbijać fortepiany, jak to praktykuje mój, od wieczora do rana. W głowie by nam się poprzewracało od téj mądrości i muzyczności ciągłej. Przecie mój to już niedługo powędruje do Jana Bożego razem z innymi. Jak­‑ci co dzień zacznie bić po klawiszach, a słucha­‑ci ich czasem ze sześciu, to tłucze, że niech ręka bozka broni, ani ładu, ani składu, a oni siedzą jak trusie, żeby chociaż który nogą ruszył. Jeden patrzy w sufit, drugi w but, trzeci oczy zamknie, gębę rozdziawi i kiwa głową i godzinę­‑ci tak jak lunatyki przesiedzą... niech ręka boska broni! — I splunął.


Patrzę, pan leży na podłodze jak długi...

— Et! zwyczajna rzecz, słuchają bez grzeczność, inaczej nie wypada, ale co innego z moim panem...
Nie dokończył, bo doszedł go okrzyk radości, jaki się rozległ z gabinetu, okrzyk o tak niezwykłem brzmieniu, że zapominając rozpoczętego zdania, pan Grzegórz rzucił swemu towarzyszowi krótkie „muszę lecieć!” i znikł we drzwiach przedpokoju.
Widok, jaki go czekał, był oryginalny. Rozpromieniony pracodawca trzymał na dłoni jakiś bardzo drobny przedmiot. Zbliżywszy się do biórka, złożył go na czystej ćwiartce papieru, z ostrożnością, jakby to był kwiat paproci, potem zatarł ręce i uśmiechnął się tryumfująco.
— A więc mam cię nareszcie, nieszczęsna odrobinko, coś mi zatruła trzy dni życia, coś mi przez trzy noce nie pozwoliła zamknąć znużonych powiek! — zawołał z uśmiechem, stojąc przed biórkiem i wpatrując się w biały proszek. — Za chwilę więc roztrzygnę dręczące mnie niepewności... Odetchnę pełną piersią i przekonam się, czy nie jestem waryatem! Grzegorzu! podajcie mikroskop!
Grzegorzowi, który wysłuchał monologu, stanął przed oczami jak żywy pan Antoni, z palcem u czoła.
— Ot nowa bieda! A ja myślałem, że się już utrapienie skończyło. Możeby odłożyć robotę — zaczął nieśmiało. — Czas na obiad... pan głodny...
— Dajcież mi spokój z waszemi obiadami! Czyż mógłbym teraz myśleć o jedzeniu? Jestem na drodze do niesłychanego odkrycia!
Biedny sługa podrapał się w głowę.
— Proszę pana, do czego to podobne? na wszystko pora... Ot! po obiedzie podam mikroskop, co tu pilnego!
— Masz tobie! Znów mi się sprzeciwia! Grzegorzu, co się wam stało?
— Ależ panie, szósta godzina!... z czego siły będą?
— Nie będę nic jadł. Proszę o mikroskop.
Cóż było robić? Grzegórz, co zawsze bywał górą, tym razem poczuł, że nic nie wskóra. Postawił więc na stole narzędzie, skierował lusterko na szkło przedmiotowe i oddalił się, złorzecząc zapewne wynalazcom drobnowidzów. Pan tymczasem gotował mu większe niespodzianki.
Skoro tylko proszek znalazł się na szkiełku, a odpowiednio zbliżone soczewki pozwoliły obejrzeć badany przedmiot, nasz uczony nawet dla mniej wprawnego obserwatora przedstawił niezwykłe widowisko. Zerwał się gwałtownie od stołu, chwycił oburącz za głowę; przetarł oczy, spojrzał w szkła i nareszcie zwrócił się do sługi.
— Słuchaj, Grzesiu, czy nie wyglądam czerwono?
— Gdzieby zaś...
— Uszczypnij mię mocno w rękę!...
Grzegórz spełnił polecenie z ostrożnością i niedowierzaniem.
— Mocniej!
— Nie mogę...
— Zobacz puls! Podaj mi wody.
Biedny Grzegórz zwijał się jak mógł, kiwał strapioną głową, a głośno upewniał pana, że zdrów zupełnie. Niespokojny myślał nad tem, jakby coprędzej sprowadzić lekarza.
Pan tymczasem usiadł przed mikroskopem i nie ruszył się już aż do późna w nocy.
Źle mówię, bo był ciągle w ruchu. Przewracał kartki słownika, zapisywał coś ustawicznie i spoglądał co chwila w mikroskop.
Grzegórz nie zmrużył oka. Był już pewnym, że pan zachorował. Przemyśliwał tylko, co począć rano i kogo zawezwać. Tak doczekali obaj brzasku dziennego. Kiedy niekiedy nasz uczony wstawał i chodził gorączkowo po pokoju, wymawiając niezrozumiałe zdania.
Nareszcie legł nad ranem w ubraniu i przespał do 10‑ej. Ledwie się zbudził, Grzegórz, oczekujący nań od dwóch godzin ze śniadaniem, otrzymał polecenie upakowania walizy podróżnej.
— Wyjeżdżam dziś za granicę, przygotujcie mi wszystko na trzecią godzinę — brzmiało krótkie rozporządzenie.
Potem wręczył Grzegorzowi list zapieczętowany z poleceniem oddania go panu Janowi, ale nie wcześniej, aż się sam zgłosi, i nie rzekłszy nic więcej, wyszedł na miasto.
Że święciło się coś nadzwyczajnego, poznał Grzegórz po tem, iż pan wyszedł w obuwiu nieparzystem, a na popielniczce zostało trzydzieści niedopałków, zamiast zwykłych pięciu lub sześciu, wypalanych podczas bezsennych nocy.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Erazm Majewski.