Dobre wieści

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Dobre wieści
Podtytuł Humoreska
Pochodzenie Przy kominku
Wydawca A. G. Dubowski i R. Gajewski
Data wyd. 1896
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


DOBRE WIEŚCI.
HUMORESKA.



S

Szanowny Czytelniku Dobrodzieju! Uzbrój się w cierpliwość i chodź... Pójdziemy aż na zapadłe Podlasie, pójdziemy tam przez piaski, wydmy i bagienka, przez wyboiste grobelki i mosty, które należy omijać.
Nie wiem co sobie ludzie do Podlasia upatrzyli i dlaczego odzywają się o niem z pewnego rodzaju przekąsem... Jest to tak dobry kąt, jak każdy inny, a może nawet od wielu innych lepszy.
Ziemia nie rodzi tam wprawdzie ananasów ani pomarańcz, nie rosną na niej palmy ani banany, ale za to żółto kwitnącej dziewanny jest dość, a wiadomo przecież, jaki to szacowny środek na myszy!
Zresztą nie jedna dziewanna tylko przedstawia bogactwo Flory i Pomony podlaskiej; jest tam albowiem wszelkiego zielska i badyli wbród: pokrzywy w najlepszych gatunkach, ostów olbrzymich, szaleju, czego tylko dusza zapragnie. Znajdzie się tam i macierzanka, i rozchodnik i rumianek, z przeproszeniem... psi, który jednak, w braku lepszego, doskonale za rzymski uchodzić może. Wszystko tam jest, bo też i grunt tam szlachetny a rozmaity. Jaki jest, to jest, ale zawsze w najlepszym gatunku — fuszerki bowiem ta ziemia nie znosi. Jeśli jest piasek, to już taki, że się w nim po kolana można zapadać; gdy bagno, to niezgłębione; a jak się trafi nieco kamienisty kawałek, to już taka tych kamieni masa, taka obfitość, że przebrać nie sposób.
Dziwne o Podlasiu wieści krążą po świecie i są ludzie, którzy z niejakim przekąsem odzywają się o tej cudownej krainie... Co do mnie, nie znam piękniejszego zakątka na ziemi! Wszelkiego dobrego użyć tam można: w strugach, które wśród bagnisk leniwie się toczą, chlapie się mnóstwo piskorzy, a pijawek znajdzie tam jak mrowia... Żmij, wężów, jeżów, żółwi — moc, a zwierzyny taka obfitość, że w jednej gminie można znaleźć przynajmniej z pięć zajęcy i półtorej pary kuropatw. Nie mówię już o wronach, srokach, kawkach i jastrzębiach.
Ostatecznie, ludzie żyją na tej wzgardzonej niesłusznie ziemi, i jak jeszcze żyją! Mają swój chleb, okrasę, nabiał, warzywa, a czasem, gdy jaka krowa nogę złamie, lub wół od koniczyny pęknie, to i mięso jest dobre i nie takie szkaradnie drogie, jak po dużych miastach... Znajdzie się tam i grzybek, i rybka i jagódka, kolczaste gruszki na miedzach rodzą rok rocznie miliony „ulęgałek,“ a leszczyna orzechów dostarcza.
Jednem słowem, w tej krainie wyśmianej, wyszydzanej, niewiadomo z jakiej racyi — orzą, sieją, zbierają i znów orzą — i żyją w cichości ducha, Pana Boga chwaląc, Berka w brodę całując, kochając się, starzejąc, grając w geryłasza i piszcząc na złe czasy.
Rzekło się wyżej: „kochając się“ — jest to specyalny przywilej młodzieży, która na Podlasiu dziwnie wrażliwe a łatwo zapalne ma serca. I dziwić, i nie dziwić się temu. Dziwić, gdyż w dzisiejszym zmateryalizowanym wieku pragnienia serca ustępować muszą wymaganiom kieszeni; nie dziwić, gdyż podlaskie panny mają swój wdzięk szczególny, swój urok specyalnie podlaski, osobliwszy. Mowa ich przeciągła, spojrzenie powłóczyste, a uśmiech przypomina blask słońca, gdy się z za lasów wychyli i na wzgórzu piasczystem snop złotych promieni rozściele.
Piękne podlasianki nie odznaczają się zbytnią powiewnością i eterycznością kształtów; śmiem nawet twierdzić, że jest przeciwnie. Jankiel Numizmat, utrzymujący w pewnem miasteczku wielki sklep galanteryi, tudzież nafty i wyrobów mydlarskich, zapewniał mnie pod sekretem, że dla najdelikatniejszych panienek sprowadza rękawiczki nr 7, 7½ do 7¾ nawet. Lecz cóż to znaczy? Taka rączka, niezbyt wypieszczona i drobna, umie jednak uścisnąć serdecznie, bez obłudy; umie też ona pracować, co jej nie przeszkadza w wolnych chwilach zabębnić walczyka na odwiecznym szpinecie, lub też zaakompaniować do piosnki wesołej.
Tomy, olbrzymie tomy in folio możnaby zapisać o piękności, wdziękach i nieocenionych zaletach panien podlaskich — i, o ile wiem, pewien łysy statysta już od kilku lat nad tym przedmiotem pracuje — nie chcę więc wchodzić mu w drogę, tem bardziej, iż jestem przekonany, że da wyczerpujący traktat o podlasiankach wszystkich wieków, począwszy od głębokiej starożytności, aż do dni dzisiejszych.
Co do mnie, jak teraz, mam na myśli jedną tylko podlasiankę, pannę Ewę, śliczne stworzenie o chabrowych oczach i włosach lnianej barwy, pełnych kształtach i czarujących dołkach na buzi. Piękność panny Ewy słynęła na kilka mil w okolicy i nie jedno serce topniało jak wosk pod jej powłóczystem spojrzeniem. Kawalerya podlaska ubiegała się o względy pięknej Ewuni, nadskakiwała, prawiła jej komplimenta, ale nadaremnie. Wszystkie te zabiegi nie odnosiły pożądanego skutku i były zupełnie bezowocne. Ewunia miała już swego Adama, a ponieważ specyalną cnotą podlasianek jest stałość, przeto wszelkie komplimenta młodzieży nie przydały się na nic.
W tej chwili właśnie Ewunia stoi w furtce ogrodowej, przysłoniła chabrowe oczy dłonią i patrzy. Wzrok jej szuka kogoś na drodze piaszczystej, ciągnącej się wśród dwóch szeregów brzóz białych, płaczących. Furtka ogrodowa, pokryta wijącym się powojem, jest niby ramką, obejmującą dorodną postać zapatrzonej dziewczyny.
Dość długo stała, tak patrząc, nagle w oczach jej zaświecił blask żywszy, na usta wybiegł uśmieszek; widocznie zdawało jej się, że gość oczekiwany nadjeżdża. Złudzenie wszakże trwało bardzo krótko: bystre oko dziewczyny dojrzało omyłkę... Nie „oczekiwany“ nadjeżdżał, ale ktoś obcy zupełnie...
Ewunia zrobiła smutną minkę, machnęła rączką, a przypomniawszy sobie widać, jak dużo ma jeszcze do roboty, pobiegła na folwark. W pół godziny później już srebrzysty jej głos brzmiał w ogrodzie; pochylona nad zagonem, nuciła sobie jakąś piosnkę smętną, zdaje się że o duszyczce, która roi, o otwieranej bramie i kasztanku...
Któraż z podlaskich dziewcząt tej piosnki nie nuci?...
Na polach ruch był wielki, gdyż pogoda, od kilku dni trwająca, pozwalała zbierać zboże. To też rzucono się do sprzętu całą siłą. Sierpy dzwoniły na zagonach, snopy składano w mendle, a ciężkie, ładowne fury dążyły do stodół. Gdzieniegdzie dla pośpiechu wznoszono sterty na polu, a śpieszono się, śpieszono gorączkowo, bo od zachodu coraz pokazywały się chmurki, niewielkie wprawdzie, ale zawsze chmurki, a podczas żniwa każdy, choćby najmniejszy, obłoczek budzi podejrzenie i obawę.
Wśród robotników uwijał się człowieczek niewielkiego wzrostu, opalony jak cygan, z dużymi blond wąsami. Na głowie miał on wielki słomiany kapelusz, z pod którego ronda dostrzedz było można niebieskie oczy, od czasu do czasu niespokojnie patrzące na niebo.
Ów człowiek był właśnie ojcem Ewuni i właścicielem niewielkiego, dziesięciowłókowego folwarczku. Na trzystu morgach niezbyt urodzajnej, lecz dobrze uprawianej ziemi uwijał się on nieborak jak mucha w ukropie, do dnia wstawał, późno spać chodził, ekonoma nie trzymał, sam był wszystkiem w folwarku. Pomimo tego nie działo mu się zbyt świetnie — musiał sztukować i łatać; a chociaż czynił to z wielką oględnością, jednak musiał wchodzić w stosunki to z Dawidkiem, to z Ickiem, to z innym szlacheckiego rodu dobrodziejem. Naklął się przy tem, napiorunował, nasapał, wzywał wszelkich pomst ziemskich i niebieskich, ale ostatecznie podpisywał rewers lub kontrakt, aby dalej, aby dalej...
Co prawda, trzeba mu oddać tę sprawiedliwość, że zanim grosz wydał, to go wpierw dziesięć razy obejrzał, i że zobowiązań, które z straszliwemi klątwami przyjmował, dotrzymywał sumiennie i rzetelnie. Skutkiem tego posiadał on u miejscowych bankierów kredyt stosunkowo dość znaczny i ci z chęcią wchodzili z nim w interesy, nie zważając na klątwy, jakich nigdy przy takiej okazyi nie szczędził.
— Niech pan dobrodziej naprzód nawymyśla na żydy — mówił główny kapitalista miasteczka, stary Abram — niech pan dobrze na nich nakrzyczy, a potem pogadamy o żyto. Ja wiem, co pan dobrodziej ma taką naturę, że lubi żydom wymyślać, ale pan rzetelnie płaci. Drugie panowie nie wymyślają i nie płacą. Pan wymyśla... niech pan sobie wymyśla; ale ja wiem, że mam swoje zboże na termin...
Taką miał opinię pan Michał w oczach kapitalistów. Sąsiedzi również szanowali i lubili go bardzo, gdyż ze wszech miar na to zasługiwał: był spokojny, zgodny, uczynny, unikał wszelkich procesów i sporów, jednem słowem nie naraził się nigdy nikomu. Dom jego był ogniskiem, w którem zgromadzali się sąsiedzi na pogawędkę.
I dziś, gdy już ostatnia fura do stodoły wjechała, a ludzie rozeszli się z pola, gdy mrok zapadać zaczął, przed dworkiem pana Michała znalazło się kilka bryczek. Był do tej wizyty specyalny powód, a mianowicie imieniny pani domu. Ten i ów pośpieszył złożyć solenizantce życzenia i przepędzić kilka godzin w gościnnych progach sąsiada. Salonik zaczął się napełniać, a w sąsiednim pokoju pani Michałowa z Ewunią krzątały się około przyrządzenia herbaty. Ewunia, aczkolwiek pilnie pomagała matce, zdawała się jednak roztargnioną i co chwila rzucała nieśmiałe wejrzenia na drzwi saloniku. Być może, że pragnęła głos oczekiwanego gościa usłyszeć...
Tymczasem same tylko basy i barytony rozbrzmiewały w salonie, a Adaś miał przepyszny tenor o nadzwyczaj sympatycznem brzmieniu, w uszach Ewuni przynajmniej.
— Panie dobrodzieju — mówił ktoś basem grubym, — zdaje się, że w tym roku będzie trochę lepiej ze zbożem.
— Skąd lepiej?! cóż znowu!
— Konjunktury... wyraźnie czytałem, konjunktury fluktuacyj kursów, przy ewentualności mniejszej frekwencyi w imporcie...
— Toś pan czytał?!
— To, słowo daję, na własne oczy czytałem...
— I cóż stąd?
— A cóż? jasna rzecz, lepiej będzie na świecie; przecież konjunktury fluktuacyj... powiada... przy ewentualności... powiada...
— Niech mnie licho, jeżeli chociaż jeden wyraz rozumiem...
— Zachciałeś sąsiad!... przecież cała mądrość polityki zasadza się na tem, żeby jej nie można było zrozumieć...
— W takim razie skądże znów takie pocieszające wnioski i nadzieje?
— Gdyż poniżej dodano już po polsku, że zboże pójdzie w górę.
— Pójdzie w górę?... hę? jakto?... pan dobrodziej powiedziałeś?... — zapytał jeden staruszek, nieco głuchy.
— W górę, panie dobrodzieju, w górę! — huknął mu w samo ucho zapytany.
— Czegóż pan tak krzyczysz? Przecież słyszę, że w górę... zapewne o zbożu tu mowa?... Daj Boże! daj to Boże Najwyższy! ale ja wątpię.
— Rzecz bardziej niż pewna. W Ameryce, słyszę, nieurodzaj, indyjska szlachta także na łeb na szyję straciła; a u nas nieszczególnie wprawdzie, ale zawsze coś jest, zawsze chociaż trochę będzie do sprzedania. Wszak prawda, panie Łukaszu?
— Ja tam, moi panowie, jestem niedowiarek; dopóki nie dostanę ośmiu rubli za korzec pszenicy, dopóty nie uwierzę, że za korzec pszenicy płacą osiem rubli. Co mi tam gazety... gazeta zboża nie kupi!
— Zawsze jednak... przecież oni w Warszawie prędzej coś wiedzą, aniżeli my na swoim marnym partykularzu.
— Co oni mogą wiedzieć!... powtarzają jeden za drugim, jak za panią matką pacierz, i kontenci; zdaje im się, że już świat zbawili! W tym razie jednak są inne znaki, wskazujące, że rzeczywiście dzieje się coś na świecie, a te znaki rzadko kiedy zawodzą.
— Jakież to znaki, panie Łukaszu? jesteśmy bardzo ciekawi.
Pan Łukasz odchrząknął i zaczął mówić z powagą:
— Kochani sąsiedzi! jestem ja człowiek starego autoramentu, i aczkolwiek szanuję wszelkie nowe wynalazki, jednak lubię się trzymać dawnej metody. Ładna to jest rzecz termometr na przykład, ale i bez termometru, jak wyjrzę tylko lufcikiem, to zaraz zmiarkuję, czy na dworze jest ciepło, czy zimno. Tak samo i co do gazet. Nie powiem, żebym czytać nie lubił, owszem, trzymam pisma dla żony, dla córek, no, i sam także w wolnym czasie czytuję, ale skoro naprawdę chcę wiedzieć, co się dzieje na świecie i jak faktycznie rzeczy stoją, to posyłam po Icka.
— Co też sąsiad dobrodziej mówisz?!... Skąd taki żyd, chałaciarz, może wiedzieć, co się dzieje na świecie, kiedy on poza granicą powiatu rzadko kiedy bywa?
— Nie obawiaj się pan; chociaż siedzi na Podlasiu, wie on jednak dobrze, co się dzieje na całym świecie, bo od tego on jest żyd, panie dobrodzieju. On słyszy jak trawa rośnie; a że nie wyjeżdża z granic powiatu, to nie dowód. Zagraniczni żydzi bywają w Warszawie, warszawscy w Lublinie lub Siedlcach, tamtejsi znów włóczą się po jarmarkach, po małych miasteczkach i osadach, więc konkluzya prosta, że nasi żydzi wiedzą to, co i zagraniczni, którzy, jak wiadomo, wszystko wiedzą i trzęsą... całym światem...
— Eh, panie, przez takie etapy to wiadomość, zwłaszcza wobec telegrafu i poczty, nie bardzo może być świeża.
— Zwracam uwagę pana, że nie wszystko dobre, co świeże.
— Ale też i nie wszystko co nieświeże, jest dobre.
— O co się panowie spierać macie? — wtrącił gospodarz — tym sposobem oddalamy się tylko od przedmiotu, który przecież nas tak blizko obchodzi. Wspomniał pan Łukasz, że są jakieś znaki, zapowiadające dla nas pomyślniejsze wieści, niechże nam z łaski swojej opowie, co to mianowicie za sygna.
— Opowiedz, sąsiedzie, opowiedz! — zawołano chórem.
— Kiedy powiadacie, że moje wiadomości są stare...
— Sam przed chwilą mówiłeś, że nie wszystko dobre, co świeże...
— Nie dajże się prosić, sąsiedzie!
— No, dobrze, kiedy już tak koniecznie chcecie, to powiem; zastrzegam sobie tylko, żeby mi nie przerywano.
— Ani słowem.
— I żeby się nie śmiać, gdyż chociaż to, co wam powiem, wydać się może śmiesznem, jest ono jednak w gruncie rzeczy prawdziwe. Ja to obserwuję już bardzo dawno i podzielę się z wami swoim sekretem...
— Słuchamy, słuchamy!
— Otóż od czasu, jak sprzedaję zboże, a sprzedaję już nie pierwszy rok, zawsze obserwuję naszych kupców zbożowych i sposób, w jaki noszą czapki...
— Czapki?!
— Obiecaliście nie przerywać mi. Tak jest: czapki. Żyd każdy, a szczególnie, taki, który zbożem handluje, ma dwojaki sposób noszenia czapki, to jest, że albo ją nasuwa na czoło, albo też zsuwa całkiem na tył głowy; to dzieje się stosownie do cen zboża; jeżeli ceny stopniowo spadają, czapka nasuwa się na oczy, aż wreszcie zjeżdża na sam nos. Przeciwnie, gdy ceny w górę idą, czapka też wędruje do góry, odkrywa zupełnie czoło i ledwie się trzyma na jarmułce. Może was to dziwi? Mnie nie, albowiem jest to rzecz zupełnie naturalna. Żaden z tych kupców nie jest właściwie kupcem, wszyscy są tylko pośrednikami, dla nich więc im lepsze ceny, tem lepszy interes, gdyż więcej mogą zarobić. Przytem puszczają się oni z drobnymi kapitałami na kupno zboża na pniu: otóż, gdy cena nizka, mogą stracić, a przytem wobec nizkich cen i między nami chęć do sprzedaży niewielka, i obroty mniejsze i procent faktora mniejszy. Wtenczas, naturalnie, czapki idą na oczy, na nosy, a smutek do serca. W przeciwnym zaś razie czapki w górę!
— Wiesz pan co?... to może racya!
— I jest racya, bez najmniejszej kwestyi, rzecz to albowiem całkiem naturalna.
— A jakże teraz czapki stoją, panie Łukaszu, gdyż ja nie obserwowałem wcale?
— W górę idą, w górę, ledwie się na czubkach głów trzymają... żebym tak pociechy z dzieci doczekał!
— Dobra nasza! wytchniemy przynajmniej, gdyż w zeszłych latach wzięliśmy takie cięgi, że aż się zimno robi na samo wspomnienie.
— Z tem wszystkiem, aczkolwiek pogląd pana Łukasza co do owych czapek ma za sobą niejakie pozory słuszności, jednak ja jeszcze nie widzę stanowczego dowodu — rzekł ktoś z gości.
— Bo nie znasz pan dobrze sytuacyi.
— Zapewne, sytuacyi mogę nie znać dokładnie, ale że znam swoją własną kieszeń, to mogę wam zaręczyć.
— Kieszeń kieszenią, a czapka czapką; a ponieważ czapki idą w górę, więc dobrze! Radziłbym się trzymać ostro i nie śpieszyć ze sprzedażą, tem bardziej, że są jeszcze i inne okoliczności.
— Na przykład?
— Są, są; już nie od jednego słyszałem, a nawet, o ile z gazet dorozumiewać się można, to się na coś zanosi.
— Zanosi się? tam do licha! ale na co?
— Otóż w tem sęk, że ja sam nie wiem, na co; to tylko jest pewnikiem, że Prusacy bardzo się dopytują o groch i ofiarują dobre ceny. Abram mi to powiedział, jak dzieci kocham!
— Bagatela! skądże wziąć tego grochu, kiedy całkiem przepadł?...
— To prawda! Ale, panie Łukaszu, powiedz nam, czy groch jest także barometrem politycznym?
— A naturalnie, jakbyś sąsiad wiedział. Przypomnijcie-no sobie rok 1870, który tak obfitował w wypadki najmniej spodziewane. Otóż wówczas Francuzi zmarnieli, gdyż Prusacy mieli politykę z grochem, a Napoleon bez grochu. Pytajcie najmądrzejszych statystów i mężów stanu, co było przyczyną pruskich tryumfów? Sądzicie że dobra organizacya armii? zdolność wodzów? Broń Boże! Kiszka grochowa odniosła zwycięstwo, jak zbawienia pragnę, kiszka!...
— Hę!... jak to pan dobrodziej powiedziałeś? — zapytał nieco głuchy staruszek.
— Kiszka grochowa! — krzyknął pan Łukasz.
— Grochowa... ano, dobra bywa, zwłaszcza z wędliną, ale trochę przyciężka...
— To też zaważyła na szali... i skoro, panie dobrodzieju, dziś Niemcy kupują groch, to widać że coś będzie na świecie...
— Moje uszanowanie państwu — odezwał się nowoprzybyły gość dźwięcznym tenorem, a jednocześnie w sąsiednim pokoju rozległ się dźwięk stłuczonej szklanki.
— Cóż tak późno, Adasiu? — zapytał gospodarz — sądziłem, żeś już zapomniał drogi do nas...
— Eh! mam ja dobrą pamięć wogóle, a o tem, co się domowi pana dobrodzieja ode mnie należy, to nawet, w grobie nie zapomnę.
— A gdzież to ojciec twój?... nie łaskaw na nas dzisiaj?
— Nie przyjedzie, nie mógł.
— Z powodu?
— Jeszcze w zeszłym tygodniu wyjechaliśmy obadwaj do Warszawy, interesa zatrzymały nas dłużej; ale ponieważ dziś jest taki dzień, więc ja przyjechałem, a ojciec jeszcze pozostał, poleciwszy mi przeprosić państwa za niemożność przybycia i złożyć ukłony i życzenia pani.
— Bóg zapłać wam obydwom, Adasiu; ale gadajno naprzód, cóż tam w Warszawie?
— Doprawdy, nie wiele umiem o tem powiedzieć; cały czas byliśmy zajęci interesami, to u rejenta, to po różnych składach i sklepach...
— Oho! cóż to znowu? — zapytał pan Łukasz — ojczulek pański ekwipuje się na starość?
— A tak... trochę...
— To powinszować, powinszować!... zapewne żeni się? Ha! cóż dziwnego? Człowiek jeszcze czerstwy, pięć lat temu owdowiał.
Adaś nie mógł już na to pytanie odpowiedzieć, gdyż wysunął się z saloniku i poszedł powinszować gospodyni domu i przywitać Ewunię.
Tymczasem goście nie przerywali rozmowy — wiadomość o zamiarach pana Franciszka (takie ojciec Adasia miał imię) była bardzo interesującym tematem do rozmowy i dawała sposobność do robienia przeróżnych uwag i domysłów.
Wiadomość ta szczególniej jednak zastanowiła ojca Ewuni. Zamyślił się też nad nią tak dalece, że chwilowo zapomniał nawet o gościach, którzy w dalszym ciągu prowadzili rozmowę o spodziewanej podwyżce cen zbożowych.
Pan Michał pragnął wybadać Adasia i dowiedzieć się, skąd jego ojcu przyszło postanowienie tak niespodziewane i nagłe, postanowienie które dziwiło go tem bardziej, że Adaś wyrażał wcale niedwuznacznie swoją sympatyę dla Ewuni, a sam pan Franciszek wspominał niejednokrotnie, iż jedynem już tylko marzeniem i celem jego życia jest ustalenie losu syna, którego pragnie połączyć z najzacniejszą i najpiękniejszą zarazem w całej okolicy panienką.
A czyż mogła być zacniejsza i piękniejsza nad Ewunię, nie tylko w okolicy, ale nawet w całym świecie!? Pan Michał nie miał pod tym względem najmniejszej wątpliwości.
— Taka dziewczyna, jak Ewunia — myślał częstokroć — to perła, to brylant czystej wody! Wszystkie przymioty znaleźć w niej można: bo i poczciwa, i dobra, i pracowita, i gospodarna i nie bez edukacyi; a co do urody, to niema co mówić, piękność skończona.
Należy oddać panu Michałowi sprawiedliwość że w pochwałach, jakie w myśli córeczce swej oddawał, nie było wiele przesady i ojcowskiego zaślepienia — istotnie bowiem Ewunia była prawdziwym brylantem wśród podlaskich panien, z których, między nami powiedziawszy, każda, oddzielnie wzięta, była co najmniej perłą.
Kiedy pan Michał marzył o przyszłości swej jedynaczki, robił w myśli przegląd wszystkich konkurentów, którzy ubiegali się o jej serduszko i rączkę, uwaga jego zwracała się głównie na Adasia, a chociaż młody ten człowiek nie oświadczył się dotąd i nie występował w roli konkurenta, jednak zdawało się nie ulegać najmniejszej wątpliwości, że to prędzej czy później uczyni. Zwłócząc krok stanowczy, Adaś czynił nawet bardzo rozsądnie, jedynaczka albowiem była młodziutkiem dziewczęciem, rodzice nie nacieszyli się nią jeszcze i nie pilno im było oddawać ją z domu.
Pomimo tego, pan Michał uważał Adasia za ewentualnego męża i opiekuna Ewuni i o innej przyszłości dla córki nie marzył.
Pan Michał nie mógł sobie wesołości Adasia wytłumaczyć; przecież małżeństwo ojca dla dorosłego syna, pragnącego ustalenia swego losu, przyjemnem być nie może. Postanowił rozproszyć niepokojącą go wątpliwość i zapytać Adasia wprost, jak rzeczy istotnie stoją.
Nie było to jednak łatwem — od gry oderwać się nie było sposobu, a kiedy chwilowo pulę przerwano, Ewunia przyszła prosić na kolacyę.
Całe towarzystwo udało się do jadalnego pokoju, gdzie już stół, śnieżnej białości obrusem nakryty, oczekiwał biesiadników.
Takie biesiady na podlaskich wioskach nie bywają zazwyczaj zbyt wykwintne. Co Bóg dał, to stawiają na stół, bez wielkich fanaberyj i pańskich fumów. Nikt się nie wysadza nad stan, nie wystawia delikatesów i drogiego wina, nie stara się o znakomitego w swej sztuce kuchmistrza. Jaka doświadczona Maćkowa lub Michałowa sporządzi kolacyę, pani ciasta upiecze i własnej roboty konfitury na stół poda — a serdeczna, pełna prostoty i szczerości gościnność potrafi całe to przyjęcie tak uprzyjemnić i umilić, że gościowi się zdaje, iż jest w najbliższem kółku i otoczeniu rodzinnem.
Wartoby jeszcze dodać słów parę i o apetycie podlaskim, ale wyczerpujące przedstawienie tej kwestyi wymagałoby oddzielnego traktatu, o napisaniu którego zresztą myśli pewien Brillat-Savarin krajowy.
Musimy więc czekać, aż ów mąż znakomity studyum swoje ukończy, a tymczasem starajmy się nawiązać przerwany wątek opowiadania.
Goście zajęli miejsca podług upodobania. Panowie rozmawiali o szczegółach gry i o interesach, a panie zarzucały Adasia w dalszym ciągu gradem zapytań, dotyczących Warszawy.
Nie było to młodemu człowiekowi na rękę, gdyż wolałby rozmawiać wyłącznie z Ewunią, obok której siedział — lecz trzeba było poddać się nieuniknionej konieczności.
Pan Łukasz nie mógł się wydziwić, że zamiary ojca żadnego na Adasiu nie zrobiły wrażenia — postanowił też wybadać młodego człowieka i dowiedzieć się prawdy.
— Panie Adamie! — zawołał — panie Adamie! śliczna to jest rzecz i kawalerski obowiązek bawić damy, ale i nam się także coś należy... Z Warszawy wracasz, nowin zapewne przywiozłeś ze trzy fury, dajże więc i nam choć odrobinkę. Co słychać? przedewszystkiem co słychać? bo my tu jak tabaka w rogu...
— Niewiele panom mogę powiedzieć, gdyż obadwaj z ojcem tak byliśmy zajęci interesami własnymi...
— Bardzo dobrze, ślicznie, interesy własne przedewszystkiem, ale przecież jak zboże? bo to nasz główny interes. Idzie w górę, czy nie idzie?
— To wiem, proszę pana: stanowczo idzie.
— A co, nie mówiłem? Kto w tym roku majątku nie zrobi, ten go nie zrobi nigdy; a kto się w tym roku nie wyekwipuje...
— Kto się ekwipuje? — zapytała jedna z pań.
— Niech się pani dobrodziejka pana Adama o to spyta, on przecież o tem wie najlepiej.
Wszystkie spojrzenia zwróciły się na Adasia — pan Łukasz, jak sędzia śledczy, badał.
— Ja wcale o żadnem ekwipowaniu się nie wiem.
— Przecież sam mówiłeś... No, zresztą, co tam w bawełnę obwijać... powiedz, coście kupowali: karetę? powóz? meble?
— Nie, panie, do karet nie jesteśmy przyzwyczajeni: jeździmy zwykle bryczką, a że ojciec kupił skromny garnitur mebli, to czegóż to dowodzi?...
— A widzicie panowie — rzekł, śmiejąc się, pan Łukasz; — sporządzają już klatkę.
Adaś zarumienił się po same uszy.
— No, no, nic to złego, każdy porządny człowiek do tego dąży, a jak się spóźni, to także niema nic złego, przysłowie albowiem powiada, że lepiej późno, niż nigdy. Wszak prawda, panie Adamie?
— Zapewne. Skoro tak mówi przysłowie, a przysłowia są mądrością narodów, więc...
— Zdaje mi się, żeś wspomniał coś, panie Adamie, o rejencie...
— Tak jest, byliśmy i u rejenta; ojciec miał tam interesy.
Pan Łukasz nachylił się w stronę gospodarza i szepnął:
— A co? powiedziałem, że kuta baba; ona już ma taki zwyczaj, że bez intercyzy za mąż nie pójdzie.
Głośno zaś dodał:
— Niedyskrecya nie leży w mojej naturze, więc też nie pytam, jakieście mieli czynności; zresztą są rzeczy, które, do czasu przynajmniej, należy chować w tajemnicy...
— Ciekawym, dlaczego? Nie robimy nic takiego, z czem potrzebowalibyśmy się kryć... Ojciec wziął w dzierżawę folwark w Lubelskiem.
— Co pan mówisz?
— Niepodobna!
— Mało mu jednej biedy!
— Przepraszam państwa, ale ja w tem żadnej biedy nie widzę. Folwarczek porządny, ziemia prześliczna, warunki dogodne, więc przy pracy, jeżeli Pan Bóg dopomoże, źle nie będzie.
— Ale na cóż wam dwa gospodarstwa?
— Ha, to już ojca rzecz.
— Panie Adamie — rzekł pan Łukasz, — Adasiu, mogę tak mówić, gdyż znam cię od dziecka... pozwól, że ci wyrażę swoje współczucie... Przepraszam, że tylko tyle, ale wierz mi, że płynie ono z serca...
— Nic a nic pana nie rozumiem...
— Jakto? więc to ekwipowanie się, wzięcie dzierżawy, to przygotowywanie klatki... nic cię nie martwi?
— Ani troszeczkę.
— Ha, w takim razie jesteś wzorowym synem, a skoro ciebie to nie martwi, to mogę z czystem sumieniem wznieść toast za zdrowie przyszłych państwa młodych. Wiwat!
Wrzasnął tak głośno, że jegomość o przytępionym słuchu powstał i rzekł:
— Nie wiem za czyje... ale piję i życzę konsolacyi.
— Ja mogę tylko powtórzyć to samo — odezwał się jego sąsiad.
— Wiecie państwo — odezwał się gospodarz, — bywałem czasem na niemieckiem kazaniu, ale nie sądziłem nigdy, że będę we własnym domu na niemieckiej kolacyi. Nic a nic nie rozumiem, o czem mówicie i czyje zdrowie mam pić...
— No, to zapytaj pan Adama; już wróble na dachach o tem świergoczą, więc niema co udawać sekretu...
— Ja o niczem nie wiem — rzekł Adaś.
— Taak?... więc nie mieliście żadnych zamiarów co do małżeństwa?...
— Temu nie przeczę; mogliśmy mieć.
— A widzisz...
— Lecz to niczego nie dowodzi; do małżeństwa potrzeba zgody dwóch stron, tymczasem tamta strona dotychczas nie wie o niczem.
— Ha! ha! to mi się podoba! to dobre jest, dalibóg!
— Lecz, panie Łukaszu — odezwała się jedna z pań, — mówisz pan samemi zagadkami, a przecież jesteśmy tu wśród swoich, po cóż więc sekret?... Z tego, co pan mówisz, wnoszę że przybędzie nam dom w okolicy. To wiadomość, która dla nas, kobiet, jest bardzo interesująca.
— Kiedy pan Adam nie mówi, cóż ja mam mówić?...
— Powtarzam panu, że o niczem nie wiem.
— Jak nie, to nie.
— Czy ta pani młoda ładna, wesoła?
— Phi!... co do młodości, to szeroko o tem Dawid pisał... ona sama mówi, że jest młoda... Co do urody, to rzecz gustu: są tacy, którym się takie twarze podobają; wesoła, bo wesoła; a z charakteru, to, nie owijając w bawełnę, istny Herod.
Adaś zerwał się z krzesła i rzekł:
— A, na miłość Boską, dość już tego! I żarty mają swoje granice. W domu, który tak wysoko szanuję, nie mogę się z panem rozprawić, dlatego proszę, zechciej pan przerwać tę rozmowę do czasu, gdy ją na innem miejscu wznowimy.
Pomiędzy gośćmi zrobiło się pewne zamieszanie; gospodarz zerwał się z krzesła i rzekł z pewnym wyrzutem:
— Panie Adamie...
— Zapewne — odpowiedział młody człowiek, — nie mam może prawa wchodzenia w atrybucye pańskie, ale nie mogłem ścierpieć, żeby ktoś w przytomności tylu osób nazwał pannę Ewę Herodem!
— Co?... jak?... Pannę Ewę?... Niech mnie w kawałki posieką, jeżeli pannę Ewę miałem na myśli!
— A kogóż więc?
— Niby pan nie wiesz? Cóż to za komedya!?... Miałem na myśli wdowę, narzeczoną pańskiego ojca...
— Ojca mego?...
— No tak, przecież mówię nie po turecku, tylko po polsku...
— Mogę pana zapewnić, że mój ojciec ani myśli o małżeństwie.
— Wróble na dachu wiedzą, że jest inaczej.
— Jeszcze raz powtarzam, że ojcu memu ani się śni o małżeństwie.
— Ehe!
— Przepraszam cię, panie Adamie — rzekł gospodarz, — ale, proszę cię, zechciej mi wyjaśnić, jaki związek cała ta sprzeczka ma z Ewunią, w obronie której tak gorąco stajesz?
— Nie wiem, czy w tak licznem towarzystwie...
— Tatuniu! — wtrąciła błagalnym głosem Ewunia.
— Czy w licznem, czy nie w licznem towarzystwie, to wszystko jedno; proszę o wyjaśnienie; nie mam na sumieniu nic takiego, z czem potrzebowałbym się kryć przed ludźmi.
— Tatuniu, tatuniu!
— Nie wtrącaj się, moje dziecko; ja proszę pana Adama, żeby mówił głośno i przy wszystkich.
— A więc, skoro to jest stanowczem życzeniem pańskiem...
— Najbardziej stanowczem.
— Więc powiadam: pojechaliśmy do Warszawy, ojciec wziął ładny folwarczek w dzierżawę, sprawił meble, różne porządki domowe, bo istotnie miał zamiar...
— A co! — wtrącił pan Łukasz — nie mówiłem?
— Chcieliśmy to wszystko zrobić zawczasu, ażeby w razie, jeśli propozycya nasza zostanie przyjętą...
— Jakto, nasza?
— Właściwie propozycya mego ojca. Jemu, jako starszemu i poważnemu człowiekowi, wypadało prosić o rękę...
— Tej wdowy?
— Nie, o rękę panny Ewy — odpowiedział zarumieniony Adaś.
— Panny Ewy?... dalibóg, to niespodzianka!
— Dla siebie?
— Nie... dla mnie — rzekł cicho Adam. — Chcieliśmy to zrobić formalnie, starym obyczajem, wtenczas, kiedy już będziemy zupełnie przygotowani. Aż oto jakieś nieporozumienie, przypadkowe zapewne, jakaś, że się tak wyrażę, plotka, zmusza mnie do wypowiedzenia najdroższych marzeń moich i mego ojca tu, w tak licznem gronie... w chwili może niezupełnie właściwej do tego rodzaju zwierzeń. Otóż — rzekł, zwracając się do gospodarza — jest wyjaśnienie, dlaczego stanąłem w obronie panny Ewy... A przytem, ponieważ wypowiedziałem, co mam na sercu, więc... proszę pana o odpowiedź.
Wszyscy zamilkli.
— Nie byłem przygotowany na to zapytanie — rzekł pan Michał; — zresztą nie wiem, jakiego zdania jest osoba najbliżej interesowana... Zbliż-no się, Ewuniu; czy słyszałaś, o czem była mowa?... Odpowiedz śmiało.
— Jak najśmielej, tatuniu — odrzekła Ewunia; — ja się tego nie wstydzę, że kocham pana Adama... i mateczka wie o tem również bardzo dobrze.
— Ano, jeżeli tak, to niechże was Bóg błogosławi.
Jegomość, który miał przytępiony słuch, widząc tę scenę, rzekł:
— O ile mi się zdaje, tu się ktoś z kimś ma zamiar żenić; krzyczę tedy: wiwat! zdrowie narzeczonych!
— Wiwat! wiwat! — krzyknęli obecni.
Ewunia zbliżyła się do pana Łukasza.
— Jakże będzie z tym Herodem? — rzekła z uśmiechem. — Czy pan cofasz, co powiedziałeś, czy też gotów jesteś bić się z moim narzeczonym?
— Cofam, cofam, panno Ewo, sto tysięcy razy; ja mówiłem o tamtej wdowie, która rzeczywiście jest Herodem...
Jegomość głuchy odezwał się:
— Oni zaczęli romans... to bardzo dobrze; ale, o ile mi się zdaje, my możemy teraz kończyć wista, o ile to jedno drugiemu nie przeszkadza.
— Ano, to kończmy — rzekł gospodarz.
— A ja — rzekł pan Łukasz — zawsze obstaję przy swojem, że pan Franciszek ma nos... Taka synowa, mój Boże, taka synowa! Wydarłbym mu, odebrał!... ale cóż z tego, kiedy nie mam syna... I w dobrą porę trafił, teraz kiedy zboże w górę idzie...
— O, idzie, idzie!
— No, my się już nie ożenimy, ale zato dobrze sprzedamy zboże; tylko słowo, panowie, trzymać się ostro, do ostatniego przeczekać... żeby tam żyd płakał, nie opuścić szeląga...
Trzeba przyznać, że bracia sąsiedzi dotrzymali słowa — żaden nie sprzedał ani korca zboża, gdyż wszystko wcześniej, na zielono jeszcze, żydkowie kupili.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Nad uśpionem Podlasiem czuwał blady księżyc; wózki rozjeżdżały się z przed białego dworku — tylko jeden gość żegnał się jeszcze i jeszcze coś przypominał sobie, jeszcze powracał...
Nie chciało mu się od swego szczęścia odjeżdżać.








Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.