Diado Joco patrzy

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Iwan Wazow
Tytuł Diado Joco patrzy
Pochodzenie Wybór nowel
Wydawca Drukarnia
A. T. Jezierskiego
Data wyd. 1904
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józefa Anc
Źródło skany na Commons
Indeks stron
Diado Joco[1] patrzy..

Kiedy sobie wspomnimy o naszych ojcach, dziadach, krewnych, którzy się przenieśli na tamten świat przed oswobodzeniem ojczyzny naszej, zanim zabłysnęły przed oczyma ich słodkie promienie swobody, często nam przez myśl przechodzi, jakieby było ich zdziwienie i radość, gdyby jakimś cudem zbudzili się ze snu wiecznego w swych grobach, wyszli ztamtąd na biały świat i spojrzeli naokoło siebie; jakby oni byli odurzeni tem wszystkiem, nieznanem, nieprawdopodobnem w życiu, któreby ich otaczało i w którem oni czuliby się obcymi!
Jednakże oni nie zmartwychpowstaną, te nieszczęsne pokrewne nam dusze, aby się rozradować cudami wolności, na które my swojemi oczami patrzymy obojętnie, a których oni nie domyślali się w najbujniejszych swych marzeniach...
Nie! oni nie zmartwychpowstaną. Nikt z nas jeszcze nie zmartwychwstał!


∗             ∗
Był jednak jeden człowiek, który umarł był w przeddzień wojny oswobodzenia i który zmartwychpowstał — nie — lecz mógł doświadczyć podziwu zmartwychwstałego, widział oswobodzoną Bulgaryę, nie doświadczywszy rozczarowań nas żywych, którzy patrzymy...

Tym był ośmdziesięciocztero-letni starzec, diado Joco.
Żył on w górskiej wiosce, złożonej z kilkunanastu chat, gnieżdżących się w zacisznym wąwozie Starej Planiny, ponad Iskierską Klisurą[2].
Ten diado Joco, prosty, ale rozwinięty człowiek, przepędził ciężki żywot niewolnika, ze wszystkiemi jego ciężarami, okropnościami i beznadziejnościami, miał on nieszczęście, że w sześćdziesiątym czwartym roku życia stracił wzrok nagle w rodzinnem gnieździe, tuż przed wybuchem wojny rosyjsko-tureckiej.
Pozostał on przy życiu lecz umarł za życia dla świata z nieugaszonem tajnem pragnieniem, aby widzieć „bulgarskie” — tak on nazywał swobodną Bulgaryę.
W duszy jego żyły obrazy z czarnej przeszłości; w jego starej a czerstwej pamięci falowały całe roje wspomnień z życia niewolniczego, wspomnienia okropne i złe. W myślach swoich widział jasno to, co oglądał oczami swemi niegdyś; w mroku go otaczającym jasno mu się przedstawiały czerwone fezy, zawoje, batogi, dzicy Turcy z dzikiemi twarzami, jedna długa niewolnicza noc, bez przebłysku radości i nadziei, w niej urodzony i w niej umarł.


∗             ∗
Do tej niedostępnej wówczas pustyni bałkańskiej odgłos wojny słabo tylko dosięgnął. Wojna prawie się skończyła, nie dając się czuć nawet echem grzmotów, w niedostępnej Iskierskiej Klisurze.

Bulgarya została oswobodzona.
I diado Joco stał się swobodnym — powiedziano mu to wtedy.
Lecz on był niewidomym, nie widział tej swobody, ani jej nie mógł odczuć w czemśkolwiek.
Wolność dla niego wyrażała się w słowach:
Niema już Turków!
I on odczuwał, że ich już niema.
Lecz on pożądał widzieć „bulgarskie”, aby się tem rozradować.
W swoich prostych współwieśniakach, w ich rozmowach, w ich myślach, w troskach życia codziennego on nie odczuwał nic szczególnie nowego. Zawsze ciż sami ludzie, też same namiętności, nienawiści i nędze, jak i przedtem. On słyszał ten sam szum i swary w karczmie, te same wiejskie plotki, te same walki z potrzebami i naturą w tym oddalonym od świata kącie.
— Gdzież jest „bulgarskie” — pytał się zdziwiony, siedząc w cieniu zielonych, krzywych dębów, spoglądając marzycielsko, bez życia w przestrzeń.
Gdyby on miał wzrok, toby poszybował hen, jak orzeł, aby zobaczyć, jak wygląda świat nowy.
— Już to teraz trzebaby mi oczów! — myślał sobie z goryczą.
Widzieć Bulgaryę swobodną było to jego myślą nieodstępną. Ta myśl zasłaniała mu wszystkie inne: szum otaczającego życia zostawiał go obojętnym, nie brał w nim udziału — wszystko w tem było tak mało znaczącem, tak nikczemnem i tak zwykłem! Lękał się umrzeć, zanimby zrozumiał, co to jest „bulgarskie”, a jeszcze więcej, stracić rozum ze starości, zanimby poznał to coś cudownego...


∗             ∗

Jednego razu — w piątym roku po oswobodzeniu — rozniosła się wieść po wsi, że ma przybyć, kto tam wie dlaczego, naczelnik powiatu (okolii).
Poruszyła się wioska tą wieścią.
Silniej zabiło wtedy i biedne serce diada Jocy, rozbujała się jego dusza od słodko falującego wzruszenia, dotychczas niedoświadczanego. Teraz to prawdziwie już zobaczy „bulgarskie”! A mianowicie zobaczy owego naczelnika!
Rozpływał się, aby pojąć, co to za wielki człowiek. Więcej znający się wieśniacy powiedzieli mu, że naczelnik jest jakby kajmakan, jakby pasza.
— Ale bulgarski pasza? — pyta on, zadyszany od wzruszenia.
— Bulgarski, jakiżby? — odpowiedzili mu.
— Czy to nasz? Bulgar? — zapytuje znowu zdziwiony.
— Chciałbyś, żeby on był Turkiem, diado Joco — odpowiadają mu ze współczuciem wieśniacy, którzy oddawna już widzieli i naczelników powiatowych i innych większych ludzi we Wracy, bo nikt z nich nie był jeszcze w Sofii.
Lecz diado Joco nie zadowalnia się tą odpowiedzią, on zapytuje się, jak naczelnik jest ubrany, jak chodzi, czy nosi szablę? Odpowiadają mu:
— Tak, szablę nosi.
A on wzdycha z radości.
— Zobaczę go, gdy przyjedzie — myśli jego stara, trzęsąca się głowa.

***

Przybył naczelnik i zatrzymał się u Denków.
Chata Denka — była niejako najprzyzwoitsza w wiosce, z pięterkiem, obmazana gliną, z okienkami, z których jedno miało nawet szyby, z wązkiemi schodkami na zewnątrz, była przeznaczoną przez wieś do przyjęcia wielkiego gościa.
Podążył i diado Joco ku chacie Denka, zapukał kijem w plecione wrota i zawołał:
— Denko, czy tutaj jest gość?
Denko, zobaczywszy go, zachmurzył się.
— Tutaj jest, diado Joco. W jakim celu przychodzisz? Naczelnik jest zmęczony, daj mu spokój teraz.
— Ależ powiedz mu, aby wyszedł na chwilkę! — mówi starzec i stuka kijem po podwórzu, idąc ku schodom, wiodącym na górkę.
— Dlaczegoś taki uparty? Dla kogo i na co szukasz naczelnika? — pyta gospodarz.
— Dla nikogo, dla siebie samego, ot tak... Powiedz mu, że diado Joco, niewidomy, chce go widzieć.
— Widzieć go? — uśmiecha się gorzko Denko i mówi: — zobaczysz go tak, jak zobaczysz swoją gębę w studni.
Lecz starzec napiera się. Puka już po pierwszym stopniu schodków swoim kijem. A stara jego głowa się trzęsie.
Gospodarz poszedł do naczelnika, aby go zawiadomić, że pewien zdziecinniały i ociemniały starzec poszukuje go.
— W jakim interesie? — pyta naczelnik.
— Żeby mnie zobaczyć? Niewidomy powiadasz?
— Niewidomy od pięciu, sześciu lat. — I opowiada mu, jak diado Joco niespodzianie stracił wzrok, wtedy właśnie, kiedy „bratuszki” przyszli.
— Był on dość rozsądnym i rozumnym człowiekiem — dodał Denko — ale tak go Bóg dotknął i kto wie z jakiej przyczyny... Teraz patrzy, ale nie widzi... To tak, jakby umarł... Dlaczego Pan Bóg go nie zabierze? Dobrze, że zostawił mająteczek — gospodarstwo, dobytek, to tego doglądają jego syn i synowa. I dobrze doglądają.
— To ciekawe — pomyślał naczelnik. — Niech przyjdzie. Nie, czekaj, sam wyjdę.
I wyszedł do przedsionka po schodach na dół.
Diado Joco po stąpaniu butów poznał, że to on, bulgarski pasza.
Urzędnik zobaczył przed sobą białobrodego starca, z wyglądem jeszcze zdrowym, a jędrną poczerniałą twarzą, w poobrywanym „bezramniku” (sukmana bez rękawów). Cały był drżący. Stał w spokojniej postawie, z pochyloną, białowłosą głową.
— A czego chcesz, diado? — zapytał naczelnik.
Starzec podniósł głowę i zwrócił ku mówiącemu swe martwe bez ruchu oczy. Tylko muskuły jego jędrnego lica zadrgały nerwowo.
— Czy wasza miłość jesteś?
— Ja jestem diado.
— Czy pasza?
— On sam — powiedział naczelnik, uśmiechając się.
Diado Joco przybliżył się do niego, przełożył czapkę pod lewą pachę, wziął jego rękę, pomacał jego rękaw sukienny, dotknął się jego miedzianych guzików na piersiach i akselbantów, obmacał jego srebrne epolety na ramionach, a nawet spiął się i złożył na nich pocałunek.
— Boże! widziałem! — rzekł starzec, żegnając się i wycierając rękawem łzy, które świeciły w jego martwych oczach.
Potem pokłonił się nizko i rzekł:
— Teraz wybacz mi, synku, żem cię utrudził. I macając kijem, odszedł, nie nakrywszy głowy.
Potem nastały dla niego jednostajne dnie bez światła, wieczna pomroka, w której jedynym zarysem błysku było to chwilowe widzenie: bulgarski naczelnik — pasza!
Zdawało się starcowi, że od pięciu lat przewidział on na jedno mgnienie oka i widział „bulgarskie” — jeden promyczek „bulgarskiego” — i to go w zupełności przekonało, że już niema Turków.
Oprócz tego wypadku, wszystko pozostało jak dawniej: on tak samo spotykał w karczmie tych samych wieśniaków, słyszał też same swary i plottki[3]. Życie wokoło szumiało jak przedtem, z takimże przymusem, trudami, drobnemi walkami, bez brania przez niego w nich udziału, obcemi były dla niego i sam obcy dla nich! Jedna radość tylko mu pozostała i osładzała jego ciemny żywot: przekonanie o tem, że Bulgarya jest swobodna. I kiedy rozważał czasami miejscowe nienawiści i prześladowania, dziwił się, jak ci ludzie zatruwają sobie życie, kiedy należałoby się weselić i cieszyć, że „bulgarskie” jest oswobodzone. Gdzież oni mają oczy? Należałoby być szczęśliwymi!
— Rzekłbyś, że oni są ślepi, a ja widzę — myślał sobie.
I siadał pod dębami, nasłuchiwał, jak w dole szumi Iskier i myślał, że ten Iskier, płynąc z tak daleka, widział znacznie większe, niż on rzeczy i tem się cieszył. Tak czas upływał.
Pewnego dnia serce diada Joca zabiło silniej pod wpływem nowego wzruszenia. Przybył na urlop wielkanocny kawalerzysta, jedyny żołnierz wioski.
— Jak on przybył? Czy w wojskowem ubraniu? — pyta wzruszony diado Joco.
— W ubraniu żołnierskiem — odpowiadają mu.
— I z pałaszem?
— Posłuchaj tylko, diado Joco, jak on nim dzwoni!
Starzec biegnie do syna Nikoli.
— Ej zuchu, czyś ty tutaj?
— A czego chcesz Joco? — pyta stary Kola.
— E! gdzie żołnierz? chcę go widzieć.
Kola zawołał swego syna, ażeby go zobaczył diado Joco i uśmiechnął się z zadowoleniem. Wojak wyszedł.
Starzec poznał go po pałaszu, który dzwonił po kamieniach. Zbliżył się więc do niego i ścisnął jędrną rękę, którą żołnierz mu podał wesoło. Potem obmacał jego gruby płaszcz, guziki, furażerkę, uchwycił szablę i pocałował ją. Zwrócił na niego swe martwe oczy i twarz zdziwioną, po której toczyły się dwie łzy.
— To teraz mamy bulgarskie wojsko? — rzekł drżąc ze szczęścia.
— Mamy je diado Joco i wojsko i kapitanów i naszego księcia — odpowiada dumnie żołnierz.
— A nie przybędzie on tu czasem?
— Kto? książę? — I żołnierz i Kola śmieją się z prostoty diada Joca.
A diado Joco przez całą godzinę rozpytuje o bulgarski pałac w Sofii, o bulgarskie działa i o wszystko... A słysząc cuda, które mu opowiada wojak, zdaje mu się, że w głębokościach duszy jego jakieś słońce wschodzi i oświetla wszystko, że widzi zielone góry i gołe wierzchołki z orłami siedzącemi na nich, i biały świat cudownie piękny!
— Och! teraz mi potrzeba moich oczów! — gniewnie pomyślał starzec.


∗             ∗

Przez długi czas diado Joco żył pod temi nowemi wrażeniami. Do zapadłej wioski nie zjawiał się nikt z zewnątrz, z nowej Bulgaryi, ażeby wlać nowy strumień szlachetnych wzruszeń w jego duszę. Nie zdarzało się żadne zjawisko w jednostajnej wegetacyi wioski, któreby choć zdala pouczyło go o kipiącem życiu Bulgaryi. Wypadki polityczne, które po sobie następowały, wstrząsając aż do głębi całą Bulgaryą, minęły bez odgłosu na spokojnym widnokręgu wioseczki. Do tych kilkunastu biednych chat dzienniki nie dochodziły, a gdyby były dochodziły, nie miałby ich kto czytać, nauczyciela nie było, bo nie było szkoły, popa nie było, bo nie było cerkwi, a policyanta nie było, bo nie było gminy; zima swemi śniegami i błotami zatrzymywała zupełnie na całe siedem miesięcy i tak już utrudnione połączenie wioski ze światem... Nawet wojna serbska, w której zginął jedyny wojak z wioski, słabo się tam czuć dała. Dochodziły tylko mętne i niewyraźne wieści, że gdzieś tam, za górami, coś się dzieje, ale co — nikt tego nie wiedział.
I diado Joco pełzał także w nieświadomości o wypadkach światowych, w nienaruszonym spokoju swej wioski.
Zapadał on powolnie w apatyę względem wszystkiego, co go otaczało, w stan nieszkodliwy, blizki zdzieciniałości starczej. Całe godziny, całe dnie siadywał w cieniu dębów, zamyślony, ze wzrokiem zamarłym, utkwionym bezcelowo w przestrzeni, wsłuchując się w głuchy szum Iskru.
Wyglądał on, jakby nic już z zewnątrz świata dojść do niego nie mogło, coby było w stanie wyrwać jego duszę z tego powolnego i cichego zamierania.
Jednakże to się zdarzyło.
Rozniosła się wieść, że ma być przeprowadzona kolej żelazna przez wąwóz nad Iskrem; inżynierowie już tam rozmierzali. Wieść ta doszła także i uszów diada Joca i rozbiła, jakby młotem, jego duchowy letarg. W głębiach pamięci jego rozbudziło się jakby senne wspomnienie: słyszał on był niegdyś od jednego wratczańskiego gospodarza „czorbadżii Mano” jak mówili panowie, bogacze i miernicy francuscy, że kolej żelazna nie da się przeprowadzić przez wąwóz, że na to trzebaby milionów i milionów — i to napróżno.
— Jakto? bulgarska kolej?
On nie chciał wierzyć. Kolej przez ten wąwóz, przez te strome góry, gdzie koń nawet nie znajdzie miejsca, aby zaczepić swe kopyta, przez te skały, gdzie kozica nogą z trudnością zaczepia się po tych urwiskach.
— Wielkie państwo nie mogło, a czyż my?
Lecz powiadomiono go pewnego dnia, iż zaczęła się robota kolei przez wąwóz. Wieśniacy znaleźli robotę przy kolei i schodzili na dół do Iskru.
Dziwił się starzec.
— Widać, że znaleźli się gdzieś jeszcze uczeńsi inżynierowie — świat wielki... Czy to są Francuzi także?
Powiedziano mu, że to są Bulgarzy[4].
Starzec się dziwił. — Jako? nasi? bulgarscy inżynierowie? Tam, gdzie panowie i uczeni Francuzi powiedzieli, że nie można. To my, my, mamy uczeńszych ludzi, my? A zkądże te miliony, tysiące milionów, o których mówił „czorbadżija Mano”?
Teraz „bulgarskie” przedstawiło mu się jak coś wielkiego, potężnego, nieobjętego. Jego biedny umysł nie mógł pojąć tej wielkości. Dotychczas symbole „bulgarskiego” ograniczały się do epoletów naczelnika powiatu i do szabli wojownika, których on się dotykał i całował. I dusza jego zapalała się dumą: bulgarska ręka przecina góry, bulgarski rozum wymyśla takie dzieła, które zadziwią i zachwycą świat cały?
Gdzież jest teraz „czorbadżija Mano”, aby zobaczyć, co on teraz powie.
Kiedy usłyszał pierwsze huki skał, strącanych w dół minami, obtarł sobie łzy z oczów.

..................
Od tego czasu jego ulubionem stanowiskiem była skała oddalona o pięćdziesiąt kroków od jego gospodarstwa, zwieszona nad głęboką doliną Iskru, grzmiąca ciągle hukiem robót.

Od rana do nocy stał na owej skale, wsłuchany w nawoływania, stukania, uderzania kilofów w ziemię, w turkot wozów, w pomieszany szum wielkich prac olbrzymiego dzieła.
Kolej żelazna została ukończona i w ruch wprowadzona. Diado Joco ze drżeniem serca usłyszał pierwsze gwizdania świstawki lokomotywy i trzask kół po szynach.
Gwizdała to i trzeszczała „kolej żelazna bulgarska”.
On jakby ożył, jakby się odrodził.
Chodził regularnie na skałę, gdy się zbliżała godzina przejścia pociągu, aby usłyszeć świst lokomotywy i popatrzeć na bulgarską kolej żelazną, jak huczy w wąwozie.
Kolej żelazna złączyła się w myślach jego z swobodną Bulgaryą. Grzmotem swoim mówiła mu jasno o nowych, o „bulgarskich” czasach.
Nic mu we wsi, jak przedtem, nie przypominało tego; tylko gwizd go cucił. Kiedy zbliżał się czas gwizdania, on opuszczał wszystko i udawał się na skałę, aby popatrzeć...
Podróżni, wychyleni z wagonów, patrząc na malownicze obrazy wyłomu, z podziwieniem spostrzegali na jednej skale stojącego człowieka i machającego im czapką.
Wieśniacy przywykli go widzieć każdego dnia na skale i dobrotliwie mówili:
— Diado Joco patrzy...
Ten umarły za życia dla świata człowiek zmartwychwstawał tylko przy szumie pociągu i cieszył się nim dziecinną radością; ten ostatni jedynie uosabiał wobec niego swobodną Bulgaryę; ponieważ nigdy w życiu nie widział oczami swemi kolei, wyobraźnia jego przedstawiała mu ją jako jakiegoś skrzydlatego smoka, wypuszczającego płomień z paszczy swojej, który beczy, ryczy, pędzi z niepojętą siłą i szybkością przez góry, rozgłaszając siłę, sławę i postęp Bulgaryi.
Często jaki nowy konduktor, zdziwiony, że widzi zawsze o tej samej godzinie starca na skale, starca machającego czapką ku przebiegającemu pociągowi, zapytywał się na najbliższej stacyi wieśniaków, wsiadających do trzeciej klasy:
— Co to za człowiek, który tam na skale macha czapką? Czy to waryat?
A wieśniacy odpowiadali zazwyczaj:
— Wcale nie, to diado Joco patrzy...


∗             ∗

Pewnego wieczora Joco nie wrócił do domu. Zaraz zrana syn jego poszedł go szukać wprost na skałę, myśląc, że starzec wpadł w przepaść.
Lecz znalazł go tam zmarłego z czapką w ręku. Joco umarł, pozdrawiając swobodną Bulgaryę...










  1. Diado albo Diedo Joco, czyli dziad Józef. Bulgarzy przez szacunek dla starości każdemu siwowłosemu człowiekowi nadają tytuł „Diado”. Dla lepszej charakterystyki nie zmieniamy „Diado" na „Dziad”, który w niektórych razach po polsku nie zawsze oznacza poważanie. Wyraz „dziadzio” najlepiejby bulgarskie wyrażenie tłumaczył. (Przyp. tłum.)
  2. Stara Planina, czyli północno-zachodnia część Bałkanów, Klisura Iskierska, tak się zowie ciasny wąwóz rzeki Iskier przez Bałkany, podobny do naszych Pienin, długości około siedmdziesiąt kilometrów (Przyp. tłómacza).
  3. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – plotki.
  4. Faktycznie projekt i budowa tej kolei były przeprowadzone przez cudzoziemców i głównie Francuzów, a tylko kontrola budowy przeprowadzona była przez inżynierów bulgarskich. Miłość własna autora wymaga innego przedstawienia rzeczy. (Przyp. aut ra)  Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – autora.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Iwan Wazow i tłumacza: Józefa Anc.