Demon ruchu (nowela)

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stefan Grabiński
Tytuł Demon ruchu
Pochodzenie Demon ruchu
Wydawca Księgarnia J. Czerneckiego
Data wyd. 1919
Druk Drukarnia J. Czerneckiego
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


DEMON RUCHU
Błyskawiczny „Continental“ w drodze z Paryża do Madrytu pędził co sił w tłokach. Pora była już późna, śródnocna, czas słotny, deszczowy. Mokre bicze dżdżu chłostały oświetlone jasno szyby i rozbryzgiwały się na szkle w łzawe różańce kropel. Skąpane w ulewie kadłuby wagonów połyskiwały pod światło przydrożnych latarń, niby wilgne pancerze, wyrzygiwały rynnami pluszczącą wodę. Od czarnych ich ciał szedł w przestrzeń głuchy postęk, zmieszany rozhowor kół, potrącających się zderzaków, tratowanych bez litości szyn. Zapamiętały w obiegu łańcuch wozów budził w ciszy nocy uśpione echa, wywabiał zamarłe po lasach głosy, cucił drzemiące stawy. Podnosiły się jakieś ciężkie, senne powieki, otwierały w przerażeniu jakieś duże oczy i tak trwały w momentalnym wylęku. A pociąg mknął dalej w wichurze wiatru, w tańcu jesiennym liści, wlokąc za sobą wydłużoną tuleję wirów wstrząśniętego powietrza, leniwo wieszających się na tyłach dymów, kopciu i sadzy, pędził dalej bez tchu, rzucając poza siebie krwawe wspomnienie iskier i węglowych odmiotów...

W jednym z przedziałów klasy pierwszej wciśnięty w kąt między ścianą wozu a poduszką oparcia, drzemał mężczyzna przeszło czterdziestoletni, o silnej, herkulicznej niemal budowie ciała. Stłumione światło lampy, przecedzające się z trudem przez zaciągnięty ciemnik oświecało twarz starannie ogoloną, podłużną, z grymasem zaciętości wkoło wąskich ust.
Był sam; nikt nie przerywał sennego dumania. Ciszę zamkniętego wnętrza przekreślał chyba tylko stukot kół pod podłogą lub pełgotanie gazu w palniku. Czerwony kolor pluszowych poduszek rozpylał wkoło duszny, parny ton, który działał nasennie, jak narkoza. Miękki, ustępliwy pod palcami meszek materyi zciszał odgłosy, głuszył gruchot szyn, uginał się posłuszną falą pod naciskiem ciężaru. Przedział zdawał się pogrążony w głębokiem uśpieniu: drzemały zasunięte na kółkach firanki, wahały się sennym ruchem zielone siatki, rozpięte pod powałą. Ukołysany miarowym ruchem wagonu podróżny, przechylił znużoną głowę na wezgłowie i śnił. Wypuszczona z rąk książka ześliznęła się z kolan i upadła na podłogę; na oprawce z delikatnej, ciemno-szafranowej skórki widniał tytuł: „Wichrowate linie“ — obok wybite pieczęcią nazwisko właściciela: Tadeusz Szygoń...
W jakiejś chwili śpiący poruszył się niespokojnie, otworzył oczy i powiódł niemi po otoczeniu; na moment odbił się na twarzy wyraz zdumienia i wysiłek oryentacyi; podróżny jakby nie mógł zrozumieć, gdzie i dlaczego się tu znalazł. Lecz już zawitał na wargi uśmiech pobłażliwej rezygnacyi; mocna, nerwista ręka podniosła się gestem nakazującym zaniechanie, kurczowy grymas ust przeszedł w znak zniechęcenia i lekceważącej pogardy. Zapadł z powrotem w stan półsenny...
Na korytarzu wagonu ozwały się czyjeś kroki; szarpnięte drzwi odsunęły się i do przedziału wszedł konduktor:
— Proszę o bilet.
Szygoń nie drgnął, nie dał znaku życia. Funkcyonaryusz sądząc, że śpi, przystąpił i ujął go za ramię:
— Przepraszam pana — proszę o bilet.
Podróżny spojrzał błędnie na intruza:
— Bilet? — ziewnął niedbale. — Nie mam go jeszcze.
— Dlaczego pan nie kupił na stacyi?
— Nie wiem.
— Zapłaci pan zato karę.
— Ka-arę? Tak — dorzucił sennie — zapłacę.
— Skąd pan jedzie? Z Paryża?
— Nie wiem.
Konduktor oburzył się:
— Jakto nie wie pan? Łaskawy pan kpi sobie ze mnie. Któż ma wiedzieć?
— Mniejsza o to. Przypuśćmy, że wsiadłem w Paryżu.
— Dokąd mam zatem wystawić bilet?
— Jak najdalej.
Konduktor popatrzył uważnie na pasażera:
— Mogę panu dać bilet tylko do Madrytu; tam może pan przesiąść w dowolnym kierunku.
— Wszystko jedno — machnął obojętnie ręką. — Byle tylko jechać.
— Bilet wręczę panu dopiero później. Muszę go wpierw wystawić i obliczyć cenę wraz z karą.
— Dobrze, dobrze.
Uwagę Szygonia przykuły od chwili wyłogi kołnierza z odznakami kolejowemi: para strzępiastych skrzydełek, wplecionych w koło. Gdy konduktor uśmiechnięty ironicznie zabierał się już do wyjścia, nagle Szygoniowi wydało się, że twarz tę, wykrzywioną podobnym grymasem, już widział parę razy. Jakaś pasya poderwała go z miejsca i na odchodnem rzucił mu przestrogę:
— Panie skrzydlaty, uważaj na przeciąg!
— Proszę być spokojnym, zamykam drzwi.
— Uważaj pan na przeciąg — powtórzył uparcie — można czasem kark skręcić.
Funkcyonaryusz był już na korytarzu:
— Waryat lub pijany — zauważył półgłosem i przeszedł do sąsiedniego wozu.
Szygoń pozostał sam...
Był w stadyum jednej ze swych słynnych „ucieczek“. Pewnego dnia, ni stąd ni zowąd znachodził się ten dziwny człowiek o kilkaset mil od rodzinnej Warszawy, gdzieś na drugim krańcu Europy, w Paryżu, w Londynie lub w jakiejś trzeciorzędnej mieścinie we Włoszech — budził się ku niezmiernemu swemu zdziwieniu w jakimś nieznanym hotelu, który oglądał po raz pierwszy w życiu. W jaki sposób dostawał się niespodzianie w obce sobie środowisko, nie umiał nigdy w takich razach wytłómaczyć. Wypytywana o to służba hotelowa, mierzyła zwykle wysokiego jegomościa w żółtym płaszczu ciekawem, czasem ironicznem spojrzeniem i informowała go o oczywistym stanie rzeczy; oto przybył wczoraj wieczornym lub rannym pociągiem, zjadł kolacyę i zażądał pokoju. Raz jakiś dowcipny famulus zapytał go, czy też przypadkiem ma mu przypomnieć, pod jakiem nazwiskiem zawitał. Złośliwe pytanie było zresztą całkiem uzasadnione: człowiek, który zapomniał, co się z nim działo dnia poprzedniego, może też nie wiedzieć, jak się nazywa. W każdym razie był w tych improwizowanych jazdach Tadeusza Szygonia pewien rys tajemniczy i niewyjaśniony; ich bezcelowość, zupełna niepamięć zdarzeń ubiegłych, dziwna amnezya obejmująca wszystko, cokolwiek się stało od chwili wyjazdu aż do momentu przybycia w nieznaną stronę świadczyły wymownie, że zjawisko było conajmniej zagadkowe.
Nie ulega wątpliwości, że przez cały przeciąg podróży musiał Szygoń znajdować się w stanie patologicznym, prawdopodobnie półświadomym, a stąd niezupełnie poczytalnym. Po powrocie z każdej takiej awanturniczej wyprawy wszystko szło znów normalnym trybem — odwiedzał, jak dawniej, gorliwie kasyno, zgrywał się w bridge’a i robił słynne swoje zakłady podczas wyścigów konnych. Wszystko było po dawnemu zwyczajne, codzienne i przeciętne...
Nagle pewnego poranku Szygoń znikał i przepadał znowu bez śladu...
Przyczyna owych ucieczek pozostała nigdy niewyjaśnioną. Zdaniem niektórych, źródła należało szukać w żywiole atawistycznym, tkwiącym w naturze oryginała; w żyłach Szygonia płynęła podobno krew cygańska. Odziedziczył, zdaje się, po bujnych swych, wędrownych przodkach tęsknotę wieczystej włóczęgi, głodną wrażeń żądzę królów gościńca. Jako objaw wypływający wprost z tego „nomadyzmu“ przytaczano fakt, że Szygoń nigdy nie mógł wytrzymać dłużej na jednem miejscu, lecz ciągle zmieniał mieszkanie, przeprowadzając się z jednej dzielnicy w drugą. Jakiekolwiek pobudki skłaniały dziwaka do romantycznych podróży bez określonego wyraźnie celu — on sam z pewnością nie pochwalał ich ex post po powrocie. W jakiś czas po tajemniczem zniknięciu wracał równie niespodzianie zły, wyczerpany i ponury. Przez parę następnych dni zamykał się w domu, unikając widocznie ludzi, przed którymi odczuwał wstyd i zakłopotanie.
Najciekawszym z wszystkiego był zapewne stan Szygonia w ciągu „ucieczki“ — stan niemal zupełnego zautomatyzowania z przewagą elementów podświadomych.
Jakaś ciemna moc wyrywała go z domu, pędziła na dworzec, pchała do wagonu — jakiś nieprzezwyciężony nakaz zmuszał do porzucenia nieraz wśród głębokiej nocy wygodnego posłania, wiódł jak skazańca przez labirynt ulic, usuwając z drogi tysiące przeszkód, wsadzał do przedziału i wysyłał w szeroki świat. Następowała jazda przed siebie, po omacku, na chybił trafił, jakieś przestanki, przesiadania w nieokreślonym kierunku, a wreszcie postój w jakiemś mieście, mieścinie lub wiosce, w jakimś kraju, pod jakiemś niebem, niewiadomo, dlaczego tu właśnie, nie gdzieindziej — i wreszcie owo fatalne przebudzenie w obcej, dziko cudzej okolicy...
Szygoń nigdy nie przyjeżdżał na tosamo miejsce: zawsze wyrzucał go pociąg gdzieindziej. Nigdy nie „przebudzał się“, t. j. nie uświadamiał sobie bezcelowości tego, co czyni, w czasie jazdy — pełnia władz psychicznych powracała dopiero po definitywnem opuszczeniu pociągu, i to zwykle po głębokim, pokrzepiającym śnie w przydrożnym zajeździe lub gospodzie...
I w obecnej chwili był w stanie jakby zbliżonym do transu. Pociąg, który go wiózł wyjechał wczoraj nad ranem z Paryża. Czy wsiadł doń w stolicy Francyi, czy też na jakiejś stacyi po drodze — nie wiedział. Wyjechał skądś i zdążał dokądś — oto wszystko, co można było w tej sprawie powiedzieć...
Poprawił się na poduszkach, wyciągnął nogi przed siebie i zapalił cygaro. Miał uczucie niesmaku, niemal wstrętu. Podobnych wrażeń doznawał zawsze na widok konduktora lub wogóle któregoś z kolejarzy. Ci ludzie stali się symbolem pewnych braków czy niedoborów, ucieleśnieniem niedoskonałości, jakie widział w ustroju pociągu i ruchu kolejowym. Szygoń rozumiał, że swoje wyjątkowe rekordy odbywał pod wpływem sił kosmicznych, żywiołowych, dla których realizacya we formie jazdy kolejowej była dziecinnym kompromisem, wywołanym przez warunki terenu i ziemskiego środowiska. Zdawał sobie aż nadto dokładnie sprawę, że gdyby nie ta smutna okoliczność, iż jest przykuty do ziemi i jej praw, wędrówki jego przybrałyby postać bez porównania bujniejszą i piękniejszą, porzucając utarty szablon i metodę.
A właśnie pociąg, kolej i jej funkcyonaryusze uosabiali dlań tę ciasną formułę, to błędne koło bez wyjścia, z którego on człowiek, biedny syn ziemi napróżnoby usiłował się wyłamać.
Dlatego pogardzał tymi ludźmi, czasem nienawidził ich nawet. Ta niechęć do „pachołków oktrojowanej swobody wędrowania“, jak ich z przekąsem nazywał, wzrastała w miarę powtarzania się fantastycznych „ucieczek“, których się wstydził nie tyle z powodu ich bezcelowości, ile raczej dlatego, że były zakrojone na tak nędzną skalę.
Podniecały to uczucie drobne zajścia i zatargi z władzami kolejowemi, nieuniknione ze względu na anormalny stan podróżnika. Na niektórych liniach służba zdawała się znać go już dobrze i nieraz podchwytywał w przelocie ironiczny uśmiech tragarza, konduktora lub urzędnika ruchu.
Funkcyonaryusz obsługujący wóz, którym obecnie jechał, wydał mu się szczególnie znajomy — już nieraz przesunęła mu się przed roztargnionemi, zasłuchanemi w przestrzeń oczyma ta chuderlawa, ospowata twarz, rozjaśniająca się drwiącym uśmieszkiem na jego widok. Tak mu się przynajmniej zdawało...
Zwłaszcza irytowały Szygonia kolejowe anonse, reklamy i mundury. Jakże śmiesznym był patos porozwieszanych po poczekalniach alegoryi ruchu, jakże pretensyonalnym szeroki gest geniuszków pędu!
Lecz najkomiczniejsze wrażenie sprawiały owe skrzydlate koła na czapkach i wyłogach urzędników. To mi dopiero rozmach, co się zowie! To mi fantazya!
Szygoniowi na widok tych odznak przychodziła nieraz szalona ochota zedrzeć je i zastąpić wizerunkiem psa, kręcącego się za własnym ogonem...
Cygaro żarzyło się powoli, rozpylając po przedziale obłoczki sinawego dymu. Zwolna ujmujące je palce rozkurczyły się leniwo i wonne trabuco potoczyło się pod kanapkę, pryskając rakietą drobnych iskier: palacz zadrzemał...
Puszczona świeżo w rury gorąca para zasepleniła cicho pod nogami i rozlała po coupé miłe, pokojowe ciepło. Jakiś komar spóźniony zanucił nikłą piosenkę, zatoczył parę nerwowych kręgów i skrył się w ciemny zaułek między wypuklinami pluszu. I znów tylko cichy pełgot palnika i miarowy łomot kół...
O jakiejś godzinie Szygoń przebudził się. Potarł czoło, zmienił senną pozycyę i spojrzał przytomnie po wagonie. Ku niemiłemu zdumieniu zauważył, że nie jest sam: miał towarzysza podróży. Naprzeciw, rozpostarty wygodnie na poduszkach, siedział jakiś urzędnik kolejowy i ćmił papierosa, puszczając impertynencko dym w jego stronę. Z pod rozpiętej lekceważąco bluzy służbowej wyglądała aksamitna kamizelka, zupełnie jak u pewnego naczelnika stacyi, z którym Szygoń miał raz piekielną awanturę. Natomiast pod sztywnym kołnierzem z trzema gwiazdkami i parą skrzydlatych kółek, owijała szyję czerwona jak krew chusta, zupełnie jak u bezczelnego konduktora, który drażnił go swym uśmieszkiem.
— Co u licha?! — pomyślał, przypatrując się uważnie fizyognomii intruza. — Ależ to jest najwyraźniej obmierzła twarz konduktora! Tesame zapadłe policzki głodomora, tesame ślady po przebytej ospie. Ale skąd znów ta ranga i mundur naczelnika?
Tymczasem „intruz“ znać zauważył zainteresowanie współpasażera; wypuścił trąbkę dymu i strzepując lekko popiół z rękawa, przyłożył rękę do daszka czapki i pozdrowił ze słodziutkim uśmiechem:
— Dobry wieczór!
— Dobry wieczór — odpowiedział sucho.
— Łaskawy pan z daleka?
— Nie jestem w tej chwili nastrojony towarzysko. Wogóle lubię podróżować w milczeniu. Dlatego zwykle obieram samotny przedział i płacę za to gruby napiwek.
Niezrażony szorstką odprawą kolejarz uśmiechnął się błogo i ciągnął dalej z niewzruszonym spokojem:
— Nic nie szkodzi. Powoli nabierze łaskawy pan rozmachu. Kwestya wprawy i nawyku. Samotność wiadomo jest złym towarzyszem. Człowiek jest bydlęciem społecznem — dzoon politikon — czyż nieprawda?
— Jeśli pan zalicza się dobrowolnie do kategoryi bydlątek — nie mam osobiście nic przeciwko temu. Ja jestem tylko człowiekiem.
— All right! — zaopiniował urzędnik. — A widzi łaskawy pan, jak mu się język rozwiązał. Nie jest tak źle, jakby się napozór zdawało. Owszem, posiada pan duży talent konwersacyjny, zwłaszcza w kierunku parowania pytań. Pomału wyrobimy się. No, no — pójdzie jakoś, pójdzie... — dorzucił protekcyonalnie.
Szygoń zmrużył podejrzliwie oczy i poprzez szpary między powiekami studyował natręta.
— O ile się nie mylę, jesteśmy starzy znajomi. Widywaliśmy się już parę razy w życiu — po chwili milczenia nawiązał rozmowę niezmordowany kolejarz.
Opór Szygonia powoli topniał. Bezczelność tego człowieka, który pozwalał się znieważać bezkarnie bez powodu, rozbrajała. Zrodziła się ciekawość poznania, z kim się właściwie miało do czynienia.
— Możliwe — odchrząknął. — Tylko zdaje mi się, nosił pan do niedawna jeszcze inny mundur.
W postaci kolejarza zaszła w tej chwili zagadkowa metamorfoza. Momentalnie zniknęła gdzieś urzędnicza bluza ze świecącemi złotym szychem gwiazdkami, zniknęła czerwona czapka ruchu i zamiast uprzejmie uśmiechniętego „naczelnika“ siedział naprzeciw zgarbiony, wymięty i szyderski konduktor wagonu w wytartym płaszczu, z nieodstępnym bukietem latarki, przypiętym do piersi.
Szygoń przetarł oczy, mimowoli czyniąc gest odpychający:
— Przemienienie Pańskie? Tfy! Czary czy dyasek?!
Lecz już pochylał się ku niemu z przeciwnej strony uprzejmy „naczelnik“, zbrojny we wszystkie oznaki swego urzędu:
Konduktor wśliznął się gdzieś bez śladu pod mundur przełożonego.
— Ach, tak — mówił swobodnie, jak gdyby nigdy nic — awansowałem.
— Gratuluję — bąknął Szygoń, wpatrzony osłupiałym wzrokiem w transformistę.
— Tak, tak — gawędził tamten — tam „w górze“ umieją cenić energię i sprężystość. Poznali się na człowieku: zostałem naczelnikiem. Kolejka, panie łaskawy, wielka rzecz. Warto służyć i wyładowywać siłę. Czynnik cywilizacyjny! Lotna pośredniczka narodów, wymiany kultur! Pęd, panie kochany, pęd i ruch!
Szygoń wydął pogardliwie wargi.
— Pan naczelnik — podkreślił z przekąsem — żartuje. Co za ruch? W dzisiejszych warunkach, przy udoskonalonej technice bierze pierwszorzędny parowóz t. zw. Express-Pacifique w Ameryce 200 km na godzinę; — przyjmijmy z biegiem czasu, w miarę dalszych postępów 250 km, choćby 300 km — cóż stąd?
Patrzmy na efekt końcowy; mimo wszystko nie wychylamy się ani na milimeter poza obręb ziemi.
Naczelnik uśmiechał się nieprzekonany:
— Czegoż pan chce więcej? Piękna chyżość! 200 km na godzinę! Niech żyje kolej!
— Pan oszalał? — zapytał wściekły już Szygoń.
— Bynajmniej. Wzniosłem tylko okrzyk na cześć naszej skrzydlatej patronki. Coż łaskawy pan może jej przeciwstawić?
— Choćbyście osiągnęli rekord 400 km na godzinę — czem to wszystko wobec wielkiego ruchu?
— Ile? — intruz nastawił uszu. — Niedobrze zrozumiałem. Wielki ruch?
— Czem są wasze jazdy choćby z największą przypuszczalnie chyżością, choćby na najdalej rozpiętych liniach wobec wielkiego ruchu i wobec faktu, że ostatecznie mimo wszystko zostajecie na ziemi. Choćbyście wynaleźli pociąg piekielny, któryby w jednej godzinie objechał całą kulę ziemską, ostatecznie wrócicie do punktu, z którego wyjechał: jesteście przykuci do ziemi.
— He, he! — szydził kolejarz — kochany pan zapewne poeta. Wolne żarty.
— W czem wpłynie choćby zawrotna, bajeczna chyżość ziemskiego pociągu na wielki ruch i na jego efekt?
— He, he, he! — beczał rozbawiony naczelnik.
— W niczem! — krzyknął Szygoń. — Ani o cal nie zmieni jego wielkiej drogi, ani na milimeter nie przesunie jego kosmicznych szlaków. Jedziemy na toczącej się w przestrzeni kuli.
— Jak mucha na gumowym baloniku. Che, che, che! Co za myśli, co za koncepty! Z kochanego pana pierwszorzędny causeur-humorysta.
— Pański nędzny pociąg, pańska mrówcza, chuderlawa kolej w swym największym, najśmielszym, jak się panu podobało nazwać „pędzie“ podlega — uważa pan — wyraźnie podkreślam — dosłownie „podlega“ równocześnie dwudziestu blisko najrozmaitszym ruchom, z których każdy w swym efekcie jest bez porównania silniejszy, bezwzględnie mocniejszy od jej miniaturowego rozmachu.
— Hm... zajmujące, arcyciekawe! — drwił nieubłagany przeciwnik. — 20 blisko ruchów! Pi, pi — pokaźna liczba.
— Pomijam już uboczne, o których się zapewne żadnemu kolejarzowi nie śniło, a przypomnę zasadnicze, podstawowe, znane każdemu uczniakowi. — Pociąg, pędzący z największą furyą z A. do B. musi równocześnie z ziemią odbyć pełny ruch obrotowy z zachodu na wschód około jej osi, w przeciągu jednej doby...
— He, he, he! Nowiny, nowiny...
— Równocześnie wiruje wraz z całym globem dookoła słońca...
— Jak ćma dookoła lampy...
— Oszczędź mi pan swych dowcipów! Nie ciekawe. — Lecz na tem nie koniec. Wraz z ziemią i słońcem dąży po linii eliptycznej ku jakiemuś nieznanemu punktowi w przestworzach, znajdującemu się w stronie konstelacyi Herkulesa, względnie Centaura.
— Filologia na usługach astronomii. Parbleu! Tęgo!
— Głupiś, mój kochany! Przejdźmy do ruchów ubocznych. Słyszałeś coś kiedyś o ruchu precesyjnym ziemi?
— Może i słyszałem. Lecz cóż nas to wszystko obchodzi? Niech żyje ruch kolejowy!
Szygoń wpadł w pasyę. Podniósł ciężką swą jak młot rękę i spuścił gwałtownie na głowę kpiarza. Lecz ramię przecięło tylko powietrze: intruz zczezł gdzieś jak kamfora; miejsce naprzeciw nagle opustoszało.
— Che, che, che! — zarehotało coś w drugim kącie przedziału.
Szygoń odwrócił się i spostrzegł „naczelnika“ siedzącego w kuczki między oparciem a siatką; skurczył się jakoś ogromnie i wyglądał na karzełka.
— Che, che, che! A co? Będziemy grzeczni na przyszłość? Chcesz ze mną dalej gadać, to zachowuj się przyzwoicie. Inaczej nie zlezę. Pięść, mój kochany, to za ordynarny argument.
— Dla tępych osobników jedyny; innymi nie przekonasz.
— Słuchałem — cedził tamten, wracając na dawne miejsce — słuchałem cierpliwie przez kwandrans z górą pańskich utopijnych wywodów; posłuchajże teraz trochę i mnie.
— Utopijnych?! — zawarczał Szygoń. — Wymienione przezemnie ruchy są więc fikcyą?
— Nie zaprzeczam ich istnieniu. Lecz cóż mnie one obchodzić mogą? Liczę się tylko z chyżością mojego pociągu. Dla mnie miarodajnym jest tylko ruch parowozu. Co mnie to może obchodzić, o jaki kawałek naprzód posunąłem się równocześnie w przestworzach międzygwiezdnych? Należy być praktycznym; jestem pozytywistą, mój panie.
— Argumentacya godna stołowej nogi. Musisz mieć sen zdrowy, panie naczelniku?
— Dziękuję, owszem. Pan Bóg łaskaw — sypiam jak suseł.
— Naturalnie. Łatwo było się domyślić. Takich jak ty, nie dręczy demon ruchu.
— Che, che, che! Demon ruchu! Otóż i wpadliśmy w sedno sprawy! Potrąciłeś o mój rentowny pomysł — właściwie, prawdę mówiąc — nie mój, tylko zamówiony przezemnie u pewnego malarza dla naszej stacyi.
— Rentowny pomysł? Zamówiony?
— No tak — chodzi o świeżo wydany prospekt na parę świeżo zbudowanych odnóg kolejowych — t. zw. Vergnügungsbahnlinien. Uważasz — rodzaj reklamy czy anonsu, któryby zachęcił publikę do używania tych nowych dróg komunikacyjnych. Otóż potrzebna była jakaś winieta, jakiś bohomaz, niby alegorya, niby symbol.
— Ruchu?! Szygoń pobladł.
— Właśnie. Owóż wspomniany pan wymalował bajeczną figurę — imponujący symbol, który w mig rozchwytały mi poczekalnie wszystkich stacyi nie tylko w kraju, lecz i za granicą. A że postarałem się o patent i prawa niby-autorskie zastrzegłem sobie z góry, więc zarobiło się nieźle.
Szygoń dźwignął się z poduszek i wyprostował w całej swej imponującej wysokości.
— A w jakąż postać, jeśli wolno wiedzieć, przyoblekliście wasz symbol? — zasyczał zdławionym, nieswoim głosem.
— Che, che, che! W postać geniusza ruchu. Olbrzymi, śniady młodzieniec, ważący się na kruczych, potwornie rozpiętych skrzydłach, opasany wirami kręcących się w opętańczym tańcu światów — demon międzyplanetarnej wichury, śródgwiezdnej zamieci księżyców, cudnej, obłąkanej gonitwy komet bezliku, bezliku...
— Łżesz! — ryknął, rzucając się ku niemu Szygoń.
— Łżesz jak pies.
„Naczelnik“ zwinął się w trąbkę, zdrobniał jakoś, zmalał i wsiąknął w dziurkę od klucza. Lecz niemal w tejże chwili odsunęły się drzwi przedziału i znikający natręt zlał się z postacią konduktora, który ukazał się w progu. Funkcyonaryusz zmierzył złośliwem spojrzeniem wzburzonego pasażera i podawał mu bilet:
— Proszę, bilet już gotowy; cena wraz z karą 200 franków.
Lecz uśmiech przyniósł mu zgubę. Zanim zdołał zoryentować się, jakieś ramię mocne jak przeznaczenie chwyciło go za pierś i wciągnęło do wnętrza. Rozległ się rozpaczliwy krzyk o pomoc, potem trzask kruszonej kości i zapadła głucha cisza.
Po chwili duży cień przesunął się po oknach samotnego korytarza — przemknął między ścianą wozu a przedziałami i zniknął u wylotu wagonu. Ktoś otworzył drzwi na platformę i szarpnął sygnał alarmowy. Pociąg zaczął raptownie zwalniać...
Ciemna postać zbiegła po schodach, pochyliła się w kierunku ruchu i jednym susem runęła między modrzejące w świetle brzasku przydrożne zarośla...
Pociąg stanął. Zaniepokojona służba długo szukała sprawcy alarmu; nie wiedziano, z którego wagonu wyszedł sygnał. Wreszcie konduktorzy zauważyli brak jednego z kolegów.
— Wóz Nr. 532! — Wpadli na korytarz, zaczęli przeszukiwać klasy. Zastali puste. Nakoniec w przedziale pierwszym na kraju znaleźli zwłoki nieszczęśliwej ofiary. Jakaś tytaniczna siła wykręciła mu głowę w tak piekielny sposób, że oczyma wyszłemi z orbit spoglądał na własne plecy. W ściętych białkach zagrało poranne słońce okrutnym uśmiechem...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stefan Grabiński.