Dedal i Ikar

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Dedal i Ikar
Pochodzenie Osaczona i inne nowele
Wydawca Księgarnia Polska B. Połonieckiego; E. Wende i Ska
Data wyd. 1913
Druk Drukarnia Polska
Miejsce wyd. Lwów; Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



DEDAL I IKAR



Zwykle popołudniu, po skromnym obiedzie, złożonym wyłącznie z jarzyn i owoców, Dedal, wielki budowniczy, znużony upałem i długiem, bezowocnem przemyśliwaniem nad uwolnieniem się z więzienia, siadał na wielkiej kamiennej ławie w cieniu rozłożystego orzecha i opuszczał swą siwą głowę na piersi, pogrążając się w marzącem i słodkiem rozpamiętywaniu minionych dni.
Wówczas Ikar, nie chcąc przeszkadzać ojcu w rozmyślaniach, udawał się na swe długie a bezcelowe wędrówki po pustych, mrocznych komnatach i korytarzach labiryntu.
Dziś, w przeddzień ucieczki więźniów, gdy skrzydła, ów znakomity wynalazek zawsze twórczej myśli wielkiego budowniczego, zawieszone na konarze orzecha, chwiały się jak żywe nad głowami obiadujących, chłodząc ich lekkim powiewem, boski mędrzec był wesół i dobrej myśli. Właśnie, gdy zasiadali do stołu, doleciał ich uszu z wnętrza labiryntu ponury ryk potwornego Minotaurosa. Usłyszawszy ten ryk grozą przejmujący serca najwaleczniejszych, Dedal spojrzał na skrzydła i począł opowiadać synowi o planach swoich przyszłych trudów, drwiąc sobie przytem z prawodawcy Minosa, labiryntu i uwięzionego w nim potwora. Opisywał synowi białe miasta, piętrzące się na zboczach skał nad lazurem spokojnych zatok morskich, pyszne uroczystości, w których udział brały barwne chóry przepięknych młodzieńców i dziewic, pokryte śniegiem urwiska Tajgietu, Parnas tajemniczy i zielone, wonne łąki Tessalji; wspominał popisy atletów i rycerzy, malując wszystko wyraźnemi, sobie właściwemi ruchami.
Rzadkie to były chwile, gdy ojciec otwierał tak swe serce przed synem, albowiem wielki budowniczy, aczkolwiek kochał syna, był zawsze rozdrażniony w jego obecności. W Ikarze było coś całkiem mu obcego a niemiłego. Ikar ojca kochał i jako ojca i jako jedynego człowieka, którego znał i z którym żył tak długie lata; był mu posłusznym i podziwiał jego mądrość, starając się go naśladować. Wychowany jednak na odludziu, nie zrozumiał strasznego ciężaru przymusowej bezczynności ojca, a opowiadań jego o dawnem życiu między ludźmi słuchał, jak dzieci słuchają powiastek, z oczami pełnemi podziwu wprawdzie, ale zarazem i tej wiary bez zastrzeżeń, z jaką w powiastkach przyjmuje się wszelkie cuda i czarodziejskie czyny. Nie była to głupota lub skutek młodego wieku Ikara, lecz właściwość jego umysłu i usposobienia, wychowanego w ciszy i samotni.
Budowniczy, patrząc w jego zadumane oczy, stracił chęć do opowiadania, podparł ręką głowę i zamyślił się, przyglądając się bacznie Ikarowi, siedzącemu na ziemi, z kolanami oplecionemi dłońmi i pogrążonemu w myślach. Podobieństwo syna do ojca uderzało odrazu a jednak Ikar był całkiem inny. Podczas gdy wielkiego budowniczego obdarzyli bogowie silną budową ciała, szerokiemi barkami i potężnemi ramionami, Ikar był szczupły, wysoki, a ramiona jego wątłe i miękkie, jakby dziewczęce, zwisały bezładnie wzdłuż ciała. Gdy boski mędrzec wyprostowany lekko dźwigał brzemię swych licznych już lat, młody człowiek trzymał się pochyło, spuszczał głowę na piersi i jakby w zamyśleniu często spoglądał ku ziemi. Patrząc na syna Dedal przypomniał sobie swoje młode lata, swoją młodość pełną ognia, żądzy czynu i niczem nieograniczonej wolności. Z wyrzutem i nienawiścią spojrzał na sterczące dokoła mury, westchnął i pocieszając się nadzieją bliskiej wolności, zaczął przemyśliwać nad nowem życiem wśród ludzi.
Wyznaczony Dedalowi przez Minosa na mieszkanie dziedziniec tonął w blaskach słonecznych i ciszy. Nieliczne ptaki, dobrowolni towarzysze niedoli więźniów, umilkły, zmęczone nieznośnym upałem. Mały strumyczek sączył się z monotonnym szelestem przez podwórze i cicho płacząc ściekał w głęboką cysternę podziemną, skąd dolatywało przytłumione, rytmiczne a dźwięczne echo kropel spadających w wodę.
Lekkie chrapnięcie wyrwało chłopca z zadumy; obejrzał się i spostrzegł, że ojciec, znużony widocznie spiekotą i pracą, zasnął.
Olbrzymie, rozłożyste, drzewo piło promienie słoneczne, jak gąbka wodę, przepuszczając na łysą czaszkę starca i spłowiały chiton małe i blade pieniążki słoneczne, płochliwe i znikające za najlżejszym ruchem liści.
Ikar przypatrywał się ciekawie śpiącemu ojcu; z twarzy mędrca znikł ów wyraz siebie świadomej twórczej myśli, która nadawała surowym i twardym rysom znamię majestatycznej powagi i niczem nieugiętej woli. Ikar nie bez niepokoju zauważył, że twarz ojca zmieniła się we śnie nie do poznania. Znikał gdzieś jego ojciec, wielki budowniczy Dedal a pozostawał tylko stary człowiek; na twarzy jego osiadał wyraz skupienia i wytężonej uwagi, jakby we śnie słuchał surowych rozkazów i wskazówek niewidzialnego dla nikogo demona. Zdawało się, jakby we śnie nurtowała duszę mędrca jakaś uparta, despotyczna myśl, myśl, której może sam Dedal nie znał, ale w imię której żył i pracował.
Ikar zadrżał i nagle przyszło mu na myśl, jakby ojciec jego, bezbronny i o niczem nie wiedzący, wplątany został w sidła jakiegoś demona, wykorzystującego jego pracę i zdolności dla swych tajemniczych celów.
Zarazem miał w rażenie, jakoby rozmyślając tak nad obliczem śpiącego ojca wdzierał się jak złodziej w tajniki jego duszy.
Powstał więc i leniwym krokiem zbliżył się ku szopie zbudowanej w jednym rogu dziedzińca, a służącej do ukrycia przed deszczem i wpływami powietrza rozpoczynanych prac.
Stał tam nieskończony jeszcze marmurowy posąg sowiookiej Pallas-Ateny, opiekunki sztuk pięknych i nauki, dla której wielki budowniczy żywił cześć i miłość nadzwyczajną. Po przez szpary źle połączonych ze sobą desek wpadały do wnętrza szopy nieliczne jasne groty słoneczne i rozświecały ciemny zmrok, rozsypując po nim długie smugi złotego prochu.
Mądra i piękna bogini stała jak żywa między porozrzucanemi w nieładzie dłutami, świdrami i ciosami marmuru, nietkniętemi jeszcze; twarz jej słodka była i pełna wyrazu owej dojrzałej mądrości, która oznaką jest myśli bożej. Ale niewykończona jeszcze potworną pięść jej prawicy, w którą Dedal chciał włożyć gałązkę oliwną, sterczała ku niebu groźnie i jakby zapowiadając karę nieposłusznym. Dziwnym trafem >promień słoneczny padał na twarz bogini oświecając ją w połowie i twarz tę zdawał się wykrzywiać kurcz gniewu, który ogniem tryskał z jej liców.
Obok stał ledwo zaczęty posąg, który przedstawiał Ikara jako Ganymeda właśnie w tej chwili, gdy orzeł chce go unosić w powietrze. Nie był to posąg, ale ledwo dotknięta dłutem bryła marmuru, tak, iż chłopięce, smukłe członki Ganymeda zdawały się być spowite w jakąś lekką a nieprzejrzystą gazę jak w mgłę, z której wynurzała się wyraźnie dziwnie tęskna i żałosnem przerażeniem wykrzywiona twarz chłopca. Twarz ta była tem dziwniejsza, iż oczy jej, mimo, że kamienne, zdawały się być przejrzyste, widzące a tylko zasłonięte jakimś obłokiem, właśnie jak oczy konającego. Dedal nie chciał kończyć zaczętej pracy, bo widok wykrzywionej jakby konaniem twarzy syna był mu nad wyraz przykrym.
Ikar zajrzawszy do szopy cofnął się przerażony, bo oba posągi ustawione do siebie twarzą w twarz miały wygląd, jakby właśnie żywo rozprawiały ze sobą, a tylko na głos zbliżających się kroków wróciły do swej dawnej skamieniałej postaci. Wzruszenie przebijało się tylko w ich licach, niezdolnych ułożyć się w swą zwykłą kamienną maskę.
Rzuciwszy okiem na śpiącego spokojnie ojca, skierował się Ikar ku olbrzymiej bramie, wiodącej w głąb labiryntu.
Ten bok dziedzińca miał kształt świątyni greckiej. Po trzech marmurowych stopniach wchodziło się w podsienie, spierające się na sześciu jońskich kolumnach a zakończone pięknym rzeźbionym fryzem, spoczywającym na architrawach pomalowanych czerwoną i niebieską farbą.
Na fryzie była płaskorzeźba, przedstawiająca bój Lapitów z Centaurami, fronton zaś zamknięty złoconym gzymsem, ozdobiony był rzeźbą, przedstawiającą zwycięstwo mądrej Ateny nad Posejdonem, władcą głębin morskich.
Świetnie odbijały żywe barwy od bieli marmuru, którą zdawały się przenikać swem życiem, a postać Sowiookiej pełna była boskiej powagi i siły.
Niska, szeroka, prawie kwadratowa brama bez wrót prowadziła do labiryntu, skąd wiał chłód, lęk i tajemnicza pustka wiecznej ciemni. Było tu znacznie chłodniej, niż między czterema rozgrzanemi słońcem ścianami dziedzińca, ale Dedal tak znienawidził labirynt, że wolał raczej cierpliwie znosić skwar i spiekotę, niż szukać schronienia w cieniu nienawistnych murów.
Ikar jednak bez obawy i lęku błąkał się po niezliczonych komnatach labiryntu. Ody Dedal przybył na Kretę, Ikar był jeszcze małem dziecięciem ledwo rozumiejącem mowę ludzką. Wychował się w samotności i w ciemnościach labiryntu, zdała od świata i ludzi, których znał jedynie z opowiadań ojca a to, co o nich słyszał, zawsze wprawdzie ciekawem było, ale nieraz dziwnem i do zrozumienia trudnem. Labirynt był mu nauczycielem, opiekunem, piastunem, wszystkiem. Ojciec, który przecież sam stawiał ten gmach, nie znał go dobrze, zapomniał o wielu pięknych salach i korytarzach, jak zapomnieć musiał wiele swych dawnych snów i marzeń.
Najbardziej jednak dziwiło niedoświadczonego Ikara, że wielki budowniczy nie umiał się wyplątać z labiryntu, który sam wymyślił.
Ikar zaś znał gmach dobrze i kochał go. Wiedział, że gdzieś w sercu gmachu mieszkał potworny, tajemniczy Minotauros, żywiący się krwią ludzką. Ryki jego słychać było nawet w bardzo odległym dziedzińcu, gdzie mieszkali obaj więźniowie. Czasami ciągnęła Ikara jakaś nadludzka siła aż w te korytarze, których ściany drżały od zbyt bliskiego ryku potwora. Ikar wiedział, które krużganki prowadzą do mieszkania Minotaurosa i nieraz przemykał się przez nie z bijącym sercem i zlany zimnym potem. W owej części gmachu nie było nic godnego widzenia. Ciszy wąskich, ciemnych korytarzy, zupełnie podobnych do siebie, nie przerywało nic, prócz ryku Minotaurosa łub ściekających rzadko a miarowo ze sklepionego niskiego stropu ciężkich kropel wilgoci. Tajemnica ciągnęła chłopca czasami w te strony, ale na razie nie zastanawiał się nad nią, jak nad owem niechybnem przeznaczeniem, równającym się śmierci.
Inne znów krużganki i korytarze wiodły do sal bez wyjścia. Dawniej, kiedy i ojciec chodził z Ikarem do labiryntu, obierali sobie zawsze za cel wędrówki jakąś salę i Dedal gniewał się, gdy jej nie mógł odszukać. Ikar zaś błąkał się zwykle bez żadnego celu, upatrując jakąś dziwną przyjemność w samem błądzeniu. Całe dnie przesiadywał nieraz w pięknych salach, podziwiając to fresk jakiś, to świetną mozaikę podłogi, układaną w egipskie wzory, o kolorach ciepłych a łagodnych, znanych wielkiemu budowniczemu z jego dalekich wędrówek po świecie; czasami zaś ginął w ślepych korytarzach, siadał w kącie na ziemi i oparłszy się plecami 0 chłodną ścianę, patrzył w milczącą ciemność szeroko otwartemi oczami, jakby chłonąc w siebie noc i ciszę.
Labirynt miał dla Ikara jemu tylko znane cuda i dziwy. Były tam komnaty piękne, zawierające kosztowne i wystawne sprzęty, zda się miłe i gościnne; a jednak panował w nich jakiś dziwny, tajemniczy strach. Ikar wchodził w nie zwykle z uśmiechem na twarzy, siadał na ziemi u stóp jakiegoś posągu i czekał. W komnatach tych panował miły półzmierzch, bo przez otwory w powale wpadało do środka światło dzienne, załamując się na wystających gzymsach. Cisza była w nich zupełna i nawet ryk potwora z trudem przedostawał się do nich przez całą sieć poplątanych kurytarzy i ciężkich spiżowych podwoi. A jednak Ikarowi zdawało się, jakby słyszał jakieś szepty, jakieś ciche stąpania, przez powietrze przesuwały się niewyraźne cienie. Krył wówczas twarz w dłonie i siedział nieruchomy nakształt cichych marmurów, czuwających w zmierzchu. Wychodził stamtąd blady i drżący, z obłędem w oczach i rozrzuconym włosem.
Zdawało się, jakby w komnatach tych, jak w grobie, pogrzebana została na zawsze myśl jakaś z daremną tęsknotą wołająca o życie.
Były znów inne komnaty, zaciszne i dość widne. W każdej pluskała fontanna w basenie z różowego marmuru, czarnego lub ciemnozielonego, sprowadzonego z Egiptu. Słodki, monotonny szmer dziwnie miłym bywa uszom samotników. Ikar chodził tam chętnie podziwiać freski, któremi płodna wyobraźnia wielkiego budowniczego pokryła mroczne ściany gmachu. Ikarowi nie wszystkie się podobały. Znakomity budowniczy, miłujący nadewszystko życie, pracę i skrzętną czynność, kochał się w barwach żywych, silnych, świecących. Malowidła jego zdawały się drgać, prawie promienieć w świetle, Ikarowi zaś miłą była łagodna harmonia półmroku; stąd więc, w tajemnicy przed ojcem, barwami przez siebie samego przyrządzonemi, poprawiał freski, nadając im rzewną łagodność swego tęsknego rozmarzenia.
Ale szczególnie ukochał jedną komnatę. Tworzyła ona coś w rodzaju perystylu lub obszernego, okrytego podziemia, otwartego z jednej strony na wielki, piękny ogród. Albowiem labirynt mieścił w sobie wiele dziedzińców, w których tylko śpiewy ptaków, gnieżdżących się spokojnie w śród grubych konarów starych drzew, ożywiały nieco grobową ciszę i ponurą martwotę gmachu.
Podsienie opierało się na smukłej korynckiej kolumnadzie z przejrzystego kappadockiego marmuru. Trzy ściany zdobne były w przecudne freski, których barwy grały takim blaskiem i tak potężną siłą, że zdawały się grzać, jak słońce. Sam Ikar, zdumiony i olśniony czarowną, zda się, potęgą tych barw, nie tylko, że nie ośmielił się przyłożyć do nich ręki, ale nawet wielbił je, jako najpiękniejsze ze wszystkich niegdyś tak potężnych snów wielkiego budowniczego.
Na jednej ścianie wymalowany był bój Apollina z potwornym Pytonem. Długie, zielonawe, oślizgłe zwoje wężowych skrętów smoka kłębiły się we własnej krwi, rażone przez Promienistego strzałami tak jasnemi, że patrząc na nie aż oczy trzeba było mrużyć. Drugie malowidło przedstawiało wyjazd Apollina na niebo w tryumfie przetykanej złotem zorzy porannej. Białe rumaki gryzły w spienionych pyskach dyamentowe wędzidła, a na rydwanie z kości słoniowej, połyskującej złotem, widniała nad wszystko piękniejsza i jaśniejsza, cudowna postać boga. Fresk na trzeciej ścianie opowiadał o boskiem szczęściu Heliosa i miłującej go przeczystej Klimeny.
Cudna mozajka podłogi, złożona z kosztownych i rzadkich kamieni, wyobrażała nieszczęsne losy ich syna Faetona, ufnego w swe prawa syna Boga-Słońca. Ikar długo i wiele o nim rozmyślał. Najbardziej lubiał, leżąc na chłodnej podłodze, patrzeć na obraz, który przedstawiał Faetona, wyjeżdżającego dumnie na zwykłą drogę swego ojca. Piękny młodzian głowę wzniósł w górę, jak przystało synowi Słońca, włosy złote strząsnął na kark, pewnie dzierży w małych chłopięcych dłoniach ogniste rumaki a okiem bacznem i ostrożnem wyszukuje przeszkody na drodze.
W środku podsienia biła fontanna w basenie z kappadockiego marmuru. Gdy czasem skośne promienie słoneczne wdzierały się w chłodny cień podsienia, przeświecające kolumny zdawały się być słupami z blasku słonecznego a basen cały jarzył się jak koncha Afrodyty Anadyomene i w ciemnej oprawie barwnej mozajki świecił niby czarodziejski klejnot.
Ikar wszedłszy do perystylu rozglądnął się dokoła, wodząc smutnemi oczami po freskach, których już nigdy nie miał widzieć. Usiadł na brzegu basenu i zapatrzywszy się w uśmiechniętą, słodką twarz Faetona, zamyślił się. Jakaś niechęć i nieufność wkradła się w jego zwykle marzącą i pogodną duszę. Nie rozumiał, dlaczego ojciec chce opuścić labirynt. Dlaczego tak tęskni za ludźmi, między którymi nie spotka przecież równego sobie wielkiego budowniczego. Nie rozumiał, dlaczego sprawiedliwy Minos zamknął Dedala w więzieniu, czemu ojciec przeklina ten spokój i ciszę. W ogóle, mimo, że Ikar czcił ojca i w swej dziecięcej miłości uważał go za najmądrzejszego z ludzi, to jednak miewał czasami wrażenie, jakby postępki ojca obrażały jego uczucia. Ikar szczególne miał nabożeństwo i cześć dla Heliosa, którego przekładał nawet nad Gromowładnego, podczas gdy Dedal czcił mądrą Atenę, opiekunkę sztuk i miłego mężom pracy pokoju.
I nagle stanął Ikarowi przed oczami ten dziwny wyraz twarzy uśpionego ojca. Było w nim coś obcego a odrażającego, coś nieznanego a przecież nad wyraz potężnego, nieubłaganego, znamię jakiejś twardej miłości własnej, chciwej i nielitościwej a drapieżnej, jak oczy tego Pytona, wijącego się u stóp Promienistego.
Wzdrygnął się i spojrzał przed siebie.
Z podsienia roztaczał się cudny widok na ogród, w środku którego wznosiła się grupa dzikich skał; do stóp ich tuliły się krzaki przepysznych róż. Ogród był zasypany białem kwieciem pomarańcz, przetykanem promienistym blaskiem rozkwitających migdałów. Ponad gąszczem niskich krzewów i kwiatów wystrzelających cudnemi blaskami z zielonej murawy, wznosiła się tęczowa, migotliwa chmura różnobarwnych motyli. Senną ciszę przerywało tylko łagodne, metalowe bzykanie połyskujących muszek, które to tu, to tam błyskawicami przecinały powietrze przesycone słońcem.
Ikar powstał i przedzierając się przez gąszcze wąziutką, jemu tylko znaną drożyną, kierował się ku skałom. Tu był jego raj umiłowany, jego świątynia i kryjówka. Życie mówiło tu doń siłą swych barw, bujnością i intensywnością przedziwnych aromatów, które wylewały się z kielichów pysznych kwiatów i rozlewały się w powietrzu prawie dostrzegalnemi dla Ikara strugami, jakby obłoczkami dymu. Każdy krzaczek był niby harfą, na której rozpiętych złotych i srebrnych strunach grały miljardy niewidzialnych żyjątek; każdy był niby przekosztownym a misternym haftem wyszywanym w przecudne desenie z delikatnych gałązek, pączków i kwiatów. Było to życie bujne i pełne, osłonione tylko jakby mgłą, wieczną ciszą.
Ikar jednak nie dbały dziś na cuda, które zwykle pochłaniały całą jego myśl, szedł prosto ku skałom; uczepiwszy się swemi wątłemi i giętkiemi ramionami wystającego głazu, dźwignął się nań i szczupły a gibki, począł się piąć wyżej a wyżej z giętkością gałązki bluszczu. Stanąwszy na szczycie odetchnął silnie. Przed nim, zalany światłem słonecznem i kryształowem powietrzem o lekkim, jasnoniebieskim odcieniu, leżał świat, ziemia! Koło przylepionych do zboczów górskich chatek kręcili się ludzie; zielone kobierce łąk rozległych pełne były jasnego drżącego beczenia nieprzeliczonych białych stad i przeciągłego ryku pstrych krów; w cieniu oliwkowego gaju zielonego siedział pasterz w czerwonej czapce na głowie a wiatr aż tu donosił jękliwe tony jego fujarki. Na łagodnych zboczach górskich winnice piły światło i ciepło słoneczne z błogą rozkoszą słodkiego dojrzewania; poniżej, na równinach falowały jedwabiście złotawe łany a poprzez ciemną gąszcz świętych gajów przebłyskiwały białe ściany świątyń lub marmurowe postacie sławnych zwycięzców z igrzysk. Boki górskie ciche i milczące modliły się nabożnie szumem czarnych lasów, rodzących niesforne jasne strumyki. Ponad niemi sterczały skaliste szczyty, pokryte śniegiem, nieme i zadumane. A dalej widać było podpięty ku nieboskłonowi wąski, szmaragdowy pasek morza.
W tej chwili odezwały się z pobliskich wąwozów przeraźliwe krzyki kapłanów Zeusa wraz z warczącym hukiem kotłów i ostrym dźwiękiem mieczów, któremi kapłani uderzali o spiżowe tarcze.
Ikar podniósł głowę, włosy wstrząsnął na kark, wytężone oczy wbił w niezgłębiony błękit i wyciągnąwszy jakby błagalnie swe chude ręce w niebo, począł krzyczeć ostrym, przenikliwym, tęskniącym głosem:
— O Apollon! Apollon!
Słońce swą czerwoną tarczę kryło już za mroczne wierzchołki gór Ida, a on stał tam wciąż jeszcze z rękami wyciągniętemi w niebo, krzycząc, jak orzeł zawieszony w obłokach ponad wierzchołkami skał.
Ikara tej nocy trapiły ciężkie sny.
Widział się bladym i bezsilnym, szukającym napróżno wyjścia w ciemnych wnętrznościach labiryntu. Przebiegał znane sobie sale i korytarze a przecież nie mógł znaleźć drogi... Już był tak blisko bramy, że słyszał krzyk wołającego go niecierpliwie ojca... Lecz z ciemności wypełzły blade mary i chwytać go zaczęły za suknie, za ręce... Szepty jakieś trzepotały się w powietrzu jak blade ćmy, ciche głosy wymawiały zdania w języku jakby obcym a przecież znanym.
I znów z ciemności wystąpił marmurowo-biały, zimny posąg Pallas Ateny. Sowiooka twarz miała niewzruszoną, trupiobladą, jak Nemezis, tylko oczy jej rozpłomieniły się jakimś zgniłym, żółtym blaskiem. Wyciągnęła ku Ikarowi ciężką, kamienną pięść i w strząsnęła nią groźnie...
A oto nadbiegł Faeton o promienistem spojrzeniu, na ustach Ikara złożył pocałunek braterski i począł coś mówić. Ale Ikar nie rozumiał, nie usłyszał nawet słów... Lecz gdy o pierwszym brzasku rannym zerwał się ze swej pościeli, choć sny pierzchły, został w sercu smutek i lęk i strapienie.
Dedal, z twarzą poważną i zmarszczonem czołem, siedział już pod drzewem, wykończając skrzydła. Zamiłowanie wielkiego budowniczego do wykończania swych dzieł kazało mu zwyczajem greckim pomalować skrzydła. Siedział więc, powlekając białe pióra łabędzie i żórawie żółtą, czerwoną i niebieską suchą barwą, której sposób przyrządzania jemu tylko był znany.
Ikar widząc ojca przy robocie z twarzą pełną zadowolenia z pracy, którą bez przeszkód doprowadza się do skutku i która odpowie wszelkim wymaganiom, z zaufaniem do niego przystąpił.
— Ojcze — rzekł, siadając na poplątanych korzeniach orzecha — miałem dziś sen.
— Snami wypowiadają bogowie swą wolę.
— Siwooka Pallas-Atene groziła mi w nocy... Ojcze, czy my dobrze robimy, opuszczając labirynt?
— Dedal zmarszczył brwi i milczał.
— Dobrze! — odpowiedział krótko.
— Dziwię ci się, ojcze, że tracisz czas na malowaniu skrzydeł. Czyż bez tego nie potrafilibyśmy się wznieść w powietrze?
— Widzisz, nie rozumiesz mnie, jak zwykle; to jest źle. Mówiłem ci: każde ludzkie dzieło musi mieć swój kształt skończony. Mistrz zawsze powinien być większym od swego dzieła, ale powinien mu dać wszystko, co trzeba. Tylko takie dzieła są miłe bogom i ludziom...
— Ja robię inaczej! — zauważył Ikar. — Ja pracuję tak długo, póki nie zrozumiem wszystkiego, najmniejszej tajemnicy rozpoczętej pracy. Gdy wreszcie ujrzę, że wiem wszystko, że dzieło wykonać mogę, pracuję nad nim jeszcze chwilę, bawiąc się mą zręcznością a potem odrzucam je jako rzecz dla mnie już martwą. Bo ona staje się dla mnie prawdą starą, nieżywą, znaną...
— I tem obraziłeś Pallas-Atenę. Ja taki byłem, gdy myślałem o labiryncie, chciałem stworzyć dzieło, które wessałoby w siebie całą mą duszę lub wypełniło ją po brzegi, aby nie została we mnie żadna myśl inna... sam chciałem stworzyć siebie... Dlatego słusznie mnie zamknięto w tych murach....
— Co to jest labirynt? — spytał nagle Ikar.
Dedal zaprzestał roboty i z gniewnem zdziwieniem popatrzał na syna. Już chciał go zbyć krótką odpowiedzią, gdy naraz pomyślał, że może lepiej będzie nie unikać jej.
— Labirynt — to jest błąd. To jest pyszna myśl ludzka, która z chaosu Nieskończoności wzięła początek i w Nieskończoności ginie. Każde ludzkie dzieło musi mieć swój kształt i swój cel. Musi być pożytecznem. Labirynt — dzieło wielkie a popatrz: ja chciałem przez nie wypowiedzieć to jedno jedyne słowo zaklęcia, otwierające człowiekowi wrota do tego życia, któremu promień słoneczny przestaje być usłużnym dobroczyńcą, ale w nieskończoność świeci dla siebie samego. Nie będę mówił o tem. Pytałem się siebie nieraz, czem chciałem mieć ten labirynt.... zgubiłem w nim duszę... gorzej, dziś ja odlecę stąd, ale labirynt swój wezmę w piersiach ze sobą... I ot, popatrz: Wszak jam mistrz a to moje dzieło! Pomyliłem się, bo dzieło przerosło mistrza i chce go pochłonąć!
I znowu siedzieli chwilę w milczeniu.
— Otóż powiem ci: człowiek może być potężnym, wielkim, o ile nie przekroczy swych ludzkich granic... bo potem jest już niczem.
Ikar podniósł głowę szukając między gałęziami drzewa kosa, który ukryty między liśćmi wygwizdywał swoją piosenkę. Na jego twarzy igrał subtelny, ironiczny uśmieszek.
— Kto o tem nie pamięta — ciągnął Dedal — ten wydaje walkę bogom. Walka nierówna. Wspomnij Prometeusza, wspomnij Tantala. Człowiek ma być człowiekiem.
Wstał i zaczął przypinać sobie skrzydła.
— Aa! Teraz rozumiem! Ojcze, rozumiem! Już podejrzywałem cię, że jakiś demon opanował cię, zrobił z ciebie sługę swego.
Ikar trząsł się.
— Ojcze, to bogini Sowiooka robi z twej wielkiej duszy swoją niewolnicę. Bo ty mogłeś być wielki, jak bóg!
Dedal spojrzał na syna z przerażeniem.
— Skąd wiesz?
— Mówisz o tem, ojcze, twarzą własną, gdy śpisz. Wyzwanie rzuciłeś bogom, stawiając labirynt. Pokonali cię, związali ci duszę... Czyż nie widzisz, że dziś sam siebie zwalczasz? Złą jest Sowiooka, zadrosną i tchórzliwą.
Dedal wyprostował się. Wspaniała, poważna postać starca o surowej twarzy i długiej siwej brodzie ze skrzydłami u ramion, połyskującemi kolorem szafranu, tyrskiego szkarłatu i niebieskiego błękitu, przypominała gromowładnego Zeusa.
— Milcz! Człowiek bez boga jest jak nasienie wierzby niesione wiatrem jesiennym.
— I cóż ty możesz wiedzieć! — ciągnął łagodniejszym już głosem Dedal.
— Wiem, że w tobie drzemie cały skarb mej potęgi, przelany na ciebie w chwili stworzenia. A czegożeś dokonał? Podczas gdy ja byłem duszą całej gromady ludzkiej, gdy na mnie czekają, jak na błogosławieństwo, gdy ja cały świat mogę przebudować, tak, że go za dzieło mojej ręki uznają — ty czegóżeś dokonał? Wiem, co chcesz mi powiedzieć! — nie dopuścił do słowa syna. — Nieskończoność dla nas jest niczem! Nie wcielimy jej w żaden kształt! Człowiekiem jesteś.
— Leć ze mną, mój synu — mówił wzruszonym głosem, przypinając Ikarowi skrzydła znacznie lżejsze od swoich. — Nie daj się skusić samodzielnością lotu i nie trać mnie z oczu, bo źródło twego bytu jest we mnie i byt twój jest we mnie po wszystkie czasy. Nie zniżaj zanadto lotu, bo fale morskie ciągną chciwie każdą zdobycz ku sobie. Nie wzbijaj się zanadto w niebiosa, bo bogiem nie jesteś, lecz człowiekiem i nie ku słońcu twój szlak!...
Ikar nie słuchał, lecz zawinąwszy się w swe skrzydła motyle usiane srebrnemi kółkami, dumał, opuściwszy głowę na piersi.
— Skrzydła ci dałem, a ty smutny jesteś, jakbyś miał zstąpić w ciemności Hadesu.
Ikar podniósł głowę, oglądając się w zamyśleniu dokoła.
Wreszcie utkwił swe duże szare oczy pytająco w twarz ojca.
— A labirynt?
Dedal machnął ręką lekceważąco i zaczął pokazywać synowi jak skrzydeł używać należy. Ikar ruszył niemi kilka razy i uśmiechnął się, czując, że ziemia wymyka mu się z pod stóp.
W tej chwili załopotały olbrzymie, ciężkie skrzydła Dedala i wielki budowniczy niby ptak ogromny wzbił się w powietrze.
Pod nimi świeciły zalane światłem zachodzącego słońca dachy labiryntu i milczące, ponure podwórza. Ikar rozłożył szeroko skrzydła i poruszając niemi lekko, kołysał się prawie nieznacznym ruchem w powietrzu, patrząc w dziedziniec, w którym przepędził swą młodość a który na zawsze miał opuścić.
Cicho tam było jak zwykle i czarna noc skryła się między grubemi murami, bo promienie słoneczne nie mogły się tam przedostać.
Poprzez spiętrzone dachy dziedziniec przerzynał jaśniejszym pasem ledwie widzialny z góry strumyczek, podobny ciemnej, jedwabnej wstążce. Na ziemi leżały porozrzucane narzędzia i przybory; drzwi do szopy były uchylone. Smutne więzienie miało w tej chwili wygląd zacisznego i gościnnego przytułku spokojnych i cichych pracowników.
Ikar ruszył żwawiej skrzydłami.
Labirynt zdawał się lecieć w głąb, zapadać w jakąś kotlinę, otoczoną zewsząd łańcuchem skalistych poszarpanych gór.
Wiatr zaświstał Ikarowi w uszach i zmusił go do zamknięcia oczu.
Gdy za chwilę, kołysząc lekko skrzydłami, utkwił w powietrzu i otworzył oczy, krzyknął ze zdumienia.
Jak wielka, płytka czara turkusowa kołysało się pod nim morze. Wesołe, żwawe fale w wieńcach z srebrnej piany ścigały się z figlarnemi delfinami. Otoczony rojem nimf odzianych w przeźroczysty muślin porostów wodnych, Tryton bronzowy rozdymał pyzate policzki, dobywając z krzywej, błyszczącej muszli długie, tęskne tony. Ponad nim, jak srebrne iskry, migotały mewy. Daleko błyszczał na falach białawy żagiel jakiejś samotnej nawy.
Na łagodnie pochyłym brzegu morskim, w śród skał wychylających tylko białe głowy z czarnej gęstwy lasów, drzemało miasto jakieś; białe domki, zda się, z fal morskich wyszłe rojem, pięły się po zboczu górskiem aż ku skalistemu szczytowi ukoronowanego warownemi murami zamku.
W niewielkiej przystani widać było białe żagle okrętów poczerniałych od dalekiej drogi i od burz gwałtownych. A dalej lekko falujące wzgórza mieniły się różnobarwnemi smugami zbóż wszelakich i łąk kwiecistych.
Ikar wzniósł się jeszcze wyżej.
Nie widać już nic, jak tylko bezmiar wód i wyspę, niby czarowny klejnot w turkusowej oprawie.
Była to pustka ale nie martwa, lecz powolne życie ogromu, życie, dla którego tysiąclecie jest jednym dniem. Przez powietrze migały jakieś fale świetlne drżące i migotliwe a przestrzenią niósł się długi, nieustający ton, to niby ryk groźny, to niby błagalna modlitwa.
Naraz jak lękliwy krzyk kani, uderzyło o uszy Ikara jakieś niemiłe wołanie.
To ojciec, migocąc skrzydłam i, wołał go do siebie.
W krzyku ojca dzwoniła jakaś mała, dziecinna obawa.
Ikar uśmiechnął się i zawisł na chwilę w powietrzu.
Zwinął dłonie w trąbkę i począł wołać:
... Skrzydła mi dałeś... panem zrobiłeś mnie przestworzy słonecznych... a teraz chcesz... abym wrócił... z tobą między ludzi... i deptał... z trudem... memi stopami... twardą ziemię...
Głos jego jasny dźwięczał w powietrzu, jak śpiew srebrnej trąby.
— Jesteś jak dąb zrosły z ziemią... Im wyżej strzelasz w niebo koroną... tem głębiej... zapuszczasz korzenie... Jam jest jak myśl boska... która... raz zrodzona... bogiem jest...
I zwolna począł się wznosić w górę, śpiewając:
— O Apollon! Apollon! Opiekunie błądzących!
Panie bezkresnej przestrzeni...
Który blaskami oka złotego, pełnego miłości, opromieniasz szukających cię w nieskończoności...
Który nowych bogów tworzysz i nowe dni i nowe światła...
Wspaniały a niezawistny...
Miłości pełen a nienawidzący niewolników...
Który bogami chcąc mieć łudzi, zalewasz ich dusze złotem światłem...
Promieniem słonecznym mieć mnie chciej, rzuconym w bezkresną przestrzeń...

świecącym w wieczność...

lecącym w wieczność...
O, Apollon!
I wznosił się w górę coraz wyżej, aż ojciec zmalał mu w oczach i stał się, niby migotliwa muszka, małym i znikomym...
A gdy już żaden odgłos ludzki nie mącił mu ciszy, zawisnął znowu w przestrzeni.
I zdawało mu się, że oczy jego zlały się w jedno ze słońcem a promienie z ócz jego świeciły, jak promienie słoneczne.
Ciało jego stało się wiotkie i lekkie tak, iż fale powietrzne przepływały przez nie swobodnie.
A dusza Ikara spłynęła w jedno z bezmiarem.
Aż gdy słońce zaczęło się zwolna staczać w morze, wtedy młodzieniec spuścił się napowrót ku ziemi, zataczając w powietrzu szerokie kręgi, jak ptak znużony.
Stanąwszy nad brzegiem morskim, gdzie ściany labiryntu zaporą były falom, zaczął odpinać barwne skrzydła.
— O słodki Faetonie, synu Klimeny, bracie mój!
Przynoszę ci nowiny od Ojca twego Promienistego. Za syna przyjęło mnie jasne słońce, za brata srebrne gwiazdy, siostry moje. Nie samotny dumać będziesz o chwale słonecznej. W ciemnościach wiecznego rozpamiętywania ukryję jasną mą chwalę. Ścianom najskrytszych komnat labiryntu powierzę sny moje promienne. Jak Narcyz nad studnią klęcząc, będę się poił blaskiem własnych oczu, ja, świetlany syn ciemności...
I rzuciwszy skrzydła na ciepłe fale morskie, wszedł, jak w grób, w ciszę labiryntu, którego czarnemi, ciężkiemi murami wstrząsał podziemny, głuchy ryk Minotaura.
A właśnie na seledynowe niebo wypłynął złotawy księżyc i w poblizkich górach Ida przy wrzasku spiżowych rogów i warczeniu kotłów rozpoczęli Korybantowie swoje zgiełkliwe misterja.

Na skalistem wybrzeżu odległej wysepki klęczał Dedal i załamując ręce złorzeczył niebu:
— Oto starość moja znajdzie mnie samym i bez pomocnika i nie mam syna, któremubym powierzył zamysły ducha mego.
Przekleństwo wam, bogowie, którzy duszom skrzydlatym każecie mieszkać w ciałach zrosłych z ziemią.
Otoście we mnie zabili własną myśl boską! — I napróżno starzec czekał noc całą, jęczał i przywoływał syna. Gdy brzask zarumienił fale morskie, ujrzał Dedal na piasku pióra ze skrzydeł Ikarowych zmoczone i pozbawione blasku. Tedy poznawszy, że nie ma już syna, wielki budowniczy puścił się w dalszą drogę, planując w swej zbolałej duszy dla dziecka grobowiec, jakim się nie będzie mógł poszczycić najpotężniejszy władca.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.