Dajmon/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dajmon
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1884
Druk Drukarnia S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Dni kilka upłynęło od przybycia matki do Sorrenta. Stan chorego, który w pierwszych dniach zdawał się polepszać, wkrótce potem począł zatrważać. Jak lampa, która się wypaliła, coraz mniej sił miał do życia — gasnął w oczach. Zapał nawet dawny do poematu nie trwał nigdy nad godzin parę, które spędzał na rozmowie o nim z profesorem. I ona go już nużyła, wolał mówić o przeszłości i nadziejach na przyszłość. Wraz bowiem z pogorszeniem tak widocznem, dziwny się fenomen uwydatniał. Adrjan dawniej łatwo się trwożący o siebie, nabrał teraz otuchy, był pewien, że wyzdrowieje wkrótce. Kryzys tę przypisywał różnym wpływom, spodziewał się ją przezwyciężyć i wesoło mówił o dalszych podróżach.
— Wiesz, mój Sieniuto — odzywał się gdy sam na sam pozostali: z tą ostatnią moją pieśnią poematu nie pilno mi, znajdę później moment natchnienia i napiszę ją całą tchem jednym. Noszę ją w sobie całą... rośnie we mnie, żywię ją powoli. Lękam się, by to osłabienie nie odbiło się w niej, gdybym teraz począł pisać. Jestem pewien, że to zmęczenie wielkie przejdzie. Wy mieliście słuszność, iż pracowałem za wiele, za nagle, za gorączkowo, to mnie tak wyczerpało... Ale będę spał, jadł, próżnował i gwarzył po dziecięcemu z tą moją dobrą Lenią, z wami — i przyjdę do siebie! Gorąco mi wadzi — jak tylko upały przejdą — minie i to moje znużenie... bo to znużenie jest tylko — nic więcej.
Sieniuta, choć mu się na łzy zbierało, potakiwał. Wesołość ta Adrjana była dla niego męczarnią; uchodził czasem, aby się pokryjomu wyszlochać.
Stan syna powoli i matkę zaczynał coraz bardziej niepokoić. Zebrano potajemnie konsylium. Doktorowie radzili jak zwykle, gdy rady już żadnej nie ma — podróż na wyspę Elbę, ośle mleko, rozmaite medykamenta, smarowidła, wody, środki hygieniczne, które więcej dla pocieszenia rodziny, niż dla ratowania chorego się administrują.
Tymczasem o podróży z chorym pomyśleć nie było można, on sam utrzymywał, że się co dzień czuje lepiej, a sił miał mniej coraz. Matka to miała jasnowidzenia strasznej katastrofy, to się łudziła razem z nim, najmniejszym pozorem polepszenia.
Zdawało się jednego dnia, że głos miał silniejszy, drugiego, że cera była lepsza, apetyt większy. Lenia patrzała na to, potakiwała jej, ale czy dzieliła nadzieję? zgadnąć było niepodobna. Dla Adrjana miała zawsze uśmiech i choć pozór wesołości, aby ją w nim rozbudzić.
Znajomość zabrana z miss Rosą, choć dwie te kobiety ani charakterami, ani wychowaniem nie były do siebie podobne, z każdym dniem stawała się poufalsza, serdeczniejsza. Zdało się, że te dwie czyste i piękne dusze, nawzajem się dopełniały. Gdy poeta odpoczywał lub sam chciał być z profesorem, Lenia wykradała się chętnie do tej nowej przyjaciółki, i przed nią nauczyła się wkrótce otwierać sercem całem... Angielka z macierzyńską prawie czułością, blada, z oczyma suchemi, słuchała jej, pocieszała.
Zwykle miss Rosa odprowadzała potem Lenię do wrót i popatrzywszy na willę, nie śmiejąc przestąpić jej progu, wracała sama do domu. Raz jednak znalazła się w ganku pani Klara, i usilnie prosić ją zaczęła, aby do niej wstąpiła.
Zawahawszy się nieco, miss Rosa poszła.
Jakim sposobem Adrjan odgadł bytność jej, czy mu kto o niej podszepnął, dosyć, że zapragnął bardzo podziękować za życzliwość dla swej kuzynki, i matka, choć nieśmiało, zaproponowała, aby na chwilkę weszła do salonu, w którym był chory.
Angielka, choć widać było po niej ile ją to kosztuje, poważna, chłodna pozornie, poszła... Wejrzenie na Adrjana musiało na niej bolesne uczynić wrażenie, zdawała się chwiać w progu, lecz zebrawszy się na męztwo, na uśmiech nawet, postąpiła wnet żywiej ku choremu i poczęła rozmowę lekką, wesołą, która wkrótce stała się powszechną. Angielka tak ją szczęśliwie poprowadzić umiała, że Adrjan odżył, uczuł się lepiej i gdy miss Rosa wstała, by odejść, w ganku przyklękła prawie przed nią matka, dziękując za tę chwilkę, a błagając, aby czasem dla nich zrobiła ofiarę i przyniosła z sobą trochę wesela.
W istocie poeta dnia tego mniej daleko cierpiał, duch jakiś wstąpił w niego, ale zarazem i dla Leni stał się czulszym. Patrząc na niego, gdy był razem z niemi dwiema, niepodobna było odgadnąć, ku której skłaniało się jego serce. Lenia nie była zazdrośna wcale. Za chwilę zajęcia z Angielką, wypłacał się jej potem podwojonemi dowodami przywiązania. Potrzebował ją ciągle mieć przy sobie, gdy wyszła, pytał i posyłał po nią... A że do niej mówił zwykle żartobliwym tonem, ona mu też wesoło odpowiadać musiała.
Gdy raz Angielka weszła do willi i przyniosła z sobą taką pociechę, żądano ją mieć teraz ciągle, matka starała się ją pozyskać uwielbieniem, jakie dla niej okazywała, a że z Lenią były dobrze, ją wysyłano w poselstwach, aby ściągnąć miss Rosę.
Chociaż widok chorego nie mógł być dla niej miłym, Angielka zawahawszy się w początku, później już chętną z siebie czyniła ofiarę. Przynosiła z sobą książki, rysunki, nadewszystko zaś myśl swą żywą, humor, w którym dziwnie kojarzyły się z sobą głęboki smutek spokojny i wesołość zaprawna tęsknotą. Rozmowa jej dobywała nietylko z chorego Adrjana myśli nowe, ale rozbudzała Lenię, zajmowała matkę, nęciła starego profesora, poruszała hrabiego Marjana.
Wkrótce ten gość pożądany stał się prawie codziennym.
Lenia też bez swej Angielki żyć nie mogła, biegała do niej, przesiadywała, towarzyszyła do willi i w prostocie ducha wyznawała, że była dla niej nauczycielką najlepszą.
Nie jeden z tych wieczorów spędzonych na rozmowie w saloniku, gdyby nad niemi nie wisiała groźba śmierci, nazwać byłoby można prawdziwą szczęścia godziną.
Poeta zwykle siadywał przed okrągłym stołem na kanapie, z której wstać mu było trudno; piękna jego twarz blada, okolona włosami czarnemi, miała w sobie coś idealnego, co tylko nadchodząca śmierć przynosi. Dla swoich, czy dla siebie, prawie zawsze uśmiech nosił na ustach i czoło miał wypogodzone. W głowach, tuż blizko nieodstępna zajmowała miejsce matka z robotą w ręku, ale wejrzeniem ciągle zwróconem na syna, wpatrzona w niego, aby na skinienie mu służyć, odgadywać, co mu było potrzeba.
Miss Rosa miała krzesło naprzeciw poety, z drugiej strony stołu, na którym leżało jej album lub książki. Czasami ołówek brała i dla zabawy chorego rzucała ręką wprawną na papier figury lazzaronów, znajomych przewodników i odrapanych żebraków małych. Tuż przy niej siedziała Lenia, i niekiedy dwie ich postacie formowały śliczną grupę, na którą z rozkoszą spoglądał Adrjan. Kuzynka teraz pod wpływem Angielki, nierównie śmielsza, zyskiwała wiele, i umysł jej, jakby wychodząc z uśpienia; zadziwiał siłą i polotem, jakich się nim nikt wprzódy nie domyślał.
Rozpoczynano rozmowę zawsze prawie smutnie, bo wejrzenie na poetę przejmowało każdego, potem powoli zapominali się po trosze wszyscy. Ostatni promyk życia strzelał jasno i żywo, zdawało się niepodobieństwem, aby ta istota, tak jeszcze pełna ognia, z tak niewyczerpanym duchem, mogła być już tak blizką końca. Wszyscy więc wtórowali jego nadziejom, i sami się niemi karmili. Matka bywała niekiedy tak szczęśliwa, jak za dawnych dobrych czasów. Lenia trzpiotała się dziecinnie, Angielka zawiązywała z poetą spory, profesor rozruszawszy się mieszał do rozpraw, i śmiech nieraz się nawet rozlegał, gdy Marjan wtrącał swe dowcipne ucinki...
Rola hrabiego była tu zaprawdę nieodpowiednią jego wymaganiom pierwotnym, dosyć podrzędną — lecz obył się z nią powoli. Chodził zwykle po sprawunki, przynosił paniom kwiaty, dostawiał książki, zbierał miejscowe plotki. Adrjana rozrywał polityką, której on cierpieć nie mógł.
Ze wszystkich teraz otaczających chorego, nieznacznie jakoś miss Rosa największą tu zyskała przewagę i poszanowanie. Lenia kochała ją i radziła się we wszystkiem, matka była w admiracyi dla niej, i zwierzała się z każdej swej myśli, Adrjan jednej jej był posłuszny bez wymówek, hrabia potajemnie się w niej kochał, a profesor bił czołem.
Gdyby jej tu teraz zabrakło, zostawiłaby próżnię po sobie, którejby nic zapełnić nie mogło. Dlatego pani Klara z trwogą modliła się wciąż, aby, uchowaj Boże, Angielka nie chciała wyruszyć do Sycylji, o której kilka razy mowa była.
W istocie bardzo nierada temu poświęceniu się dla chorego bez nadziei, temu oddaniu się na usługi obcych ludzi, pani Trellawney buntowała ją co wieczór, chcąc ztąd wyciągnąć. Gniewało ją to, że do willi albo miss Rosie towarzyszyć nie mogła, lub w drugim pokoju musiała się ograniczać rozmową ze starym profesorem. Angielka powolna dla swej towarzyszki, dawała jej gderać, mówić, wyrzucać sobie nieroztropne postępowanie, ale szła dalej własną drogą po myśli własnej.
Tak się jakoś złożyło to życie u łoża chorego, iż harmonijny dźwięk jej działał na niego uspakajająco i błogo. Nie mogło go to uleczyć, niestety! lecz rozwijanie się choroby zdawało się być powstrzymane. Nie dawano mu myśleć gorączkowo o poemacie — i męczyć się jego dokończeniem.
Z rana tylko, codzień prawie, gdy przychodził profesor, Adrjan zagadywał o nim. Wracał mu niepokój i chętka do pracy. Przerzucał papiery, czytał, i z westchnieniem tekę zamykał, odkładając robotę na później. Wieczorem gdy się wszyscy rozeszli, a czasem tylko została matka i Lenia, siedział jeszcze z niemi i ukołysany szedł do snu z jasnemi myślami. Trwało to dni kilkanaście i zdawało się przeznaczonem przeciągnąć jeszcze. Miss Rosa, której rumieńce pobladły, i zdrowie ucierpiało, odzywała się o wyjeździe do Palerma, ale Adrjan mówić jej o tem nie dawał, a łzy matki i myśleć nie dozwalały.
Jednego wieczoru dziwnym zwrotem jakimś w rozmowie, coś wspomniano o Byronie, miss Rosa miała z sobą ostatni poemat. Adrjan zajął się nim mocno i rozgorączkował nieco. Spostrzegłszy to Angielka, bardzo zręcznie wtrąciła coś innego, zagadała o sztuce, i zdawało się, że pierwsze zatarła wrażenie. Adrjan jednak pozostał milczący i zasępiony. Chciał dramat ów pożyczyć u miss Rosy, lecz odmówiła mu go wręcz.
— Dam panu później — teraz jest mi potrzebny — i książka nie moja — a do snu to nie jest właściwe czytanie dla chorego. Wyzdrowiej pan wprzódy.
Gdy się rozeszli wszyscy i chory miał spać się położyć, usłyszano dzwonienie: Adrjan prosił Sieniuty, aby natychmiast przyszedł do niego.
Stary pospieszył na zawołanie trochę niespokojny. Znalazł go siedzącym na łóżku, z głową w dłoni, z rumieńcami wypieczonemi, w stanie rozdrażnienia oddawna już niewidzianym. Pierś poruszała się żywo, cisnął ją drugą ręką.
— Wiesz co, mój stary dobry przyjacielu — zawołał zobaczywszy go wchodzącego — ja w tem naszem kółku niewieściem siedząc jak w puchu, niewieścieję sam. To wpływa na mój umysł i może wpłynąć na poemat...
On ma swe prawa!...
Chcę być szczęśliwy, dobrze mi jest wśród tych aniołów, ale nic nie słysząc oprócz szelestu ich skrzydeł... usnę bezsilny... Raz potrzeba skończyć z tym poematem, który mnie dusi. On jest całą moją chorobą. Zrzucę go z piersi i z czaszki, a lżej mi będzie...
Sieniuta słuchał przelękły, otwierał już usta, aby się oprzeć, gdy nie dając mu się odezwać. Adrjan począł dalej mówić, coraz żywiej — coraz goręcej:
— Słuchaj mnie mój stary, mój najlepszy przyjacielu. Brakuje mi tylko ostatniej pieśni. Jestem w niepewności, nie widzę jasno. Musi to być krzyk rozpaczy straszliwy i rozdzierający, czy wołanie radosne na widok ziemi obiecanej...
Krzyk rozpaczy, ciągnął dalej — pod względem artystycznym daleko potężniejsze uczyni wrażenie. Pogodnego, jasnego końca lękam się, aby mdłym i pospolitym nie był...
Co mówisz?
Sieniuta nieprędko zdobył się na odpowiedź.
— Ja, rzekł, wolałbym dziś wcale o tem nie mówić. Jesteś rozgorączkowany...
— Natchniony jestem! przerwał Adrjan gniewny. Miałem myśli, które mi dane były z niebios do wypowiedzenia w tej a nie innej chwili. Opieszały posłaniec opóźni się z niemi — i kto inny mnie wyprzedzi. Przyjdę późno jak echo tego, co już przebrzmiało. Chwili nie mam do stracenia...
— Dziś czuję natchnienie, a gdy ten gość przybywa, odpychać się go nie godzi, inaczej nigdy nie wróci!
— Mój drogi! rzekł błagająco Sieniuta — słaby jeszcze jesteś.
— Wy wszystko nazywacie chorobą, czego nie rozumiecie! odparł niecierpliwie Adrjan. Nie sprzeciwiaj mi się — proszę cię! Chwila stanowcza nadeszła! Dwa te zakończenia biją się w piersi mojej...
Zadumał się chwilę.
— Krzyk rozpaczy wybiorę! zawołał marszcząc czoło.
Sieniucie, który już go draźnić dłuższem sprzeciwianiem się nie mógł, rozpaczliwe zakończenie, samą naturą swą zdało się niebezpieczniejszem dla Adrjana, bo silniej rozgorączkowującem.
— Rozpacz nie będzie żadnem zakończeniem — odezwał się nagle: ona nie kończy nic, nic nie dowodzi, chyba że tego, co zamyka, rozpoczynać nie było warto. Ona jest uznaniem bezsilności i ślepoty!
— Sceptycyzm jest głosem wieku, to darmo — rzekł Adrjan.
— A nadzieja wyrazem przyszłości — odparł Sieniuta.
— Ostatnie słowo jak gorącem żelazem wypalone piętno powinno być wyciśniętem — rzekł Adrjan.
— Rozpłyń się w jasnościach, przerwał Sieniuta — poematowi twojemu lepiej to przystało. Opiewa ona ludzkie dzieje, a te skończone nie są, ani bezrozumne być mogą. Orlem okiem spójrz dalej niż drudzy, a dojrzysz światłości!
Adrjan się zadumał i zdawał uspokajać.
— Może masz słuszność — odezwał się cicho — rozpacz jest głupia...
Lecz obok mojego bohatera, którego znasz, w którym się skupia co nasz wiek najwznioślejszego ma i najszlachetniejszego — stoi, jak wiesz — ta negacya wiekuista, ten Mefisto Fausta, duch sprzeczki i przekory, szyderstwa i niewiary, bez którego pełny obraz żadnej epoki być nie może. Ma go każdy czas, każdy naród w coraz odmiennej postaci...
Mojego Mefista mam-li strącić w przepaści, pozostawić mu życie?
— Sam go nazwałeś wiekuistym — począł Sieniuta, rad może, iż się rozmowa przedłużała — ciemności są tak wieczne jak światłość; gdzie jest żywot sam, i negacya jego być musi. Gdybyś go strącił w głębie nicości, on siłą swą przekory gotówby z nich byt stworzyć jakiś; wszak ci on zawsze przeciwnym krańcem być musi.
Mimowolnie stary profesor się rozgrzewał, pomiarkował się jednak spojrzawszy na twarz poety, iż nawet dłuższa rozprawa niebezpieczną dla niego była. Zakończył bardzo prozaicznie.
— Ale my bredzim, a ty spać iść powinieneś!
— Ja? dziś?... przepraszam cię — odparł Adrjan. Dziś ja wcale iść spać nie myślę. Bądź cobądź, muszę stworzyć tę pieśń ostatnią.
To mówiąc, począł rozrzucać papiery i chwycił pióro.
— Czuwaj, proszę cię, zostaw mnie samym, i — niech tu nikt nie wchodzi, dopóki nie zawołam. Czuję natchnienie, — pieśń ta musi być koroną poematu!
Profesor stał oniemiały.
— Adrjanie mój, rzekł łagodnie — dziecko moje, łudzisz się — jesteś zanadto osłabiony... Gdyby natchnienie przyszło nawet, nadasz mu chorobliwe znamię...
Sam powiadasz, że pieśń ostatnia powinna być koroną dzieła; a ty ją uczynisz słabą, niegodną początku, i wyczerpanym się okażesz.
Adrjan się oburzył.
— Nie znasz mnie, zawołał; zapomniałeś młodości i sił, jakie ona daje. Kto może oprócz mnie sądzić o mocy ducha, który ja w sobie czuję?...
Nic nie mówiąc już, Sieniuta zbliżył się, objął go i całować począł.
— Adrjanie, nie zabijaj się! rzekł płaczliwie.
Poeta opadł na poduszki, zmieniła mu się twarz, głos zniżył.
— Raz przecie — rzekł pokornie — skończyć to potrzeba... Dokończywszy wolnym będę. Dajmon, który mieszka we mnie, z ostatniem słowem pieśni uleci. Wrócę do panowania nad sobą, będę mógł kochać, marzyć i być szczęśliwym. Cięży mi ta niewola posłannictwa...
Dręczę się nią i sobą...
Dość tych zwłok, zrzucić z siebie ten ciężar muszę — pozwól mi, błagam cię...
Ze spuszczoną głową, z rękami załamanemi, profesor stał nie wiedząc co mu odpowiedzieć.
Adrjan skorzystał z milczenia.
— Pierwsze pięćdziesiąt wierszy mam już gotowe — zawołał. Gdyście wyszli, wziąłem kilka kropel opium, które dzielnie pobudza nerwy do ruchu. Pod czarodziejskim wpływem tego napoju zrodził się pieśni początek. Słuchaj! powiem ci go na pamięć. Dajmon mi go dyktował; słyszałem szeptanie ducha, wiersze płynęły jeden za drugim kryształowe, jasne, błyszczące, strojne, dźwięczne... Źródło ich nie wyczerpało się, zdrój nie zaszedł mętami!
To mówiąc Adrjan, jakby go istotnie siła jakaś nadziemska dźwignęła, powstał z łóżka, i z podniesioną do góry głową, mówić począł...
Sieniuta byłby się oparł temu wysiłkowi, gdyby od pierwszych wyrazów, które posłyszał, nie został ich czarem ujęty. Tamując oddech, z wlepionemi w niego oczyma, stary upajał się cudnemi wierszami.
Piękne były na podziw.
W początku Adrjan recytował je z zapałem, głosem podniesionym, lecz po chwilce zabrakło mu siły, tchu, wyrazy coraz się stawały cichsze, siadł odpocząć, rękami pierś cisnąc zbolałą.
W tej chwili usłyszanym głosem syna strwożona matka, powoli otwarła drzwi i — weszła.
Adrjan kończył, gdy ją zobaczył; Sieniuta dał jej znak, aby syna wstrzymała od zabójczego trudu...
Zrozumiała to łatwo, i ufając w przewagę swoją, zbliżyła się żywo, obejmując go za głowę.
— Dziecko moje, poczęła — na Boga! znowu te nocne zabójcze dla ciebie wysilenia! Dałeś mi słowo, że do uzdrowienia twego pisać przestaniesz... Wiesz jak ja pragnę ci we wszystkiem być powolną — ale to ci zakazane... to cię zamęcza.
Adrjan siedział z głową spuszczoną, walcząc z sobą: zdawało się, że głos matki zwycięży; w końcu zlekka ją od siebie odtrącił.
— We wszystkiem jestem mamie posłuszny, rzekł — w tem nie mogę. Głos z góry jest świętszy nawet od głosu matki.
Klara załamała ręce.
— A któż mnie dał ten głos, co się z mej piersi wyrywa — jeśli nie Ten, co jest w górze! Adrjanie...
— Mamo, przerwał poeta — zaklinam cię — nie sprzeciwiaj mi się. Chwila może jedyna w życiu uchodzi; zostawcie mnie samym, błagam, proszę. Potem będę posłuszny jak dziecię — dziś nie mogę.
— Dziecko moje! powtórzyła matka — ja ci potem, gdy będziesz zdrów, słowa nie powiem. Stanę sama u drzwi na straży, aby nikt przerywać nie śmiał — ale dziś...
Poeta potrząsł głową, twarz mu się zaczynała rumienić. Sieniuta stał z dala, matka łamała ręce... Z za drzwi ukazała się twarz Leni... Podsłuchała ona rozmowy, domyśliła się łatwo o co chodziło.
— Adrjanie! bracie kochany, zawołała nie śmiejąc wejść — nielitościwy jesteś dla matki i dla tych, co cię kochają! Więcej cenisz twój poemat niż nas wszystkich!
Podniósł głowę poeta...
— Nie drażnijcie mnie — odezwał się — Leniu, mamo, ja w tej chwili głuchy jestem — nie widzę was, nie znam was!!
Ręką wskazał rozkazująco ku drzwiom, osłupieli wszyscy, matka płakać zaczęła głośno. A nawet łzy jej nie potrafiły go zmiękczyć, chwycił pióro, gorączkowo porwał papier, spuścił głowę i pisać zaczął.
Stłumiony jęk Leni nie odbił się w nim, nie widział nikogo, nie słyszał nic, pióro biegło po papierze...
Zrozpaczona matka, chustką zakrywszy twarz i tłumiąc jęk, zwolna wysunęła się z pokoju ku Leni, zostawiając profesora, który padł na krzesło, i pozostał niemym świadkiem tego buntu, niepowstrzymanego już niczem.
Adrjan pisał — chwilami przerywał pisanie i zbierał myśli, czy szukał słowa, potem schylał się z pośpiechem, i pędził po papierze, którego kartki wkoło siebie rzucał.
Oczy mu się paliły dziko, usta drgały, czoło to się marszczyło, to wypogadzało, uśmiechy i groza przebiegały po twarzy ruchomej jak morska fala, przestraszającej momentami wyrazem zapału rozognionego, wyuzdanego.
Naostatek pióro wypadło mu z ręki, osłabł i rzucił się na poduszki, nie spojrzawszy na profesora, jakby o nim zapomniał. Przymknął powieki, pierś podnosiła się żywo i gwałtownie.
Sieniuta zbliżył się do niego ze szklanką napoju, który doktór dla uspokojenia go przepisał; ale Adrjan z wolna ją odepchnął, i potrząsłszy głową, pozostał z przymkniętemi powiekami, oparty na poduszce.
Ręką tylko ponowił znak dany wprzód profesorowi, aby się oddalił. Nie było tu już nic do czynienia. Matka, Lenia, Sieniuta, wszyscy razem pozostali we drzwiach na czatach. Obawiano się ataku jakiego.
Adrjan nie spał, najmniejszy szelest wprawiał go w nerwowe drganie. Kilka razy usiłował się podnieść i pióro pochwycić znowu, ręką szukał go po stole i dłoń opadała bezsilna...
Stojący we drzwiach niemi świadkowie tej walki z Dajmonem, mieli łzy w oczach. Matka się modliła, aby sen przyszedł na ratunek. Profesor też, któremu Adrjan do opium wziętego się przyznał, spodziewał się tego skutku po gorączkowem marzeniu...
W istocie, oddech lżejszy zwiastował wkrótce, że sen spadł na powieki. Sieniuta mógł wejść i zabrać światło nie przebudziwszy go... Przymknięto drzwi i spłakana matka z Lenią wróciły nadedniem do swojego pokoju. Sieniuta wierny siadł na balkonie.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.