Dajmon/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dajmon
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1884
Druk Drukarnia S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Z kilku rysów pobieżnie rzuconych czytelnik mógł już poznać bohatera takim przynajmniej, jakim się on pospolitym widzom wydawał z daleka.
Obraz to jednak niewypełniony, słabo tylko malujący postać do określenia i osądzenia trudną. Adrjan był — istotą wyjątkową. Młodość jego przypadła właśnie na tę chwilę gdy u nas poezya się rozbudziła z siłą młodego pączka co okrywającą go pochwę rozsadza. W tych latach gdy wszystko na człowieka najsilniej działa, on pił tę wiosenną pieśń jeszcze świeżą, szumiącą, młodą, nową — upajającą. Przypadek wrażliwemu dziecięciu dał za nauczyciela jednego z tych ludzi serdecznych, z jednej bryły wykutych, stworzonych do uwielbiania, potrzebujących coś czcić, nad czemś się unosić i kochać.
Dziecko przejęło od niego cześć dla poezyi pierwszą, pojęcie jej boskiej genezy i znaczenia; rozgorączkowało się nią pod jego okiem i przedwcześnie żyć w niej zaczęło.
Ta upajająca ambrozya wypita na czczo, na zaraniu życia, wpłynęła dziwnie na cały ustrój człowieka. Adrjan zawczasu przestał być dzieckiem — poczuł się poetą.
Z tą myślą, że był predestynowany, wyznaczony na poetę — poczęło się razem wynikłe z charakteru, może z warunków wychowania ukochanego jedynaka przez matkę — pragnienie osiągnięcia najwyżej zawieszonego wieńca. Nie dosyć mu było poetą być, chciał być największym z poetów. Miłość matki, jej uwielbienie dla dziecięcia dały mu pierwszą otuchę. Instynktem potem odgadł, iż chcąc osiągnąć cel wielki, potrzeba mu się było całkowicie poświęcić.
Zupełnie anormalną jakąś istotą wyszedł z tych pierwszych muzy uścisków. Byłoby to może wszystko spełzło na śmiesznym jakimś zawodzie, gdyby ów poczciwiec, nauczyciel, człowiek rozumny choć zapalający się i do entuzyazmów skłonny — na samym wstępie nie oświadczył uczniowi, iż wprawdzie Bóg geniusz daje, ale praca go wypiastowuje i żywi. A choć piastunka ta czasem może w namiętnych uściskach udusić wychowanka — lecz bez niej ów ani latać, aniby nawet chodzić się nie nauczył. Wpoił to Adrjanowi, że dziś zwłaszcza poeta, aby stanąć na wysokości swojego wieku, oprócz natchnienia mieć musi świadomość wszystkiego, co świat i poezya przeżyły od doby dziecięctwa, do dziś dnia.
— Naśladować nie potrzeba nikogo — mówił stary Sieniuta do ucznia swojego — ale znać potrzeba wszystkich choćby dlatego, aby nie powtarzać wyśpiewanej pieśni, i nie być poetą umarłych.
Należy tu słówko temu oryginałowi, który był pierwszym, a może jedynym nauczycielem Adrjana.
Sieniuta na pozór prosty człek, z rodzaju tych, których gmin pospolicie filozofami nazywa, był niepospolitym oryginałem. Nauka ogromna łączyła się w nim z tem niewygasającem ciepłem wewnętrznem ducha, które ją czyni płodną. Prawdziwy miłośnik mądrości, ów Sieniuta duchowym przyjemnościom święcił wszystko. Zdawał się umieć co tylko pojmuje, a uczył się nieustannie. Każde nowe dzieło, w którem była choć iskierka jasna, rozgorączkowywała go. Co miał tracił na książki, o resztę dbał niewiele.
Powierzchowności niepozornej, ogromnego wzrostu, silny, z głową kwadratową, wielką na grubej szyi, z twarzą rysów niczem się nie odznaczających, i raczej brzydkich niż regularnych, — gdy mówił, gdy się ożywił, nabierał takiej powagi, takiego wdzięku, iż mało kto wpływowi jego mógł się oprzeć. Ustępstw światu ze swych przekonań i obyczajów nie czynił żadnych, bo prawda we wszech swych objawach była dla niego rzeczą świętą i wykroczyć przeciw niej uważał za świętokradztwo — lecz nie było przytem łagodniejszego nadeń i wyrozumialszego na wszelkie aberracye człowieka.
Jeśli usiłował nawracać, to z miłością taką, z serdecznem przejęciem, iż jeśli nie przekonał, przyjemniej nie odstręczył i nie naraził sobie nikogo.
Do Adrjana przywiązał się jak do swojego dziecięcia i byłby go może nie porzucił nigdy, gdyby nie został odwołany wypadkiem, z którym związana dlań była idea najświętszego obowiązku.
Jak samo nazwisko powiada, Sieniuta należał do starej rodziny, której szczep jeden zubożał zupełnie. Stryjeczny brat profesora, mało mu znany, u którego na łasce być nie chciał, miał bardzo znaczne majętności na Rusi. Kilkakroć zapraszano go tam, usiłowano przytrzymać, ale stary się na swobodę wyrywał, rezydentem być nie chciał. Brat ten stryjeczny nagle zachorowawszy, zmarł zostawiając żonę i synaczka, których testamentem profesorowi polecił.
Musiał więc Sieniuta opuścić Adrjana, aby spełnić obowiązek krwi i służyć rodzinie. Co się z nim stało, ledwie wiedział wychowaniec. Z początku listy przychodziły, potem gdy poeta się parę razy w odpowiedziach zaniedbał, Sieniuta zamilkł. I tak już od dawna nie wiedzieli o sobie. Ze wszystkich jednak może bliższych poeta po matce najwięcej kochał nauczyciela, tęsknił prawie do niego. Brakło mu go niekiedy; — czuł wyższość tego ducha tak skromną odzianego szatą, a tak szeroko sięgającego wzrokiem...
Posłuszny mu Adrjan uczył się chciwie i wiele, a że pojęcie miał łatwe, pragnienie wielkie, nie sięgając zbyt głęboko, przebiegł szybko przestrzenie ogromne.
Jak każdy, którego monomania opanuje, szukał w swych studyach przeważnie poznania warunków, w jakich poeci się rodzą, rozwijają, objawiają światu, chciał tajemnicę natury podpatrzyć. Studya w tym kierunku, nie doprowadziły go do niczego. Znalazł, że poeci i poezye rodziły się jakiemś dziwnem, niedocieczonem prawem, tam gdzie się ich najmniej spodziewać było można. Zmuszony więc był widzieć w nich raczej tajemniczych zesłańców jakiejś nadziemskiej potęgi, niż rezultaty czysto ziemskich i ludzkich warunków bytu.
Utwierdziło go to w poczuciu siebie samego poetą. Słyszał wewnątrz duszy głos Dajmona, który mówił doń: — Wstań a idź, rzuć wszystko! jesteś powołany! — Temu rozkazowi nie myślał się opierać; starał się tylko wybadać, zrozumieć, co mu czynić należy, aby misyę swą spełnił.
W młodzieńczych wyobrażeniach ludów i ludzi wielkość się zawsze przedstawia najprzód nie jako doskonałość w drobnem, ale jako rozmiarami potężna olbrzymiość. Adrjan więc chcąc być poetą wielkim, powiedział sobie, że musi stworzyć poemat w rodzaju tych indyjskich, których pieśni się liczą na seciny a wiersze na sta tysiąców.
Tak samo zupełnie Lamartine w pewnej chwili życia swojego, gdy Medytacye dały mu poznać, że jest poetą, chciał się stać olbrzymem poezyi, kreacyą sturamienną — która później w głowie jego zamarła.
Adrjan miał talent niezaprzeczony, może istotną iskrę geniuszu nawet — wszystko się na to składało, aby ona w jasne płomię rozgorzała. Sprzyjało to nawet przyszłemu poecie, że o doskonałość się kusząc, z próbami w początku niedojrzałemi się taił; cząstkowo się nie dawał poznać nikomu i niezrażony niczem, z ufnością w siebie szedł coraz bardziej upajać się natchnieniem i potęgując je w sobie.
Była to chwila, gdy poezya byronowska panowała światu, — choć nic i z dawnych poetów nie było obce Adrjanowi — te pieśni, w których drgało uczucie rozognione i myśl wieku żywa — najsilniej nań podziałać musiały. Młodość czyniła to nieuchronnem. Wpływ jednak byronowski raczej nieświadomie niż z wiedzą jego i wolą, działał na młodego poetę. Nie przyznawał się do tego sam przed sobą.
Wielki poemat Adrjana, w jego pojęciu, miał daleko prześcignąć angielskiego wieszcza. Chciał w nim całą ludzkość pomieścić, całe jej dzieje, nie domyślając się tego, iż słońce całe odbija się w kropli wody, a na ogromnych bagnach blask jego rozlany słabnie.
Olbrzymie zadanie równie wielkich ofiar wymagało. Poeta był do nich gotów. Widzieliśmy go, mimo miłości dla matki, nawykłego patrzeć na nią, obchodzić się z nią jak z pomocnikiem przy budowie. Sprawy majątkowe, powszednie, położenie własne w świecie rzeczywistym, przyszłość nie obchodziła go wcale. Miłość ku Leni złożył tak samo na ofiarę Dajmonowi, jak wszystko co stanowiło właściwe życie.
O tyle je w sobie chciał podtrzymać i podsycać, o ile ono miało wydać owoc pożądany. W sobie widział tylko naczynie, z którego światu boski napój miał popłynąć.
W początkach postępował tak opanowany uczuciem — potem przeszło ono w system i rachubę, w trwożliwą pilność nad samym sobą, aby się postanowieniu nie sprzeniewierzyć.
Chwilami bowiem chwytały go do życia tęsknoty, pragnienia innych nasyceń — któremi krew, temperament, naostatek choroba z pracy i natężenia myśli wynikła — dopominały się praw swoich.
Adrjan w pełni wieku był wycieńczony, rozdrażniony a zajęcie ciągłe samym sobą wprawiło go w rodzaj bałwochwalstwa. Nie było dla niego droższego nic nad ten zdrój, z którego poezya wytryskała.
Tymczasem zdrój ten płynący niekiedy strumieniem wielkim, z siłą potężną — chwilami już wysychał. Poeta czuł się wystygłym, zniechęconym, powiedzmy jaśniej, niezdolnym do niczego.
W tych momentach osłabienia i znużenia, gdy się sam nie poznawał — rozpacz go ogarniała. Zniecierpliwiony, przelękły, instynktowo chwytał się ladajakich środków podbudzających życie, które wprawdzie krew pędziły żywiej, ciało chwilowo czyniły na pozór rzeźwiejszem — ale na umysł, na tajemne źródło natchnień nie działały.
Już w domu miewał Adrjan te dni prostracyi i niemocy. Gdy matka mu o podróży pierwszy raz wspomniała, chwycił się tej myśli sądząc, że wrażenia nowe dadzą mu natchnienia silniejsze. Nie zawiodło go to w początkach, bo i widoki i wrażenia, rozrywka, podróż, powietrze, zmiana życia, odmłodziły go. Poczuł się mocniejszym i korzystał z tego, aby poezyę, którą dla niego promieniały nieznane kraje, wnet ująć w słowa. Pisał więc wiele w Szwajcaryi i we Włoszech, pisał nieustannie.
Po niejakim czasie i tu wrażenia osłabły, kraj, obrazy, ludzie nie działali jak w pierwocinach. Adrjan siebie o to obwiniał i miał słuszność. Stawał się coraz ostyglejszym, mniej przyjmującym od świata zewnętrznego — był znużony.
Spoczynku się lękał, myśl poddawała mu różne środki odżywiania, przywrócenia dawnej żywości młodzieńczej; sam nie wiedział czego się chwycić.
Miłość — czyli jakieś uczucie nieokreślone, w którem i krwi ducha było wiele — miłość dla pięknej miss Rosy, która w istocie młodym poetą mocno była zajęta — na krótko go tylko zelektryzowała. Uląkł się jej zaraz...
Poemat nie był skończony!
Wolał więc jako podbudzającego lekarstwa użyć podróży na Wschód.
Niezdecydowanym, niepewnym, smutnym zastało go przybycie hrabiego Maryana i stało się czemś odżywiającem.
Pierwszy raz uczuł, że myśl podzielona, poddana rozbiorowi, nawet krytyce, płodniejszą się stać mogła, niż zamknięta w sobie.
Rad był temu przyjacielowi, i zażądał mieć w nim powiernika. Przychodził mu w godzinę zwątpienia jak opatrznościowo zesłany, a poeta skłonny był bardzo wierzyć w to, że się nim wyższa jakaś opiekuje siła.
Wyprawa do Castellamare, obudziła w nim dawną niebywałą wesołość, a signora Costa, która go widywała przy matce najczęściej zasępionym, ponurym, uradowała się zobaczywszy tak ożywionym i młodym.
Hrabia Maryan, jak ludzie wielkiego świata, miał ten przymiot nieoceniony, że nawet przy najdzikszem usposobieniu, w humorze najkwaśniejszym, umiał być wyśmienitym towarzyszem, a w potrzebie roztrzepańcem.
Wyjeżdżali drogą nową, którą właśnie naówczas kuto w skałach i kończono, gdy filutowaty Toni, woląc jechać cieniem, kasztanowemi lasami, wniósł, aby dla chłodu skręcić w góry na prawo. Ręczył, że i tak zawczasu staną w Castellamare; a był zgodzony od godzin. Dla zachęty dodał, że niedawno z Sorrenta, tąż samą drogą przez Monte-Cupolę pojechali inni forestyery do Castellamare.
Zgodzono się na co chciał.
Podróżni poświęcili nawet wędrówce tej śniadanie i na prędce podany fiascon wina, ser, chleb, salami uznane zostały za dostateczne do nakarmienia przed obiadem u celu podróży. Zapalono cygara i spoglądając na cudną zatokę u stóp ich na lewo rozłożoną jak płaszcz turkusowy, na dymiący Wezuwiusz w dali, na miasteczka jakby wieńcem obrąbiające wybrzeża, dwaj przyjaciele pod wodzą wesołego przewodnika, który resztę fiasca wysuszył, puścili się ku Monte-Cupoli.
Adrjan z wielką swą pociechą uczuł się nierównie silniejszy niż z rana, gdy w swej willi leżał na kanapie, umierając ze znudzenia. Świat mu się jakoś uśmiechał, po głowie już chodziły jakieś urywki epizodu, nad którym właśnie pracował.
Hrabia Maryan niedomyślający się wcale, że monoman już, powróciwszy do życia, wracał do nałogu wierszowania; — począł rozmowę wcale z innego tematu.
Z Adrjanem można było mówić o czem chcąc, a zawsze się musiało skończyć na poemacie...
Hrabia go zagadnął o miss Rosę.
— Jesteś bo okrutnym, nielitościwym — odezwał się — Angielce dałeś czas i sposobność zakochania się w tobie, a teraz, nagły strach, aby miłość nie pożarła poezyi, każe ci ją odtrącić.
— Przepraszam — odparł Adrjan — o miłości między nami nigdy mowy nie było. Oczy wprawdzie rozmawiały dużo, pozwalały sobie wiele, ale usta trzymałem zamknięte na siedem pieczęci. Rozmawialiśmy o Shelley’u, o Byronie, o Walter Skocie, o Shakespearze — o niczem więcej.
— Angielka piękna? — spytał Maryan ciekawie.
— Tak jak tylko córki Albionu być umieją — odparł Adrjan — idealnie piękna! Dodaj do tego, że jest sierotą, zupełnie swobodną, a umysł ma daleko śmielszy i więcej wyemancypowany niż zwykle rodaczki jej miewają. Dwudziestokilkoletnia zaledwie podróżuje sama, z jakimś chaperonem milczącym, i zapalczywie albumy napełnia zachwycającemi akwarelami.
Oprócz tego muzykalna, wirtuozka i dusza artystyczna w całem znaczeniu wyrazu.
— Z ciebie prawdziwie szczęśliwy człowiek — wykrzyknął Marjan — los ci sam zsyła taki ideał, z którym dobrze poprowadzony romans innemuby na cały rok dał się czem upajać najrozkoszniej, a ty... niewdzięczny!
— Ja nadewszystko kocham mój poemat — na pół żartobliwie, pół seryo odparł Adrjan — poemat przedewszystkiem — noszę w łonie dziecię moje! Mówiłem ci: poezya jest najzazdrośniejszą z kochanek: a że dla mnie ma wdzięk, który jest odblaskiem Bożego oblicza — poświęcam jej wszystkie Rosy w świecie.
Westchnął jednak.
— Jest w tem — dodał — wiele wyrachowanej ostrożności z mojej strony — boję się sam siebie. Tak jak teraz miłuję poezyę, zdolnym bym był kochać kobietę. Naówczas wszystko stracone — dziesięć lat męczarni poszłoby na ogień i śmiecie. Zginąłbym w jej objęciach.
— I byłbyś tylko po prostu najszczęśliwszy z ludzi — dodał Marjan trochę szydersko. — Dalipan, że i to coś warto!
— Na jak długo? — zapytał Adrjan. — Wszystko na świecie ma trwanie ograniczone. Miłość gwałtowna, namiętna trwa krócej jeszcze niż inne uczucia.
— A poezya — wtrącił śmiejąc się Marjan — jest nieśmiertelną.
Trochę ironii przebiło się już w głosie Marjana, Adrjan zamilkł nagle. Osiołki popędzane gramoliły się ciężko pod górę, to przyśpieszając po trosze kroku, to zwalniając go, gdy nad sobą nie czuły gałęzi stróża...
— Masz więc wolną i nieprzymuszoną wolę — począł Marjan znowu — ucieczką się ratować od czarodziejki. Rozum nad wiek, rachuba nad pojęcie przebiegła, siła nad wszystkie wieku młodzieńczego instynkta. Uwielbiam — ale, proszę cię, powiedz, dokąd uciekać mamy, bo ja z tobą! Ja uciekam też, ale przed śmiertelnemi nudami, które w sobie noszę, chcę je gdzie pogrzebać lub utopić.
— Dokąd? nie wiem — rzekł Adrjan — miałem niezmierną ochotę być na Wschodzie.
— Nie radzę — odparł Marjan — po co szukać rozczarowania? Ten Wschód, który masz w swej wyobraźni, wcale nie jest podobny do rzeczywistego. Stracisz co masz, a zyszczesz zawód i niesmak. Przytem sama podróż nużąca i niewygodna, działająca zapachami i wrzawą na nerwy fatalnie. Do poezyi z niej nic nie wziąć, chyba koloryt krajobrazu.
— Ale, mój drogi — zawołał Adrjan — przepraszam cię. Nawet to co niecierpliwi, jątrzy, draźni, co męczy, może żyłkę jakąś śpiącą obudzić.
— Woda okropna, dająca dyaryę, słodycze nudne, olejek różany prześladuje na każdym kroku pomieszany z cebulą... Słońce w głowę piecze do waryacyi, piasek zasypuje oczy — słowem okropny kraj — dodał Marjan...
— Ależ człowiecze! — przerwał Adrjan. — Kair, Piramidy, Ateny, Jeruzalem, Palmira, pustynia, Beduini...
— Wszystko to strasznie oklepane rzeczy — przerwał hrabia — lepsze daleko w książkach i obrazach, niż w rzeczywistości. Powiadam ci, więcej odczarowujących niż czarujących motywów. Ja tej podróży nie radzę. Mamy do włóczęgi ogromne Włochy, mnóstwo kątów prześlicznych, równie jak na Wschodzie śmierdzących i nie wygodnych, ale z których daleko łatwiej się salwować gdy się uprzykrzą. Ja wotuję za Włochami.
— A bryganty?
— Ci przynajmniej gdy pochwycą dają się okupić, gdy na Wschodzie Giaur się od razu zabija.
— Strachem mnie nie przekonasz i nie weźmiesz — rzekł śmiejąc się poeta; trochę niebezpieczeństwa dodałoby mi owszem do podróży smaku.
— Trochę — tak — ale w miarę... — dokończył Marjan. Na dziś dajmy temu pokój; stokroćby mnie więcej zajęło, gdybyś był tak wspaniałomyślnym, szczodrobliwym, łaskawym i obdarzył mnie choć jakiemś pojęciem, choć cieniem, widmem twojego poematu.
Mówił to gdy właśnie byli na skręcie drogi wijącej się kapryśnie ku górze. Adrjan ruszył ramionami, zwracając się ku przyjacielowi z twarzą wyrażającą zdziwienie i zakłopotanie, gdy widok nowy uwagę ich od tego draźliwego tematu odwrócił.
Przed nimi drogą tą samą jechał z wolna na osiołku mężczyzna słusznego wzrostu, którego tylko długie nogi aż ku ziemi zwieszone i na ramionach siwe rozwiane włosy widać było. Poły surduta wiatr podwiewał, tak, że niby dwoje skrzydeł z dwóch stron się podnosiły. Jedną też rękę wzniesioną miał do góry, a w niej trzymał małą książeczkę, w którą włożony palec za zakładkę służył. Jechał powoli, oglądając się, nasycając widocznie, używając i smakując. Właśnie z tego miejsca, po nad kłębami zielonemi drzew widać było sine morze leżące spokojnie i Neapol w dali. Widok był zachwycający; siwowłosy mężczyzna zatrzymał osiołka i napawał się widokiem z rozkoszą.
Marjan, mający zawsze ochotę prześmiewania, wziął samotnego podróżnego za Anglika, książeczkę jego za Murraya, i począł drwić głośno, ale po polsku z wyspiarzy, którzy bez niańki tej drukowanej, kroku zrobić nie umieją.
W tej chwili podróżny jakby mowę zrozumiał, czy głosem zbyt szyderskim był uderzony, odwrócił powoli głowę ku jadącym, którzy się zbliżali ku niemu, i ukazał im twarz starą, niepiękną, ale tak powagą i spokojem namaszczony, tak olimpijsko wypogodzoną, iż hrabiemu śmiech zamarł na ustach.
Na widok starca Adrjan drgnął i pobladł. On też zdawał mu się przypatrywać, nie jak pięknemu nieznajomemu, ale jakby komuś, w kim niby poznawał dawno niewidziane oblicze...
Nagle poeta ręce wyciągnął.
— Miły Boże — zawołał — czyżby mnie to szczęście spotkać miało?... Sieniuta!
Usłyszawszy nazwisko, stary jakby młodych sił nabrał, skoczył ze swego osiołka, krzycząc prawie płaczliwym głosem:
— Adrjan! ty! Adrjan!
W zupełnej nieświadomości kto był Sieniuta, hrabia pozostał na swym ośle, i obu rękami podparłszy się na siodle, patrzał na niebieską zatokę.
Dziwne to spotkanie, jakoś go wcale nie bawiło, odbierało mu Adrjana, którego na wyłączną własność chciał zagarnąć.
Tymczasem nauczyciel z uczniem ściskali się wzruszeni, nie mówiąc słowa, a niespokojne oczy starca badały owego młodzieniaszka dawnego, na którego licu dziś długa praca i życie gorączkowe straszne niemal zostawiły ślady.
— Ale jakimże sposobem!! — wołał Adrjan — zkąd ty tu, profesorze?
— Ja, mój drogi — począł z wolna Sieniuta — ja, ruina, przywlokłem się patrzeć na ruiny, i odżyć trochę pod tem słońcem i tem niebem cudownem...
Sierotą zostałem po moich — dodał — wszystko mi wymarło czem żyłem, przyszedłem tu szukać zapomnienia — życia trochy... Grosza mi się zostało aż nadto, ludzi nic — gdyby nie nauka i nie poezya, jużbym i ja poszedł dawno do grobu.
Westchnął ocierając zwilżone oczy. Marjan stał tak blisko, iż Adrjan uznał za właściwe zapoznać go z Sieniutą.
— Mój najpierwszy i jedyny nauczyciel, któremum winien wszystko! — rzekł wskazując starego — mój jedyny, najlepszy przyjaciel młodości hrabia Marjan.
Nieznajomi powitali się grzecznie z daleka nie zdając się okazywać zbytniej chęci zbliżenia się ku sobie.
— Zatem razem do Castellamare! — wesoło dodał Adrjan — jeszcze raz ściskając profesora.
Spotkanie to, jak prawie wszystko co się Adrjanowi w życiu trafiało, jak z rana ukazanie się Marjana poeta na rachunek Opatrzności opiekującej się nim wciągnął swoim zwyczajem. W istocie w dwóch tych jednego dnia wypadkach, można było upatrzyć opiekuńczą rękę Anioła Stróża, który nie dawał Adrjanowi zamęczać się samotnością. Marjan zdał mu się wybawicielem — stary profesor zjawiał się jako pocieszyciel, jako druga matka troskliwa.
Radością też promieniała twarz Adrjana, gdy teraz w gronie już dwóch towarzyszów otoczony dworem — puścił się dalej z nimi ku Castellamare. Profesor niezbyt mowny, z rozrzewnieniem na dawnego ucznia spoglądał, wyczytując z jego twarzy przeżyte dzieje. Marjan, którego humor zmienił się, duma i ironia na wierzch wystąpiły, jechał sztywny i milczący — nie swój, niemal zazdrosny o Adrjana.
Rozmowa się zawiązać tak prędko nie mogła, choć poeta do niej większą okazywał skłonność niż zwykle. Rad się był przed starym pochwalić sobą, poematem, dojrzałością, myślami — wielkością swoją — posądzał bowiem Sieniutę o zupełną nieświadomość wypadków, które go się tyczyły.
Profesor ochłonąwszy z pierwszego wzruszenia, jechał uspokojony, pogodny, to zachwycając się krajobrazem, to wlepiając w ucznia oczy. Marjan przypatrywał się obu szydersko trochę. Sieniuta wydawał mu się śmiesznym, gdyż hrabia stronę śmieszną chwytał najłatwiej i najpierwej; powaga, z którą występował, nie wiele się troszcząc o hrabiego, będącego pod bokiem — draźniła go.
Pilno mu było dać się poznać, i to z takiej strony, aby „pedant“ musiał dla niego być z respektem.
Jechali tymczasem, gdy Adrjan równie niecierpliwy, by się dać poznać profesorowi ze strony nowej i olśnić go — spytał, czy miał o nim jakąkolwiek wiadomość od czasu, gdy do siebie pisywać przestali?
Sieniuta łagodnie się uśmiechnął.
— Jak, którędy, od kogo? z tego mi się tłómaczyć trudno — rzekł powoli — ale żem miewał o was, kochany panie Adrjanie, wiadomości bardzo szczegółowe, niech będzie dowodem to, co ci powiem, iż o poemacie wiem, przebieg życia twego znam — z danych, jakie miałem, odgaduję niemal co się w twojej duszy dzieje... Dopiero od wyjazdu za granicę brak mi dalszych wskazówek...
Niedowierzająco jakoś Adrjan potrząsnął głową, nie mówiąc nic, gdy Marjan obok jadący chwilę tę obrał dla wmieszania się do rozmowy.
— Ja także kopę lat nie widziałem go — rzekł — a oto dopiero przed godziną złapałem. Ja także nasłuchałem się po świecie legend o nim, bo to już dziś człowiek, o którym chodzą podania i ludzie sobie o nim tworzą baśni; ale z kilkudziesięciu słów, któreśmy wymienili z sobą — widzę, że Adrjan przerósł głową i fantazyą nawet legendy o nim krążące. I pan profesor przekonasz się pewnie, że wspólny nasz przyjaciel jest nietylko poetą w pieśni, ale w życiu...
Uśmieszek ironiczny towarzyszył tym wyrazom, profesor z niewielką słuchając uwagą, cały był w oczach, któremi badając Adrjana, zdawał się chcieć w nim czytać.
— Ja mam tę wyższość nad panem hrabią, odezwał się, że mojego dawnego ucznia znałem, gdy dusza jego kiełkowała, żem był z nim długo w związku najściślejszym ducha. Spowiadał mi się niegdyś ze wszystkiego co później w nim spotężnieć miało i rozrosnąć się. Odgaduję więc może lepiej..
— Czy wszystko? nie ręczę! dodał z lekką zawsze ironią Marjan. Poety się w nim professor domyślać możesz, ale ekscentryka?
— Sądzę, że u niego ekscentryczność płynąć też z poezyi musi — dodał Sieniuta spokojnie.
Adrjan rozpromieniony, potakująco się uśmiechnął; Marjan zamilkł. Droga znowu się zawracała, podnosili się wyżej, a że w tem miejscu spadek góry ku morzu był gwałtowniejszy i drzewa rzadsze a niższe, odkrywał się ztąd przecudny widok na zatokę, która od pierwszego ciemnego planu, zajętego ogromnemi drzewy, odbijała silnie. Słońce oświecało ją i oblewało barwami jaskrawemi, gdy góra i drzewa leżały w cieniach przezroczystych... Parę ułamków skał i w pośrodku nich pnie odwiecznych kasztanów i dębów stanowiły gruppę malowniczą, mogącą znęcić artystę.
Jakoż podjechawszy, ujrzeli z daleka pod ogromnym parasolem, z teczką na kolanach, w słomianym kapeluszu młodą kobietę, która tak była zajęta szkicowaniem widoku, że wcale ich zbliżania się nie zdawała domyślać. Przewodnik z dwoma osiołkami i podżyła jejmość nieco opodal odpoczywali.
Adrjan zaledwie rzuciwszy okiem na rysującą, zarumienił się mocno, a dla hrabiego dość było tego rumieńca, aby odgadnąć, że artystką nie mógł być kto inny tylko miss Rosa.
W istocie ona też to tak pilno rzucała na papier jeszcze jedno Włoch wspomnienie. Podróżni nasi zatrzymali się nieco, już by nie przeszkadzać jej, gdyż tuż koło niej przejeżdżać musieli, już aby się lepiej pięknemu przypatrzyć zjawisku. Hrabia szczególniej wlepił w nią ciekawe oczy.
Chociaż siedziała odgadnąć było można kibić kształtną i piękną, napiętnowaną tą siłą i zręcznością, jakie wychowanie angielskie, troskliwe o rozwinięcie cielesne człowieka, nawet kobietom ich nadaje. Nie była to nasza trwożliwa niewiasta, nawykła do spokojnego, niczem nie zamąconego życia pod strzechą rodzinną, ale niewiasta pani siebie, nie lękająca się niczego, znająca świat i życia warunki. Główka jej, której profil rysował się jak kamea na ciemnem tle lasów, podniesiona w górę, z rozpuszczonemi do koła ciemno blond włosami, tchnęła pewną siłą, dumą i zaufaniem w sobie...
Z natężeniem patrząc na krajobraz, brew nieco ściągnęła, duże niebieskie jej oczy wlepione były w dal, usta miała odrobinę otwarte jakby przez zapomnienie, i szereg perłowych zębów bielał między różowemi, maluśkiemi, ale wydatnemi wargami. Była tak śliczną, że nawet stary profesor, który wszelkiego piękna na ziemi był wielbicielem, z rozjaśnionem radością czołem wlepił w nią oczy.
Artystka byłaby może nie domyśliła się, że miała świadków swojego zachwytu, gdyby tuż stojące osiołki, które ją i jej towarzystwo przywiozły, zobaczywszy krewnych i znajomych, nie zaczęły się niepokoić mocno i poruszać, co przewodnika zmusiło do dania im nauki przyzwoitego zachowania się.
Miss Rosa, zaniepokojona tem, odwróciła główkę i postrzegła towarzystwo, które o kilka kroków zatrzymało się w milczeniu. Zmieszała się nieco z początku, ale poznawszy Adrjana, uśmiechnęła się zaraz i skinęła mu głową przyjaźnie, szybko album składając i powstając z siedzenia. Dwaj nieznajomi, towarzyszący mu, niewiele się ją zdali obchodzić.
Poeta tymczasem, jakby się urokowi oprzeć nie mógł, zeskoczył z osiołka, i rzucając go podszedł do Angielki z ukłonem.
— Ale to prawdziwy cud — odezwała się z wielką swobodą miss Rosa — żeś pan się potrafił oderwać od swoich książek i papierów i wyjechać w świat po słońce i powietrze!
— Ja to za cud uważam, żem panią mógł spotkać! odparł poeta.
— Mówisz to pan przez grzeczność — rzekła uśmiechając się Angielka, — bo gdzież mnie nie ma? Ja nieustannie jestem w górach, lasach i skałach, nie mogąc się pięknością tej natury nacieszyć...
Patrzała mu w oczy tak śmiało, tak dziwnie natarczywie, iż Adrjan się zmięszał. Milczał.
Tymczasem miss Rosa spytała:
— Z kimże pan jesteś?
— Z moim przyjacielem młodości i z dawnym profesorem, którego w tym dniu cudów, miałem szczęście spotkać przed pół godziną.
— A dokądże Bóg prowadzi? badała z uśmiechem.
— Wyjechaliśmy bez celu, na przejażdżkę, która prawdopodobnie skończyć się miała w Castellamare; teraz już nie wiem nic, odparł poeta.
— Ja także zapewne tam dociągnę — odezwała się uśmiechając Angielka — i podała śliczną rękę Adrjanowi z cichem: „Spodziewam się, do widzenia.“
Adrjan odstąpił krok, skinął na swoich, którzy z dala skłonili się do pięknej pani, i wyminęli ją wszyscy, oglądając się jeszcze.
Miss Rosa siedziała znowu nad albumem, i choć wzrok jej roztargniony błądził trochę dalej niż wymagał rysunek, ręka już rzucała nowe na papier rysy.
— Panie profesorze! zawołał Marjan po polsku — co powiesz na to, że uczeń wasz, tylko dlatego dziś wyjechał ze mną z Sorenta, aby o to tej idealnej Angielki towarzystwa uniknąć? Nie jestże to grzech przeciwko czci piękna i przeciw młodości? Los na przekorę postawił mu ją na drodze! Cóż wy na to?...
Profesor łagodnie się uśmiechnął.
— Piękna Angielka — rzekł, dając dowód, iż lepiej swojego ucznia niż przyjaciel jego przenikał — piękna Angielka mogłaby być dla poematu zabójczą!!
Z tryumfem spojrzał Adrjan na przyjaciela, który był i zdumiony tą odpowiedzią, i nierad z niej.
— Muszę przyznać, że nauczyciel i uczeń są w dziwnej harmonji usposobień z sobą, rzekł, zatem zmilczę... Poemat górą. — Ale Angielka dziwnie piękna!!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.