Dżebel Magraham/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Dżebel Magraham
Pochodzenie cykl Szatan i Judasz
Wydawca Spółka Wydawnicza Orient R. D. Z. East
Data wyd. 1926
Druk Zakł. Druk. „Bristol”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I
ULED AYUNI

Biedna kobieta trwała wciąż w omdleniu. Była okryta jedynie szatą w rodzaju koszuli, noszoną przez biedne Beduinki. Twarz jej nieco się ożywiła. Można było zauważyć, że liczy nie o wiele więcej, niż lat dwadzieścia. Puls bił, aczkolwiek bardzo słabo.
Żyło również dziecko. Zdjąłem z siodła manierkę z wodą i wsączyłem maleństwu do ust nieco płynu ożywczego. Niebawem otworzyło oczy, ale jakie! Gałki były powleczone jakgdyby szarą skórką — gałki ślepego dziecka. Dałem znów wody. Piło i piło chciwie, poczem zawarło powieki. Było tak wycieńczone, że zmożył je natychmiast sen.
Sępy ponownie poczęły się zlatywać. Nie ważąc się podejść do mnie, usiadły na trupie i szarpały gnaty. Widok był wyjątkowy wstrętny. Wycelowałem ze sztućca i zastrzeliłem pare drapieżników, zarazem odpędzając wrzeszczącą gromadę.
Wystrzały obudziły kobietę. Otworzyła oczy, podniosła się wpół i przedewszystkiem wzrokiem poszukała dziecka. Wyciągnęła ramiona i przycisnęła maleństwo do siebie, wołając:
Weledi, weledi, ia Allah, ia Allah, weledi! — Moje dziecko, moje dziecko, o Allah, moje dziecko!
Zwróciła się nabok, zobaczyła resztki trupa, wydała rozdzierający serce okrzyk. Chciała skoczyć, zerwać się, ale z osłabienia i grozy upadła zpowrotem na ziemię. Nie widziała mnie, ponieważ stałem z drugiej strony. Ale widocznie zaczęła sobie przypominać momenty, poprzedzające omdlenie, gdyż naraz krzyknęła:
— Jeździec, jeździec! Gdzie jest?
Zwróciła się ku mnie, zobaczyła i skoczyła na nogi. Zachwiała się wprawdzie, ale podniecenie podtrzymywało jej siły. Przyglądała mi się przez chwilę badawczo, poczem zapytała:
— Kim jesteś? Do jakiego plemienia należysz? Czy jesteś wojownikiem Uled Ayunów?
— Nie — odparłem. — Nie lękaj się mnie. Nie należę do żadnego z tutejszych plemion. Jestem cudzoziemcem, przybywam z dalekich stron i nie zostawię cię bez pomocy. Tyś osłabiona. Siadaj, dam ci wody.
— Tak, daj wody, wody, wody! — błagała, siadając zpowrotem.
Podałem manierkę. Piła chciwie, pełnemi łykami, poczem oddała mi wypróżnioną do dna butelkę. Spojrzenie jej znów zatrzymało się na trupie. Odwróciła się ze zgrozą, zasłoniła twarz dłońmi i zaniosła od rozdzierających łez.
Starałem się ją uspokoić — nie odpowiadała, pogrążona w nieutulonym płaczu. Ponieważ sądziłem, że łzy jej ulżą, umilkłem i skierowałem się do trupa. Czerep był gęsto przedziurawiony, zastrzelono go zatem. Na ziemi nie dostrzegłem żadnych śladów. Zatarł je wiatr jakkolwiek słaby. A więc morderstwo nie dziś zostało dokonane.
Podczas, gdy zbierałem spostrzeżenia, nieszczęsna kobieta uspokoiła się do tego stopnia, że mogła odpowiadać na pytania. Zwróciłem się do niej i zagadnąłem:
— Serce twoje jest ciężkie, a dusza obolała. Nie powinienem cię uciskać, lecz pozostawić w spokoju, wszelako czas mój nie należy wyłącznie do mnie. Chciałbym więc wiedzieć, czem mogę ci się przysłużyć. Czy odpowiesz na moje pytania?
— Mów! — rzekła, podnosząc ku mnie oczy pełne łez.
— Ten nieboszczyk był twoim mężem?
— Nie. Był to starzec, przyjaciel mego ojca. Odbył ze mną pielgrzymkę do Nablumah.
— Czy masz na myśli ruiny Nablumah, gdzie leży grobowiec cudotwórczego Marabu?
— Tak. Chcieliśmy się modlić u grobu. Allah obdarzył mnie dzieckiem ślepem. Miało odzyskać światło oczu po pielgrzymce do grobu Marabu. Starzec, który mi towarzyszył, był ślepy na jedno oko i pragnął odzyskać wzrok w Nablumah. Mój pan[1] pozwolił mi pójść z nim.
— Ale wasza droga prowadziła przez granicę rozbójniczych Uled Ayunów. Do jakiego należysz plemienia?
— Do Uled Ayarów.
— A więc Uled Ayuni są twoimi, wrogami śmiertelnymi. Wiem, że zaprzysięgli wam zemstę krwi. Może nazbyt wiele odważyliście się, podejmując pielgrzymkę bez straży.
— Kto mógł z nami jechać? Jesteśmy bardzo ubodzy. Nie mamy nikogo, ktoby z nami pojechał, aby ochronić w potrzebie.
— Ale twój mąż, twój ojciec mogli ci wszak towarzyszyć!
— Chcieli, ale musieli zostać, gdyż nagle powstała zwada z żołnierzami baszy. Mój pan i ojciec uchodziliby odtąd za tchórzów, gdyby pojechali z nami, zamiast stanąć do walki.
— Powinniście byli przeczekać do końca zatargu.
— Nie godziło się czekać. Ślubowaliśmy rozpocząć pielgrzymkę w określonym lom ed dżuma[2] i nie mogliśmy złamać ślubu. Wiedzieliśmy o niebezpieczeństwie, grożącem ze strony Uled Ayunów, i dlatego pojechali na południe, drogą okrężną, prowadzącą przez tereny zaprzyjaźnionych Meidżerów.
— Dlaczegoście nie wrócili tą samą drogą?
— Mój towarzysz był stary i słaby. Wędrówka wycieńczyła go do reszty, sądził więc, że nie przetrzyma okrężnej drogi. Dlatego obraliśmy drogę najkrótszą.
— To wielka nieroztropność. Nieboszczyk był stary, ale nie sędziwy. Słabość nie usprawiedliwia tej nieostrożności. Wszak mógł po drodze zatrzymać się i wypocząć u waszych przyjaciół Meidżerów.
— Twierdziłam to samo, ale odpowiedział, że według Koranu i innych ksiąg świętych pielgrzymi są nietykalni. Podczas pielgrzymki ustaje wszelkie uczucie wrogie.
— Znam prawo pątnicze — rozciąga się jedynie na pielgrzymki do Mekki, Mediny i Jeruzalem, nie na inne pobożne wędrówki. Wielu wiernych nie stosuje się jednak do tego prawa nawet podczas wielkiego Hadż.
— Nie wiedziałam o tem, inaczej wzbraniałabym się pójść niebezpieczną drogą mego przewodnika. On sam miał zapewne jakieś wątpliwości, gdyż w dzień odpoczywaliśmy, a chodzili tylko nocą, dopóki nie wyminęliśmy wszystkich obozów i namiotów Uled Ayunów.
— A potem już czuliście się bezpieczni i zarzuciliście środki ostrożności?
— Tak. Znajdowaliśmy się wprawdzie wciąż na obszarach wrogów, ale nie było już daleko do naszych granic. Dlatego wędrowaliśmy także podczas dnia.
— Nie pomyśleliście, że największe niebezpieczeństwo czai się nad granicą wrogów? W głębi nieprzyjacielskiego kraju jest się nieraz bezpieczniejszym, niż na krańcach. Doświadczyłaś tego na sobie samej.
— Tak. Allah skierował nas na złą drogę, albowiem tak przewidywała księga przeznaczeń. Kiedyśmy doszli do tego miejsca, napadli na nas Uled Ayuni. Nożami i włóczniami przebili ciało mego towarzysza, postrzelili mu głowę i zrabowali odzież oraz ten ubogi dobytek, który starzec miał przy sobie. A mnie zakopali w ziemię, aby oczy moje karmić widokiem trupa, dopóki mnie sępy nie pożrą. Gdyby moje dziecko nie było ślepe, zabiliby je niechybnie, bo to chłopak.
— Kiedy na was napadli?
— Przed dwoma dniami.
— Straszne! Co też musiałaś przejść!
— Tak. Niech Allah przeklnie Ayunów i pogrąży aż na najgłębsze dno piekła! Przecierpiałam katusze, których nie potrafię wypowiedzieć, katusze rozpaczy nad własną zgubą, a jeszcze bardziej, o wiele bardziej nad zgubą mego dziecka. Nie mogłam mu pomóc. Leżało przede mną w skwarze słonecznym i w ciemnościach nocy, a nie mogłam go dotknąć, ani obronić, — przecież ręce miałam zakopane. A tam opodal leżał starzec, ten dobry, ten czcigodny starzec. Szarpały go sępy, — musiałam na to patrzeć — to było okropne! Potem sępy zbliżyły się do mnie i do mego dziecka. Nie mogłam się poruszać, mogłam tylko odstraszać krzykami. Zdzierałam gardło, co sił, ale ptaki zrozumiały wnet, że jestem bezbronna, — — przysuwały się coraz natrętniej i na pewnoby jeszcze przed wieczorem wbiły dzioby i szpony w moją głowę i w moje biedne dziecko...
Przycisnęła je do siebie, zanosząc się od płaczu, raczej z podniecenia, niż chwilowego bólu.
— Pociesz się! — prosiłem. — Allah bardzo ciężko cię doświadczył. Ale oto cierpienia twoje dobiegły kresu. Gdyby starzec był twoim krewnym, cierpiałabyś, jeszcze bardziej. Zapomnisz wnet o udrękach, które zniosłaś. Twoje dziecko żyje. Wrócisz do domu, nie straciwszy nikogo z bliskich, i będziesz witana z radością i zachwytem.
— Masz słuszność, o panie! Ale jakże wrócę do domu? Nie posiadam ani żywności, ani wody, a jestem, tak słaba, że chodzić nie potrafię.
— Czy nie potrafisz utrzymać się w siodle, jeśli ci dam konia i będę szedł przy tobie?
— Wątpię. Przytem mam na ręku dziecko.
— Ja je poniosę.
— Twoja dobroć, o panie, jest tak wielka, jak moje przebyte cierpienia. Ale mimo że mnie wyręczysz, poniósłszy dziecko, jestem tak wycieńczona, że nie zdołam się utrzymać o własnych siłach.
— A zatem nie pozostaje ci nic innego, jak zdać się na mnie. Posadzę cię przed sobą na koniu. Weźmiesz dziecko na ręce, ja zaś będę cię tak mocno trzymać, że nie zlecisz. Zjedz te daktyle, które na szczęście zabrałem w drogę. To cię pokrzepi.
Zjadła chciwie i rzekła:
— Wiesz, o panie, że żaden mężczyzna nie powinien dotknąć obcej żony, ale ponieważ Allah odebrał mi zdolność chodzenia, lub jechania o własnych siłach, więc chyba za złe nie poczyta, jeśli się ułożę w twoich ramionach. Mój pan zaś i władca też mi na pewno wybaczy.
— Gdzie chcesz go poszukać?
— Nie wiem, wyruszył bowiem do walki. — Oby Allah zachował go przy życiu! — Ale potrafię znaleźć obóz, w którym zostali starcy, kobiety, dzieci, chorzy i słabi. Znajduje się w Dżebel Eszuir, dokąd dotrzemy jutro. Czy chcesz mnie tam odprowadzić? Nasi przyjmą cię z radością. Jestem wprawdzie uboga, ale nazywam się Elatheh i wszyscy mnie lubią, więc z radością powitają mego zbawcę.
— Nawet, jeśli jest waszym wrogiem?
— Wrogiem? Jakże możesz być wrogiem Uled Ayarów, ty, któryś mnie wybawił z najstraszliwszej śmierci!
— A jednak jestem nim.
— To niemożliwe, powiedziałeś bowiem, że przybywasz z dalekich, bardzo dalekich stron. Jak się nazywa twoje plemię?
— Nie jest to już plemię, ale naród. Wielki pięćdziesięciomiljonowy naród.
— O Allah! Jakże wielka musi być oaza, w której mieszka tylu ludzi. Jak się nazywają?
— Kraj zowie się Belad el Alman. Jestem więc Almani, czyli, jeśli ci to słowo jest bardziej znane Nemzi, a nazywam się Kara ben Nemzi. Moja ojczyzna leży daleko za morzem.
— I powiadasz, że jesteś wrogiem Uled Ayarów?
— Tylko dlatego, że jestem przyjacielem i towarzyszem tych, których nazywacie swymi wrogami, to znaczy przyjacielem żołnierzy baszy.
— Jakto? — zapytała struchlała z lęku. — Jesteś towarzyszem tych dręczycieli, którym odmówiliśmy pogłównego?
— Tak.
— A więc jesteś naszym wrogiem! Nie powinnam iść z tobą.
— Chcesz zostać tutaj i zginąć?
Allah ’l Allah! Masz słuszność. Jeśli mnie nie zabierzesz, wraz z dzieckiem zginę niechybnie. Co mam czynić?
— To, na coś się poprzednio zdecydowała. Powierzysz się mojej opiece.
— Wszak nie zaprowadzisz mnie do naszego obozu?
— Tego uczynić nie mogę. Przedewszystkiem i ty, i twój chłopczyk jesteście osłabieni, a ja nie mam ani jadła, ani wody, — jakże wytrzymacie do jutra, a tem bardziej do pojutrza? A ponadto, muszę bezwzględnie wrócić do swoich. Jeśli nie wrócę, będą bardzo zatroskani i zarządzą poszukiwania. Wskutek tego może dojść do potyczek z twoimi ziomkami, a do tego pragnąłbym nie dopuścić.
— A więc zaprowadzisz mnie do żołnierzy, do naszych wrogów? Czy przypuszczasz, że pójdę?
— Nietylko przypuszczam, ale jestem pewien. Wolisz więc zginąć?
— Prawda. W mojej duszy ważą się sprzeczności. Nie wiem, co postanowić.
— Nie możesz postanawiać, gdyż jest rzecz oczywistą, że pojedziesz ze mną. Jeśli nie pojedziesz dobrowolnie, użyję przymusu.
Allah la jukaddir! — Boże uchowaj! — zawołała przerażona. — Chcesz uciec się do przemocy nad słabą kobietą?
— Tak. Zmuszając, czynię ci dobrze. Jeśli zostaniesz tutaj, będziesz zgubiona. Musisz pójść ze mną, a chociaż mogę tylko wrócić do wojsk baszy, nie powinnaś się przerażać. Nie zamierzam wyrządzić ci żadnej krzywdy. Jeśli cię zmuszę, to tylko dla twego własnego dobra. Nie uważaj mnie za wroga. Kiedy zobaczyłem cię, sterczącą z ziemi, natychmiast pomyślałem, że należysz do Uled Ayarów, zatem do dzisiejszych moich przeciwników. Mimo to wykopałem cię z ziemi. Możesz z tego wnioskować, iż nie jestem niebezpiecznym wrogiem. Przyłączyłem się do walki, być może poto właśnie, aby zapobiegać rozlewowi krwi i aby, o ile to będzie możliwe, zawrzeć pokój. Przyjrzyj mi się! Czy mam oblicze człowieka, którego należy się lękać?
— Nie — odparła, uśmiechając się. — Twoje oczy spoglądają łagodnie, a oblicze jest dobre i łaskawe. Ciebie się nie boję, ale tem bardziej lękam waszych żołnierzy.
— Niesłusznie. Będą wobec ciebie przyjaźni. Nie wojujemy z kobietami.
— Czy możesz rozkazać, aby się ze mną nie obeszli wrogo?
— Tak. I będą mnie słuchali.
— A więc jesteś dowódcą?
— Dowódcą i gościem, a to znaczy, jak ci wiadomo, o wiele więcej.
— Czy będę branką?
— Obiecuję, że będziesz wolna i niczego ci nie zbraknie. Biorę cię pod swoją szczególną opiekę. Będziesz zawsze wpobliżu mnie i każdy, kto się ośmieli zaczepić, zostanie surowo ukarany.
— A kiedy będę mogła odejść?
— Skoro tylko pozwolą okoliczności i skoro będę pewny, że to, co możesz o nas swoim rodakom opowiedzieć, nie obróci się nam na szkodę. To może nastąpić bardzo szybko, być może już pojutrze.
— Ufam twoim słowom, ponieważ wyglądasz na człowieka uczciwego, a nie na oszusta. A ponieważ mi przyrzekasz, więc — — ale, spójrz, zbliżają się jacyś jeźdźcy!
Wskazała kierunek, z którego przybyłem, a do którego byłem teraz zwrócony tyłem. Beduinka była tak pochłonięta rozmową, że zauważyła jeźdźców dopiero z odległości dosyć bliskiej, bym mógł w nich rozpoznać Emery’ego i Winnetou.
— Nie są to chyba wrogowie twoi, albo moi, o panie! — rzekła zatrwożonym głosem.
— To są moi przyjaciele, którzy mnie szukają, gdyż zbyt długo trwała moja nieobecność, — odpowiedziałem. — Nie powinnaś się lękać. Będą cię tak samo bronić, jak ja, — są też cudzoziemcami. Nie należą do plemienia Ayunów, jeden jest Inglizi, a drugi wojownikiem z dalekiego Belad Amierika.
Jeźdźcy zbliżyli się i osadzili wierzchowce na miejscu. Emery zapytał:
— Dlaczego tak długo nie wracałeś? Niepokoiliśmy się o ciebie. Nie było cię przeszło dwie godziny, więc odszukaliśmy twój trop i przyjeżdżamy. Oczywiście, znów przygoda?
Opowiedziałem zdarzenie, naturalnie po angielsku, aby i Winnetou mógł zrozumieć. Gdy skończyłem, zsiedli z koni i Emery dał kobiecie daktyle, a Winnetou kawał mięsa, które, usmażone po Indjańsku, przechowywał w torbie przy siodle.
Widać było, że kobieta jest ogromnie wygłodniała. Podczas gdy jadła, zauważyłem woddali na wschodzie biały punkt, który się coraz bardziej powiększał, przybierając jeszcze jedno zabarwienie. U góry był biały, a u dołu ciemny. Kiedy wskazałem towarzyszom, rzekł Emery:
— Oddział Beduinów. U dołu konie ciemne, u góry jasne burnusy. Zbliżają się do nas. Co czynić?
Kobieta, obejrzawszy się, natychmiast zawołała przelękniona:
— Allah niech nas obroni! Jesteśmy zgubieni, jeśli nie uciekniemy co koń wyskoczy. To Uled Ayuni!
— Może kto inny?
— Ależ nie! Uled Ayuni żyją teraz w niezgodzie z całym światem. Kto w jasny dzień przyjeżdża tak otwarcie ze strony ich obozu, ten jest niewątpliwie Ayunem. Uciekajmy, panie, szybko, szybko!
Mówiąc to, skoczyła na równe nogi.
— Poczekaj chwilę, poczekaj! — rzekłem. — Cudzoziemiec nie ucieka tak szybko przed tymi ludźmi.
— Ale jest ich ponad dziesięciu!
— Bodajby było dwudziestu lub trzydziestu.
— A więc jesteście zgubieni, i ja także! O Allah, Allah, wspomóż nas w tem niebezpieczeństwie!
— Uspokój się. Nic ci złego nie zrobią. Sądzę nawet, że zdołamy Ayunów ukarać za dokonane morderstwo, o ile istotnie są to Uled Ayuni.
— Chcesz zostać? — zapytał Emery.
Zrozumiał słowa kobiety, zarówno jak i moje.
— Bezwzględnie — odpowiedziałem.
— A jeśli to nie Uled Ayuni?
— W takim razie są to Ayarzy, których tem bardziej musimy pojmać.
— Pojmać? Zgoda!
Oblicze jego, zwykle nacechowane powagą, teraz promieniało z wewnętrznego zadowolenia, gdy podszedł do wierzchowca, aby zdjąć z siodła broń, tę broń, z której zwykł trafiać w czoło każde zwierzę i każdego wroga.
Winnetou również sięgnął po swoją srebrną strzelbę i założył za pas krzywy nóż i tomahawk.
— To będzie zapewne twoja pierwsza w Afryce rozprawa orężna — rzekłem.
— Winnetou nie sądzi, aby doszło do rozprawy, — odezwał się. — Przestrach rzuci ich w nasze ręce.
Naraz kobieta zaczęła wrzeszczeć jeszcze okropniej:
— O Litościwy, o Łaskawy, o Obrońco! To są naprawdę Uled Ayuni, a między nimi sześciu tych, którzy mnie zakopali.
— Nie mylisz się? — zapytałem.
— Nie. Przywodzi im ten z długą, czarną brodą, który jedzie na czele. Co się z nami stanie? O Allah, Allah, Allah!
Ułożyłem ją na ziemi przemówiłem uspakajająco:
— Włos z głowy nie spadnie tobie, ani twemu dziecku. Nie my powinniśmy się lękać, tylko oni nas.
— To niemożliwe, zgoła niemożliwe! Jest ich czternastu, a was tylko trzech.
Nie miałem czasu na uspakajanie lękliwej niewiasty, gdyż oddział zbliżył się na niespełna trzysta kroków, gdzie się zatrzymał, aby nas obejrzeć. Uled Ayuni przybyli sprawdzić, czy kobieta żyje jeszcze, i napawać się widokiem jej cierpień. Nie porozumiewając się nawet, ustawiliśmy się tak, jak należało, mianowicie, ja z kobietą pośrodku, Emery o dwadzieścia kroków na prawo, Winnetou o tyleż na lewo. Tworzyliśmy więc linję długości czterdziestu kroków. Konie stały za nami.
Beduini, prócz dwóch, byli uzbrojeni w długie krzemienne strzelby, ci dwaj zaś mieli tylko dzidy. Dosiadali wszyscy świetnych rumaków. Żal mi się zrobiło koni, więc zawołałem do swoich przyjaciół:
— Jeśli trzeba będzie strzelać, to nie w konie, jak rzekłem poprzednio, tylko w jeźdźców. Ale celujcie w ręce lub nogi! Bardziej szkoda koni, niż tych morderców.
Well, spełni się akuratnie, — odrzekł Emery.
Jego wysoka postać wspierała się na celnej strzelbie. Jasnemi, pełnemi oczekiwania oczyma wpatrywał się we wrogów.
Beduini stali nieruchomo prawie dwie minuty. Widocznie rozmawiali o nas. Chwilami dobiegał głośniejszy okrzyk zdumienia lub podniety. Nie spodziewali się nikogo spotkać, to też nasza obecność, a szczególnie harda postawa, wprawiła ich w zdumienie. Trzej Beduini na pewnoby drapnęli wporę przed taką przewagą. Jeśliby nawet zostali, nie zsiedliby z koni, aby każdej chwili móc ucieć. Nasza zatem postawa spokojna i nieruchoma była dla nich zagadką — czegoś podobnego jeszcze nie widzieli. Mogli to sobie tłumaczyć tylko tem, że nie są nam obcy i że nie mamy powodu ich się lękać. Ale oni wszak nas nie znali i nigdy nie widzieli. Tylko jednego byli pewni, i właśnie pod tym względem szczególnie się mylili, nie wątpili, że jesteśmy muzułmanami. Świadczyło o tem ich powitanie. Prawowierny mahometanin nigdy nie przywita inowiercy przez Sallam aaleïkum — nawet prawo zabrania inowiercy używać tego powitania w stosunku do wiernego. A teraz oto czarnobrody przywódca zbliżył się o kilka kroków, położył rękę na sercu i zawołał:
Sallam aaleïkum, ichwani! — Błogosławieństwo z wami, moi bracia!
Sal—aal! — odpowiedziałem krótko.
Wypowiadając tylko dwie pierwsze zgłoski powitania, okazywałem dowód niechęci. Udając, że tego nie spostrzega, ciągnął dalej:
Kef sahhatak? — Jakże się masz?
Odpowiedziałem obcesowo:
Ente es beddak? Min hua? — Czego chcesz? Kim jesteś?
Pytanie to naruszało reguły uprzejmości. Chwycił też natychmiast za kolbę flinty i odparł:
— Jak śmiesz zadawać takie pytania? Czy przybyłeś z krańca świata, że nie wiesz, jak się należy zachowywać? Wiedz, że się nazywam Farad el Aswad i że jestem naczelnym szeikiem Uled Ayunów, władców tej ziemi, na której ty, obcy, stoisz. Wkroczyłeś, nie pytając o nasze pozwolenie, a zatem zapłacisz przewidzianą karę.
— Ile wynosi?
— Sto tuniskich piastrów i sześćdziesiąt karubów od osoby.
Stanowiło to po pięćdziesiąt i jedną markę na każdego z nas.
— Jeśli chcesz mieć piastry, to weź je sobie sam, — rzekłem, podnosząc strzelbę i kładąc na wygiętej ręce.
Ten ruch oznaczał zdecydowaną odmowę.
— Usta masz tak wielkie, jak hipopotam, — roześmiał się szyderczo szeik — ale mózg twój wydaje się mniejszym od mózgu plugawego dżerada[3]. Jak brzmi twoje imię i imiona twoich towarzyszy? Czego sobie życzą? Jakie jest powołanie i czy ojcowie ich mieli imiona, które nie utonęły w falach zapomnienia?
Ostatnie pytanie, według tutejszych poglądów, było ciężką obelgą. Odezwałem się więc:
— Zdaje sie, żeś wynurzał swój język w nieczystościach waszych wielbłądów i owiec, skoro wymawiasz tak cuchnące słowa. Jestem Kara ben Nemzi z krainy Almanów. Mój przyjaciel z prawej strony jest sławnym Behluwan-bejem z krainy Inkelis, a bohater po mojej lewicy jest Winnetou el Harbi w’ Nazir[4], naczelny wódz wszystkich plemion Apaczów w wielkim Belad Amierika. Jesteśmy przyzwyczajeni płacić mordercom kulami, a nie pieniędzmi. Powtarzam: jeśli piastry chcesz mieć, weź sobie.
— Twój rozum jest jeszcze mniejszy, niż sądziłem! Czy nie stoi nas tu czternastu dziarskich i odważnych mężów, podczas gdy was jest trzech? A zatem, każdy z was byłby pięciokrotnie zabity, zanimby zdążył jednego z nas położyć.
— Spróbujcie! Nie zdążycie podejść na trzydzieści kroków, a pożrą was nasze kule.
Wśród Beduinów rozległ się gromki śmiech. Nie myślcie, że się chciałem tylko popisywać słowami. Nie! Jak niegdyś greccy bohaterowie rozpoczynali zapasy szermierką słowną, tak samo Beduini mają zwyczaj w rozprawach jawnych przedewszystkiem używać ust. Nie żałują oczywiście języka. Jeśli wyrażałem się o nas nieco chełpliwie, czyniłem to zgodnie ze zwyczajem tutejszym. Szyderczy śmiech Uled Ayunów nie gniewał mnie bynajmniej — należał do przyjętych form. Skoro przebrzmiał, podjął szeik groźnym tonem:
— Mówisz o mordercach! Rozkazuję, abyś powiedział, kogo masz na myśli?
— Nie możesz rozkazywać, tem bardziej że o was myślałem, mówiąc o mordercach.
— My jesteśmy mordercami? Daj dowód, ty psie!
— Za wyzwisko ukarzę cię, jako tu stoję, jeszcze przed modlitwą wieczorną. Miarkuj to sobie! Czyście nie zamordowali tego starca, którego szczątki leżą przed nami?
— To nie było morderstwo, ale zemsta krwi.
— A następnie zakopaliście tę niewiastę w ziemi. Starzec i niewiasta nie mogą się bronić, dlatego podnieśliście rękę na nich, wy tchórze! Ale nas dotknąć — nie starczy wam odwagi.
W odpowiedzi usłyszałem ponowny, tym razem głośniejszy, śmiech. Szeik rzekł szyderczo:
— Zbliżcie się i okażcie waszą odwagę, szakale, synowie szakali, synowie synów szakali! Nie odważycie się — zatrzymaliście się tam, ponieważ wiecie, że was pogromimy. Ale gdy do was podjedziemy, weźmiecie nogi za pas i będziecie wyć jak psy, które się smaga!
— Zbliżcie się tylko! Jest was pięćkroć więcej, niż nas, a zatem mniej wam trzeba odwagi, aby napaść na nas. Mówisz o ucieczce. Powiadam, wy to podacie tył, ale nikomu z was nie uda się uciec. Zważcie dobrze na to, co wam mówię! Popełniliście na tem miejscu przestępstwo, które musimy ukarać. Jesteście naszymi jeńcami. Kto spróbuje uciec, tego zastrzelę zmiejsca. Zsiadajcie z koni i oddajcie broń!
Wybuchli prawdziwie homerycznym śmiechem i, przypuszczam nawet, uważali mnie za warjata. Tak przynajmniej sądził szeik.
— Allah odebrał ci resztkę rozumu — twoje pudło mózgowe jest puste! — zawołał. — Czy mam je na dowód otworzyć?
— Nie kpij! Przyjrzyj się, jak spokojnie i pewnie stoimy wobec waszej przewagi. Czy nie jesteśmy pewni naszej sprawy? Powtarzam: strzeżcie się ucieczki, gdyż zawrócą was nasze kule.
Wówczas brodacz zwrócił się do swoich:
— Ten pies zdaje się mówić poważnie i bajdurzy o swoich kulach. W naszych lufach też tkwią nienajgorsze. Podarujcie je tym psom, a potem ławą na nich!
Pociągnął za cyngiel, a po nim jego ludzie. Rozległo się dwanaście wystrzałów, ale wszystkie chybiły. Żadna kula nie drasnęła nawet naszych odzieży, aczkolwiek staliśmy nieruchomi i wyprostowani. Zamierzali się rzucić na nas, ale zatrzymało ich zdumienie nad naszą niewzruszoną postawą. Wówczas Emery wystąpił o kilka kroków naprzód i zawołał potężnym głosem:
— Czy widzieliście, jak celnie strzelacie? Staliśmy bez troski, ponieważ byliśmy pewni, że jedynie z przeoczenia moglibyście nas ugodzić. Teraz pokażemy, jak my strzelamy! Tam oto stoi dwóch z dzidami. Jeden niech podniesie dzidę, abym mógł w nią trafić!
Beduin podniósł dzidę, ale, widząc, jak Emery celuje, opuścił ręce i zawołał:
O Allah, Allah! Co mu też przyszło na myśl! Mierzy w moją dzidę, a ugodzi we mnie.
— Tchórz cię obleciał! — roześmiał się Anglik. — Zsiadaj z konia i wsadź pikę w ziemię. A potem zmykaj, abym cię nie trafił!
Beduin posłusznie wykonał zlecenia Emery’ego. Anglik przyłożył strzelbę, celował niedłużej, niż przez mgnienie oka, i spuścił kurek. Dzida została ugodzona tuż pod żelaznem ostrzem. Był to mistrzowski strzał.
Uled Ąyuni skupili się dookoła dzidy, aby się naocznie przekonać o celności strzału. Żaden nie wymówił głośnego słowa, szeptali tylko, — doznali silnego wrażenia.
Winnetou zapytał mnie:
— Brat mój prawdopodobnie również pokaże swój strzał?
— Tak — odparłem. — Chcę Ayunów schwytać bez rozlewu krwi, muszę przeto dowieść, że nie zdołają umknąć.
— W takim razie niech milczy srebrna strzelba Winnetou. Ale czy ci ludzie używają tomahawków?
— Nie. Zdumieni będą, gdy zobaczą tomahawk.
— Dobrze! Nie umiem do nich przemówić, a zatem niech brat mój oznajmi, że ja swoim tomahawkiem dokładnie przepołowię dzidę, tkwiącą w ziemi.
Beduini nie zdążyli jeszcze ochłonąć ze zdurmienia, gdy zawołałem:
— Odejdźcie od dzidy! Ten mój towarzysz posiada broń, jakiej nie widzieliście nigdy. Jest to balta al kital[5], którym rozpłata się głowy i który w rzucie dościga każdego uciekającego wroga. Przekonacie się naocznie!
Beduini cofnęli się. Winnetou zrzucił z siebie długi halk, wyciągnął z za pasa tomahawk i, unosząc kilkakrotnie nad głową, puścił z ręki. Topór pędził, wirując dookoła siebie, z początku nadół, później zaś, dotknąwszy ziemi, wzniósł się szybko i raptownie wgórę, wirował, zakreślając łuk, i znów opuścił się, aby trafić drzewce dzidy akurat pośrodku i przekroić niczem brzytwa.
Fakt, że dzida została trafiona z takiej odległości w oznaczonem miejscu, wzbudził podziw Uled Ayunów. A że był to topór, bardziej jeszcze wzmogło się ich zdziwienie. Ale najbardziej niepojęty był dla nich wirowy ruch tomahawka i droga, którą przebiegał do celu. Poprostu oniemieli ze zdumienia.
I oto zdarzyło się coś, co jeszcze bardziej ich zdziwiło, mianowicie Winnetou, położywszy strzelbę srebrną na ziemi, poszedł po tomahawk. Skierował się wprost ku Beduinom, kroczył między nimi aż do miejsca, gdzie leżał topór, podniósł go i wrócił tą samą drogą, nie zaszczyciwszy spojrzeniem żadnego z wrogów. Wytrzeszczyli oczy, rozdziawili gęby i utkwili w nas zdumione spojrzenia.
— To był postępek nader odważny! — rzekłem do Apacza.
Pshaw! — odpowiedział pogardliwie. — To nie są wojownicy. Nie naładowali nawet strzelb, z których poprzednio wystrzelili.
— Ale gdyby cię chcieli schwytać?
— Mam przecież pięści i nóż, a ty swoim sztućcem utorowałbyś drogę.
Takim to był Winnetou, zuchwały i jednocześnie chłodny, a zawsze pełen rozwagi! Pragnąc nie dopuścić, aby Beduini ocknęli się z oszołomienia, zawołałem:
Haï ia radżal! — Baczność, ludziska, chcę wam pokazać broń czarodziejską. Wetknijcie w ziemię drugą dzidę!
Usłuchali. Wziąłem sztuciec do ręki i dodałem:
— Ta broń strzela bez przerwy, nie trzeba jej ładować. Przedziurawię dzidę dziesięcioma kulami w odstępach dwóch palców. — Uważajcie!
Wycelowałem i strzelałem, po każdym strzale obracając wielkim palcem bęben z ładunkami. Oczy wszystkich wpiły się we mnie z natężeniem. Gdy po dziesiątym strzale opuściłem broń, Beduini podbiegli do dzidy. Nie zważałem na okrzyki, które stamtąd się rozlegały, — ukradkiem wsunąłem do sztućca dziesięć nowych patronów, aby później, gdy zajdzie potrzeba, rozporządzać wszystkiemi dwudziestu pięcioma strzałami.
Kule przestrzeliły dzidę w ściśle określonych przeze mnie odstępach. Uznany niemal za czarodzieja, pragnąłem zaimponować jeszcze bardziej, zawołałem więc.
— Wyciągnijcie dzidę, odstąpcie o sto pięćdziesiąt kroków dalej i wetknijcie w ziemię! Mimo takiej odległości, dwiema kulami złamię dzidę na trzy części!
Nie chciało im się w coś podobnego uwierzyć. Właściciel drugiej dzidy, która już była podziurawiona dziesięcioma kulami, wzbraniał się wykonać rozkaz, ale wkońcu na znak szeika usłuchał. Wiedzieli, że w ciągu sekund mogę dać wiele strzałów. Teraz zaś chciałem pokazać, z jakiej odległości umiem trafić. Potem nie sądziliby już chyba, że jestem warjatem, i zrozumieliby, że, pomimo liczebnej przewagi, powinni zarzucić nadzieję nietylko zwycięstwa, ale i ucieczki. Małe kule sztućca przedziurawiły dzidę, duży kaliber niedźwiedziówki musiał ją złamać.
Dzida wyglądała zdala jak cieniutka trzcinka. Pomysł był zuchwały, ale znałem swą broń i mogłem na niej polegać. Podniósłszy ciężką niedźwiedziówkę, przyłożyłem broń do ramienia i wycelowałem. Dwa wystrzały trzasnęły niby ze strzelby piorunów — tylko trzecia część dzidy tkwiła w ziemi. Uled Ayuni pomknęli do niej. Złożyłem na ziemi niedźwiedziówkę, schwyciłem sztuciec i zawołałem do Emery’ego i Winnetou:
— A teraz za nimi, aby nie wymknęli się z promienia celnego strzału! Winnetou, który nie zna ich języka, niech zważa na broń i konie Ayunów!
Zostawiwszy kobietę z dzieckiem na miejscu, w okamgnieniu pobiegliśmy za Uled Ayunami. Zbliżyliśmy się do nich na pięćdziesiąt kroków, nie budząc podejrzliwości.
Ułomki dzidy przechodziły z rąk do rąk. Zdumieniu nie było końca. Szeik odwrócił się i krzyknął do nas:
— Djabeł jest waszym sprzymierzeńcem! Strzelacie, nie ładując broni, a kule wasze biegną na dziesięćkroć większą odległość, niż z naszych strzelb.
— A jednak zapomniałeś o rzeczy najważniejszej — odparłem. — Z waszych kul żadna nie trafiła, nasze trafiły wszystkie. Niedość tego. Celowaliście w silnych dużych mężczyzn, my zaś strzelaliśmy w cienką, słabą dzidę. Powiadam wam, żadna nasza kula nie pójdzie na marne! Czy wiesz, w jakim czasie dałem dziesięć wystrzałów?
— W ciągu tyluż uderzeń serca.
— A więc ile czasu wymaga czternaście strzałów?
— Czternaście uderzeń serca.
— Słusznie! Otóż każdy wystrzał trafi w jednego z was.
Ia Allah, ia Rabb! — O Boże, o Panie! Czy istotnie chcesz nas powystrzelać?
— Jedynie w tym wypadku, jeśli nas do tego zmusicie. Oświadczyłem, że jesteście moimi jeńcami, — tak musi być. Ale teraz powiedz, czy poddacie się bez sporu, czy też mam rozpocząć palbę?
— Jeniec? Nie poddaję się! Co za hańba przez takich obcych psów, jak wy i jak...
— Milcz! — huknąłem. — Nazwałeś mnie już raz psem i przyrzekłem ci, że nie unikniesz kary i to jeszcze przed modlitwą wieczorną. Podwoję ją, jeśli raz jeszcze wyrzekniesz to słowo! A zatem, po raz ostatni: poddajecie się?
— Nie. Natomiast zabiję ciebie!
Skierował na mnie flintę. Śmiejąc się, zawołałem:
— Strzelaj-że! Wszak nie naładowaliście broni! Pozwoliliście się podejść. Wiedz, że przedewszystkiem obrócę lufę na ciebie, potem nastąpi kolej na innych. Złaź z konia i — —
Nie dokończyłem zdania. Emery błyskawicznie podniósł strzelbę i wypalił, ponieważ jeden z Uled Ayunów, ukryty za plecami dwóch kamratów, uważając się za zasłoniętego, wyciągnął proch i ładownicę, aby ukradkiem naładować. Wystrzał Anglika ugodził go w ramię. Krzyknął przeraźliwie i flintę opuścił na ziemię.
— Spotkała cię słuszna kara! — zawołałem. — Tak, jak z tobą, postąpimy z każdym nieposłusznym. Ostrzegałem was i ostrzegam raz jeszcze. Każdego kto zechce uciec, kula wysadzi z siodła. Zsiadaj natychmiast! Zanieś swoją flintę do wojownika z Belad Amierika. Oddaj mu nóż i resztę broni, a potem usiądź wpobliżu na ziemi!
Beduin wahał się, aczkolwiek krew spływała mu obficie z ramienia. Wówczas skierowałem weń lufę mówiąc:
— Policzę do trzech. Jeśli nie usłuchasz, roztrzaskam ci drugie ramię. A — — raz — dwa —!
Ma sa Allah, kaan wamaa, lam jasa, lam lakun! — Czego Bóg pragnie, to się spełnia, czego nie pragnie, to się nie spełnia! — krzyknął, zsiadł z konia, podniósł strzelbę i zaniósł do Winnetou, który zrewidował go i odebrał resztę broni.
Zawołałem kobietę, dałem jej nóż i rzekłem:
— Nie wątpię, że chętnie nam pomożesz. Odkraj temu człowiekowi szeroki pas z haiku i zwiąż mu łokcie na plecach tak mocno, aby nie mógł się uwolnić z pęt. To samo zrobisz z każdym następnym.
Skrupulatnie wykonała rozkaz. Zwróciłem się ponownie do szeika.
— Widziałeś zatem, naco zda się opór. A zatem bądź posłuszny! Precz z konia!
Zamiast spełnić rozkaz, zamierzał ściągnąć cugle i szybko zmykać. Rumak jednak źle zrozumiał ruch jeźdźca i stanął dęba. Już chciałem podnieść sztuciec do wystrzału, gdy Emery podbiegł do szeika i krzyknął:
— Łotrze! Niewart jesteś przyzwoitej kuli. Zrobimy to inaczej. Precz ze szkapy!
Schwytał go za nogi. Mocne pchnięcie wysadziło jeźdźca z siodła. Zakreślając łuk, zwalił się na ziemię. Emery ogłuszył Ayuna paroma uderzeniami, podczas gdy ja i Winnetou bronią szachowaliśmy Beduinów. Bothwell rozbroił szeika i związał mu ręce i nogi.
Teraz zwróciłem się do jednego z Beduinów, który ze względu na twarz pokrytą bliznami wydawał się najmężniejszy.
— A teraz ty! Złaź z konia i oddaj broń! Raz — dwa —!
Nie czekał, aż wypowiem trzy. Skoczył z rumaka, wprawdzie z posępną miną, ale posłusznie. Wręczył Winnetou broń i wreszcie spętany usiadł obok szeika.
Teraz wiedziałem, że pójdzie jak po maśle, — bez żadnego wysiłku. Nie myliłem się bynajmniej. Przyszła nam bowiem w pomoc mahometańska wiara w Kismet: Taka jest wola Allaha; tak jest napisane w Księdze Życia.
Uled Ayuni wykonali moje rozkazy posłusznie i tylko dwaj miotali przekleństwa. Jeden krzyknął: — lil’ an daknak! — Niech będzie przeklęta twoja broda! — co oczywiście nie mogło mnie przejąć oburzeniem. A drugi wrzasnął z wściekłością: — Allah jelbisak bornehta! — Allah niech ci włoży na głowę kapelusz! — To przekleństwo tłumaczy się tem, że muzułmanin nigdy nie nosi kapelusza, a zatem znaczy tyle, co: — Niech cię Allah policzy między niewiernych! — A ponieważ wobec islamu przez całe życie zaliczałem się do niewiernych, to i ta klątwa okrutna nie wywołała we mnie gniewu, ani pobudziła do gorzkich łez. Wszak w licznych dniach mego życia nosiłem filcowy lub słomkowy kapelusz, a za pięknych czasów egzaminów — — nawet cylinder, zwany przez nas rurą trwogi, przy obowiązującym fraku, nie mówiąc już o rękawiczkach skórkowych za markę i dwadzieścia fenigów.
Dokonaliśmy tego, co każdemu, kto nie był westmanem, wyda się niemożliwem, — w trzech bez walki wzięliśmy do niewoli czternastu uzbrojonych, i dosiadających świetnych rumaków, wrogów. Przyznaję jednak otwarcie i zgodnie z prawdą, że nie powiodłoby się nam z czternastu Indjanami. Nie możemy się chwalić tym czynem, gdyż zawdzięczamy go naszej doskonałej broni. Ponieważ wzdrygaliśmy się przed rozlewem krwi i szkoda nam było rumaków, więc Uled Ayuni mogliby się salwować masową i nagłą ucieczką. Na szczęście byli tak zdumieni doskonałością naszej broni, tak oszołomieni i tak szybko przez nas opanowani, że nie mieli czasu powziąć, a tem bardziej wykonać jakiegoś zamysłu. Kiedy już siedzieli wszyscy związani, zapytał Emery:
— Jakże ich poprowadzić?
— Przywiążemy cugle do rąk jeńców, skrępowawszy je uprzednio na plecach. Każdy Beduin będzie biegł na przodzie, a koń za nim.
Well, nieżle. Ale jeśli konie zaczną wierzgać? Skrępowany jeniec nie potrafi ukrócić niespokojnego konia.
— My go wyręczymy. Nie mamy żadnego innego zajęcia, a zatem będziemy mogli skupić uwagę na koniach.
Well! A więc naprzód! Mamy tylko dwie godziny do zmroku. Na szczęście będziemy za godzinę koło warru.
— Warr? Jaki warr?
— Zanim wyjechaliśmy, aby ciebie odszukać, przewodnik oznajmił, że dziś dotrzemy do warru, który jutro przebyć mamy. Wobec tego Krüger-bej postanowił rozbić obóz przed warrem.
— Czy znasz drogę?
— Powinniśmy tam dotrzeć, jeśli będziemy jechali wciąż na zachód. — —
Warr jest to pustynia, pokryta blokami skalnemi. Saharą nazywają Beduini pustynię piaszczystą. Serir — kamienistą, Dżebel — górzystą. Jeśli pustynia jest zaludniona, nazywa się Fiafi, niezaludniona — Khala. Jeśli ją okrywają zarośla — jest to Haitia, a jeśli drzewa, zowie się Khela.
Przewodnik, o którym mówił Emery, był to żołnierz z oblężonego oddziału. Za to, że przedarł się do Tunisu, został mianowany podoficerem.
Aby znaleźć wrogów, nie trzeba było przewodnika, ale jeśli chodziło o topograficzne szczegóły marszruty, to oczywiście mógł się nam wielce przydać człowiek, który znał drogę, który przebył ją niedawno.
Przywiązawszy jeńców do koni, wyruszyliśmy w drogę. Ranny Beduin został opatrzony, a co się tyczy szeika, to ten już dawno ocknął się z omdlenia i musiał, coprawda ze zgrzytaniem zębów, poddać się losowi. — — —





  1. Mąż.
  2. Piątek.
  3. Szarańcza.
  4. Wojownik i zwycięzca.
  5. Topór.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Karol May.