Dług honorowy/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bruno Winawer
Tytuł Dług honorowy
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój“
Data wyd. 1929
Druk Karol Prochaska w Cieszynie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.
WSPOMNIENIA I TUBKA.

Skrawki i wycinki nieba nad dachami kamienic miejskich pociemniały. Lampy łukowe mieniły się na tle ciemno-sinem, jak sztuczne perły w witrynie jubilera. Sanki uwijały się pobrzękując zlekka między samochodami i włochate szkapy dorożkarskie wyrzucały przez nozdrza kłęby pary. W cichej kawiarence było w tym dniu wesołym jeszcze puściej i nudniej, niż zwykle.

— Aha! — rzekł Kozdrajski. — Dobrze, że pan przyszedł! Nie ulega żadnej wątpliwości: są istoty inteligentne na Marsie. Pewien Amerykanin chce się z niemi porozumieć zapomocą sygnałów świetlnych.
Potargał czuprynę, wepchnął niesforny półkoszulek do kamizelki, narysował kółko na marmurowym blacie.
— Jestem przekonany, uważa pan, że potomkowie nasi wymyślą sposoby i wprowadzą stałą komunikację międzyplanetarną. Powstaną biura emigracyjne i będą wysyłały ludzi zdrowszych i bardziej przedsiębiorczych na Marsa. Kto wie, czy i Wenus się nie nadaje do kolonizacji. Cóż to pan nic nie mówi? Możeby partyjkę?
Jego śmiałe teorje podziałały widać na młodą parę, która się schroniła aż tu — do podrzędnej cukierni — przed ciekawością ludzką. Zamilkli nagle. Przestali szeptać. Utkwili przerażone oczy w jeden punkt i czekali w osłupieniu. Zakochani uważają to sobie za obelgę, jeżeli ktoś inny w ich obecności mówi również od rzeczy i narusza ich przywileje odwieczne...
— Chodźmy stąd, panie Józefie — rzekł Mec. — Widzi pan tę kopertę? Jestem dziś bogaty. Idziemy w świat szeroki. Do knajpy. Muszę z panem obgadać kilka spraw ważnych. Gdzie pan powiesił kapelusik?
Wyszli. Staruszek miał własny system wędrowania po ulicach warszawskich. Stawał przed każdą szybą wystawową i filozofował.
— Noże? Widelce? Ha! i te głupkowate narzędzia zastąpimy czemś innem w niedalekiej przyszłości. Nóż dzisiejszy różni się cokolwiek od siekierki z kamienia łupanego, ale i to nie jest forma ostateczna. Co się zaś tyczy kołnierzyków i krawatów — uważam te rzeczy poprostu za idjotyzm i zjawisko przejściowe. Wymyśliliśmy samolot, radjo, ale nasze buty sznurowane, kapelusze, kamizelki, koszule nie są godne gatunku „homo sapiens“. Za kilka wieków goryle się w to będą ubierały i inne małpy. Człowiek pójdzie dalej po linji zdrowego rozsądku.
Tymczasem obaj panowie szli po linji trochę zygzakowatej. Wstąpili do księgarni, do fryzjera, długo przyglądali się samochodom i jakimś liczydłom, wystawionym w oknie u papiernika.
— Maszyny za nas liczą, dodają, mnożą. Ciekawa rzecz, co człowiek będzie robił na świecie w czasach przyszłych? Może będzie leżał przez cały dzień na hamaku i myślał? A może jakaś zupełnie nowa istota się z nas rozwinie. Może mój praprawnuk będzie uważał mnie, swego pradziadka — za potwora? Za cielę o dwóch głowach? Za wybryk natury? Umieszczą moją fotografję w muzeum przyrodniczem, wymodelują mnie dokładnie, odleją w gipsie i postawią na postumencie nad tabliczką z napisem: „Kozdrajski, pithecantropos varsoviensis, okres konia dorożkarskiego“.
Przed plakatem kina zastanawiali się nad przyszłością sztuki widowiskowej, a jaskrawe litery, sunące nad dachami dwóch kamienic narożnych, wywołały w panu Kozdrajskim nową refleksję: gazety na pewno lada dzień przestaną istnieć!
— Będziemy wiadomości drukowali reflektorami na niebie, nie na bibule. Tylko... jakie tu wymyślić honorarjum dla dziennikarzy?... Prawdopodobnie będą płatni za odcinek firmamentu albo za gwiazdozbiór. „Wypadki i kradzieże“ będziemy umieszczali pod Wielką Niedźwiedzicą, drobne ogłoszenia w okolicach gwiazdy Polarnej. Pan szanowny wypełni nam swojemi ciekawemi uwagami raz na tydzień przestrzeń od Orjona do Kasjopei. Cóż tam feljetonik na niedzielę? gotów? jest?
— Pogadamy i o tem, panie Józefie — rzekł Mec. — Mamy czas. Czasu mam teraz tyle, że mógłbym nim kilka rodzin obdzielić...
Pod bramą jednego z teatrzyków obaj panowie wpadli nieopatrznie w wartki strumyk ludzki, który ich w mgnieniu oka porwał i zaniósł aż pod kasę kinematografu.
Mec nabył dwa bilety „prasowe“ i znów burzliwe fale wniosły ich do ciasnej poczekalni, potem przez drzwi do sali. Tu ciśnienie hydrauliczne zmalało — potok wyrzucił obu panów raptownie, osadzając ich na dwóch chwiejących krzesłach wiedeńskich w piątym rzędzie. Pan Kozdrajski nałożył binokle i oddał się całkowicie kontemplacji.
— Aha! — mruczał niekiedy, w momentach zawilszych. — Akt drugi. Syn! Prawdopodobnie straci pieniądze na giełdzie i wyjedzie do Argentyny. Nie wiem, co ta uboga kobieta oznacza? Przypuszczam, że odziedziczy majątek i zbogaci się. Znajdą naftę na polach, które jej stryj zapisał. Będzie miała miljony i w ostatniej chwili wyciągnie bladego młodzieńca z rynsztoka...
Na ekranie migały napisy, nazwiska, wnętrza salonów, wyolbrzymione, zbolałe twarze aktorów.
I nagle... Błysnęła Tamiza, zarysowały się wyraźnie stare wieże londyńskie, katedra, City, sznury samochodów, Trafalgar, kolumna... Piccadilly...
Mec drgnął. Wydawało mu się, że ktoś sobie kpi z niego publicznie, drwi i szydzi z nędzarza, przypominając mu najszczęśliwsze chwile życia. „Pamiętasz? I ty byłeś zamożny, bogaty, czcigodny, a dziś co, obdartusie jeden? Jak wyglądasz, pokrako?“
Londyn?! Gazety drukowały wówczas wzmianki o jego pobycie w tem mieście. Czasopismo „Times“ źle podało jego nazwisko w rubryce „Osobiste“, przekręciło literę i nazajutrz zamieściło dłuższe sprostowanie...
— Chodźmy stąd, panie Józefie — szarpał Kozdrajskiego za rękaw. — Duszno tu jakoś w tej sali... Chodźmy!
— Pan jest dziwnie niespokojny człowiek — protestował Kozdrajski, brnąc przez zaspy śnieżne. — Chodźmy i chodźmy. Będę się musiał zgłosić jutro do dyrekcji i zażądać, żeby mi powiedzieli wreszcie, czy ona go doprawdy zdradziła, czy też to były złudne pozory. Dlaczegośmy nie dosiedzieli do końca? Jeszcze ze dwa do pięciu aktów i sprawaby się wyjaśniła...

W restauracji pamiętano Meca z lepszych czasów. Bywał tu dawniej po odczytach albo dłuższych sesjach pedagogicznych. Szwajcar w szatni powiedział z uśmiechem: „pan szanowny na nas niełaskaw“. Kelner ukłonił się „panu profesorowi“ i wskazał im dworskim gestem stolik w pustej zresztą sali.
— Niema nic głupszego, niż nasze pożywienie — mówił Kozdrajski, obracając w rękach kartę. — Schabiki, rydzyki, nogi w galarecie. Idjotyzm. Nauka ścisła powinna zrewidować te niedorzeczne jadłospisy... Zdaje się, że pan mi chciał coś powiedzieć? Chwila jest stosowna. Później nas zagłuszą. Wnieśli jakieś pudło — widzi pan? — przypuszczam, że oni tu mają orkiestrę i za godzinę zaczną rzępolić, jak wszędzie. Znaczna część ludności tego miasta o pewnej porze dmucha stale w trąbę, a inna — jeszcze poważniejsza — część ludności przebiera nogami po posadzce. Jest to najstraszliwsza bodaj psychoza naszych czasów... O co chodzi?
Mec stracił ochotę do zwierzeń. Wieczorem, kiedy i inni tubylcy próżnują, biegają bez celu po mieście, piją wódkę, tłoczą się do kin, dancingów, barów, teatrów, czuł się człowiekiem normalnym. „Pustka“ nie doskwierała mu tak bardzo. Ale jutro znów nadejdzie potworny, zimny świt...
— Obawiam się, że pana znudzę, panie Kozdrajski. Zresztą — nie wiem doprawdy, z jakiej beczki zacząć.
— Wszystko jedno, panie. Widzę oddawna, że pana coś gnębi. Nawet w szachy pan gorzej gra! Najlepsza jest w tych wypadkach psychoanaliza metodą Freuda. Niech pan mówi! Trafimy na bolesne miejsce. Nie chodzi o to, żeby pan dobrze opowiadał, tylko o to, żebym ja inteligentnie słuchał. Jazda!
— Dobrze — uśmiechnął się Mec. — Zaczynam! W tej kopercie, którą wyjmuję z kieszeni, jest trzysta złotych. Cały mój majątek aż do końca żywota. Straciłem dziś ostatnią lekcję i nie chcą już moich feljetonów w redakcji. Nie jestem zdolny do pracy, wszystko mi — w ścisłem znaczeniu tego wyrazu — obmierzło. Zresztą oddawna właściwie nic nie robię, zupełnie nic — jestem najgorszym okazem pasorzyta i darmozjada. Przez pół roku uczyłem pewnego poczciwca fizyki. To był warjat, a ja brałem od niego pieniądze za wiadomości, które mu się przecież na nic przydać nie mogą. Przez pół roku również oszukiwałem czytelników, gadałem im o odkryciach i wynalazkach. Nauka jest dla tych, którzy ją tworzą, którzy naukowo pracują. Ale te głupstwa po gazetach, anegdoty — nie, to nie było zajęcie uczciwe. Wyzyskiwałem innych szaleńców... Nie wiem, czy pan mnie rozumie?
— Rozumiem — rzekł Kozdrajski. — Jedźmy dalej.
— Straciłem szacunek dla samego siebie. Mam wrażenie, że wyłudzam pieniądze od ludzi. I może najlepiej byłoby, gdybym się raz wreszcie usunął, ale trzyma mnie przy życiu jeszcze jedna zbrodnia.
— Ho! — mruknął Kozdrajski. — Aż zbrodnia?
— Nie. Niech pan się zbyt wielkich rzeczy nie spodziewa. Drobna sprawa. W całem mojem życiu były tylko drobne sprawy. Chodzi o pewną tubkę.
— O jaką znowu tubkę?
Mec zapalił papierosa i, starannie unikając wzroku swego rozmówcy, patrzył w jasne krążki — refleksy świetlne na białej serwecie, albo w okno po drugiej stronie ulicy. Ktoś w tamtym domu zapalił lampę i przebierał palcami po klawjaturze. Ruchy natchnione nieznanego pianisty wydawały się tem śmieszniejsze, że jego muzyki nie było słychać.
— Jak pan wie — wykoleiła mnie wielka wojna... Musiałem rzucić pracę w laboratorjum. Przyjechałem z Europy w roku 17-ym i w nawpół opustoszałem mieście zacząłem szukać zarobku. Uczniowie moi są już dziś na wysokich stanowiskach. Czasem ich widuję: jeżdżą własnemi samochodami, noszą teki z mocnej żółtej skóry. Palą cygara, mają futra. Tak. Ludzie mnie mijali — ja tkwiłem w miejscu, jak słup przydrożny albo kamień numerowany na szosie. Żyłem wspomnieniami. Wieczorami wyciągałem notatki, kajety, które sobie przywiozłem z zagranicy. Było tam kilka zaczętych prac, trochę zajmujących obserwacyj. Nagle... Razu pewnego dostaję taki list. Dotarł do mnie po wielu dziwnych peregrynacjach. Był w kancelarji politechniki, w stowarzyszeniu nauczycieli szkół średnich, nawet w Muzeum Przemysłu, nim go wreszcie skierowano pod właściwym adresem. Pan rozumie po niemiecku?
— No — średnio... Niebardzo. Znam tylko krótsze słowa: Kartoffelsalat, Kalbsleberpastete.
Mec wyjął z portfelu pożółkłą, nieco steraną kopertę, wydobył ćwiartkę linjowanego papieru, zabazgraną pismem niewprawnem, nierównem, koślawem.

— Niech pan słucha. Będę tłumaczył odrazu. Na kopercie — widzi pan? —
Wielmożny
Pan Doktór Wiktor Mec,
docent, a może już profesor fizyki,
Warszawa,
prawdopodobnie któryś z wyższych
zakładów naukowych...

— Nic dziwnego, że to się szwendało po całem mieście. Traf, że oni panu wogóle ten list doręczyli!
— Doręczyli. Przeznaczenie! Mojra, jak mawiali ongi Grecy. Niech pan uważa.

Frankfurt nad Menem, 17./IV. 1921.

— List z przed siedmiu lat!
— Tak.

Szanowny Panie Doktorze Mec!

Jak się też Panu powodzi w Jego ojczyźnie i co Pan porabia? Nie wiem, czy Pan pamięta jeszcze Fleischera, mechanika z Instytutu Fizycznego? Bo to już kupa czasu, jakeśmy się rozstali przez tę wojnę przeklętą. Cieszę się, że Pan mnie pamięta.
Piszę do Szanownego Pana Doktora, bo nie wiemy, gdzie się podział ów preparat radu w aluminjowej tubce, który nam, przypomina Pan sobie? podarował Ekscelencja profesor radca stanu nieboszczyk Ehrlich z „Biologji“. Przeszukałem wszystkie skrytki, ale znalazłem tylko rurkę metalową, rurki szklanej wewnętrznej i radu niema. Co się mogło stać? Ponieważ tylko ja i Pan Doktór mieliśmy klucz od tej szafki w przedpokoju, więc chciałbym się spytać, czy Pan Doktór czego nie wie. Przez sześć lat nikt tu nad promieniami nie pracował i nikt do szafki nie zaglądał. Ale wszystko być może. Ist das eine Wirtschaft!
Gdyby Pan ten list otrzymał, proszę bardzo o rychłą odpowiedź i przepraszam, że Pana niepokoję. Ukłony!

Z szacunkiem
Wilhelm Fleischer, mechanik.

— Aha! — powiedział pan Kozdrajski po głębszym namyśle. — Rozumiem. Zginęła tubka. Cóż pan odpisał Fleischerowi, mechanikowi?
— Nic — odparł Mec. — List przecie mógł tak samo zaginąć, jak tubka, prawda? Nic nie odpisywałem, tylko... zacząłem ciułać pieniądze, grosz do grosza... Kiedy wojna wybuchła, siedziałem w tem dalekiem mieście zagranicznem — bez szeląga przy duszy... Nikt nie miał — jak słusznie powiada Fleischer — dostępu do szafki z kosztownemi preparatami, tylko ja i on. Rozumie pan? Jeżeli coś zginęło, podejrzenie pada na mnie. Bij — zabij, nie pamiętam, co się z ową rurką stało! Nie mogłem chyba pozwolić na to, żeby na jedyny jaśniejszy okres w mojem życiu padł cień, żeby moja praca wieloletnia miała taki właśnie finał obrzydliwy. Pan nie zna instytutów naukowych, zwłaszcza niemieckich! Jeszcze za lat osiemdziesiąt będą pokazywali studentom na wykładach pusty futerał, metalową próżną pochewkę, będą utyskiwali głośno: Mieliśmy tu niegdyś wspaniały preparat radowy, prezent radcy Ehrlicha, laureata Nobla. Ale powierzyliśmy go pewnemu cudzoziemcowi, niejakiemu doktorowi Mecowi (z Warszawy). I oczywiście zginął — i doktór, i preparat. Aus. Verloren. Niema!...
Rozumie pan, na jaką ja się naraziłem nieśmiertelność?
— Hm! — rzekł Kozdrajski. — Coś mi świta. Zdaje mi się, że skapowałem.
— Wszystkie moje skromne zasługi — badania nad „dielektrykami“ — poszłyby w niepamięć. Zostałoby tylko to. Był taki Mec (imieniem Wiktor) i — prysnął. Stąd morał: nie zadawajcie się z przybłędami.
— Dobrze. A ile taka tubka kosztuje?
— Obliczyłem to skrupulatnie wedle cen ówczesnych. Trzysta dolarów... Po otrzymaniu tego listu pracowałem, jak drwal. Dawałem lekcje w szkołach, miewałem odczyty, pisywałem artykuły do gazet. Niestety. Tylko w komedjach „kinowych“ ludzie się bogacą w ten sposób. Zupełnie jakbym czerpał wodę dziurawym dzbankiem. Albo mi się ubranie podrze, albo mi palto ukradną, albo piec trzeba w mieszkaniu naprawić. Zdarzyło się raz, żem dociągnął nawet do 180 dolarów i — znów wszystko djabli wzięli. Odpłynęło. Prawdopodobnie nie jestem dość silny, jako charakter. Niema we mnie materjału na bohatera. Zresztą powoli moje zajęcia, moje dni i prace tak mi obrzydły... Słowa i słowa. Można przemawiać piramidami, jak dawni Egipcjanie, ale układać zdania z wyrazów?... Głupstwo i nuda. Gdybym tak mógł odziedziczyć spadek...
— A pan nie ma krewnych zamożniejszych?
— Nie. Rodzina Meców wygasa. Na Powiślu stoi jeszcze dom, wielka żółta kamienica przechodnia — nasze gniazdo rodzinne. Ale należy już oddawna do innych ludzi. Resztki fortuny puściłem w czasach przedwojennych. Za ostatnie grosze z mojej schedy drukowałem pracę doktorską. Broszurka ma trzydzieści sześć stronic, z czego znaczna część przypada na słowa w rodzaju Erdalkaliphosphore i Dielektrizitätskonstante... Dziś prysły ostatnie nadzieje. Nigdy już tych trzystu dolarów nie zgromadzę. Przepadło, panie Kozdrajski. Finis... Rozmawia pan z defraudantem...
Kozdrajski zasępił się, pochylił głowę i myślał. Po dłuższej pauzie znalazł widocznie jakieś genjalne rozwiązanie wszystkich trudności, otworzył usta szeroko do dłuższej przemowy, ale w tej właśnie chwili nieszczęsna orkiestra gwizdnęła, zaskowyczała, bluznęla raptownie dysonansami. Był to jakiś marsz z „Aidy“, przetransponowany na saksofony.
Mec dosłyszał tylko w piekielnym harmidrze kilka wyrazów bez związku: Uważasz pan... chodzi o sprawy pieniężne... Furda... Czekaj pan... Zaraz... Spokojnie... Zbadajmy całą rzecz metodą analityczną...
Między stolikami znalazły się jakieś pary i szurając nogami po podłodze jęły ilustrować gestami, drgawkami i hałaśliwie ową przetransponowaną „Aidę“.
Rozmowa się urwała. Obaj panowie w zapale dyskusji nie spostrzegli, że w restauracji jest już od dłuższego czasu bardzo rojno, tłumnie i gwarno.
Mała szatnia obok schodów funkcjonowała sprawnie, jako sztuczna wylęgarnia. Wchłaniała czarne i szare pakiety — futra, bekiesze i palta — wydobywała z tych kokonów i wypuszczała na salę mniej albo więcej barwne motyle. Osobniki płci żeńskiej miały karminowe usta, porcelanową cerę, jedwabiście lśniące tułowie i odwłoki. Osobniki męskie zwracały uwagę raczej formą kończyn dolnych i krawatem. Widocznie był bal albo wieczornica w mieście, bo między kusemi marynarkami jedno — i dwu-rzędowemi migały torsy uroczyście czarno-białe. Młodzieńcy w strojach balowych wyglądali jak ruchome słupy graniczne mocarstwa ościennego.
Mecowi przypomniały się nagle te czasy, kiedy z poczciwego Heidelberga wyruszał w takim właśnie stroju na eskapady i podboje do miast okolicznych. Tańczył przecie za lat dawnych walca i kontredansa w kursalu wiesbadeńskim, w ratuszu frankfurckim... A raz nawet obudził się rano — niby nic — w łóżku i skonstatował ku swemu przerażeniu, że spał przez kilka godzin pod kołdrą, normalnie, ale w pełnym rynsztunku: cylinder na głowie, frak, lakiery i laseczka ze srebrną gałką w garści. Minęło...
Frak jeszcze wisi w szafie, przysypany naftaliną. W kufrze na samem dnie, pod książkami, dyplomami i fotografjami leży paczuszka listów... Trudno dziś sprawdzić, czy ona go kochała naprawdę? Wyszła zamąż do Amsterdamu. Roztyła się pewnie, chodzi na targ z koszykiem, kupuje ryby i targuje się zapalczywie o cenę sera. Gdyby go tu zobaczyła nagle — starego belfra w niemodnej marynarce i wygniecionych spodniach — gdyby się przekonała naocznie, jak wygląda zloty, wyfraczony młodzieniec po latach mniej więcej dwudziestu... Dobrze, że jeszcze niema telewizji i że nie można nikomu zatruć życia takim widokiem.

Najzabawniejszym epizodem w jego karjerze światowej i towarzyskiej był ów wyjazd do Londynu. Chodziło o zakup radu dla szpitali frankfurckich i w ostatniej chwili wysłano go do Anglji w zastępstwie profesora Walfischa. Siedział w Savoy’u w otoczeniu kilku potentatów finansowych. W gazetach były już krótkie artykuły o tem, że przyjechał, zamieszkał w Picadilly i że zaraz z rana zwiedził laboratorja British Radium Co. Chciano nawet umieścić jego fotografję w dodatku ilustrowanym, ale się jakoś wykręcił. Nie pamięta już, o czem wtedy — wieczorem — rozmawiał z ludźmi, nie pamięta wogóle nic. Słyszy tylko jakąś arję operową i widzi światła, uśmiechy, sylwety, błyski klejnotów. I on był wówczas jednym z punktów ogniskowych świetnego zgromadzenia — powtarzano jego słowa, potakiwano mu. Zastanawiano się poważnie nad tem, co powiedział o przyszłości radu, o kopalniach w Walji i ich wydajności.
Dziś — najwidoczniej on i jego partner, pan Kozdrajski, zawadzali kelnerom i publiczności w drugorzędnym dancingu warszawskim. Obniżali „poziom“. Ich wyszarzane garnitury raziły trochę wśród crêpe-de-chinów i wzorzystych batików. Patrzano na nich z jakąś pobłażliwą ironją. Pewien żartobliwy goguś kupił właśnie kilka zielonych i czerwonych rolek papierowych i puszczał figlarnie na salę tak zwane serpentyny. Miał rutynę stałego bywalca tej knajpy, mierzył celnie i pan Kozdrajski już po kilku rzutach wyglądał jak panna młoda w Łowickiem. Był obwieszony wstążkami żółtemi, zielonemi, czerwonemi.
Mimo to — trafiwszy na chwilę względnej ciszy — odsunął wszystkie talerze i butelki, wyjął z kieszeni płaski ołówek stolarski i, pukając nim w stół mocno i w najmniej odpowiednich momentach, mówił głośno i dobitnie:
— Wszystko, co mi pan powiedział, to wierutne głupstwo. Rozumiem — zaprzepaścił pan tubkę, nie chce pan pozostawiać złego wspomnienia po sobie w świecie naukowym. Ale o cóż tu właściwie chodzi? O pieniądze. O nędzną forsę! Geld!
— Panie! — ciągnął wpychając niesforny niebieski sztywny półkoszulek do kamizelki. — Pieniądze? Trzysta dolarów? Furda! Uważaj pan, co panu powiem. Pieniądze można chwytać poprostu z powietrza! Długo nad tem myślałem, ale wreszcie mam sposób niezawodny i już nawet rozpocząłem próby. Jest tu pewien obywatel ziemski, on też ma trochę sprytu do tych rzeczy. Nabyliśmy nieduży warsztat ślusarski na Gęsiej, tuż pod cmentarzem — pracujemy. Jeżeli pan chce, dopuścimy pana do spółki, na trzeciego. Mamona będzie! Trzeba mieć łeb na karku. Cóżby to był za świat, gdyby tylko pośrednicy i szachraje na giełdzie zbijali majątki i robili fortuny. Dorobimy się i my. Uważajże pan. Będę mówił teraz trochę ciszej, bo nas mogą podsłuchać.
Kozdrajski odgarnął ruchem energicznym serpentyny i kolorowe papierki, przestawił krzesło, przysunął się bliżej i rysując ołówkiem na serwecie jakieś zbyteczne trójkąty i kółka objaśniał:
— Ten pomysł strzelił mi nagle do głowy podczas pewnego koncertu w Filharmonji. Zastanowił się pan kiedy nad tem, ile ludzkość wytwarza hałasu niepotrzebnie? Atmosfera ziemska drga i faluje ustawicznie, każdy nią potrząsa dowolnie. Tu ktoś gra, tam ktoś śpiewa, wszędzie ktoś gada, wszędzie ktoś — jak w tej oto knajpie — wytupuje hołubce w głupkowatym tańcu. Marnujemy, trwonimy energję. Są tacy, którzy jedzą, piją po to tylko, żeby następnie dobroczynne kalorje zamieniać na harmider: rzępolą, krzyczą, przemawiają, śpiewają, biją z całej siły pałką w bęben. Ale (Kozdrajski nagle zapomniał o niezbędnej ostrożności i huknął pięścią w stół), ale, powiadam, halt! Dosyć! Na szczęście technika wali naprzód w butach siedmiomilowych. Dziś już potrafimy zamieniać wszelkie dźwięki i głosy na prądy elektryczne! W zwykłym telefonie, w radjo, przetwarzamy słowa na energję, na kilowaty. — Co tu długo gadać i dowodzić, mówię przecie z fachowcem, ze specjalistą. Nie będę wyłamywał drzwi otwartych. Dość, że ta rzecz już-już zmierza ku ostatecznej realizacji. Mamy pewne rezultaty na Gęsiej. Za rok, za dwa pan poseł będzie sobie gadał w sejmie — pochwycimy jego mowę, puścimy przez odpowiedni mikrofon, transformatorek i — patrzcie państwo — orator zapala małą żarówkę w skromnem mieszkaniu człowieka ubogiego. Jakiś idjota ma odczyt o duchach i życiu pozagrobowem — wal, bracie! nic nie szkodzi! Twoja gadanina porusza niewielki motorek w pralni elektrycznej, na Dobrej... Ci tutaj urwipołcie i żartownisie śmieją się, baraszkują, szurają nogami po podłodze, beczą na saksofonach — proszę bardzo! Cały rejwach djabelski chwytamy — przetwornica, prostownik — i ładujemy akumulatory na stacji miejskiej. Pędzimy tramwaje głupstwami, które ludzie wygadują! Obracamy dynamomaszyny pytaniami retorycznemi i dętym patosem! Pan rozumie, co to za dobrodziejstwo dla kraju?...
Jutro raniutko do pana telefonuję i zabieram pana na Gęsią. Co tam głupie pięćset dolarów — miljony wyciągniemy z powietrza! Z zaśmieconej atmosfery!
Pan Kozdrajski mówiłby jeszcze dłużej, ale ze względów osobistych musiał się usunąć na chwilę.
— Przepraszam — rzekł — odczuwam maleńką potrzebę samotności. Zaraz wracam.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Bruno Winawer.