Czwórka do ślubu/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Czwórka do ślubu
Podtytuł Z opowiadań ekscentrycznego wujaszka
Pochodzenie Kalendarz Humorystyczny Illustrowany Wydany Staraniem Redakcyi „Kuryera Świątecznego“ na Rok 1894
Wydawca Księgarnia Teodora Paprockiego i S-ki
Data wyd. 1894
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Franciszek Kostrzewski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.

Gorąco było piekielne, świeżo ścięta trawa na łące schła jak pieprz, to też zwijaliśmy się, żeby co prędzej złożyć siano w stogi, bo dyabeł nie śpi... a chmury podczas sianokosów są takie szelmy zdradliwe, że żadnej za trzy grosze nawet wiary dać nie można. Zdaje się, że pięknie, dobrze, pogoda na dwa tygodnie jakby zakontraktowana, aż tu naraz: oho! kogut zapiał i wychodzi ci, panie dobrodzieju, z poza lasu chmura czarna jak nieszczęście; rośnie, rozszerza się, powiększa i jak się rozpłacze... Myślałeś, że będziesz miał siano jak szafran... śliczne, wyborne, pachnące... a tymczasem jest czarne, przegniłe... brr!...

Wyjechałem na dereszu do robotników, właśnie pod lasem kosili i grabili, wyjechałem... tak sobie, jak przy robocie, zresztą stroić się nie lubię, bo i do kogo. Stary kawaler, dam u siebie nie przyjmuję, a jak przyjedzie brat Łata, to czy jestem w kitlu, we fraku, czy w tużurku, kocha mnie jednakowo... Nie lubiłem ja nigdy strojów, ani elegancyi, gospodarz jestem, rolnik... i więcej mnie obchodzi rola, łąka, inwentarz, aniżeli wszelkie fatałachy, z których niema żadnego pożytku... Grosz to grunt, kto ma grosz, tego szanują, choćby chodził w dziadowskiej opończy. Nie mam ci ja wprawdzie komu fortuny zostawić, ale składam potrosze, z samego przyzwyczajenia. Liścik zastawny nikomu jeszcze na zdrowiu nie zaszkodził, a że jest to szelma w wysokim stopniu przyjemna, więc niechże sobie w dobrem schronieniu leży... Dwa razy do roku obciąć kupony, fatyga niewielka, a nabyć za nie nowy liścik także nie filozofia...
...zwymyślałem ekonoma — ulżyło mi trochę...

Ale mniejsza o to...
W kitlu, w dużym kapeluszu słomianym pojechałem na łąki pilnować ludzi, żeby darmo czasu nie tracili, skoro im się płaci... Pojechałem, zwymyślałem ekonoma — ulżyło mi trochę na sercu... Powiedziałem mu, że jest próżniak, niedołęga, że ma oczy a nie widzi i że wogóle szelma jest imię jego. Potem podniósłem oczy do góry, aby zobaczyć co się dzieje na niebie... Chwała Bogu nic... Chmury ani kawałeczka, słońce pali się w górze niby kula ognista i żeby nie wiaterek chłodzący cokolwiek powietrze, sianoby się upiekło na łące, a ludzie roztopiliby się, niby masło na patelni, ale gdym wzrok z nieba przeniósł na ziemię, widzę... co u licha, chmura jakaś po ziemi pędzi... Nie deszczowa chmura, ma się rozumieć, boć takie dołem nie chodzą, ale obłok kurzawy, istny tuman i leci to gościńcem wprost jakby do mego folwarczku...
Jużcić oczywiście na koniu ktoś tak sadzi, ale kto? i po co?
Dla przyjemności nikt na złamanie karku nie pędzi, zajęcy w czerwcu nikt nie szczuje... Cóż więc jest? sztafeta? Chyba sztafeta... Może kto z krewnych umarł, może na loteryi wygrałem... Kto wie, dyabeł nie śpi, i krewnych mam, i pół losu na loteryę też mam, a właśnie w czerwcu ciągnienie piątej klasy... Zaciekawiony zwracam deresza w stronę gościńca i kłusikiem jadę na przełaj przez łąkę, aby się z owym jeźdźcem spotkać... ale widać on mnie także dostrzegł, bo przesadził przez rów i pędzi łąką wprost na mnie.
Ani chybi — coś nadzwyczajnego... Nie lubię ja nadzwyczajności, ale skoro takie zrządzenie losu — trudno... trzeba przyjąć co Bóg daje i nie narzekać, gdyż to nic a nic nie pomoże...
Jeździec pędził wprost na mnie i o mało nie obalił na ziemię mnie i mego deresza. Minął mnie i zaledwie o kilkadziesiąt kroków dalej zdążył szkapę osadzić. Dopiero kiedy zeskoczył z konia i pieszo ku mnie szedł, poznałem go.
Był to Jaś Doliwa, mój synowiec, dzierżawca niewielkiej fortuny, chłopak w gruncie rzeczy nie zgorszy, ale w głowie pstro.
Był czerwony na twarzy, zakurzony, zmęczony, ledwie oddychał.
— Och! wujaszku! — zawołał — wujaszku!
— Co?! nieszczęście? pożar? wypadek?
— Ależ nie!
— Więc co?
— Wujaszku... ach, żeby wujaszek wiedział.
— Ależ, żebym wiedział, tobym się nie pytał...
— Wujaszku!...
— Mówże raz! — zawołałem rozgniewany — albo wracaj skąd przyjechałeś i nie nudź mnie.
— To jest nad moje siły!
— Więc nieszczęście?
— Przeciwnie, wujaszku, szczęście, o jakiem zaledwie marzyć mogłem...
— Proszę, proszę, cóż takiego?...
— Oświadczyłem się wczoraj...
— Hm... hm... no i cóż dalej?
— Wujaszku! zostałem przyjęty... przez pannę i przez ojca...
Pokręciłem głową.
— Wujaszek, jak widzę, nie jest nawet tyle ciekawy, żeby o nazwisko zapytać...
— Po co? kiedy wiem i bez pytania. Twój przyszły teść nazywaj się zapewne... Baibardzo...
— Nie znam człowieka takiego nazwiska — zawołał oburzony Jaś.
— Owszem, znasz, właśnie dlatego jest on baibardzo, że wydaje córkę za takiego świszczypałkę jak ty...
— Wujaszek mi ubliża. Jestem przecież pełnoletni i człowiek na swojem stanowisku, mam dzierżawę...
— Z której, w razie niezapłacenia czynszu, wylecisz jak kamień z procy.
— Płacę regularnie.
— Nie może być!
— Daję wujaszkowi słowo honoru...
— Dziwne rzeczy teraz dzieją się na świecie, bardzo dziwne... no, ale żart na stronę, z kimże się tedy żenisz?
— Z panną Zofią...
— Z Poddębską?
— Tak, wujaszku.
— Masz gust, masz, dziewczyna ładna...
— A jaka dobra!
— To się okaże po ślubie, mój dobrodzieju; przed ślubem nawet dyabeł jest dobry. Miliona ci w posagu nie dadzą...
— Kiedy sami nie mają... wyprawa, jakaś zapomoga... oto i wszystko. Ojciec Zosi jest szczery, nie obiecuje tego, czegoby dotrzymać nie mógł.
— Chwali mu się to. Znam ja Poddębskiego dawniej niż ty; człowiek to uczciwy... ale...
— Czy wujaszek ma mu co do zarzucenia?
— Nic, tylko tobie mam do zarzucenia, żeś za ubogi na małżeństwo; ciebie, kochanie, na takie zbytki nie stać...
— O, dlaczego! młody jestem, mogę się jeszcze dorobić.
— Nie masz domu urządzonego odpowiednio.
— Dom jak dom; wujaszek przecież widział; mieszkam przyzwoicie, brakuje mi jeszcze tylko jednej rzeczy...
— Czegóż to?
— Czwórki i powozu do ślubu...
— Czwórki? powozu? fiu, fiu! myślałby kto, że ordynat się żeni...
— No, widzi wujaszek, to trudno... są pewne zwyczaje, które należy szanować... a raz w życiu pozwolić sobie na niewinny zbytek, toć nie zbrodnia...
— Jużcić do kryminału za to nie wsadzają...
— Właśnie ja tak śpieszyłem do wujaszka w podwójnym celu...
— Niby w rodzaju dubeltówki moralnej?
— Ależ...
— Jakież to są cele?...
— Po pierwsze, chciałem wujaszkowi powiedzieć o tak ważnej zmianie w mojem życiu... a powtóre prosić, aby wujaszek, jako wielki znawca i doświadczony gospodarz, zechciał mi dopomódz w kupnie koni.
— Niby jak to dopomódz?
— Radą, wujaszku... właśnie pojutrze jest w Łęcznej jarmark, możeby więc wujaszek raczył ze mną pojechać...
— Pieniądze masz?
— Tak jakbym miał...
— Taką monetą na jarmarku nie płacą; powiedz lepiej otwarcie, że nie masz...
— Istotnie, w tej chwili nie mam, ale jutro mieć będę.
— Zkąd?
— Postaram się...
Zabrałem chłopaka do dworu; zjedliśmy razem obiad, chciałem go zatrzymać na wieczór, ale gadajże z takim! Śpieszył się do panny; popędził na złamanie karku.
Zdecydowałem się jechać na jarmark, to jednak na chłopcu wymogłem, żeby się o pieniądze nie starał, lecz przyjął ode mnie czwórkę koni i powóz; kosztowny to prezent, ale cóż... Dzieci własnych nie mam. Jaś mój najbliższy, bo po bracie — i jeżeli tylko będzie statkował, toć nie komu, ale jemu dostanie się cała moja fortuna...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.