Cztery siostry (zbiór)/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Cztery siostry
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze RÓJ
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia „GRAFJA“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


KAROL DICKENS
CZTERY SIOSTRY
WARSZAWA — 1929


TOWARZYSTWO WYDAWNICZEJ“


Odbito w drukarni „GRAFJA“ Warszawa.







CZARNA ZASŁONA.

Pewnego zimowego wieczoru, przy końcu roku 1800, lub też o parę lat wcześniej, młody lekarz, który niedawno zdobył patent i właśnie rozpoczynał praktykę, siedział w rogu małego, schludnego gabineciku, grzejąc się przy blasku trzaskającego wesoło ognia i słuchając wiatru, który kroplami deszczu jak palcami stukał w szyby okien i wył w kominie — przeciągle, posępnie. Noc była słotna i chłodna. Doktór przez cały dzień brnął przez brud i błoto, a teraz wypoczywał po pracy. Otulony był w szlafrok, na nogach miał pantofle. Powoli zapadał w stan bliższy snu niż jawy, powoli kłębiły się myśli i wizje, zalewające wezbranym potokiem rozbudzoną senną wyobraźnię. Najpierw myślał o tem, że wiatr dmie tęgo i że w tej samej chwili raniłby mu twarz ostry, zimny deszcz, gdyby nie to, że odpoczywa w ciepłem, zacisznem mieszkanku. Następnie ujrzał w wyobraźni Boże Narodzenie i pomyślał o tem, jak to będzie pięknie, kiedy odwiedzi swój rodzinny dom, przywita przyjaciół i ukochanych, jak uradują się jego przybyciem, jak szczęśliwa byłaby Róża, gdyby jej mógł powiedzieć, że znalazł wreszcie pacjenta i że spodziewa się większej ich liczby, że ma nadzieję w przeciągu niewielu miesięcy osiągnąć dostatecznie mocne podstawy materjalne, aby ją pojąć za żonę, przywieźć do siebie, do domu — niech troską macierzyństwa rozweseli samotne ognisko, niechaj będzie podnietą do nowych walk, nowych zmagań i usiłowań. Potem rozważał, kiedy, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, zjawi się ten pierwszy pacjent, albo też, czy wyrokiem opatrzności nie będzie mu sądzone doczekać się pacjenta wogóle. Następnie myślał znów o Róży, aż zasnął na dobre. Ale śnił wciąż o niej. Uszy miał pełne jej srebrzystego głosu, na ramieniu spoczywała jej mała, lekka, łagodna dłoń.
Istotnie spoczywała dłoń na jego ramieniu, nie była jednak ani mała, ani lekka. Jej posiadacz, korpulentny chłopak o krągłej głowie, wyznaczony został przez gminę na pomocnika lekarza i za skromną zapłatą szylinga tygodniowo, oraz koszt całodziennego utrzymania, miał chodzić z lekarstwami i posyłkami. Ponieważ nikt nie żądał lekarstw, a posyłki były zbędne, przeto chłopak spędzał wolne godziny — (było ich mniej więcej czternaście na dobę) — gryząc pepperminty, wchłaniając pokarm, konieczny dla podtrzymania życia, i pokrzepiając ciało snem.
— Proszę pana — jakaś dama! — szepnęła wyżej scharakteryzowana osobistość, potężnym szturchańcem budząc swego chlebodawcę.
— Jaka dama? — zawołał lekarz, zrywając się na nogi. Gotów był przypuścić, że sen stanie się rzeczywistością, i niemal wierzył, że nieznajoma okaże się Różą. — Jaka dama? Gdzie?
— Tam, proszę Pana, o tam! — odparł chłopak, wskazując na oszklone drzwi poczekalni, a na jego twarzy odmalowało się przerażenie, wywołane istotnie ekscentrycznym wyglądem przybyłej. Chirurg spojrzał ku drzwiom i również o mało się nie przestraszył na widok niespodziewanego pacjenta.
Była to niezwykle wysoka kobieta w żałobnych szatach. Stała tak blisko drzwi, że twarz jej niemal dotykała szkła. Od kibici po szyję drapował ją czarny szal, jak jaki symbol tajemnicy, twarz okrywała czarna, nieprzezroczysta zasłona. Stała wyprostowana, okazując całą wysokość swej postaci, i chociaż lekarz czuł, że oczy, przebijające zasłonę, utkwione były w nim, przecież dania nie ruszyła się z miejsca, najmniejszym gestem nie zdradziła, że zdaje sobie sprawę z jego obecności.
— Czy życzy sobie Pani zasięgnąć mojej rady jako lekarza? — zwrócił się do niej z pewnem wahaniem, otwierając drzwi naścieżaj. Otwierały się do wnętrza, więc czynność ta nie zmieniła jej pozycji: stała sztywna i nieporuszona, wciąż na tem samem miejscu. Pochyliła zlekka głowę na znak, że to prawda.
— Pani będzie łaskawa do gabinetu.
Nieznajoma postąpiła krok naprzód; następnie, zwracając głowę w stronę chłopca — ku jego niezmierniemu przerażeniu — zawahała się jakgdyby na chwilę.
— Wyjdź z pokoju, Tomek — rzekł lekarz do pomocnika, którego wielkie, okrągłe oczy rozszerzyły się podczas tej krótkiej rozmowy do nieprawdopodobnych rozmiarów. — Zasuń firankę i zamknij drzwi.
Chłopiec zasunął szklaną część drzwi zieloną firanką, wycofał się do poczekalni, zamknął za sobą drzwi i niezwłocznie zbliżył do dziurki od klucza jedno ze swych przerażonych, wielkich oczu.
Chirurg przysunął krzesło do ognia i gestem wskazał je nieznajomej. Tajemnicza postać powolnym krokiem zbliżyła się do krzesła. Kiedy blask padł na jej czarną szatę, okazało się, że u dołu cała była zwalana błotem i przesiąknięta deszczem.
— Pani zmokła.
— Tak — rzekła nieznajoma głębokim altem.
— I Pani chora? — pytał lekarz ze współczuciem, gdyż głos jej był pełen niewypowiedzianego bólu.
— Tak — brzmiała odpowiedź — bardzo jestem chora: nie na ciele, lecz na duszy. Nie ze względu na siebie, nie poto, aby leczyć swoje własne cierpienia, przychodzę do Pana — mówiła dalej. — Gdyby chodziło tylko o dolegliwość cielesną, nie opuszczałabym domu o takiej porze, sama, w taką noc, w taką niepogodę. I gdyby chodziło tylko o dolegliwość cielesną, to Bóg sam wie, z jaką radością wyszłabym na spotkanie śmierci. Dla kogo innego błagam pańskiej pomocy, doktorze. Być może, że ratowanie go jest szaleństwem — zdaje mi się nawet, że jestem obłąkana. Ale podczas długich, żmudnych bezkresnych nocy, które przesiedziałam i przepłakałam nad nim, rozpaczliwa myśl ratunku nie opuszczała mnie ani na chwilę. I jakkolwiek ja sama widzę, jak dalece bezsilną okazać się tu musi pomoc ludzi, przecież truchleję na samą myśl, że go pochowam, tej pomocy wprzód nie wypróbowawszy!
I po ciele mówiącej przeszedł taki dreszcz, jakiego nie można wywołać sztucznie. W ruchach tej kobiety, w jej sposobie mówienia była jakaś rozpacz, jakieś posępne załamanie rąk, które boleśnie poruszyło serce młodego lekarza. Był nowicjuszem w swym zawodzie i jeszcze nie napatrzył się nieszczęść ludzkich, które objawiają się codziennie oczom jego starszych kolegów i rzucają na ich duszę twardą powłokę obojętności względem cierpienia.
— Jeżeli — rzekł, powstając gwałtownie z krzesła — jeżeli osoba, o której Pani mówi, znajduje się istotnie w tak beznadziejnym stanie, to nie mamy jednej chwili do stracenia. Natychmiast pójdę z Panią. Dlaczego nie zwróciła się Pani do lekarza przedtem?
— Ponieważ przedtem byłoby to bezcelowe, bezskuteczne — ponieważ to jest bezskuteczne nawet teraz — odpowiedziała, splatając dłonie w porywie rozpaczy.
Chirurg spojrzał badawczo na czarną zasłonę, pragnąc wyczytać sekret ukrytej za nią twarzy. Było to niemożliwe ze względu na nieprzejrzystość krepy.
— Pani jest naprawdę chora — rzekł miękko — jakkolwiek sama Pani o tem nie wie. Gorączka, która dała Pani moc do zniesienia długiego, wyczerpującego wysiłku, nie przestaje w Pani płonąć. Może to Panią orzeźwi? — mówił dalej, nalewając jej szklankę wody — może się Pani uspokoi na chwilkę i opowie mi, bez wybuchów, bez zdenerwowania, na co jest chory pacjent i jak już długo trwa choroba. Kiedy poznam wszystko, co muszę wiedzieć, aby oddać pacjentowi istotne usługi, gotów jestem natychmiast iść z Panią.
Nieznajoma podniosła szklankę do ust, nie odgarniając zasłony: nie skosztowawszy kropli, odstawiła wodę zpowrotem na stół i wybuchnęła płaczem.
— Wiem — łkała głośno — wiem, że to wszystko, co Panu mówię, podobne jest do gorączkowych majaczeń. Już słyszałam to nieraz od innych, tylko w mniej delikatnej formie. Nie jestem młoda. Ludzie powiadają, że kiedy życie powoli skłania się ku zachodowi, ogarnia trwoga o tych kilka ostatnich dni, które nie przedstawiają wprawdzie żadnej wartości w oczach osób postronnych, ale osobie zainteresowanej droższe są od całego przeżytego życia, pomimo, że te zbiegłe lata wiążą się ze wspomnieniem dawno zmarłych przyjaciół — starych, młodych — może nawet dzieci — zmarłych, lub zapomnianych — co równa się śmierci. Niewiele lat dzieli mnie od zgonu, o ile skończę śmiercią naturalną — wydawałoby się więc, że powinnam strzec, jak oka w głowie, tych przebłysków życia, jakie mi pozostają jeszcze. Nie, zrzucę je, jak kamień z piersi — bez westchnienia — z ulgą — z radością — jeżeli to, o czem teraz mówię, jest fałszem, tworem wyobraźni. Jutro rano temu, który jest przyczyną mego niepokoju, nikt już z ludzi nie będzie w stanie pomóc. Wiem o tem, wiem doskonale, choć wolałabym myśleć inaczej. Jednak dzisiaj, pomimo straszliwego niebezpieczeństwa, jakie mu zagraża, nie wolno Panu go zobaczyć, nie może go Pan ratować.
— Nie chciałbym denerwować Pani — rzekł chirurg po chwili milczenia — przez powątpiewanie o prawdzie Pani słów lub przez nazbyt natarczywe badanie sprawy, którą Pani widocznie usiłuje ukryć. Jednakże dostrzegam w Pani sprawozdaniu pewne sprzeczności, które niełatwo dadzą się pogodzić ze zwykłym biegiem rzeczy. Człowiek, o którego chodzi, umiera w tej chwili, a mnie nie wolno go widzieć, jakkolwiek moja pomoc mogłaby być skuteczna. Twierdzi Pani, że nazajutrz będzie już za późno, pragnie Pani jednakże, abym się jutro pomimo to zjawił! Jeżeli jest on rzeczywiście tak Pani drogi, jak to wynika z Pani słów i całego zachowania się, dlaczegoż nie mamy go ratować? zanim — wskutek postępu choroby — stanie się to niemożliwe?
— Boże, nie opuszczaj mnie! — zawołała kobieta, zanosząc się od płaczu. — Chcę, aby obcy człowiek uwierzył w to, czemu sama ledwie daję wiarę? A więc odmawia mi Pan stanowczo jutrzejszej wizyty? — rzekła, powstając nagle z krzesła.
— Nie powiedziałem, że uchylam się od tego, co jest moim obowiązkiem — odparł chirurg — ale ostrzegam, że jeżeli będzie Pani obstawała przy tej dziwacznej zwłoce i pacjent umrze, na barki Pani spadnie straszliwa odpowiedzialność.
— Odpowiedzialność spadnie na kogo innego — z goryczą odrzekła nieznajoma. — Ta jej drobna cząstka, jaka przypada na mnie, nie jest ciężka: zniosę ją z radością.
— Ponieważ ja nie będę tu w żadnym razie winny, o ile przychylę się do Pani żądania, przeto proszę o adres, pod którym zjawię się jutro z rana. O której godzinie?
— O dziewiątej — odparła nieznajoma.
— Wybaczy mi Pani tę śmiałość. Chciałbym wiedzieć, czy chory znajduje się obecnie pod Pani opieką?
— Nie.
— Gdybym więc dał wskazówki, jak należy z nim postępować w przeciągu nocy, Pani nie mogłaby się do nich zastosować?
— Nie mogłabym — odpowiedziała.
Jej głos był pełen łez. Widząc, że przeciąganie rozmowy do niczego nie doprowadzi i niczego więcej nie będzie można się dowiedzieć; a równocześnie pragnąc oszczędzić kobiecie zdenerwowania, które zrazu zdołała opanować nadludzkim wysiłkiem, ale któremu teraz nie umiała się oprzeć, oddając się na łup najboleśniejszych szarpań — lekarz zapewnił ją uroczyście, że spełni przyrzeczenie. Nieznajoma podała nazwę jakiegoś podejrzanego zaułka w Walworth i opuściła dom równie tajemniczo, jak się w nim zjawiła.
Łatwo pojąć, jak wielkie wrażenie wywarła ta dziwna wizyta na psychice młodego lekarza. Długo rozmyślał nad okolicznościami, jakie mogły towarzyszyć tej ciemnej, intrygującej sprawie, usiłując powiązać sprzeczne ze sobą dane: bezskutecznie. Podobnie jak większość ludzi, czytał niejednokrotnie i słyszał o niezwykłych wypadkach, gdy przeczucie śmierci, sprecyzowane co do dnia i co do minuty, sprawdzało się nieomylnie. Przeszło mu przez głowę, że może właśnie teraz ma do czynienia z jednym z takich wypadków. Ale nie, przypomniał sobie, że wszystkie te opowiadania dotyczyły osób, które dręczyło przeczucie własnej śmierci. Ta kobieta mówiła przecież o kim innym — o mężczyźnie; bezwzględnie nie było rzeczą możliwą, aby zwykły sen czy kaprys wyobraźni kazał jej mówić o jego bliskim zgonie z taką przerażającą pewnością! A może mężczyzna miał zostać zamordowany, kobieta zaś, początkowo należąca do spisku i pod przysięgą zobowiązana do milczenia, wycofała się, i nie mogąc powstrzymać ciosu, jaki zagraża ofierze, pragnie zapobiec przynajmniej jego śmierci przez zwykłe zastosowanie pomocy lekarskiej? Jednakże myśl, że takie rzeczy miałyby się dziać w miejscowości położonej tuż przy stolicy, wydała mu się zbyt niedorzeczną, aby mógł przywiązywać do niej znaczenie dłużej, niż przez chwilę. Następnie wydało mu się prawdopodobnem powzięte już przedtem przypuszczenie, że kobieta była anormalna. Było to jedyne mniej więcej zadawalające rozwiązanie tej powikłanej historji, wypadało więc sądzić, że się ma do czynienia z warjatką. Jednakże pojawiły się nowe argumenty, które zachwiały pewnością tego wniosku i nie przestawały się ścierać ze sobą przez cały ciąg długiej, bezsennej nocy. Pomimo wielkiego wyczerpania i naprzekór wysiłkom, lekarz nie zdołał usunąć z przed oczu rozbudzanej fantazji ponurego obrazu czarnej zasłony.
Tylna część Walworthu, punkt, w którym dzielnica ta najbardziej oddalona jest od miasta, przedstawia i dzisiaj widok niezbyt pocieszający. Ale pięćdziesiąt trzy lata temu, jego trzy czwarte przedstawiały tylko posępne pustkowie, zamieszkane przez kilku ludzi o niezdecydowanym wyglądzie i wątpliwej profesji: albo tak ubogich, że nie mogli sobie pozwolić na mieszkanie w innej okolicy, albo tak żyjących i pracujących, że jedynie tu mogli znaleźć bezpieczne schronienie. Wiele z tych domów, które obecnie wznoszą się po obu stronach ulicy, nie istniało jeszcze wtedy; a większość tych, które w nierównych odstępach zdobiły to pustkowie, należała do budowli najbardziej prymitywnych i koszlawych, jakie można sobie wyobrazić.
Okolice, przez które szedł nasz lekarz, nie odznaczały się wielką malowniczością i ich widok nietylko nie dodał mu otuchy, ale nawet spotęgował to uczucie niepokoju, jakiem napełniała go myśl o niezwykłym pacjencie. Droga, którą wypadało mu iść, oddalała się od głównej szosy, biegła poprzez bagniste wygony, poprzez krzywe uliczki, ślepe zaułki, przy których zrzadka można było napotkać jakąś starą, obdartą chałupinę, zaniedbaną, brudną, rozwalającą się w gruzy. Czasem przebiegało przez drogę wędrowca wynędzniałe drzewo, czasem błysnęła mu przed oczami kałuża stojącej wody, wezbrana deszczem, wzburzona wiatrem, zatruta wyziewami rynsztoków. Niekiedy zazieleniła się zboku plama uprawnego gruntu, a kilka spróchniałych desek, zbitych w budę i wyobrażających dom letniskowy, oraz stary parkan, załatany nieumiejętnie kołami, skradzionemi z płotu sąsiada, świadczyły aż nazbyt wyraźnie o ubóstwie mieszkańców i zarazem o wielkiej pogardzie, w jakiej mieli prawo własności. Raz nawet jakaś niechlujnie ubrana kobieta wyjrzała z drzwi zakopconego domu, aby wyrzucić do rynsztoku zawartość kuchennego naczynia i aby krzyknąć na dziewczynkę w wydeptanych trzewikach, która odszedłszy od chaty na kilka kroków, chwiała się i gięła pod ciężarem niesionego na rękach bladego dziecka, prawie tak wielkiego jak ona. Poza tem trudno było uchwycić jakiś znak życia w całej tej posępnej panoramie, jaka roztaczała się dokoła. Perspektywę wgłąb zalegała gęsta, ciężka mgła, a kontury, które przezierały przez jej biały całun, niczem się nie różniły od wyżej opisanych dekoracyj.
Trzeba było brnąć przez szlam i błoto do nieskończoności, trzeba było na każdym kroku pytać o drogę. Przechodnie odpowiadali niechętnie, a ich wskazówki tak były niejasne i sprzeczne jedna z drugą, że niedalekoby zaszedł ten, coby im wszystkim chciał dawać wiarę. Wreszcie młody człowiek stanął przed domem, który mu wskazano, jako cel jego podróży. Była to niska, wąska jednopiętrowa szopa o powierzchowności jeszcze mniej pocieszającej, niż wszystkie inne domy, obok których przechodził. Stara żółta firanka zasłaniała szczelnie okna na piętrze, a okiennice były przymknięte, lecz nie przymocowane. Dom stał na uboczu, na rogu wąskiego zaułka, i nie mógł się poszczycić sąsiedztwem jednego choćby mieszkalnego budynku.
Jeżeli mówimy, że lekarz się zawahał i poszedł o kilka kroków dalej, zanim zdołał się opanować, zanim wrócił i zanim zastukał do drzwi tego domu, to nie dajemy przez to powodu do śmiechu nawet najbardziej nieustraszonemu z czytelników. Policja Londynu dzisiaj i wtenczas, to daleko nie jedno i to samo. Odosobnione położenie przedmieść w owych czasach, kiedy to pasja rozbudowywania Londynu, idąc ręka w rękę z postępem kultury, jeszcze nie zdążyła połączyć stolicy z jej okolicami w jeden organizm, sprawiło, że wiele z nich, a Walworth w szczególności, służyło za kryjówkę najgorszym elementom, wyrzutkom, szumowinom społecznym. Wtedy nawet najbardziej ruchliwe punkty Londynu nie mogły się pochlubić dostatecznem oświetleniem, takie zaś zakątki zapadłe, jak ten, zdane były na łaskę i niełaskę księżyca i gwiazd. A więc szanse przyłapania tam podejrzanego osobnika, lub wyśledzenia jego kryjówki, były minimalne. To też hołota coraz grubiej obrastała w piórka, pozwalała sobie coraz bardziej, w miarę tego, jak codzienne doświadczenie uczyło, że niema się czego obawiać. Należy także wziąć pod uwagę, że nasz młody przyjaciel praktykował przez dłuższy czas w jednym ze stołecznych szpitali; i chociaż ani Burke ani Bishop nie zdobyli jeszcze wtedy krwawej sławy najbardziej niezwyciężonych anarchistów, przecież nieraz nadarzała się sposobność stwierdzenia na własne oczy, jak łatwo, jak lekko popełnia się okrucieństwa, któremi ci dwaj genjalni bandyci uwiecznili swe imiona. Bez względu wszakże na okoliczności, jakie były przyczyną jego niezdecydowania, wypada stwierdzić, że lekarz zawahał się na chwilę. Ponieważ jednak odznaczał się wielką siłą woli i niemałą odwagą osobistą, przeto wkrótce zapanował nad zdenerwowaniem, zawrócił raźnie i zastukał łagodnie do drzwi.
W tej samej chwili dobiegł jego uszu zdławiony szept, jakgdyby ktoś na końcu korytarza rozmawiał potajemnie z osobą, stojącą na platformie pierwszego piętra. Następnie dał się słyszeć łoskot ciężkich butów o kamienną podłogę. Powoli zdjęto łańcuch z drzwi, otwarto je i wysoki, brzydki mężczyzna, brunet, o twarzy, według własnych słów chirurga, tak bladej i wynędzniałej, jak twarze trupów w prosektorjum, ukazał się na progu.
— Proszę do środka — rzekł półgłosem.
Lekarz usłuchał, a mężczyzna zamknął drzwi na łańcuch i wskazał drogę do niewielkiego gabinetu przy końcu korytarza.
— Czy nie przybyłem za późno?
— Za wcześnie! — brzmiała odpowiedź.
Chirurg odwrócił się, a na twarzy jego odmalowało się zdumienie, pomieszane z przerażeniem, którego nie zdołał w tej chwili opanować.
— Pan będzie łaskaw zaczekać tu — rzekł mężczyzna, czytając w jego myślach — niedługo, pięć minut, zaraz będzie gotowe.
Lekarz wszedł do pokoju. Mężczyzna wyszedł, zamykając za sobą drzwi. Był to niewielki, chłodny pokoik, któremu za całe umeblowanie służyły dwa sosnowe krzesła i stół z tego samego materjału. Garść płonących drewek, nieodgrodzona barjerą, jarzyła się na ruszcie, i jeżeli nie ogrzewała dostatecznie powietrza, to przynajmniej czyniła łatwiejszą do zniesienia wilgoć, która ściekała ze ścian kroplami stęchłej wody, podobnemi do wydłużonych ślimaków. Okno, którego rozbite szyby załatane były kawałkami papieru, wychodziło na kwadratowy ogrodzony placyk, stojący niemal całkowicie pod wodą. Ani jeden dźwięk nie wydobywał się z głębi domu, ani jeden szmer nie rozbrzmiewał poza jego obrębem. Młody chirurg usiadł przy zaimprowizowanym kominku, oczekując z niecierpliwością wyników swej pierwszej wizyty lekarskiej.
Nie przeszło i pięć minut, kiedy do ucha jego dobiegł turkot nadjeżdżającego pojazdu. Wóz (mogła to być dorożka) stanął przed domem. Dał się słyszeć skrzyp drzwi od ulicy, zabrzmiał odgłos cichej rozmowy, zmieszanej z łoskotem ciężkich kroków, po korytarzu i schodach rozległy się stąpania i szurania nóg, jakgdyby niesiono na górę jakieś ciężkie ciało. Upłynęło kilka sekund i ponowne skrzypienie schodów pozwoliło wywnioskować, że przybysze, spełniwszy swe zadanie, opuszczają dom. Drzwi zamknięto i znów wszystko zapadło w otchłań milczenia.
Przeszło jeszcze pięć minut. Lekarz poczynał się niepokoić. Postanowił wyjść z pokoju, poszukać kogoś z domowników, i przypomnieć o swojej obecności, kiedy nagle drzwi stanęły otworem i kobieta w czarnej zasłonie, ubrana w każdym szczególe tak, jak ubiegłego wieczoru, dała mu znak, aby się zbliżył. Niezwykle wysoka jej postać w skojarzeniu z tą okolicznością, że nie wyrzekła ani słowa, jakgdyby chcąc ukryć brzmienie swego głosu, wywołała w duszy lekarza podejrzenie, że ma przed sobą mężczyznę w kobiecych szatach. Ale histeryczne łkania, wstrząsające zasłoną, i rozpacz, jaką wyrażała cała jej postać i całe zachowanie się, rozwiały to podejrzenie w jednej chwili; poszedł za nią bez najmniejszej obawy.
Kobieta szła przodem, wskazując drogę. Wspięli się po schodach do pokoju od strony frontowej. Stanęła przy drzwiach, dając mu znak, aby wszedł pierwszy. Umeblowanie było skromne: stara sosnowa skrzynia, kilka krzeseł, łóżko, nad którem niegdyś musiał wisieć baldachim, obecnie zaś, nie było nawet firanek, leżała tylko brudna, połatana kapa. Stłumione światło, płynące przez żaluzję, którą lekarz zauważył od zewnątrz, nadawało otaczającym przedmiotem tak widmowe pozory i okrywało je tak jednostajną barwą, że w pierwszej chwili nie wiedział, w którą stronę się zwrócić. Dopiero kiedy kobieta rzuciła się naprzód i gorzko zawodząc, padła na kolana przed łóżkiem, zorjentował się, gdzie leży pacjent.
Wyciągnięte na łóżku, zawinięte szczelnie w płócienny całun i okryte kołdrami, leżało ciało ludzkie, sztywne i nieruchome. Głowa i twarz mężczyzny były odkryte, ale przewiązane bandażem, który przechodził pod podbródkiem i owijał czoło. Oczy były zamknięte. Lewe ramię ołowianym ciężarem zwisało z łóżka. Kobieta ściskała namiętnie skostniałą dłoń. Chirurg odsunął ją delikatnie nabok i sam ujął puls chorego.
— Boże — zawołał, puszczając instynktownie rękę pacjenta — on już nie żyje!
Kobieta zerwała się z klęczek i klasnęła rozpaczliwie w dłonie.
— O, niech Pan tego nie mówi! — wydarł się z jej ust szaleńczy niemal okrzyk. — O, niech Pan tego nie mówi. Nie mam siły do słuchania takich strasznych słów — nie zniosę! Przecież tyle razy przywracano do życia ludzi, których nieumiejętni i niedoświadczeni lekarze uznawali już za łup śmierci. I tyle razy umierali chorzy, których możnaby było ocalić, gdyby zastosowano właściwe środki. Niech Pan go tak nie zostawia, drogi Panie, nie przedsiębiorąc niczego celem uratowania! Być może, że właśnie w tej chwili ulatnia się z niego ostatnia iskra życia — może da się ją jeszcze rozdmuchać, rozjarzyć, rozpalić, rozniecić. Na miłość boską — niech Pan spróbuje!
Mówiąc to, rozcierała gwałtownie najpierw czoło, a potem pierś mężczyzny, leżącego nieruchomo przed nią. Następnie dzikiemi, obłąkanemi uderzeniami usiłowała rozgrzać zimne dłonie, ale zaledwie je puściła, ciężko i bezwładnie opadły na kołdrę.
— To się na nic nie przyda, moja dobra kobieto, — rzekł lekarz łagodnym, uspakajającym tonem, odejmując rękę od chłodnej piersi mężczyzny, w której serce już nie biło. — Niech Pani odsunie firankę!
— Poco? — spytała, opierając się.
— Niech Pani odsunie żaluzję! — powtórzył lekarz wzburzonym głosem.
— Umyślnie zamknęłam światłu dostęp do pokoju — zawołała, zagradzając mu drogę, kiedy zwrócił się ku oknu, aby zdjąć storę — Panie, łaskawy Panie, niech się Pan ulituje nade mną! Jeżeli to już się na nic nie przyda i on naprawdę nie żyje, to niechaj jego zwłok nie widzą inne oczy, oprócz moich!
— Ten człowiek nie umarł lekką śmiercią — nie umarł także śmiercią naturalną — odparł lekarz. — Muszę, bezwzględnie muszę widzieć jego ciało — to mi nakazuje obowiązek!
Ruchem tak niespodziewanym, że kobieta nie zdążyła się zorjentować ani przeszkodzić, podbiegł do okna, zerwał firankę, wpuścił do pokoju oślepiający potok dziennego światła i powrócił na miejsce.
— Tu dokonano gwałtu — rzekł, wskazując palcem na trupa i wpatrując się z napięciem w twarz, z której czarna zasłona znikła po raz pierwszy.
W podnieceniu bowiem, jakie ją ogarnęło kilka chwil przedtem, nieznajoma zdarła z siebie czepek wraz z woalem i stała wyprostowana, mierząc lekarza wyrazistem, przeciągłem spojrzeniem. Miała rysy kobiety pięćdziesięcioletniej, która niegdyś musiała się odznaczać wielką pięknością. Smutek i łzy wyryły na jej twarzy ślady tak głębokie, że czas sam przez się nie zdołałby ich wywołać. Była to twarz śmiertelnie blada, wargi drgały w nerwowym kurczu, w oczach płonął nienaturalny ogień, który mówił aż nazbyt jasno, że jej cielesne i duchowe siły zachwiały się potężnie pod nieudźwignionym ciężarem nieszczęścia.
— Tu dokonano gwałtu — powtórzył lekarz, nie odrywając od niej badawczego spojrzenia.
— Tak jest! — brzmiała odpowiedź.
— Tego człowieka zamordowano.
— Boga wzywam na świadka, że tak — namiętnie zawołała kobieta. — Bezlitośnie, nieludzko zamordowano!
— Kto jest sprawcą? — zapytał lekarz, chwytając ją za ramię.
— Niech Pan rzuci okiem na to miejsce ciała, gdzie widnieje stempel kata, a zrozumie Pan wszystko! — krzyknęła.
Zwrócił się do łóżka i nachylił nad ciałem, które leżało teraz w zalewie słonecznego światła. Gardło było spuchnięte i otoczone sinemi plamami. Prawda błyskawicą przedarła mu się przez mózg.
— To jeden z tych ludzi, których powieszono dzisiaj z rana! — zawołał, odwracając się, a dreszcz przebiegł mu po ciele.
— Tak, — odpowiedziała kobieta, wlepiając chłodne, obłędne źrenice w jeden martwy punkt.
— Kto to więc? — zapytał chirurg.
— Mój syn — odrzekła i bez czucia padła mu do nóg.
Tak było w samej rzeczy. Towarzysza, niewątpliwie współuczestnika winy, uwolniono wobec braku wyraźnych dowodów, a jego skazano na śmierć i stracono. Nie potrzeba wyszczególniać okoliczności przestępstwa: mogłoby to wywrzeć bardzo bolesne wrażenie na kilku żyjących jeszcze osobach. Był to jeden z tych wypadków, jakie zdarzają się dość często. Matka wdowa, bez przyjaciół, bez pieniędzy, morzyła się głodem, aby tylko wychować syna — sierotę. Chłopiec nie zważał na jej błagania, nie zważał na cierpienia, jakie przeszła dla niego — na jej nieustające troski, na poświęcenia — rzucił się głową nadół w męty życia, stał się rozpustnikiem, zbrodniarzem; nagroda za to życie zmarnowane: śmierć z ręki kata, hańba matki, jej złamane życie, jej stargane zdrowie.
Od opisanego wyżej zdarzenia upłynęły lata. Szczęśliwe i nieszczęśliwe koleje losu kazałyby każdemu innemu człowiekowi dawno zapomnieć o istnieniu biednej wdowy. Ale młody chirurg codziennie odwiedzał obłąkaną, bezbronną kobietę. Nietylko usiłował jej przynieść ulgę uprzejmemi słowy i serdecznem obejściem, ale także dopomagał jej w biedzie hojnemi ofiarami pieniężnemi, które jej pozwoliły nie troszczyć się o podtrzymanie i tak już niedługiego życia. W krótkim przebłysku świadomości i pamięci, jaki poprzedził śmierć nieszczęsnej istoty, z ust jej wzniosła się gorąca modlitwa za jego zdrowie i szczęście. Ta modlitwa dosięgła obrębów nieba i uszu Boga. Błogosławieństwa, które niegdyś hojną dłonią szlachetny lekarz zlał na głowę wdowy, zostały mu odpłacone tysiąckrotnie. Ale wśród wszystkich wspomnień, jakie się kojarzą z dobrze zasłużonem stanowiskiem, z radosnemi chwilami szczęścia i sławy, nie ma on ani jednego, któreby było tak drogie jego sercu, jak wspomnienie Czarnej Zasłony.

(Z cyklu „Tales“)


MSZA BELZEBUBA.

Pan Nikodem Dumps czyli, jak mówili znajomi, „długi Dumps“ był kawalerem, miał sześć stóp wysokości i pięćdziesiąt lat: dziwak, cmentarnik, złośnik i odludek. Był zadowolony tylko wtedy, kiedy miał na co się uskarżać, i stale narzekał, ilekroć było się z czego cieszyć. Jedyną radością jego egzystencji było unieszczęśliwianie innych — ilekroć mu się to udawało, miał minę człowieka, dla którego życie jest piękne. Z pośród szeregu przykrości, jakich doznawał chronicznie, należy wymienić pozycję w banku, która mu przynosiła pięćset funtów rocznie, oraz umeblowane mieszkanko na pierwszem piętrze w Pentonville, które wynajął dlatego tylko, że z okien roztaczał się widok na posępną równię cmentarza. Znał na pamięć kształt i barwę każdego grobu, każdej tabliczki; ceremonja pogrzebowa budziła w nim entuzjazm.
Przyjaciele mówili, że jest ponury i zgryźliwy — on twierdził że to nerwy; uważali go za szczęśliwego cynika, który nie ma żadnych potrzeb, on jednakże utrzymywał uparcie, że jest „najnędzniejszym człowiekiem pod słońcem“. A że był chłodny z usposobienia i uważał siebie za pasierba losu, przeto niewiele miał specjalnych upodobań i antypatyj. Czcił pamięć Hoyle’a, ponieważ sam znakomicie grał w wista, nie dając się nikomu wyprowadzić z równowagi; to też parskał radosnym śmiechem ilekroć udało mu się znaleźć niecierpliwego i porywczego partnera. Wielbił króla Heroda za rzeź niewiniątek, rzeczą zaś, której nienawidził najbardziej, było chyba dziecko.
W rejestrze znienawidzonych przez niego przedmiotów trudnoby się dopatrywać jakiegoś systemu; zdaje się, że czuł specjalną antypatję do dorożek, starych kobiet, drzwi, które nie chcą się zamykać, muzyków — amatorów i konduktorów w omnibusach. Składał ofiary na rzecz towarzystwa, działającego pod hasłem „Precz z rozpustą!“ ponieważ pozbawianie ludzi najnieszkodliwszych w świecie rozrywek sprawiało mu radość; łożył takie na utrzymanie dwóch wędrownych mnichów-metodystów, ciesząc się, że jeżeli nawet okoliczności pozwolą jakiemuś człowiekowi zaznać na tym świecie szczęścia, to przecież zatruje mu życie strach przed tamtym światem.
Pan Dumps miał siostrzeńca, który przed rokiem rzucił stan kawalerski. Obdarzał go wielką sympatją, ponieważ widział w nim potulną ofiarę swych unieszczęśliwiających zapędów. Pan Karol Kitterbell był to mały, szczupły, kańciasty człowieczek o nieproporcjonalnie wielkiej głowie i szerokiej, wesołej twarzy. Wyglądał, jak wysuszony do karlich rozmiarów olbrzym, któremu przywrócono w części dawną twarz i dawną głowę. Miał osobliwego zeza, dzięki któremu trudno było określić, w którą stronę spogląda. Zdawało się, że oczy ma utkwione w ścianę, a on tymczasem oglądał dokumentnie swego rozmówcę. Dla uzupełnienia charakterystyki należy dodać, że pan Karol Kitterbell był jedną z najbardziej łatwowiernych osób pod słońcem: brał wszystko na serjo, wziął także żonę i wynajął dom na Great Russel-street, Bedford-square. (Wujaszek Dumps stale przez nieuwagę pomijał nazwę „Bedford-square“ i na jej miejsce kładł straszliwe słowa „Tottenhamcourt-road“).
— Nie, mój kochany wuju — ty mi nie odmówisz — obiecaj, że będziesz ojcem chrzestnym, — rzekł pewnego ranka pan Kitterbell w czasie rozmowy ze swym szanownym krewnym.
— Nie mogę, naprawdę nie mogę, — bronił się Dumps.
— Ależ dlaczego? Janina się obrazi: przecież to dla ciebie drobnostka.
— Że to sprawi trochę kłopotu, — odparł najnieszczęśliwszy pod niebem Albjonu człowiek — o to nie dbam; ale moje nerwy są w takim stanie — zresztą wiesz, że nie znoszę obrzędów. Prócz tego, nie lubię się pokazywać ludziom. Na Boga, Karolu, nie wywijaj młynka tym stołkiem; doprowadzisz mnie do szaleństwa! — Pan Kitterbell, zapomniawszy zupełnie o nerwach swego wujaszka przez dziesięć minut bez przerwy zabawiał się stołkiem, na którym siedział, jedną nogą opisując koło na podłodze, a pozostałym trzem pozwalając bujać w powietrzu. Przytem trzymał stołek oburącz za blat, nie odrywając go od swego ciała.
— Przepraszam cię, wuju — rzekł zawstydzony, puszczając nagle blat i odstawiając trzy wędrujące nogi na podłogę z taką siłą, że biedny stołek o mały włos nie spadł na głowę lokatorowi z parteru.
— Ale kochany wuju, nie gniewaj się, nie odmawiaj. Jeżeli to chłopiec, wiesz, że musimy mieć dwóch ojców chrzestnych.
Jeżeli to chłopiec! — powtórzył Dumps. — Dlaczego nie mówisz wyraźnie, czy to jest chłopiec, czy nie?
— Byłbym szczęśliwy, gdybym mógł tę kwestję rozstrzygnąć, ale narazie to niemożliwe: nie mogę określić, czy dziecko jest chłopcem czy dziewczynką, bo jeszcze się nie urodziło.
— Jeszcze się nie urodziło! — jak echo powtórzył Dumps, — a promień nadziei rozjaśnił jego cmentarne oblicze. — A więc to jeszcze może być dziewczynka! Oby tak się stało — wtedy nie będę ci potrzebny. A jeżeli nawet dziecko okaże się chłopcem to przecież może jeszcze umrzeć przed czasem chrztu.
— Mam nadzieję, że nie, — rzekł przyszły ojciec, robiąc poważny wyraz twarzy.
— Mam nadzieję, że nie, — odrzekł Dumps pojednawczo, zadowolony, że trafił na ulubiony temat. Zaczynał się nim nawet upajać. — Ja mam nadzieję, że nie, ale nieszczęśliwe wypadki wciągu pierwszych dwóch, trzech dni życia zdarzają się nader często. Podobno napady konwulsyj są zjawiskiem, konstatowanem prawie stale.
— Wuju, co też ty mówisz! — zawołał malutki siostrzeniec, — nie mogąc złapać tchu.
— Mówię prawdę. Moja gospodyni urodziła — kiedy? zaraz, zaraz — o już wiem! — w ubiegły wtorek: cuuudowny chłopak. W czwartek wieczorem niańka siedziała przy kominku, trzymając dziecko na kolanach — wszystko zapowiadało się jak najlepiej. Aż tu nagle chłopak robi się czarny na twarzy — bóle — spazmy! Posłano bezzwłocznie po doktora, zastosowano wszelkie możliwe zabiegi, ale...
— Okropne! — szepnął Kitterbell przerażony.
— Dziecko umarło, rzecz jasna. Jednakże twoje dziecko może nie umrze; a jeżeli zajdzie ta ewentualność i będziesz miał chłopaka, który dożyje do chrztu, to cóż? trudno — będę musiał być jednym z chrzestnych. — Dumps miał dostatecznie miękkie serce, aby nie wierzyć we własne proroctwa.
— Dziękuję, wuju, — rzekł siostrzeniec, wciąż jeszcze pod wrażeniem, i uścisnął mu rękę tak gorąco, jakgdyby rzeczywiście doznał od niego jakiegoś dobrodziejstwa. — Nie wiem, może będzie lepiej, jeżeli nie powtórzę żonie twojego opowiadania?
— Jeżeli czuje się nienadzwyczajnie, to może rzeczywiście lepiej nie wspominać jej o tym smutnym wypadku — odparł Dumps, który, oczywiście wyssał tę historję z palca. — Chociaż — twoim mężowskim obowiązkiem jest przygotować ją na wszystko.
Dzień czy dwa później, siedząc w garkuchni, w której stale się stołował, i przeglądając gazetę, Dumps natrafił na następującą notatkę:
„KRONIKA URODZEŃ. — Sobota, 18-go b. m., Great Russel-street, pani Karolowa Kitterbell, Esq. wydała na świat syna.“
— Chłopiec! — zawołał z wściekłością, rzucając gazetę na stół ku wielkiemu zdumieniu kelnerów. — Chłopiec!
Ale po chwili odzyskał spokój, gdyż oczy jego padły na szpaltę, zawierającą kronikę młodocianych zgonów.
Minęło sześć tygodni, Kitterbellowie nie dawali znaku życia, Dumps poczynał się łudzić nadzieją, że dziecko umarło, kiedy nagle list następującej treści boleśnie rozwiązał wszelkie wątpliwości: —

Great Russel-street
Poniedziałek rano.
„Kochany Wuju! Ucieszy Cię niewątpliwie wiadomość, że Janina czuje się już doskonale, a Twój przyszły chrzestny syn zapowiada geniusza. Początkowo był strasznie chudy, ale teraz jest już znacznie grubszy i niańka powiada, że tyje z dnia na dzień. Krzyczy bez przerwy i ma bardzo dziwny kolor ciała — fakt który, mnie i Janinę poważnie zaniepokoił: ale niańka powiada, że to zupełnie naturalne, a my jeszcze się na tych rzeczach nie znamy, więc musimy jej wierzyć. Oboje przypuszczamy, że będzie z niego mądry chłopaczek, a niania nas upewnia, że wyrośnie na filozofa, bo nie chce w żaden sposób zasnąć. Jesteśmy bardzo szczęśliwi, tylko że czujemy się trochę wyczerpani, ponieważ dzidzi nie daje nam spać przez całą noc. Ale niania powiada, że musimy się uzbroić w cierpliwość, bo to będzie trwało przez sześć — osiem miesięcy. Szczepiono mu ospę, a że operacji tej dokonano niezręcznie, przeto drobne kawałeczki szkła dostały mu się do rączki. Być może, że to pozostaje w związku z jego zaczepnem usposobieniem; tak przynajmniej mówi niania. Chcielibyśmy go ochrzcić w piątek o dwunastej w kościele, Św. Jerzego na Hart-street. Będzie się nazywał Fryderyk Karol William. Prosimy Cię, wuju, abyś przybył nie później, niż trzy kwadranse na dwunastą. Będziemy mieli wieczorem kilku — bardzo niewielu — przyjaciół, i sądzimy, że i Ty nas zaszczycisz Swą obecnością. Zawiadamiam Cię ze smutkiem, że chłopiec jest dzisiaj wyjątkowo niespokojny: coś mu widocznie dokucza: obawiam się, że ma gorączkę.

Pozostaję Twym szczerze oddanym siostrzeńcem

Karol Kitterbell.
P. S. — Odkleiłem kopertę, bo muszę Ci napisać, że wiem już, jaka jest przyczyna niepokoju Fryderyka. To nie gorączka, jak przypuszczałem, ale szpilka którą niania wczoraj wieczorem wetknęła mu przypadkiem w nogę. Wyjęliśmy szpilkę i chłopiec trochę przyszedł do siebie, chociaż wciąż jeszcze płacze, i to bardzo głośno“.


Nie trzeba chyba zaznaczać, że po przeczytaniu powyższego zawiadomienia biedny śledziennik Dumps czuł się, jak ryba wyciągnięta na piasek. Aby cofnąć się, było już za późno, a więc należało się zdecydować, co zrobić z tym fantem. Dumps kupił dla dziecka zgrabny dzbanuszek i kazał na nim wyryć inicjały „F. K. W. K.“, ozdobione niezbyt artystycznemi figlasami w stylu dzikiego wina z olbrzymią, okrągłą kropką.
Poniedziałek był piękny, wtorek cudowny, środa nieporównana, a czwartek bezkonkurencyjny: cztery pogodne dni z rzędu w Londynie! Właściciele, krytych powozów zaczęli się buntować, a zamiatacze ulic wątpić w miłosierdzie boskie. „Goniec Poranny“ dzielił się z czytelnikami orzeczeniem pewnej stuletniej kobiety z Camden—Town, która miała oświadczyć, że tak pogodnego lata nie pamiętają najstarsi obywatele wyspy, a urzędnicy z Islingtonu, ludzie, posiadający wielkie rodziny i małe pensje, zrzucili czarne getry, wzgardzili swemi niegdyś zielonemi parasolami z bawełnianej tkaniny, i wkraczali triumfalnie do stolicy, olśniewając białością pończoch i czystością słomkowych kapeluszy. Dumps spoglądał na to wszystko z wyniosłą pogardą — zbliżały się dni jego triumfu! Wiedział, że choćby nawet pogoda trwała nie cztery dni, lecz cztery tygodnie, to dnia, w którym on wyjdzie na ulicę — spadnie deszcz. Złowrogą radością napełniała go pewność, że w piątek będzie ulewa — i nie pomylił się.
Wiedziałem, że tak będzie, — mówił do siebie, owego fatalnego dnia przechodząc obok Mansionhouse’u o godzinie pół do dwunastej. — Wiedziałem, że tak będzie. Gdzie ja jestem zamieszany tam musi zdarzyć się nieszczęście!
Rzeczywiście, pogoda była taka, że nawet najbardziej zawadjacki obywatel nadbrzeża nie zdołałby się oprzeć melancholijnym nastrojom. Deszcz lał bez przerwy od ósmej rano. Przechodnie marzli, tonęli w błocie. Wszelkie gatunki zapomnianych i wycofanych z obiegu parasolek znalazły zastosowanie. Dorożki człapały posępnie, a pasażerowie kryli się poza perkalowemi zasłonami, jak tajemnicze obrazy w starożytnym zamku, nawiedzanym przez duchy. Konie, ciągnące omnibusy, buchały parą jak lokomotywy; nikomu nie przyszło do głowy „przeczekać słotę” w bramie; wszyscy byli boleśnie przekonani o beznadziejności pogody; a więc biegło się, pchało, potrącało, klęło; jedni maszerowali, inni ślizgali się, jak łyżwiarze — amatorzy, na Serpentynie w mroźną niedzielę, wykonywujący swe ewolucje przed rzędem pustych drewnianych krzeseł, przeznaczonych dla nieobecnej publiczności.
Dumps przystanął; mając na sobie świąteczne ubranie, nie mógł się odważyć na pieszy spacer. Gdyby wziął dorożkę, uległby niewątpliwie jakiejś niemiłej katastrofie, zostałby wyrzucony na bruk, naprzykład, a zamknięty powóz kosztował za wiele. Na przeciwległym rogu czekał omnibus — Dumps przezwyciężył skrupuły, bo sytuacja była nagląca; zresztą nigdy jeszcze nie słyszał, aby omnibus się wywrócił a gdyby nawet konduktor ośmielił się go zabić, to w nagrodę za to czekała go przecież szubienica. To się opłacało.
— Hej panie, do mnie! — zawołał woźnica który sprawował obowiązki konduktora na „Strzale“, tak bowiem brzmiała nazwa owego wehikułu. Dumps przeszedł na drugą stronę.
— Hej, panie, do mnie! — zawołał woźnica „Atlantyku“ zasłaniając swym omnibusem dostęp do konkurenta. — Do mnie panie! U niego pełno.
Dumps się zawahał, wobec czego „Strzała“ poczęła wyrzucać z siebie potoki przekleństw na „Atlantyk“. Ale konduktor „Admirała Napiera” położył kres kłótni, chwytając Dumps’a wpół i pakując go do swego wehikułu, który właśnie nadjechał i czekał tylko na szesnastego pasażera.
— Wszystko w porządku, — rzekł „Admirał“ i maszyna odjechała galopem, jak jaka lokomotywa, unosząc ze sobą porwanego pasażera, który stał w pozycji zbliżonej do obciążonego paltami wieszaka i kołysał się wprawo i wlewo, jak hamak.
— Na miłość boską, gdzie ja mam siedzieć? — zwrócił się nieszczęsny do pewnego starego jegomościa, w którego brzuch trafiał już po raz czwarty z rzędu.
— Gdzie pan chcesz, byle nie na mnie, — odparł ten tonem rozdrażnionym.
— Możeby szanownemu panu bardziej odpowiadała ławka? — zaproponował urzędnik adwokatury, którego różowa koszula ociekała potem, a różowa fizjognomja jaśniała uśmiechem.
Po długich i ciężkich cierpieniach Dumps zdołał wreszcie przecisnąć się do ławki. Obok tej niewygody, że siedział pomiędzy oknem, które nie chciało się zamknąć, a drzwiami, które uparcie stały otworem, musiał także z zaciśniętemi zębami znieść bliskie sąsiedztwo pasażera, który widocznie chodził całe rano bez parasolki i wyglądał, jakgdyby spędził cały dzień w kadzi z wodą — tylko że jeszcze żałośniej.
— Nie trzaskaj pan tak drzwiami! — rzekł Dumps do konduktora, kiedy, ten, wypuściwszy czterech pasażerów, zamknął drzwi z całym rozmachem. — Jestem nerwowy — to mnie drażni.
— Czy któryś z panów życzył sobie czegoś? — zapytał konduktor, wysuwając głowę i udając że nie rozumie.
— Mówiłem panu, żeby nie trzaskać tak drzwiami! — powtórzył Dumps, a na jego twarzy pojawił się wyraz boleści, czyniąc ją podobną do oblicza waleta treflowego.
— Och, szanowny panie, to są wyjątkowe drzwi i zamykają się tylko z trzaskiem, — objaśnił zapytany; następnie otworzył drzwi, jak mógł najszerzej, i zamknął je, jak mógł najgłośniej, ażeby dowieść prawdy swych słów.
— Przepraszam pana, — odezwał się sztywny, podstarzały zasapany jegomość, siedzący naprzeciw Dumps’a, — przepraszam pana, czy pan nie zauważył, jadąc omnibusem w czasie niepogody, że czterech pasażerów na pięciu ma szerokie bawełniane parasolki bez rączki względnie bez mosiężnego szpica?
— Wprawdzie, — odparł Dumps, słysząc, że zegar bije dwunastą, — wprawdzie dotychczas nie zwróciłem na to uwagi, ale teraz, kiedy pan dokonał tego spostrzeżenia... Hej! Hola! — zawołał nagle widząc, że omnibus mija Drury-lane, na którą kazał się zawieźć. — Gdzie jest konduktor?
— Przypuszczam, że na górze, — rzekł młody spocony jegomość w różowej koszuli, która wyglądała, jakgdyby ktoś jej biel niepokalaną polinjował czerwonym atramentem.
— Chcę natychmiast wysiąść! — zawołał Dumps, ale głos jego brzmiał słabo. — Hej, Hola!
— Hola! — wtórzyli pasażerowie. Omnibus minął kościół świętego Giles’a.
— Stać! — krzyknął konduktor. — Niech mnie wszyscy djabli! Zapomniałem o pewnym panu, który chciał wysiąść na Doory-lane. — Proszę pana, pręciutko, — zwrócił się do Dumps’a, otwierając drzwi i pomagając mu wysiąść z takim spokojem, jakgdyby wszystko było w porządku. Oburzenie Dumpsa wzięło górę nad jego cyniczną równowagą. — Drury-lane! — syknął głosem chłopca, którego po raz pierwszy kąpią w zimnej wodzie.
— Doory-lane? Czy tak? Trzecia ulica na prawo, proszę pana.
Dumps się pienił. Ścisnął w garści parasol i odszedł, postanawiając nie płacić za jazdę. Dziwnym trafem konduktor był wprost przeciwnego zdania i niewiadomo, czemby się to wszystko skończyło, gdyby woźnica nie umorzył kłótni w sposób zupełnie zadowalający.
— Hallo! — rzekła ta znakomita osobistość, stając na kozłach i opierając się ręką o dach omnibusu. — Hallo, Tom! Powiedz panu, że jeżeli czuje się obrażony, to możemy go zawieźć za darmo na Edgware-Road, a potem wysadzić na Doory-lane, kiedy będziemy wracali. Co szanowny pan na to?
Trudno było dłużej się opierać. Dumps zapłacił żądane sześć pensów i po upływie kwadransu maszerował po schodach domu przy Great Russel-street Nr. 14.
Wszystko mówiło o przygotowaniach podjętych celem przyjęcia „kilku — bardzo niewielu“ przyjaciół. Dwa tuziny nadliczbowych kieliszków i cztery tuziny szklanek do wina, nie grzeszących zbytnią przejrzystością i ozdobionych kłębkami słomy, przybyły przed chwilą i stały na tacy w korytarzu. W powietrzu unosiły się wonie muszkatołowej gałki, wina i migdałów. Z chodnika zdjęto pokrywę, a posążek Wenery na pierwszem pietrze wyglądał tak, jakgdyby bogini miłości wstydziła się olbrzymiego kandelabru, który jej wetknięto w rękę i który tworzył malowniczy kontrast z jej powłóczystą, okopconą szatą. Rozgorączkowana służąca wprowadziła Dumps’a do frontowego salonu umeblowanego ze smakiem i zastawionego od góry do dołu filigranowemi koszyczkami, bibułkowemi serwetami, rycerzami z porcelany, czerwonemi albumami o złoconych grzbietach; na stołach leżało kilka malutkich książeczek w tęczowych okładkach.
— Wuju kochany! — zawołał pan Kitterbell, — jak się masz! Pozwól — Janina — mój wuj. Widziałeś chyba Janinę już przedtem, wuju?
— Miałem tę przyjemność, — odparł „długi Dumps“ takim tonem i z takiem spojrzeniem, że należało wątpić, czy kiedykolwiek w życiu doznał jakiejś przyjemności.
— Drogi panie, — rzekła pani Kitterbell, pomagając sobie lekkiem chrząknięciem i rozjaśniając usta leniwym uśmiechem. — Ktokolwiek jest przyjacielem Karola, co dopiero krewny, znajdzie w naszym domu...
— Wiedziałem, że tak powiesz, najdroższa — przerwał jej Kitterbell, który, zdawało się, patrzał przez okno na drugą stronę ulicy, ale w rzeczywistości spoglądał okiem pełnem tkliwości na małżonkę. — Jestem ci niewypowiedzianie wdzięczny.
Ostatnim słowom towarzyszył uśmiech i uścisk ręki. W wujaszku Dumps’ie zakipiała żółć.
— Janko, powiedz niani, żeby przyszła tu z dzieckiem, — zwróciła się pani Kitterbell do służącej. Żona małego siostrzeńca była to wysoka, chuda kobieta o bardzo jasnych włosach i wyjątkowo białej twarzy — jedna z tych młodych niewiast, które, niewiadomo dlaczego, przywodzą na myśl zimną cielęcinę. Służąca wyszła i po chwili pojawiła się niania, trzymając na ręku malutkie zawiniątko, okryte błękitnym płaszczem z białem futrzanem bramowaniem. Było to dziecko.
— Patrz, wuju, — rzekł pan Kitterbell, podnosząc tę część płaszcza, która zakrywała twarz małego potworka. — Do kogo on jest podobny? — zapytał z triumfem.
— Niech pan rozsądzi, do kogo? — rzekła tonem wyzywającym pani Kitterbell, biorąc męża pod rękę i spoglądając w twarz Dumps’a z takiem zaciekawieniem, na jakie tylko było ją stać.
— Mój Boże, jaki on jest mały! — zawołał uprzejmy wujaszek, cofając się o kilka kroków z dobrze udanem zdziwieniem. — Potwornie mały chłopak!
— Myślisz tak, wuju? — zapytał nieszczęśliwy siostrzeniec, niepokojąc się zlekka. — Jest teraz olbrzymem w porównaniu z tem, czem był dawniej — prawda, nianiu?
— Kochane dziecko, — rzekła niania, tuląc do siebie wychowanka i omijając w ten sposób pytanie — nie żeby jakieś skrupuły nie pozwalały jej stwierdzić faktu, ale poprostu, nie mogła się wyrzec datku w wysokości połowy korony, jaki miała otrzymać od każdego z gości.
— No, tak, ale do kogo chłopiec jest podobny? — nalegał Kitterbell.
Dumps przyglądał się różowej masie mięsa, kombinując tymczasem, jakby tu dokuczyć młodocianym rodzicom.
— Doprawdy, porównając go z wami, nie widzę szczególnego podobieństwa, — odparł, dobrze wiedząc, jakiej odpowiedzi od niego oczekiwano.
— Nie sądzisz, że jest podobny do mnie? — zaryzykował siostrzeniec, przybierając minę znawcy.
— O, napewno nie! — odpowiedział Dumps z niedwuznacznym naciskiem. — Napewno nie! Ależ! Skąd!
— A do Janiny? — zapytał Kitterbell niemal szeptem.
— Nie, mój kochany, bynajmniej. Nie jestem oczywiście znawcą w tej materji; ale wydaje mi się, że chłopak raczej przypomina jedno z grających na trąbie czupiradeł jakie niekiedy można ujrzeć na płaskorzeźbie grobu! — Niańka nachyliła się nad dzieckiem, z trudem tamując wybuch śmiechu. Papa i mama mieli tak nieszczęśliwe miny jak ich przemiły wujaszek.
— Nie szkodzi! — pocieszał się ojciec, skrywając rozczarowanie. — Jak go poznasz lepiej, zmienisz zdanie. Zobaczysz go dzisiaj wieczór bez tego płaszcza.
— Dziękuję, — rzekł Dumps, czując się niezmiernie zaszczyconym.
— A teraz, moja droga, — zwrócił się Kitterbell do żony, — komu w drogę, temu czas. Wuju, w kościele będzie na nas czekać drugi ojciec chrzestny z chrzestną matką — państwo Wilson z przeciwka — przemili ludzie. Kochanie czyś ubrała się ciepło.
— Tak, kochanie.
— A możebyś włożyła jeszcze jeden szal? — nalegał czuły małżonek.
— Nie, słoneczko, — odparła czarująca mamusia, przyjmując ramię Dumps’a; towarzystwo wsiadło do karety, która miała je odwieźć do kościoła. Podczas jazdy Dumps bawił panią Kitterbell, rozwodząc się szeroko na temat niebezpieczeństwa wysypki, anginy, ospy, wyrzynania się zębów i całego szeregu innych nieszczęść, zagrażających dzieciom.
Obrzęd, (który trwał nie dłużej, niż pięć minut) przeszedł dość gładko. Ksiądz spieszył się na proszony obiad za miastem, poza tem miał odprawić jeszcze dwie msze, trzy ceremonje chrzciny i jeden pogrzeb w przeciągu godziny. Chrzestni ojcowie przeto i chrzestna matka złożyli ślub, że wyprą się djabła i jego wszystkich spraw — trwało to zaledwie kilka sekund — i jeżeli pominąć okoliczność, że Dumps o mało co nie upuścił dziecka do naczynia z wodą święconą, to trzeba przyznać, że ceremonja odbyła się w tempie prawdziwie nowoczesnem, z prawdziwie imponującą powagą. O drugiej po południu Dumps wrócił do banku, z sercem ciężkiem jak kamień młyński, i z bolesnem przeświadczeniem, że został oficjalnie zaproszony na wieczór.
Nadszedł wieczór — nadeszły także pantofle Dumps’a, czarne jedwabne pończochy i biały kołnierzyk, który kazał sobie przez chłopca przysłać ze swego mieszkania w Pentonville. Ubrał się w kantorze przyjaciela, a skoro pogoda się wyjaśniła, wyszedł pieszo, snując w głowie najczarniejsze myśli. Powoli minął Cheapride, Newgate-street, wszedł do Snow-hill’u, potem znów wspiął się na Holborn, a wyglądał podczas tego marszu tak ponuro, jak figurki, przedstawiające z naiwną przesadą wąsatą głowę wojownika. Na każdym kroku znajdował nowy pretekst do robienia nieszczęśliwego i do czarnych rozmyślań. Kiedy na rogu Halton-garden’u przechodził na drugą stronę, jakiś jegomość, widocznie nietrzeźwy, rzucił się na niego i zabiłby nieszczęśliwca, gdyby nie to, że dostał się w ręce przemiłego młodego człowieka, który dziwnym zbiegiem okoliczności znajdował się tuż przy nim. Wstrząśnienie to tak podziałało na nerwy Dumps’a (a także na ubranie), że z trudem zdołał utrzymać się na nogach. Dżentlmen wziął go pod rękę i z bezprzykładną uprzejmością odprowadził aż do Gospody Furnival’a. Dumps po raz pierwszy w życiu doznał uczucia wdzięczności. Kiedy się rozstawał z uprzejmym młodzieńcem, pożegnaniom i czułościom nie było końca.
— „Chociaż jeden przyzwoity człowiek,“ rozmyślał nasz mizantrop dążąc ku miejscu przeznaczenia.
„Rat-tat-ta-ra-ra-ra-ra-rat!“ — walił w drzwi Kitterbella stangret, występujący widocznie w roli lokaja któregoś z gości. W samej rzeczy — z karety wysiadła starsza pani w szerokiej salopie, starszy pan w niebieskiej marynarce i trzy dziewicze kopje starszej pani, odziane w bladą czerwień, obute w bladą czerwień.
— Widzę, że zbiera się duże towarzystwo, — westchnął nieszczęśliwy chrzestny ojciec, ocierając pot z czoła i opierając się o sztachety. Upłynęło dobre kilka minut, zanim biedak odważył się zapukać do drzwi, a gdy wreszcie zapukał, gracka postać zieleniarza z przeciwka (którego wynajęto za siedem szylingów i sześć pensów, aby lokajował, a którego eleganckie łydki same przez się warte były dwa razy tyle), lampa w korytarzu i Wenus na schodach w skojarzeniu z hałasem rozmów oraz dźwiękami dwóch harf i skrzypiec — wszystko to przekonało Dumps’a, że jego przypuszczenia nie były bezpodstawne.
— Jak się masz? — przywitał Kitterbell, jeszcze bardziej rozgorączkowany niż zazwyczaj, wyskakując z saloniku z grajcarkiem w ręce, w spodniach utytłanych trocinami, które wyglądały, jak odwrócone przecinki.
— Mój Boże! — zawołał Dumps, wchodząc do wspomnianego saloniku, aby włożyć pantofle, które przyniósł ze sobą w kieszeni. — Ilu gości masz zamiar dzisiaj przyjąć? — Pytanie to wywołał przerażający widok siedmiu właśnie wyciągniętych korków i tej samej ilości karafek.
— O, nie więcej niż trzydziestu pięciu. Dywan przenieśliśmy, do saloniku od tyłu, a pianino i stoły do kart stoją we frontowym salonie. Janina postanowiła, że lepiej będzie, jeżeli goście znajdą się w większem pomieszczeniu, ponieważ mają być toasty, mowy i inne uroczyste rzeczy. Ale wuju! Co ci się stało? — wykrzyknął nagle siostrzeniec widząc, że Dumps stoi w jednym bucie i przeszukuje kieszenie swego ubrania, krzywiąc twarz w sposób przerażający. — Zgubiłeś coś? Co? Notes?
— Nie, — odparł Dumps, nurzając ręce to w jednej, to w drugiej kieszeni i mówiąc głosem Desdemony, której Otello zakneblował usta poduszką.
— Pudełko do kart? Tabakierkę? Klucz do mieszkania? — siostrzeniec piętrzył pytanie na pytanie z szybkością błyskawicy.
— Nie! Nie! — krzyknął Dumps, nie przestając nurzać rąk w kieszeniach.
— Czy — czy — nie dzbanek, o którym mówiłeś dziś rano?
— Tak, dzbanek! — odpowiedział Dumps, osuwając się w krzesło.
— Jakżeś mógł coś podobnego zrobić? — spytał Kitterbell z wyrzutem. Pewien jesteś, że wziąłeś go z domu?
— Tak! Tak! Aha już wiem! — Przez głowę przeszła mu okropna myśl. — Co ze mnie za nieszczęsny pies — urodziłem się na męczarnie. Wiem wiem: to ten uprzejmy młodzieniec, ten młody dżentlmen!
— Pan Dumps, — zaanonsował zieleniarz w pół godziny potem, wprowadzając do salonu chrzestnego ojca, który tymczasem zdążył już ochłonąć. — Pan Dumps! — wszystkie oczy zwróciły się ku drzwiom. Wszedł Dumps, czując się tak bardzo w swoim żywiole, jak powiedzmy — łosoś, spacerujący po wysypanej żwirem szosie.
— Wuju! — odezwał się Kitterbell, przedstawiwszy Dumpsa dziesięciu wybranym przyjaciołom. — Pozwól, że zaprowadzę cię na drugą stronę pokoju i zapoznam z panem Dantonem. Co to za człowiek! Zobaczysz — spodoba ci się. — Nieszczęśnik tak był posłuszny, jak tresowany niedźwiedź.
Pan Danton był młodzieńcem w wieku może dwudziestu pięciu lat. Rozporządzał bardzo niewielkim zasobem inteligencji i ogromną dozą bezczelności. Cieszył się wielkiem powodzeniem, zwłaszcza u panienek od lat szesnastu do dwudziestu-sześciu włącznie. Cudownie udawał rożek francuski, śpiewał dowcipne piosenki bezkonkurencyjnie, i miał imponujący dar prawienia miłych impeitynencyj swym olśnionym wielbicielkom. Zdobył, niewiadomo dlaczego, opinję dowcipnego człowieka, to też dość mu było otworzyć usta, a całe towarzystwo konało ze śmiechu.
Zapoznano ich. Pan Danton skłonił się, gniotąc jednocześnie w rękach chusteczkę jednej z obecnych pań. Na wszystkich ustach pojawił się uśmiech.
— Gorąco, — zauważył Dumps, czując, że trzeba koniecznie coś powiedzieć.
— Tak. Wczoraj było cieplej, — odpowiedział prześwietny Danton. Ogólna wesołość.
— Mam zaszczyt złożyć panu powinszowania z okazji pierwszego pańskiego występu w roli ojca, — ciągnął dalej, zwracając się do Dumps’a — to jest chrzestnego ojca, chciałem powiedzieć. — Młode panie wiły się w torsjach śmiechu, panowie konali w ekstazie radości.
Szmer podziwu przeszedł po sali, zwiastując przybycie niani z dzieckiem i kładąc kres rozmowie.
Młode panny rzuciły się do środka jedną wzburzoną falą. (Dziewczęta tak lubią dzieci, kiedy znajdują się w towarzystwie mężczyzn).
— Jaki on śliczny! — rzekła jedna.
— Jaki słodki! — zawołała druga głosem ściszonym ze wzruszenia.
— Cudowny! — dodała trzecia.
— Jakie różowiutkie rączęta! — powiedziała czwarta, podnosząc rękę dziecka, która przypominała pod każdym względem łapkę oskubanego kurczęcia.
— Widział pan kiedyś coś podobnego! — rzekła mała wykryzowana kokietka, podobna do francuskiej litografji, zwracając się do pana w trzech kamizelkach.
— Pierwszy raz w życiu, — odparł adorator, podciągając kołnierz.
— Nianiu, pozwól mi go wziąć na ręce! — błagała inna młoda panna. — Kochanie.
— Nianiu, czy on otwiera oczy? — zapytała przyjaciółka tamtej, udając najzupełniejszą niewinność. Jednem słowem, wszystkie panny chóralnie obwołały chłopca aniołem, a mężatki oświadczyły, że jest najpiękniejszem dzieckiem, jakie znają — oprócz ich własnych dzieci, rzecz jasna.
Zawirowały ogniste kadryle. Powszechnym plebiscytem uznano, że pan Danton przeszedł tego dnia samego siebie. Kilka młodych i pięknych dam oczarowało towarzystwo i zdobyło tłumy wielbicieli śpiewając. „To byłaś ty“, „Widziałem cię w sklepie manufaktury“ — i inne równie sentymentalne i niemniej interesujące ballady. „Młodzież wniosła do naszego domu wiele życia i świeżości“, twierdziła pani Kitterbell. Dziewczęta nie traciły okazji; wieczór zapowiadał się znakomicie. I przeszedłby znakomicie, gdyby nie Dumps. Jego nie radowała radość rozbrykanych młodzieńców i wesołość rozkokietowanych panien. On nie brał udziału w zabawie. On myślał. Rozważał. Planował. Już rozkoszował się przedsmakami triumfu, już widział w wyobraźni efekt piorunowego koncertu — miał to być zresztą zwyczajny żart w jego ulubionym stylu. Tak był szczęśliwy, że aż roztargniony: grał w wista i przegrywał za każdym razem. Zdaniem pana Dantona, nie należało się dziwić, że przegrywał, gdyż, nie będąc muzykiem, nie umiał wygrać złamanej nuty na złamanym klawikordzie: towarzystwo ze śmiechu dostało konwulsyj. Dumps odpowiedział lepszym żartem, a na niczyich ustach nie pojawił się nawet cień uśmiechu — z wyjątkiem jednego chyba gospodarza, który poczytywał śmiech za swój obowiązek i śmiał się, śmiał, aż mu twarz poczerniała, aż mu krtań zachrypła. Jedno tylko można było zarzucić — muzyka grała daleko nie tak ogniście, jak się spodziewano. Przyczyna tego wkrótce wyszła najaw; albowiem pewien przytomny na zgromadzeniu pan, który przyjechał po południu z Gravesend, oświadczył, że ciż sami muzycy znajdowali się przez cały ten dzień na pokładzie parowca i grali niemal bez przerwy całą drogę do Gravesend i zpowrotem.
Kolacja przewyższyła najszczytniejsze marzenia. Na stole wznosiły się cztery potężne zamki z owsianego cukru; musiały niegdyś przedstawiać widok nadzwyczaj malowniczy, wszelako przed oczami gości ukryły zazdrośnie swe majestatyczne kontury, roztapiając się przed czasem. Był także zbiornik wody sodowej, zaopatrzony niezmiernie pomysłowym mechanizmem: tylko że zamiast nalewać wodę do szklanek, rozlewał ją na serwetę. Podano również drób, dziczyznę, ozór, trufle, słodycze, sałatę z homarów, gotowaną wołowinę — czego dusza zapragnie! Mały Kitterbell bezustannie wołał o czyste talerze, a talerze nie nadchodziły; wtedy panowie, którym rzeczone talerze były potrzebne, oświadczyli, że im wszystko jedno, że mogą wziąć talerze od swych sąsiadek, o ile te się nie pogniewają. Co słysząc, pani Kitterbell pochwaliła ich za rycerskość. Zieleniarz biegał, pchał się, pocił się, sapał, a podczas tego biegania i sapania przyszła mu do głowy myśl, że swoje siedem pensów i sześć szylingów zapracować musi ciężko. Młode panny nie jadły wiele, obawiając się, że to będzie wyglądało nieromantycznie, a mężatki zażerały się na całego, lękając się, że wyjdą głodne. Wypito dużo wina, ludzie śmieli się, rozmawiali — aż serce skakało z uciechy.
— Proszę o ciszę! — odezwał się z namaszczeniem pan Kitterbell, powstając z miejsca. — Moja droga (te słowa były przeznaczone dla żony, która siedziała na drugim końcu stołu), moja droga, zajmij się panią Maxwell, mamą i innemi zamężnemi paniami, a panowie zechcą skłonić panny, aby napełniły swe szklanki po brzegi!
— Panowie i Panie! — rzekł długi Dumps ponurym, pogrzebowym głosem, powstając z krzesła, jak duch w „Don Juanie“ — będziecie łaskawi napełnić szklanki. Chciałbym zaproponować toast.
Nastąpiła chwila martwej ciszy, wino pociekło do szklanek. Wszyscy przybrali poważne miny.
— Panowie i Panie, — powoli, złowieszczo mówił Dumps — wobec tego, że... — (tu pan Danton wyrzucił z krtani dwa donośne tony, francuskiego rożka. Nerwowy mówca drgnął, jak rażony prądem elektrycznym. Słuchacze konali ze śmiechu).
— Spokój! Spokój! — wołał mały Kitterbell, z trudem powstrzymując śmiech.
— Spokój! — powtórzyli panowie.
— Danton, ci-cho! — rzekł wyraziście jeden z przyjaciół chodzącego francuskiego rożka, dając mu znak z końca stołu.
— Panowie i Panie! — zaczął Dumps na nowo, odzyskując równowagę i nie tracąc formy, mówił bowiem płynnie i wprawnie. — Zgodnie ze zwyczajem, przyjętym, jak sądzę, powszechnie przy tego rodzaju uroczystościach, jako jeden z rodziców chrzestnych młodego Fryderyka Karola Williama Kitterbell — (tu głos mówcy zadrżał na wspomnienie dzbanka) — ośmielam się zabrać głos i zaproponować toast.
Nie potrzebuję chyba nadmieniać, że treścią toastu będzie zdrowie i szczęście młodego mężczyzny, w którego życiu zaszło właśnie pierwsze ważne wydarzenie, przez was, Panowie i Panie, w tej chwili uroczyście obchodzone (oklaski). Panowie i Panie! Nikt z nas nie przypuszcza, aby nasi gospodarze, nasi przyjaciele, którym wszyscy życzymy jak najlepiej, przeszli przez życie bez pewnych niepowodzeń, dotkliwych klęsk, srogich cierpień i niepowetowanych katastrof! — Tu obłudnik przerwał na chwilę i powoli wyciągnął z kieszeni długą, białą chustkę do nosa — kilka pań poszło za jego przykładem.
— Aby zwycięsko wyszli z tych prób, życzę im z całego serca, z głębi duszy, modlę się o to z ojcowską powagą, z macierzyńskiem zatroskaniem (tu wyraźnie dało się słyszeć łkanie babki nowochrzczeńca).
Panowie i Panie! Ufam i wierzę, że dziecię, którego chrzciny oto święcimy wspólnie, nie zostanie wydarte rodzicielskim ramionom przez przedwczesny zgon (na szczęście chusteczki były tuż pod ręką) i że jego młode i dziś jeszcze pozornie zdrowe ciałko nie uschnie pod tchnieniem przewlekłej choroby. (Tu Dumps spojrzał dokoła z sardonicznym uśmiechem, gdyż w gronie mężatek zapanowało wielkie poruszenie). Wszyscy Państwo pragniecie niewątpliwie razem ze mną, aby chłopiec żył szczęśliwie, aby wyrósł na dzielnego człowieka, na pociechę rodzicom i błogosławieństwo. (— Słuchajcie! Słuchajcie! — zabrzmiał wzruszony głos pana Kitterbell). Jeżeli jednak nie stanie się zadość naszym życzeniom — jeżeli dziecko zapomni kiedyś o obowiązku wobec ojca i matki — jeżeli nieszczęśni rodzice nie umrą, zanim boleśnie przyjdzie im doświadczyć zabójczej prawdy tych rozdzierających słów posępnego tragika, nieboszczyka Szekspira, że „okropniejszem od węża ukąszeń niewdzięczność niewdzięcznego dziecka jest przekleństwem...“
Tu pani Kitterbell w towarzystwie całego szeregu innych pań wybiegła z pokoju, ocierając oczy chusteczką, a na korytarzu dostała gwałtownego ataku histerji. Mąż wytrwał mężnie na stanowisku, ale miał wielką chęć podążyć za swą połowicą. Efekt się udał, Dumps zyskał ogólną sympatję, podziw, poklask. Bo ludzie w gruncie rzeczy lubią sentyment.
Nie trzeba chyba dodawać, że to wydarzenie zmąciło bezpowrotnie harmonję wieczoru. Ocet, zimna woda i krople rzeźwiące cieszyły się obecnie takiem powodzeniem, jakie miały przedtem cukierki, herbatniki i poncz. Pani Kitterbell usunęła się natychmiast w cień swych apartamentów, muzyka umilkła, flirtu poniechano i towarzystwo zaczęło się rozchodzić. Dumps wyszedł już przedtem, w chwili, kiedy powstało zamieszanie i dążył do domu lekkim krokiem, z lekkiem, wesołem sercem. Jego gospodyni, która spała w sąsiednim pokoju, zaklinała się potem na wszystkie świętości, że słyszała, jak zamknąwszy drzwi na klucz, długo śmiał się swym szatańskim śmiechem. Pomimo wszystko oświadczenie to jest najzupełniej niewiarogodne. Żaden zdrowy na umyśle człowiek nie przypuści, aby pomiędzy długim Dumps’em a t. zw. śmiechem mógł istnieć jakikolwiek związek.
Od chwili, o której mowa, rodzina pana Kitterbella powiększyła się o pokaźną liczbę członków: obecnie liczy dwóch synów i córkę; a że w niedalekiej przyszłości spodziewa się nasz przyjaciel wzbogacić swe kwitnące potomstwo o jeszcze jednego Kitterbella, przeto znów troska się o chrzestnego ojca. Wszelako kandydat na tę godność musi uczynić zadość dwom warunkom. Po pierwsze, musi uroczyście zaprzysiąc, że po kolacji nie wypowie mowy; po drugie, nie wolno mu pod żadnym pozorem utrzymywać stosunków, ani być złączonym węzłami pokrewieństwa z „najnieszczęśliwszym człowiekiem pod słońcem“, Imć Nikodemem Dumpsem.

(Z cyklu „Tales“)


CZTERY SIOSTRY.

Cztery panny Willis mieszkają w naszej parafji od trzynastu lat. Z żalem wypada stwierdzić, że stare i mądre przysłowie „Czas nie czeka na człowieka“ stosuje się również do pięknej połowy ludzkości. I, doprawdy, chętniebyśmy zataili fakt, że już trzynaście lat temu panny Willis miały t. zw. „wiosnę życia“ daleko za sobą. Wszelako powinnością naszą — powinnością uczciwego kronikarza parafji — jest nie wzdrygać się przed żadną, choćby najokropniejszą rzeczywistością, stwierdzamy przeto, że trzynaście lat temu wszystkie autorytety w sprawach matrymonjalnych spoglądały na najmłodszą pannę Willis okiem bardzo krytycznem, co się zaś tyczy najstarszej, to trudno było wogóle ulegać jakimkolwiek złudzeniom.
Jak więc wspomniałem, panny Willis wynajęły mieszkanie. Cały dom odświeżono, pomalowano i wytapetowano, wszystkie ściany wyfutrowano, marmury wyczyszczono, stare kraty usunięto i naprawiono piece. W ogrodzie, przylegającym do tyłu domu, zasadzono cztery drzewa, frontowy ogród wysypano żwirem, sprowadzono kilka garniturów eleganckich mebli, do okien dopasowano nowe żaluzje. Cieśle, zatrudnieni przy najrozmaitszych wstawkach, przestawkach, poprawkach, poinformowali w sekrecie kilka dziewcząt, służących w sąsiednich domach o niezwykłych przygotowaniach przedsięwziętych przez panny Willis, dziewczęta wygadały się przed swemi paniami, panie zwierzyły się przyjaciółkom i wkrótce po całej parafji gruchnęła wieść, że dom na Gordon-place Nr. 25 został wynajęty przez cztery dziewice, wobec których szach perski jest nędzarzem.
Pewnego dnia panny Willis wprowadziły się do nowego mieszkania na stałe. Natychmiast zjawiły się nieprzeliczone rzesze „odwiedzających“. Mieszkanie było szczytem wykwintu, podobnie zresztą, jak jego właścicielki. Wszystko tam było porządne, zimne, sztywne — tak sztywne jak właścicielki mieszkania. Każde krzesło stało na swojem raz na zawsze oznaczonem miejscu — podobnież nikomu nigdy nie udało się zastać panny Willis przy jakiemś wyjątkowem zajęciu, w jakiejś nieprzewidzianej pozie. Siedziały zawsze na tych samych miejscach, robiły zawsze to samo o tych samych godzinach. Najstarsza siostra wiązała na drutach, młodsza rysowała, dwie pozostałe siedziały przy pianinie i grały na cztery ręce. Można było przypuścić, że te istoty zrzekły się swych indywidualności na rzecz jakiejś tajemniczej umowy, jakiegoś sekretnego związku, że wszystkie cztery postanowiły razem przejść przez życie — a właściwie razem przezimować. Trzy chude Gracje w powłóczystych sukniach z dodatkiem jeszcze jednej chudej Gracji — trzy Parki, których liczba została powiększona o jedność — sjamskie bliźnięta, pomnożone przez dwa. Ilekroć najstarsza panna Willis dawała upust swemu temperamentowi, natychmiast rozdrażnienie obejmowało pozostałe siostry. Najstarsza panna Willis raczyła być w złym humorze lub mieć atak dewocji — w jednej chwili zły humor ogarniał wszystkie cztery lub wszystkie stawały się dewotkami. Cokolwiek czyniła najstarsza, czyniły również młodsze; cokolwiek czynił kto inny, ganiły. Tak więc żyły monotonnie, zachowując pomiędzy sobą podbiegunową, zaiste, harmonję a ilekroć wychodziły z domu, lub przyjmowały u siebie jakieś towarzystwo, skwapliwie wykorzystywały okazję, aby również sąsiadów owiać lodowym tchem.
Tak minęły trzy lata. W czwartym roku zaszło zjawisko niezwykłe, przez nikogo nieprzewidziane, nieprzeczuwane nawet. Panny Wilis poczęły zdradzać symptomy nadchodzącej wiosny, lody tajały pomalutku, aż pękły. Niemożliwe, niemożliwe! Jedna z czterech panien wychodzi zamąż?
Z jakiego końca świata, do stu piorunów, przybył kandydat na męża? Jakiemu obłędowi uległ? Albo przy pomocy jakiego rozumowania panny Willis zdołały sobie wyperswadować, że można poślubić jedną z nich, nie poślubiając reszty? Te wszystkie zagadnienia niech rozwiążą ludzie kompetentniejsi od nas. Stwierdzamy tylko fakt pewny i niezbity, że wizyty pana Robinsona (który siedział na państwowej posadzie, miał dobrą pensyjkę i do tego trochę nieruchomości) powtarzały się coraz częściej — że wspomniany pan Robinson ubiegał się o rękę panny Willis w sposób, wykluczający wszelkie wątpliwości — że sąsiedzi gotowi byli wyrzec się nieba, aby tylko móc się dowiedzieć, która z sióstr była tą szczęśliwą — i że kwestji bynajmniej nie uprościło ciemne acz majestatyczne oświadczenie najstarszej panny Willis: — Wstępujemy w związki małżeńskie z panem Robinsonem.
Wszystko to było dziwne — bardzo dziwne. Wobec braku wszelkich indywidualnych cech które mogłyby jedną z sióstr wyróżnić, jako najznośniejszą kandydatkę do owych „związków małżeńskich”, całą ulicę ogarnął poprostu szał niecierpliwości. Przy kartach, przy herbacie, wszędzie rozmowa toczyła się na ten sam temat. Stary jegomość, który ongiś wsławił się manją hodowania jedwabników, odważył się na wypowiedzenie opinji, że p. Robinson pochodzi ze Wschodu i że, zgodnie ze wschodnim obyczajem, zamierza poślubić całą rodzinę za jednym zamachem. Nie mogąc wybrnąć z sytuacji, sąsiedzi pokiwali poważnie głowami i oświadczyli, że sprawa jest w rzeczywistości niezmiernie powikłana. Ale wyrazili nadzieję, że wszystko się zakończy jak najpomyślniej; wprawdzie, jak dotychczas, można być usposobionym do dość pesymistycznych wniosków, jednakże uważają za rzecz wprost niehumanitarną takie wypowiadanie sądów, nieopartych na głębszych podstawach. Zresztą, panny Willis są już dostatecznie stare, aby wiedzieć, co czynią, a więc najlepiej nie wtykać dziobu do cudzego kurnika etc. etc.
Atoli pewnego pięknego poranku, trzy kwadranse na ósmą, dwa oszklone powozy zatrzymały się przed drzwiami panien Willis, gdzie już od dziesięciu minut czekał na nie w dorożce p. Robinson. Miał na sobie jasno-błękitną bluzę, grube płócienne spodnie, biały szalik, eleganckie pantofle i skórkowe rękawiczki. Jak się dowiadujemy z zeznań służącej z pod Nr. 23, która właśnie zamiatała schody, ruchy pana Robinsona zdradzały dość znaczne nerwowe podniecenie. Z tegoż źródła wiemy, że kucharka, która otworzyła drzwi, tkwiła w białym fartuchu nieprawdopodobnych rozmiarów, a na głowie miała kapelusz znacznie przyzwoitszy od czepka, do którego panny Willis zwykły ograniczać nazbyt ekscentryczne gusty swej służby.
Wieść o tem niezwykłem wydarzeniu z błyskawiczną szybkością rozeszła się po ulicy. Nie ulegało wątpliwości, że godzina decydująca wybiła. Sąsiedzi przyczaili się za żaluzjami i z zapartym oddechem czekali, co nastąpi.
Wreszcie drzwi domu stanęły otworem; otworzyły się również drzwiczki pierwszego powozu. Dwaj panowie i dwie damy — niewątpliwie przyjaciele rodziny. Drzwi się zatrzasnęły, powóz odjechał, nadjechał drugi.
Drzwi domu otwarto ponownie; zdenerwowanie sąsiadów dosięgło szczytu — p. Robinson i najstarsza panna Willis. — Tak przypuszczałam, — rzekła pani z pod Nr. 19. — Ktoby się mógł domyśleć! — zwierzyła się młoda panna z pod Nr. 15 młodej pannie z pod Nr. 17. — Co się dzieje na tym świecie!? — zawołała młoda panna z pod Nr. 17, zwracając się do młodej panny z pod Nr. 18. — Toż to doprawdy śmieszne! — wtrąciła się do rozmowy stara panna obarczona nieobliczalnem brzemieniem lat, a zamieszkała pod Nr. 16. Ale jakie pióro zdoła odmalować zdumienie całego Gordon-place’u, kiedy pan Robinson wprowadził wszystkie cztery panny Willis, jedną po drugiej, a potem sam wcisnął się w kącik powozu, który też wkrótce podążył w raźnem tempie za drugim powozem, ten zaś drugi powóz dążył w raźnem tempie w kierunku parafjalnego kościoła! Jaki pendzel odda zdziwienie i zmieszanie, jakie odmalowało się na twarzy księdza, kiedy wszystkie cztery panny Willis klękły przed ołtarzem i spokojnym, równym głosem powtórzyły słowa obrzędu — albo kto opisze zamieszanie, jakie powstało po wyjaśnieniu wywiązanych w ten sposób trudności — kiedy wszystkie cztery panny Willis dostały przy końcu ceremonji tak gwałtownego ataku histerji, że ściany świętego gmachu aż trzęsły się od ich chóralnego wycia.
Ponieważ cztery siostry wraz z panem Robinsonem w dalszym ciągu zamieszkiwały w tym samym domu i ponieważ owa wybranka losu, którakolwiek z sióstr nią była, nie ukazywała się oczom parafjan inaczej, jak tylko w towarzystwie trzech, pozostałych, nie sądzimy, aby sąsiedzi kiedykolwiek się dowiedzieli, kto był prawdziwą panią Robinson, gdyby nie przemiła okoliczność z rodzaju tych, które po wieczne czasy będą się wydarzały nawet w najprzyzwoitszych domach. Minęło dziewięć miesięcy i sąsiedzi, którym przez pewien czas się zdawało, że dojdą po nitce do kłębka, poczęli z większą pewnością dotykać intrygującego tematu i zastanawiać się nad dalszemi losami pani Robinson, w której odgadywali najmłodszą pannę Willis. To też codziennie o godzinie dziewiątej — dziesiątej rano można było widzieć służące, wbiegające na schody i zwracające się do służby panien Willis ze słowami: — Moja pani śle pozdrowienia i pragnie się dowiedzieć, jak się dzisiaj miewa pani Robinson? — Odpowiedź brzmiała niezmiennie: — Pani Robinson dziękuje serdecznie, jest w doskonałym humorze i czuje się jak najlepiej.
Pianina nie było więcej słychać, druty do wiązania pończoch oddawna nie były w robocie, rysunki leżały w zupełnem zaniedbaniu, natomiast krawiectwo i kapelusznictwo w zastosowaniu do najmniejszego modelu, jaki można sobie wyobrazić, stało się ulubioną rozrywką całej rodziny. Salon nie był więcej tak wykwintny, jak dawniej. Gdybyście tam zaszli w porannych godzinach, zauważylibyście na stole pod niedbale rzuconą gazetą dwa lub trzy charakterystyczne, małe czepeczki, niewiele co większe, niż gdyby były przeznaczone dla lalki średnich rozmiarów, ozdobione koronkową wypustką w kształcie podkowy; albo też białą szatę, niebardzo szeroką, za to nieproporcjonalnie długą, przechodzącą u góry w poduszkę, u dołu ozdobioną frendzlami. Ponadto podczas jednej z naszych wizyt ujrzeliśmy na stole długi biały powijak z niebieskiemi brzegami, którego przeznaczenia nie zdołaliśmy odgadnąć.
Następnie zastanowiła nas jeszcze jedna okoliczność.
Znacie pana Dawsona, felczera, tego, co to ma wystawę z kolorowych szyb, a za każdą szybą lampa? — Otóż odnieśliśmy wrażenie, że w ostatnich czasach stukano do drzwi tego pana Dawsona o porze bardzo spóźnionej. Oprócz tego stwierdziliśmy pewnego razu z przerażeniem, że o pół do trzeciej z rana przed domem państwa Robinson zatrzymał się pojazd, a z pojazdu wysiadła stara tłusta kobieta w płaszczu i szlafmycy, dźwigająca niewielki tobołek i wyglądająca tak, jakgdyby ją nagle zbudzono i sprowadzono tu dla jakiegoś mistyczego celu.
Nazajutrz, wyszedłszy na ulicę, ujrzeliśmy, że kołatka była owinięta w starą, białą skórkową rękawiczkę. Wobec czego poczęliśmy w całej naszej naiwności (żyliśmy jeszcze wtenczas w stanie kawalerskim) zastanawać się, co to wszystko znaczy, dopóki nie przerwał nam rozmyślań głos najstarszej panny Willis in propria persona, która na jedno ze zwykłych pytań odpowiedziała z godnością: — Moje najserdeczniejsze dzięki, pani Robinson czuje się doskonale, jak, zresztą, można się było spodziewać, a dziewczynka wygląda cudownie. — Tak więc nasza ciekawość i ciekawość naszych sąsiadów została zaspokojona. Ale — rzecz dziwna — dlaczego tak proste rozwiązanie sprawy nie przyszło nam do głowy wcześniej?



RZEKA.

— Lubisz pan wodę? — pyta was pewnego gorącego letniego dnia młody człowiek o ziemnowodnym wyglądzie. — Ogromnie, — brzmi zwykła odpowiedź, — A pan? — Nie mogę żyć bez niej, — powiada, a potem buduje potężną tyradę z samych przymiotników, których zadaniem jest wyrazić głębokie uwielbienie, jakie żywi ten osobnik dla prześwietnego żywiołu.
Bądźmy jednak szczerzy. Z całem uszanowaniem dla społeczeństwa w ogólności i klubów wioślarskich w szczególności, ośmielamy się przecież zauważyć, że najboleśniejsze wspomnienia, jakie chowa człowiek, próbujący szczęścia na Tamizie, łączą się z temi jego rozrywkami, w których brała udział woda. Kto słyszał kiedy o udanej wycieczce łodzią? Albo, aby nadać temu pytaniu zrozumialszą formę, kto kiedy taką wycieczkę widział? Sami uczestniczyliśmy w niezliczonych eskapadach tego typu i zapewniamy uroczyście, że nawet najbardziej dobrane towarzystwa, jakie kiedykolwiek puszczały się na nurty rzeki, nie umiały uniknąć nieszczęśliwych wypadków i to w ilości większej, niż zdrowy umysł zdoła pomieścić na przestrzeni ośmiu czy dziesięciu godzin.
Coś musiało być zawsze nie w porządku. Albo w koszyku z prowjantami na opakowaniu zjawiły się znaki, wskazujące, że wszystkie zapasy uległy zniszczeniu, albo niecierpliwie oczekiwana osoba nie raczyła się zjawić, lub też, na jej miejsce zjawiał się ktoś zupełnie niepożądany, albo znów dziecko — jedno, czasem więcej — wpadało do wody, albo dżentlmen, który podjął się sterować, przez całą drogę narażał życie swych towarzyszów na niebezpieczeństwo, albo panowie, którzy zgłosili się do wioseł, byli „nie w formie“ i wykonywali dość denerwujące ewolucje, to zanurzając wiosła do wody i nie umiejąc ich wyciągnąć, to znów szarpiąc niemi gwałtownie i nie zadając sobie trudu, aby pomyśleć, że przydałyby się tu także inne ruchy. W obu wypadkach pracowali z takiem natężeniem i z takim rozmachem, że głowami dotykali dna łódki i w sposób zaiste poniżający pokazywali „kibicom“ podeszwy swych eleganckich pantofli.
To prawda, że wybrzeża Tamizy w pobliżu Richmond, Twickenham i innych dalekich przystani, do których często się zmierza, lecz rzadko dociera — są bardzo piękne. Ale od „Czerwonego domu“ do „Mostu Czarnych Braci“ scena zmienia się, jak pod dotknięciem różdżki czarodziejskiej. Dom poprawy, to bezwątpienia, szlachetny budynek, a weseli młodzieńcy, którzy „balansują“ po tej części wybrzeża, mogą bardzo pięknie wyglądać w perspektywie, na tle wieczornego nieba. Ale zbliska!
Wyobraźcie sobie, że musicie przybić do brzegu i wracać pieszo do domu: panny, o ile takie znajdują się w towarzystwie, rumienią się po uszy i spoglądają uparcie w inną stronę, a zamężne panie chrząkają zlekka i wpatrują się w wodę. No, i jakie to robi wrażenie? Zwłaszcza jeżeli godzinę czy dwie godziny temu usiłowaliście nieznacznie trącać strunę sentymentu?
Jakkolwiek bolesne doświadczenie nauczyło nas sceptycyzmu wobec wyżej wyszczególnionych zjawisk, przecież bynajmniej nie jesteśmy ślepi na humorystyczną stronę obrazu, z której skorzystać może widz bezstronny i nie mający nic wspólnego z amatorami przejażdżek. Cóż zabawniejszego nad przystań starego Searle’a w ciepły niedzielny poranek? Sezon wycieczek do Richmond jest w pełnym rozkwicie i oto kilkanaście łodzi czeka na przybycie pasażerów, którzy obstalowali je uprzednio. Dwóch czy trzech ludzi w gigantycznych rozmiarów spodniach i w marynarskich koszulach przygotowuje je do jazdy, nie śpiesząc się przytem zbytnio. Schodzą na nadbrzeże, trzymając w ręku parę wioseł i poduszkę dla wioślarza — potem zawiązują rozmowę z „wilkiem morskim“, który, podobnie wszystkim wilkom wygląda, jakgdyby jedynem zajęciem jego było podpieranie ścian. Następnie idą do łódki i znów wracają, niosąc gumową linę i rozciągacz — potem, dla dodania sobie otuchy, wszczynają nową pogawędkę — wreszcie zanurzają ręce w swe bezdenne kieszenie i wyrażają wątpliwość, „czy sześciu panów zmieści się w łódce na cztery osoby.“ Jeden z nich jest jakgdyby starszym żołnierzem. Nogawice spodni troskliwie podwija do góry — zapewne, aby woda miała dostęp do ciała — przecież to jego żywioł! Jest to postać nadzwyczaj charakterystyczna i dzieli ze znakomitym, choć przedwcześnie zmarłym, połykaczem ostryg piękne imię „Dando“. Popatrzcie no, jak pragnąc na kilka minut odpocząć od trudów sadowi się niedbale na brzegu łodzi i czapą, która nawet w połowie nie jest tak kosmata, wachluje swą szeroką obrosłą pierś. Spójrzcie na jego piękne rudawe bokobrody i zwróćcie uwagę na ten zdrowy, — choć może nieco prostacki — humor, z jakim „zmywa głowę“ chłopcom do posługi i starszym podwładnym, albo umiejętnie „wycygania“ od eleganckiego pana kilka monet na szklankę dżynu, którego, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, wypija codzień tyle, ile sześciu ludzi zwyklejszego pokroju — i nic mu to nie szkodzi...
Ale sza! Towarzystwo nadchodzi i Dando porzuca stan bezczynności — lub raczej „stan zawieszenia“, a bierze się do roboty. Nadchodzą w kompletnych kostjumach żeglarskich, w krągło wyciętych granatowych żakietach, w koszulach w paski i w czapkach wszelkich kształtów i krojów, poczynając od aksamitnego beretu na modłę francuską, kończąc na lekkiem i wygodnem okryciu głowy, jakie na portrecie nosi Reverendissimus Dilworth — o czem wiedzą wszyscy, którzy uczyli się czytać ze starego elementarza.
Zbliża się chwila najzabawniejsza ze wszystkich zabawnych chwil, jakich może dostarczyć obserwacja niedzielnej grupki wycieczkowiczów. Widocznie każdy z członków naszego towarzystwa zdążył już pochwalić się przed współuczestnikami swą głęboką wiedzą w zakresie żeglarstwa. Widok wody momentalnie chłodzi ich odwagę, z miną ofiar zrzekają się zaszczytu i wyrażają chęć złożenia wiosła w czyjeś godniejsze ręce. Wreszcie po długiem krzątaniu się, przesiadaniu się, sprzeczaniu się — gdyż jeden pan nie umie wiosłować po prawej stronie, drugi po lewej, trzeci znów ani po prawej ani po lewej — wreszcie załoga siedzi na swych miejscach. — Od — bijaj! — krzyczy retman, tak zadowolony z siebie samego, jakgdyby sterował po zatoce Biskajskiej. Łódź posłusznie wykonywa pełny obrót i płynie w kierunku Westminsterskiego Mostu z takim szumem i z takim pluskiem, jaki słyszano chyba tylko wtedy, kiedy tonął „Royal George“. — Wiosło wtył, panie! — krzyczy Dando. — Wiosło wtył, hej, panie od końca! — Każdy wioślarz sądzi, że to o niego chodzi, wszyscy podają wiosła wtył, wtył także idzie łódka, sterem do przodu, i wraca tam, skąd wyszła.
— Wiosło wtył, panie od końca; wiosło wprzód panie od przodu — a mocno! Nie masz pan pary? — krzyczy Dando, któremu już schnie w gardle. — Wiosło wprzód, Tomek! — Nie masz pary? — powtarza jeden z wycieczkowiczów, zwracając się do swego towarzysza. — Tomek nie jest od przodu — wtrąca się drugi. — Właśnie, że tak! — woła trzeci; i nieszczęsny młody człowiek targa wiosłem, targa, mało mu nie pękną naczynia krwionośne, aż wreszcie dziób łodzi zwraca się w stronę mostu Vauxhall-bridge.
— Teraz dobrze. Wszyscy do wioseł — a żwawo! — woła Dando, a półgłosem mówi do swego towarzysza: — Niech mnie jaśni djabli, jeżeli kiedy widziałem taką paczkę durniów!
Łódka buja lekko po fali linją zygzakowatą, ponieważ każde z sześciu wioseł zanurza się w wodę w innej chwili. Przystań znów jest pusta — nadejdzie nowe towarzystwo.
Przyzwoite regaty wioślarskie na Tamizie przedstawiają się także niezmiernie żywo i zajmująco. Woda usiana jest łodziami wszystkich kształtów, kalibrów i gatunków. Miejsca na barkach do przewożenia węgla, które stoją tu i ówdzie na kotwicy, przeznaczone są dla tłumu widzów, łódki z kramikami piwa i tytoniu uwijają się swobodnie dokoła tych olbrzymów. Mężczyźni, kobiety i dzieci czekają na chwilę startu z zapartym oddechem. Sześcio- i ośmiowiosłowe kutry mkną wdół i wgórę rzeki, aby podczas wyścigu nie stracić z oka swych kandydatów. Grzmiące, huczące orkiestry dodają tej ożywionej scenie jeszcze więcej życia: gdyż uroku jej nic nie zdołałoby powiększyć. Grupki flisaków, rybaków i wioślarzy zasiadają gdzie niegdzie na schodach, roztrząsając fachowo złe i dobre strony współzawodników. A łódka, która stanowi nagrodę konkursu, płynie wzdłuż brzegów, popychana dwoma wiosłami, budząc powszechne zainteresowanie.
Wszystkie zegary biją drugą, wszystkie głowy zwracają się z niepokojem w stronę mostu, pod którym mają przepłynąć współzawodnicy; — pół do trzeciej — ludzie są zmęczeni oczekiwaniem, naprężenie zaczyna słabnąć, gdy nagle — słychać armatni strzał i stłumione oddaleniem „hurra!“ obu wybrzeży — ludzie wspinają się na końce palców, wyciągają szyje — wrzask coraz bliższy — łodzie, które do tej pory czekały przy moście, odrywają się i płyną raźnie wgórę rzeki — wreszcie pod łukiem mostu przepływa w pełnym pędzie statek, natłoczony pasażerami, którzy ogłuszającemi wiwatami pozdrawiają niewidzialne, jak dotychczas, łodzie pretendentów do nagrody.
— To oni! To oni! — brzmi ogólny okrzyk — i ukazuje się pierwsza łódka; jej załoga składa się z 2 młodych sportowców w kąpielowych spodenkach, którzy natężają wszystkie siły, aby nie stracić osiągniętej przewagi. Tuż za tą łodzią pędzą cztery inne — odległości pomiędzy niemi są minimalne. Ciekawość publiczności dochodzi zenitu, wrzaski sięgają nieba. — Naprzód, Różowy! — Mocniej, Czerwony! — Niech żyje Wicek! — Brawo, Jurek! — Prędzej, Tomek! prędzej — prędzej — pchnij no swego towarzysza, żeby się ruszał trochę raźniej! — Zakład o dziewięć funtów, że Żółty weźmie. — etc. etc.
Ze wszystkich szynków i karczem słychać wiwatowe strzały — na dachach chorągwie, godła, a zwycięzcy — spoceni, zziajani — dobiegają mety, pośród plusków i oklasków, okrzyków, zamieszania: kto tego nigdy nie widział, niechaj nawet nie usiłuje wytworem fantazji zastąpić tego obrazu, tak pełnego życia, werwy i kolorów.
Jednem z najzabawniejszych miejsc, jakie znamy, jest niewątpliwie przystań parowców towarzystwa „London Bridge“, albo „Doki Świętej Katarzyny“; zwłaszcza podczas upalnego niedzielnego poranka, kiedy to statki do Gravesend i do Margate przepełnione bywają po brzegi. A ponieważ przed chwilą poczyniliśmy wspólnie pewne obserwacje na brzegu rzeki powyżej mostu, przeto ufamy, że czytelnicy zechcą towarzyszyć nam także na pokład statku, idącego do Gravesend.
Przy wejściu na przystań zatrzymują się kocze, jeden po drugim. Nic śmieszniejszego od przerażonych i zdumionych min pasażerów, którzy oddają swe osoby i swe pakunki w ręce tragarzy; ci, oczywiście, proszeni czy nieproszeni, chwytają wszystkie bagaże za jednym zamachem i uciekają z niemi, Bóg wie dokąd. Statek do Margate stoi na kotwicy równolegle do nadbrzeża, a parowiec do Gravesend (który odchodzi pierwszy) stoi na kotwicy równolegle do statku odpływającego do Margate. A ponieważ pomiędzy temi statkami wznosi się zaimprowizowany dla wygody podróżnych mostek z desek, przeto zamieszanie nie jest wcale mniejsze, niż być powinno.
— Gravesend? — pyta pucołowaty ojciec pucołowatej rodziny, która pośpiesza tuż za nim pod opieką matki i służącej, przyczem zachodzi niemałe ryzyko, że jakie dwie, trzy sztuki zgubią się gdzieś w tłoku. — Czy to do Gravesend? — Dalej, proszę pana — odpowiada ktoś z załogi — drugi statek!
Pucołowaty ojciec nie pojmuje znaczenia tych słów, pucołowata matka nie wie, co się dzieje dokoła, bo trapią ją zwykłe troski macierzyńskie, zatem cała rodzina sadowi się na statku, idącym do Margate. Pucołowaty ojciec winszuje sobie, że znalazł tak wygodne miejsca, następnie wspina się na górę, aby sprawdzić, czy bagaż jest na dachu, przypomina sobie bowiem, że wręczył komuś jakieś paczki, każąc je zanieść, sam nie pamięta, dokąd. Nie znajduje tam wszakże bagażu, któryby pod jakimś względem — z kształtu, czy z barwy — przypominał jego ruchomości. A więc pucołowaty ojciec wzywa wielkim głosem urzędnika i wyłuszcza mu sprawę w obecności innego ojca innej rodziny — małego człowieczka, chudego jak szczapa — który w zupełności się z nim (z pucołowatym ojcem) zgadza i podobnie jak on (jak pucołowaty ojciec) sądzi, że już dobry czas, aby położyć koniec tym towarzystwom komunikacji wodnej, i ponieważ Specjalne Rozporządzenie dla Regulacji Stosunków Międzykorporacyjnych nie zdołało tego uskutecznić, przeto trzeba będzie obrać inną drogę. Bo przecież nie można w ten sposób narażać ludzi na utratę majątku. Bo przecież to są nadużycia. A jeżeli pucołowaty ojciec nie otrzyma natychmiast bagażu zpowrotem, to on (ojciec chudy jak szczapa) postara się, aby cała sprawa dostała się do gazet, gdyż publiczność nie może i nie chce padać ofiarą tych krwiożerczych monopolów.
Na to urzędnik odpowiada, że „Towarzystwo Doków Świętej Katarzyny“ odkąd jest „Towarzystwem Doków Świętej Katarzyny“, roztacza stale najtkliwszą opiekę nad życiem i mieniem pasażerów. Inna rzecz, gdyby to się zdarzyło w „Towarzystwie London Bridge“. W tym wypadku wcaleby się nie dziwił, wiedząc, że moralność tego towarzystwa mocno szwankuje i z wielu względów nie zasługuje na zaufanie obywateli. Że jednak chodzi o to, a nie o tamto towarzystwo, przeto ma niezbitą pewność, że zaszło poprostu zwyczajne nieporozumienie — i gotów jest uroczyście zaprzysiąc przed sądem, względnie przed funkcjonariuszem policji, że szanowny pan (pucołowaty ojciec) znajdzie swój bagaż zanim dojedzie do Margate.
W tem miejscu nieszczęśliwy amator wycieczki do Gravesend posądza urzędnika o strojenie kpin i z dumą odpowiada, że, jak dotychczas, nie ma najmniejszego zamiaru jechać do Margate, a na bagażu był napis dwucalowemi literami „Pasażer do Gravesend“.
Wtedy urzędnik, zorjentowawszy się w sytuacji, wyjaśnia nieporozumienie i pucołowata matka z pucołowatemi dziećmi i służącą pędzi w najszybszem tempie, na jakie ją stać, na pokład statku, idącego do Gravesend. Zjawiają się tam akurat w porę, aby się przekonać, że bagaż jest wprawdzie na miejscu, zato miejsc ani śladu. Następnie dzwonek, sygnalizujący odjazd, zaczyna dzwonić z godną podziwu zapamiętałością: ludzie zaś wykonywują do taktu rozmaite ruchy, jedni usiłując się dostać na statek, inni, pragnąc się z niego wydostać, póki jeszcze nie jest za późno. Dzwonek milknie. Parowiec rusza. Tych, którzy na pokładzie żegnali się z odjeżdżającymi przyjaciółmi, wyrzuca się na ląd wbrew ich woli; tych zaś, którzy na lądzie żegnali się z przyjaciółmi pozostającymi, nikt nie zmusza do powrotu na pokład, dochodzą więc do spóźnionego trochę wniosku, że byli nazbyt serdeczni.
Stali pasażerowie, posiadający bilety sezonowe, schodzą nadół na śniadanie, kto kupił gazetę, zabiera się do czytania; a kto nigdy jeszcze nie jechał statkiem, ten dochodzi do wniosku, że parowce i rzeka, to są wszystko rzeczy bardzo piękne, ale zdaleka.
Kiedy zbliżamy się do Blackwall i zaczynamy płynąć trochę prędzej, humor pasażerów poprawia się proporcjonalnie do tempa jazdy. Starsze kobiety, które mają ze sobą wielkie trzcinowe ręczne koszyki, zabierają się z całą powagą do miażdżenia na własną rękę i szczękę, oraz do rozdzielania pomiędzy rodzinę ciężkich sandwiczów; równocześnie krąży szklanka, która raz po raz napełnia się winem z płaskiej butelki, przypominającej kształtem gumowe termosy do ogrzewania brzucha. Nastrój, oczywiście, świetny. Starsza pani podaje szklankę najpierw panu w czapce z daszkiem, który gra na harfie — ma to być z jednej strony podziękowanie za ukończone już produkcje, z drugiej strony zachęta do nowego numeru: — Szanowny pan może zechce zagrać Dumbledumb-deary, to mały Stefanek zatańczy.
Natychmiast Stefanek, który jest smagłym niezgrabnym chłopcem i ma na nogach czerwone wełniane skarpetki, wykonywa na pokładzie kilka nieokreślonych skoków, ku niezmiernej uciesze rodzinnego kółka.
Podlotki, które oczywiście, mają ze sobą pierwszy tom najmodniejszej powieści, stają się nagle sentymentalne i rozwodzą się przed panem Brown lub młodym panem O’Brien na temat przejrzystości błękitu i przeźroczości wody; na co pan Brown, O’Brien, czy jak go tam, odpowiada cichym głosem, że już od dłuższego czasu pozostaje nieczuły na uroki natury — wobec tego, że wszystkie jego myśli i pragnienia ześrodkowały się na jednym przedmiocie — co słysząc, młoda panna podnosi oczy, udaje zdziwienie, a gdy jej się to udać nie chce, spuszcza oczy ku ziemi; następnie przewraca kartkę w książce, a czyni to z wielką trudnością i bardzo powoli, umożliwiając w ten sposób towarzyszowi długi uścisk dłoni.
Lunety, sandwicze i szklanki z brandy-and-water (niestety, zimną) cieszą się wielkiem powodzeniem. Ci zaś, którzy, nie odznaczając się wielką śmiałością, poprzestają na obserwowaniu kabiny mechanika, znajdują wreszcie ku wielkiemu swemu zadowoleniu temat do rozmowy — i to niewyczerpany temat: rozmawiają o Parze.
— Cudowna rzecz ta para, proszę pana szanownego. — Ach! (głębokie westchnienie) istotnie, istotnie, proszę szanownego pana. — Wielka potęga, proszę pana szanownego. — Kolosalna — kolosalna, proszę szanownego pana! — I czego to parą zrobić nie można, proszę pana szanownego! — Ach! (powtórne westchnienie, głębokością swą odpowiadające głębokości tematu, i ruch głowy, zdradzający znawcę) ma pan zupełną rację! — Podobno jeszcze w powijakach, tak przynajmniej powiadają ludzie fachowi. — Te i tym podobne uwagi stanowią preludjum do dłuższej pogawędki, która trwa aż do końca jazdy i może nawet stać się podwaliną trwałej przyjaźni pomiędzy kilkoma panami, którzy mają rodziny w Gravesend, sezonowe bilety w portfelach i jedzą codziennie obiad na pokładzie.

(Z cyklu „Scenes“)


SZKOŁA TAŃCA.

Ze wszystkich szkół tańca, jakie kiedykolwiek oglądały światło dnia, żadna chyba nie cieszyła się tak wielką popularnością w obrębie swej dzielnicy, jak szkoła Signor Billsmethi’ego. Nie mieściła się ani w Wiosennych Ogrodach, ani na Newman-street, ani na Berners-street, ani Gower-street, ani Charlotte-street, ani na Percy-street, ani na żadnej innej z niezliczonych „streets“, które są odwiecznem siedliskiem robotników, aptekarzy i drobnych hotelarzy; wogóle nie leżała na Zachodnich Krańcach — zbliżała się raczej do wschodniej części Londynu, — sąsiadowała z ludną i ciekawą okolicą karczmy Gray’a. Nie była to arystokratyczna szkoła tańca — cztery szylingi i sześć pensów za kwartał, to stanowczo bardzo niewiele. Towarzystwo dobierano starannie, ograniczając liczbę uczniów do siedemdziesięciu pięciu i pobierając kwartalną opłatę zgóry. Były lekcje ogólne i prywatne — była sala balowa, był mały salonik. Rodzina Signor Billsmethi’ego liczyła się razem z salonem, jako umeblowanie, i przyczyniała się arcy — dzielnie do podniesienia opłaty za ten lokal. A więc uczeń miał salon Signor Billsmethi’ego, aby tańczyć w nim, i rodzinę Signor Billsmethi’ego, aby tańczyć z nią. A kiedy już dostatecznie otrzaskał się ze sztuką tańca w salonie, awansował do sali balowej. Taką była postać szkoły Signor Billsmethi’ego, kiedy pan August Cooper, zamieszkały przy Fetter-lane, po raz pierwszy zauważył żywą reklamę, posuwającą się powoli wzdłuż Helborn-hillu, a zawiadamiającą, że niejaki Signor Billsmethi, przełożony szkoły tańca, zamierza otworzyć sezon wielkim balem.
Wspomniany pan August Cooper należał do znakomitego cechu mydlarzy — był w kwiecie lat, miał małą pensyjkę, małą izdebkę i małą matkę, która rządziła swym mężem i jego interesami, póki żył, i poczęła z kolei rządzić swym synem i jego interesami, gdy umarł. Podczas dni powszednich musiał siedzieć biedny August w komorze obok sklepu, a w niedzielę ślęczeć w kaplicy Bethel, w małem sosnowem pudle bez pokrywki, zwanem przez grzeczność „lożą“. To też wiedział o świecie tyle, co siedmioletnie dziecko, gdy tymczasem Young White, czeladnik gazomontera z przeciwka, młodszy od Augusta o całe trzy lata, hulał sobie, jak młody bóg — chodził do teatru — bywał na wieczorkach — ostrygi łykał całemi baryłkami — wódkę chlał całemi galonami — po nocach nie bywało go w domu, a nazajutrz przychodził trzeźwy i spokojny, jakgdyby nic. A więc pan August Cooper powziął postanowienie, że raz wreszcie skończy z tem niemowlęctwem, i tego samego dnia wyjawił matce gotowość oddania się w szpony wszystkim djabłom, o ile natychmiast nie znajdzie się w posiadaniu klucza od bramy. Potem puścił się luzem po Hollborn-hill’u, rozmyślając na temat swej przyszłości i kombinując, jakby tu się dostać do jakiegoś eleganckiego towarzystwa. Wtedy właśnie padł jego wzrok na ogłoszenie Signor Billsmethi’ego, które mu dziwnie przypadło do smaku, pozwalało bowiem dobrać sobie za jednym zamachem kółko wesołych towarzyszy z pośród siedemdziesięciu pięciu uczniów, a równocześnie wyćwiczyć się w oberku gwoli własnemu zadowoleniu i ku wielkiej radości przyjaciół. Stanął więc przed afiszem — był to żywy sandwicz: chłopiec ściśnięty dwiema deskami — i zaopatrzywszy się w kartkę z adresem Signora, skierował się natychmiast do jego domu — przyczem maszerował z zawrotną szybkością, w obawie, aby przed jego przyjściem lista nie została zamknięta i liczba siedemdziesięciu pięciu uczniów dokompletowana.
Signor był w domu i — co za niespodzianka! — okazał się Anglikiem! Jaki elegancki — i jaki uprzejmy! Lista nie była zamknięta, ale dziwnym zbiegiem okoliczności, pozostało tylko jedno miejsce, a i to zostałoby wypełnione przed połową godziny, tylko, że Signor Bilsmethi nie był zadowolony z kandydatki, i obawiając się, że nie należy do śmietanki towarzystwa, nie zechciał jej przyjąć.
— I bardzo się cieszę, że jej nie przyjąłem. Zapewniam pana, panie Cooper — nie mówię tego w formie pochlebstwa, gdyż wiem, że Pan dla pochlebstw jest niedosiężony — zapewniam Pana, że czuję się szczęśliwym, mogąc włączyć do kompletu dżentlmena o pańskim wyglądzie i pańskich manierach.
— Cieszę się z tego również — odparł August.
— To też spodziewam się, że wkrótce zawrzemy bliższą znajomość.
— Podobnież ja, — odpowiedział August.
W tej samej chwili drzwi się otworzyły i weszła młoda, przystojna panna. Włosy miała krótkie, spierścienione, kostki nóg owiązane sznurowadłem od pantofli — na wzór antycznych sandałów.
— Nie uciekaj, kochanie — rzekł Signor Billsmethi, — albowiem panna weszła nie wiedząc nic o obecności pana Coopera i teraz, zawstydzona, próbowała umknąć. — Nie uciekaj, pozwól, że cię przedstawię — pan Cooper z Fetter-lane — moja córka, panna Billsmethi, która, spodziewam się, będzie miała zaszczyt przetańczyć z Panem niejednego kadryla, niejednego menueta, gawota, kontredansa, fandango, oberka i farinagolkadżingo. Ona zna wszystkie te tańce — a i Pan będzie je znał, zanim się Pan postarzeje o jeden kwartał.
Tu Signor Billsmethi poklepał pana Augusta Coopera po plecach tak przyjaźnie, jakgdyby się znali przynajmniej dziesięć lat, a pan Cooper skłonił się przed panną, a panna dygnęła przed panem Cooperem, a Signor Billsmethi orzekł, że tworzą razem najpiękniejszą parę pod słońcem. Wtedy panna krzyknęła „Tatusiu!“ i zaczerwieniła się tak mocno, jak sam pan Cooper, — możnaby pomyśleć, że stoją pod czerwoną lampą w oknie apteki. Zanim pan Cooper opuścił lokal, postanowiono, że tego jeszcze wieczoru zjawi się w familijnem kółku państwa Billsmethi — tylko bez ceremonij! — i nauczy się tanecznych pas, aby nie tracić czasu i wziąć udział w zbliżającym się balu.
Doskonale. Pan August Cooper udał się do najtańszego szewca w całem Holborn, u którego można było dostać eleganckie półbuty za siedem szylingów sześć pensów, a przyzwoite buty na codzień zupełnie za bezcen. August kupił parę djabelne szykownych półbutów ze szpicami i zadziwił w nich najpierw samego siebie, a potem swój dostojny pień macierzysty. Następnie pogalopował do Signor Billsmethi’ego.
W salonie czekało już czterech nowych uczniów: dwie panie i dwaj panowie. Przemili ludzie! Ani krzty pychy! Zwłaszcza jedna z pań, która uczyła się roli Kolombiny, okazała się niezwykle uprzejmą i razem z panną Billsmethi zajęła się panem Augustem Cooper ze wzruszającą troskliwością: śmiała się, żartowała i wyglądała tak czarująco, że zaraz poczuł się, jak u siebie w domu, i w pięć minut opanował wszystkie tajniki tanecznych pas. Gdy lekcja dobiegła do końca, Signor Billsmethi, panna Billsmethi, młodszy pan Billsmethi, pewna młoda panna, dwie panie i dwaj panowie zatańczyli kadryla. To był przynajmniej kadryl! Żadnych powolnych, flegmatycznych kroków, żadnych ciężkich, powłóczystych ruchów — ale tak że, się — psiakrew! — gorąco robiło na duszy. Skoki z jednego rogu pokoju na drugi, nurki pomiędzy krzesłami, przeprawy pod stołem — to się nazywa taniec! Zwłaszcza Signor Billsmethi, jakkolwiek miał przez cały czas niemało kłopotu z lilipucich rozmiarów skrzypkami, na których rzępolił gościom do tańca, pomimo to dokazywał cudów akrobatyki, a młody pan Billsmethi, kiedy już wszystkich innych opuściły siły, tańczył wciąż jeszcze oberka z laską w ręku, z talerzem od sera na głowie, zyskując gorące oklaski towarzystwa.
Ze względu na doskonały nastrój nie wypadało się tak wcześnie rozchodzić, więc Signor Billsmethi postanowił zatrzymać gości na kolację i zaproponował, aby posłać młodego Billsmethi’ego po piwo i wódkę. Słysząc to, dwaj panowie zaklęli zcicha: — Niech ich jaśni djabli, nie chcą fundować, psiajuchy! — i zaczęli się kłócić, kto ma zapłacić za trunki. Na szczęście pan August Cooper oświadczył, że chętnie poniesie wszystkie koszty, jeżeli mu tylko łaskawie na to zezwolą — i, oczywiście, zezwolono mu łaskawie. Wtedy młody pan Billsmethi przyniósł baryłkę piwa i kwartę rumu — i zaczęła się pijatyka. Co to była za radość! Panna Billsmethi uścisnęła pod stołem rękę pana Augusta; pan August oddał uścisk z procentem. Kiedy powrócił do domu, była godzina szósta nad ranem. Natychmiast został wpakowany do łóżka przez starszego czeladnika, ale przedtem kilkakrotnie wyraził dziką chęć zrzucenia swej szanownej macierzy z drugiego piętra i uduszenia czeladnika jego własnym szalikiem, który także służył jako chustka do nosa.
Minęły tygodnie. Półbuciki ze szpicami zdarły się niemal do cna. Zbliżał się termin wielkiego balu kostjumowego, na którym pełna liczba siedemdziesięciu pięciu uczniów miała się zaprezentować pierwszy raz w tym sezonie i odwetować sobie pewną część zapłaconych za kwartał czterech szylingów sześciu pensów — w postaci oliwy do lamp i bandy rzępołów. Pan August Cooper obstalował nową marynarkę i zapłacił za nią dwa funty dziewięć szylingów. Miał to być jego pierwszy występ publiczny. Po odtańczeniu sycyljany przez czternaście panien w powiewnych szalach, winien był pan August wykonać kadryla w towarzystwie samej panny Billsmethi, z którą łączyły go obecnie węzły bardzo intymnej przyjaźni. Co to była za noc! Niewiadomo było, co bardziej podziwiać. Sandwiczowy chłopiec stał w bramie i zabierał gościom kapelusze i czapki. W pokoju od tyłu mieściło się składane łóżko, które zapomocą zręcznej manipulacji można było zamienić na stół, i na niem przygotowywała panna Billsmethi kawę i herbatę dla tych panów, którzy zechcieli łaskawie zapłacić za poczęstunek, i dla tych pań, którym panowie zechcieli łaskawie wyżej wspomniane napoje zafundować. Roznoszono czerwone wino, poncz i lemoniadę, po osiemnaście pensów porcja. A na skutek uprzedniego porozumienia z karczmą, mieszczącą się na rogu ulicy, zjawił się nadliczbowy kelner i zadziwił gości swą zręcznością. Krótko mówiąc — organizacja balu była tak wspaniała, że nic jej nie mogło przewyższyć, oprócz samego chyba towarzystwa. Co za kobiety! Jakie pończochy — wszystko z czerwonego jedwabiu! A co za sztuczne kwiaty! A ile dorożek! Zaledwie jedna dorożka przywiozła transport pań, zaraz nadjeżdżała druga z nowym transportem. I co najdziwniejsze: znały nietylko jedna drugą, ale także większość obecnych panów, którzy dodawali zgromadzeniu tyle życia, ile tylko zdołali z siebie wykrzesać. Signor Billsmethi w czarnym, obcisłym garniturze, z szeroką błękitną wstążką przerzuconą naukos przez frak, przedstawił panie tym panom, którzy jeszcze nie znali całego towarzystwa, a panie szczebiotały i śmiały się rozkosznie — trzeba było je widzieć!
Taniec panien w szalach było to coś bajkowego. Jedwab szeleścił, lśnił i powiewał, panie zarzucały na siebie girlandy sztucznych kwiatów, plątały się w nich, wyplątywały nanowo! Co się zaś tyczy roli, jaką miał pan August Cooper odegrać w kadrylu, to trzeba przyznać, że odtworzył ją znakomicie. Prawda, że gubił niekiedy partnerkę; prawda, że od czasu do czasu tańczył z chwalebnym uporem nie tę figurę, którą należało tańczyć; prawda, że czasem bez wyraźnego celu kręcił się przed oczami zachwyconych widzów; ale biorąc rzecz ogólnie, udało się państwu Billsmethi przeprowadzić go przez te wszystkie przeszkody i postawić na właściwem miejscu. Za to kiedy skończył, zbliżyło się do niego kilku panów i wiele pań, winszując talentu i przysięgając, że nie widzieli jeszcze, aby początkujący zdobył się na podobną brawurę. Nic dziwnego przeto, ze pan August Cooper był z siebie całkowicie zadowolony i „postawił“ znaczną ilość porcyj whisky z wodą, ponczu i śliwowicy, ku wielkiemu zbudowaniu dwóch czy trzech tuzinów przyjaciół, dobranych z pośród dobranego grona siedemdziesięciu pięciu uczniów.
Może podziałał tu odurzający wpływ śliwowicy, może olśniewająca piękność dam, może jakieś inne czynniki: pozostaje rzeczą stwierdzoną, że pan August Cooper zachęcał raczej, niż zniechęcał, pewną młodą, uroczą pannę w białym perkalu, okrytym bronzową gazą; panna ta od samego początku wieczoru zwracała na niego wielką uwagę i obdarzała go szczególnemi względami. Kiedy flirt zaczął przybierać charakter poważny, panna Billsmethi dała wyraz swemu oburzeniu i zazdrości, nazywając pannę w bronzowej gazie „łotrzycą“, na co ta odpowiedziała krótko i węzłowato, wypominając w sposób dość drażliwy uiszczoną przez siebie sumę czterech szylingów sześciu pensów za kwartał. Wtedy pan August Cooper, będąc zlekka podochoconym i niebardzo wiedząc, co się święci, dał wyraz swej zupełnej zgodzie z oświadczeniem panny w bronzowej gazie. Na to panna Billsmethi poczęła drzeć się, jak mogła najgłośniej, w tempie czternastu wrzasków na minutę; a po nieudanym ataku na oczy panny w gazie i nos pana Augusta rozpaczliwym tonem wezwała pozostałych siedemdziesięciu trzech uczniów, aby ją zaopatrzyli w kwas szczawiowy gwoli jej własnej wygodzie. Wezwania nie uwzględniono, atak się ponowił, rozcięto jej taśmę od gorsetu, zaniesiono w triumfie do łóżka.
Pan August Cooper, nie będąc obdarzonym wybujałą inteligencją, nie rozumiał, co to wszystko znaczy, dopóki Signor Billsmethi nie dał mu wyczerpującego wyjaśnienia, oświadczając uczniom, że rzeczony August Cooper wielokrotnie zobowiązywał się wstąpić z jego córką w związki małżeńskie, a teraz zdradza ją najbezczelniej w świecie. Słuchających ogarnęło oburzenie, a że kilku rycerskich panów zapytało pana Augusta w sposób dość natarczywy, czy mu się przypadkiem coś nie należy, albo mówiąc innemi słowy, „czy nie chce oberwać“, przeto pan August uznał natychmiastową ucieczkę za najrozsądniejsze wyjście z sytuacji.
Skutki całej awantury wyszły na jaw następnego dnia: nadszedł nadzwyczaj niemiły list od prokuratora i zaczął się proces. Dwakroć błądził pan August po brzegu Serpentyny, ważąc myśl o samobójstwie, dwakroć wracał do domu, nie zamoczywszy nogi. Wreszcie zdecydował się przypuścić matkę do tajemnicy, a ta załagodziła sprawę, wyjmując z puszki dwadzieścia funtów szterlingów; co wraz z sumą zapłaconą panu Billsmethi czyni dwadzieścia funtów cztery szylingi sześć pensów, jeżeli pominąć poczęstunki i półbuciki.
Pan August Cooper wrócił na drogę cnoty i posłuszeństwa, do dziś dnia żyje pod opieką swej matki. A że zrezygnował z ambicyj towarzyskich i sam nie rusza się na krok z domu, przeto wedle wszlkiego prawdopodobieństwa nie wpadnie mu nigdy w rękę ten świstek, biedny August nie pozna opowieści o swych losach i nie zmądrzeje od niej ani trochę.

(Z cyklu „Characters“)


HORACY SPARKINS.

— Doprawdy, kochanie, przez cały czas patrzał na Teresę, — rzekła pani Malderton do męża, który, po pracowicie spędzonym dniu siedział przy kominku z jedwabną chustką na głowie, ze szklanką wina w ręku. — Przez cały wieczór. Dlatego, powtarzam, nie należy szczędzić zachęty. Musimy go stanowczo zaprosić na obiad!
— Kogo? — zapytał pan Malderton.
— Wiesz, o kim mówię, kochanie — ten młody człowiek z czarnemi faworytami, w białej chustce na szyi — dżentlmen, który wczoraj po raz pierwszy zaszczycił nasz asambl swoją obecnością i za jednym zamachem zdobył sobie nieprzeliczone grono wielbicielek. Nazywa się, nazywa się — mój Boże znów zapomniałam! Marjanno, ty przecież pamiętasz? — zwróciła się pani Malderton do najmłodszej córki, która robiła na drutach torebkę i usiłowała wyglądać sentymentalnie.
— Pan Horacy Sparkins, mamusiu, — odrzekła panna Marianna z westchnieniem.
— Właśnie, właśnie — Horacy Sparkins! — ciągnęła dalej pani Malderton. — Jeszcze nie zdarzyło mi się spotkać równie uprzejmego i eleganckiego mężczyzny. W tym czarnym fraku wyglądał jak — jak sam —
— Jak książę Leopold, mamusiu. Tyle szlachetności. Tyle sentymentu! — wtrąciła Marjanna tonem najszczerszego uwielbienia.
— Zważ, kochanie, zwróciła się ponownie matka do męża, — że Teresa ma już dwadzieścia osiem lat; i że trzeba coś wreszcie uradzić.
Panna Teresa Malderton odznaczała się lilipucim wzrostem, nadmierną tuszą, wspaniałą cerą i doskonałym humorem; była niezaręczona, jakkolwiek — trzeba przyznać — nieszczęście to nie wynikało bynajmniej z jej opieszałości. Napróżno flirtowała przez dziesięć lat; napróżno państwo Malderton spraszali do siebie młodych kawalerów szlachetnej krwi z Camberwell, a nawet z Wandsworth i Brixton; że pominiemy tych, którzy korzystając ze sposobności, „wpadali na kilka minut“. Panna Malderton znana była tak daleko i szeroko, jak lew na szczycie Northumberland House’u i jej wyjście zamąż miało w sobie tyleż prawdopodobieństwa, co wyjście tego lwa z nakreślonego mu przez architekta obrębu.
— Ręczę, że ci się spodoba, — brzmiały słowa pani Malderton. — Taki dżentlmen! Tyle wdzięku!
— Taki mądry! — zawtórowała Marjanna.
— A z jakim polotem się wysławia! — dodała Teresa.
— Żywi dla ciebie tyle szacunku! — kusiła szanowna mama.
Pan Malderton chrząknął i wlepił oczy w ogień.
— Tak, zauważyłam, że przepada za towarzystwem tatusia, — nie pozostała wtyle Marjanna.
— O, bezwątpienia, — jak echo jękła Teresa.
— Nawet mi to wyznał w tajemnicy, — powtórzyła mama.
— Dobrze, dobrze, — odparł pan Malderton, mile dotknięty słowami żony; zobaczę go jutro na asamblu; jak mi się spodoba, to go zaproszę. Wie chyba, że mieszkamy w Oak Lodge, Camberwell, w sercu arystokratycznej dzielnicy?
— Oczywiście — i że jesteś właścicielem jednokonnego powozu.
— Zobaczymy, — rzekł papa, układając się do drzemki, — zobaczymy.
Pan Malderton był człowiekiem, którego skala pojęciowa ograniczała się do Lloyd’u, kantoru wymiany, Towarzystwa dla Handlu z Indjami i banku. Kilka udanych spekulacyj dźwignęło go ze stanu stosunkowego ubóstwa i uczyniło człowiekiem bogatym. Jak to się zazwyczaj zdarza w podobnych okolicznościach, w miarę wzrostu majątku, mieli państwo Malderton coraz to bardziej wygórowane pojęcie o sobie samych; stosowali się do mody; naśladując lepszych od siebie, udawali smak, znawstwo sztuki oraz cały szereg innych nawyków arystokratycznych, czuli natomiast nieprzezwyciężony wstręt do wszystkiego, co mogłoby jakimś sposobem ściągnąć na siebie zarzut „nieszlachetności“. Że pan Malderton był gościnny, pochodziło to z chęci pokazania się; że był nieliberalny, wynikało z jego wąskiej inteligencji; a że hołdował przesądom społecznym — tego przyczyną była niepowściągniona zarozumiałość. Samolubstwo i chęć olśnienia, kazały mu żyć na wysokiej stopie i prowadzić otwarty dom; wygoda i zamiłowanie do zbytku, zjednały mu plejady gości.
Lubił gościć u siebie ludzi mądrych lub takich których za mądrych uważał, ponieważ dawało mu to rozgłos; nie znosił jednak gatunku mężczyzn, których nazywał „bystrymi“. Dziwnym trafem niechęć ta nie dotyczyła jego własnych dwóch synów, którzy szanownemu rodzicowi nie dawali najmniejszego pretekstu do tego rodzaju obawy. Rodzina poczytywała sobie za punkt honoru zawieranie znajomości w sferach wyższych od tej, do której sami państwo Malderton należeli; w połączeniu z zupełnym brakiem orjentacji w świecie, przechodzącym swą rozległością granice ich własnego szczupłego kółka, ambicja ta pociągnęła za sobą nieunikniony skutek, że ktokolwiek mógł się popisać stosunkami z jakąś ważną osobą, znajdował natychmiast miejsce przy stole w Oak Lodge, Camberwell.
Pojawienie się pana Horacego Sparkins na jednym z tak zwanych szumnie „asamblów“, wzbudziło niemałe zdziwienie i zaciekawienie pośród zwykłych bywalców. Kim był? W jego twarzy malowała się melancholja, w ruchach powściągliwość. Więc duchowny? — Nazbyt dobrze tańczył. Adwokat? — Zapewniał, że rzadko widuje się z ludźmi. Mówił wiele i wytwornie. Był może jakimś znakomitym cudzoziemcem, który przybył do Anglji, aby opisać kraj i zwyczaje jego mieszkańców; chodził na bale, zabawy i przyjęcia, aby zapoznać się z życiem wyższych warstw, z przyjętą wśród arystokracji etykietą, z angielskim smakiem i wytwornością? — Nie, nie miał cudzoziemskiego akcentu. Był więc chirurgiem, współpracownikiem miesięczników, autorem modnych powieści, artystą? — Nie; przeciw każdemu z tych przypuszczeń przemawiał jakiś silny argument. — A więc, — orzekli bywalcy asamblów, — jest to figura nielada. — Też sądzę, że to jakaś znakomitość, — myślał pan Malderton, — ponieważ widzi naszą wyższość i zwraca na nas tyle uwagi.
Wspomniana wyżej rozmowa pana Malderton z żoną miała miejsce we wtorek wieczorem. Na środę wieczór przypadał „asambl“. Punkt o dziewiątej elegancki powóz zatrzymał się u drzwi Oak Lodge’u. Panny Malderton miały błękitne atłasowe suknie, przybrane sztucznemi kwiatami, a pani Malderton (mała, tłusta), nie różniąca się strojem od swego potomstwa, wyglądała, jak jej najstarsza córka pomnożona przez dwa. Starszy syn, Fryderyk Malderton, w swym kompletnym wieczorowym stroju, tworzył idealny typ eleganckiego kelnera; a młodszy, Tomasz, w białych spodniach i błękitnej bluzie ze złotemi gwiazdami, przystrojonej dewizką z czerwonej wstążki, przypominał znaną z portretów postać ciekawego, lecz nierozważnego i pustego młodzieńca, Jerzego Barnwell’a.
Postanowiono dać panu Sparkinsowi dowody najszczerszej przyjaźni. Panna Teresa, oczywiście, miała być tak miłą i ujmującą, jak ujmującemi bywają dwudziesto-ośmioletnie podlotki, polujące na męża. Pani Malderton miała się rozpływać w uśmiechach, a panna Marjanna powinna była poprosić o kilka wierszy do albumu. P. Malderton zamierzał dać wielkiemu nieznajomemu dowód swej łaski, zapraszając go na obiad. Tomek postanowił zmierzyć zakres jego wiadomości w interesującym przedmiocie cygar i tytoniu. Nawet pan Fryderyk Malderton we własnej osobie, rodzinny arbiter elegantiarum, autorytet we wszelkich sprawach, związanych ze smakiem, szykiem i wytwornością; on, który był posiadaczem kilku osobnych mieszkań; on, który nieodmiennie wtórował ostatnim krzykom mody; on, który podczas sezonu jeżdził nad morze dwa razy na tydzień; on, który znał blisko dżentlmena, który niegdyś znał dżentlmena, który niegdyś był w Albanji, — otóż nawet on orzekł, że pan Horacy Sparkins musi być djabelnie morowym chłopem i że zamierza go zaszczycić partją bilardu.
Zaledwie państwo Malderton przekroczyli próg balowej sali, ukazał się ich wyczekującym oczom znakomity p. Horacjusz; siedział na fotelu, zapatrzony z kontemplacją w sufit; efekt powiększały bujne, zamaszyście wtył zaczesane włosy.
— Patrz, kochanie, to on, — rzekła raptem pani Malderton do małżonka.
— Zupełnie jak Lord Byron! — szepnęła panna Teresa.
— Albo jak Montgomery! — dodała panna Marjanna.
— Albo jak kapitan Cook na portretach! — wtrącił Tomek.
— Tomek — nie bądź osłem! — złajał go ojciec, który przy każdej sposobności ukrócał jego polot umysłowy, prawdopodobnie nie życząc sobie, aby syn stał się „bystrym“. Było to najzupełniej zbyteczne.
Wytworny Sparkins nie przestawał pozować, dopóki rodzina nie znalazła się na drugim końcu pokoju. Wtedy zerwał się na równe nogi, a na jego twarzy odmalował się najnaturalniejszy w świecie wyraz miłego zdziwienia; serdecznie powitał panią Malderton; pozdrowił młode panny w czarujący, doprawdy, sposób; skłonił się przed panem Malderton i dotknął jego ręki z szacunkiem, który graniczył z uwielbieniem; zaś na powitania obu młodych Maldertonów odpowiedział nawpół uniżenie, a nawpół protekcjonalnie, co wyrobiło w nich przekonanie, że mają do czynienia z osobistością ważną, ale równocześnie wspaniałomyślną i łaskawą.
— Panno Malderton, — odezwał się wreszcie Horacy, składając niski ukłon, — czy wolno mi spodziewać się tak wielkiego szczęścia, czy wolno mi rościć sobie tak daleko sięgające pretensje, czy wolno mi żywić nadzieję, że mnie Pani udaruje zaszczytem...
— Wprawdzie, o ile wiem, nie prosił mnie dziś jeszcze nikt do tańca, — odpowiedziała Teresa, okupując obojętny ton straszliwym wysiłkiem — ale — to dla mnie tak wiele — nazbyt wiele zaszczytu i...
Horacy miał roztkliwiająco tragiczną minę.
— Będę szczęśliwa, — wyszeptała wreszcie, okraszając szept najwdzięczniejszym ze swych uśmiechów. Twarz Horacego wyjaśniła się, jak stary kapelusz na deszczu.
— Daję słowo, szlachetnie wychowany młodzieniec! — rzekł z zadowoleniem pan Malderton, kiedy Sparkins z partnerką przyłączyli się do kadryla.
— Umie gadać, niema co! — raczył pochwalić pan Fryderyk.
— Mor-rowy chłop! — wtrącił Tomek, który stale wyskakiwał, jak Filip z Konopi — mówi zupełnie, jak obwoływacz na licytacji.
— Tomek! — skarcił go ojciec z powagą, — zdaje się, że prosiłem cię już, abyś nie był osłem! — Tomek wyglądał tak radośnie, jak chorągiewka na dachu w deszczowy poranek.
— Co to za rozkosz! — rzekł ujmujący Horacy do partnerki, kiedy po ukończeniu tańca przechadzali się wzdłuż pokoju, — co to za rozkosz, co za szczęście wyjść z obrębu burz i wichrów, zmian i kolei, trosk i nieszczęść życia — nawet kiedy ta przerwa trwa tylko przez kilka uskrzydlonych chwil: i spędzić te chwile — tak krótkie, tak lotne — w błogosławionem towarzystwie osoby — której gniew byłby ciosem, której chłód byłby śmiercią, której niewierność byłaby zagładą, której stałość byłaby błogosławieństwem; której miłość jest największem, najpromienniejszem szczęściem, jakiem niebo może udarować mężczyznę!
— Co za uczucie! Co za sentyment! — myślała panna Teresa, opierając się całym ciężarem swego ciała o ramię towarzysza.
— Lecz dosyć — dosyć! — ciągnął dalej elegancki Sparkins, przybierając teatralną pozę. — Co rzekłem? Co wspólnego może mieć taki człowiek, jak ja, z podobnemi uniesieniami! Panno Malderton, — tu w głosie jego zabrzmiała energja, — czy wolno mi ofiarować Pani skromną dań w postaci...
— Ach, panie Sparkins, — odparła Teresa, rumieniąc się ze wzruszenia, — muszę pana skierować do tatusia. Nie mogę bez jego zgody ośmielić się na...
— Przecie nie będzie miał nic...
— Ach, pan go nie zna, pan nie wie! — przerwała panna Teresa, wiedząc doskonale, że nie było się czego obawiać, ale pragnąc upodobnić rozmowę do jakiejś dramatycznej sceny z romansu.
— Jestem pewien, że pan Malderton nie będzie miał nic przeciw temu, jeżeli ośmielę się Pani zaofiarować szklankę ponczu, — rzekł wreszcie nieporównany Sparkins dziwiąc się trochę niezrozumiałym protestom.
— I to wszystko? — myślała Teresa z rozczarowaniem. — Tyle hałasu o nic!
— Szanowny panie, będę czuł się niezmiernie szczęśliwym, jeżeli pan raczy zaszczycić swoją obecnością moje apartamenty w Qak Lodge, Camberwoll, w niedzielę, w porze obiadowej, o piątej po południu — o ile nic panu nie stoi na przeszkodzie, — wyrecytował pan Malderton, kiedy wieczór dobiegał do końca i wypadało zakończyć miłą rozmowę z panem Horacym Sparkins.
Horacy skłonił się i przyjął pochlebne zaproszenie.
— Muszę wyznać, — ciągnął dalej patrjarcha, częstując swego nowego znajomego tabakierką, — że te asamble nie odpowiadają mi nawet w połowie tak, jak komfort — ośmielę się powiedzieć: luksus — Oak Lodge’u. Tańce nie mają wiele powabu dla człowieka w moim wieku.
— Bo proszę pana, czemże wkońcu jest człowiek? — rzekł Sparkins metafizycznie. — Czem jest człowiek, powtarzam?
— Ach, zupełnie, zupełnie słusznie, — odrzekł pan Malderton, — bardzo słusznie!
— Wiemy, że żyjemy i oddychamy, — ciągnął Horacy; — że mamy pragnienia i chęci, żądze i apetyty...
— Oczywiście, — rzekł pan Fryderyk Malderton z głęboką powagą.
— Powiadam: wiemy o swojem istnieniu, — powtórzył Horacy, podnosząc głos, — ale tu — stop! Tu się kończy nasza wiedza. Tu kres naszych pojęć. Tu szczyt naszych osiągnięć. Cóż więcej wiemy?
— Nic, — odpowiedział pan Fryderyk — i chyba na całej ziemi nie było człowieka, któryby z równą słusznością mógł taką rzecz powiedzieć o sobie. Tomek miał wielką chęć zaryzykować jakąś uwagę, ale w dobrej chwili pochwycił gniewne spojrzenie ojca i umknął sromotnie z placu boju, stuliwszy uszy, jak kot, przyłapany na wypijaniu śmietanki.
— Słowo honoru, — rzekł starszy pan Malderton, kiedy towarzystwo wracało powozem do domu, — ten Sparkins jest nieporównany. Taka zadziwiająca inteligencja! Taka niewyczerpana wiedza! Taka olśniewająca łatwość w wypowiadaniu myśli!
— Myślę, że to jest ktoś w przebraniu, — dodała panna Marjanna. — Tyle powabu! Tyle romantyczności!
— Mówi bardzo głośno i bardzo ładnie, — niepewnym głosem wtrącił Tomek, — ale niebardzo rozumiem, co chce powiedzieć.
— Wogóle tracę nadzieję, abyś kiedykolwiek coś zrozumiał, Tomku, — rzekł ojciec, który, oczywiście, czuł się niezmiernie zbudowanym słowami pana Horacego.
— Zauważyłam, Tomku, — dolała Teresa oliwy do ognia — zauważyłam, żeś się zachował tego wieczoru w sposób śmieszny i oburzający.
— O, bezwątpienia, — zawołało całe towarzystwo — i nieszczęsny Tom skurczył się do możliwie najmniejszych rozmiarów. Tej nocy państwo Malderton prowadzili długą rozmowę na temat przyszłych losów swej córki. Panna Teresa, kładąc się spać, rozważała, czy będzie mogła ze spokojnem sumieniem, o ile przez małżeństwo dostąpi tytułu, zapraszać w dalszym ciągu swe koleżanki; i przez całą noc śnili jej się przebrani lordowie, wielkie bale, strusie pióra, ślubne dary i Horacy Sparkins.
Niedzielny poranek upłynął na ścieraniu się rozmaitych przypuszczeń co do rodzaju komunikacji, jakiego użyje niecierpliwie oczekiwany Horacy. Czy ma powóz? — lub, czy to możliwe, aby przyjechał konno? — albo czy raczy zaszczycić swą obecnością zwykłe dyliżanse?
Te i tymi podobne domysły nurtowały dusze pani Malderton i córek. To też przez całe rano, od powrotu z kościoła, nie przestawały pracować umysłowo.
— Słyszałaś, moja droga, co za nieszczęście? Twój brat, ta kreatura najpospolitsza z pospolitych, zaprosił się do nas na obiad, — zwrócił się pan Malderton do żony. — Ze względu na zapowiedzianą wizytę pana Sparkins, umyślnie nie prosiłem nikogo, jednego Flamwell’a. A tu ten spada na kark — twój brat — zwyczajny kupiec — to przecież nie do zniesienia! Dałbym tysiąc funtów — niech tylko nie wspomina przed gościem o swoim sklepiku. Powinien być dostatecznie rozsądny, aby nie okazywać wszystkim, jaką zakałą jest dla rodziny. Ale on tak lubi paplać o tem — ładne wrażenie odniesie pan Sparkins!
Pan Jakób Barton, brat pani Malderton, był zamożnym kupcem; był tak dalece pozbawiony taktu, że bez najmniejszego skrupułu dawał poznać ludziom swój hańbiący stan i nigdy nie usiłował wznieść się ponad poziom swego zajęcia: „stąd miał pieniądze i nic go nie obchodzi, czy kto wie o tem, czy nie“.
— A! Flamwell, drogi chłopcze, jak się masz? — powitał pan Malderton małego, tłustawego jegomościa w zielonych okularach. — Otrzymałeś moje zaproszenie?
— Tak — i właśnie dlatego jestem tutaj.
— Słuchaj, czy przypadkiem nie znasz tego Sparkinsa z nazwiska? Przecież znasz wszystkich?
Pan Flamwell był jednym z tych wszechwiedzących ludzi, których spotyka się od czasu do czasu w towarzystwie i którzy udają, że mają piramidalne znajomości, a w rzeczywistości nie znają kulawego psa. U Maldertonów, gdzie historje o wielkich osobistościach znajdowały nader chętny posłuch, cieszył się specjalnemi względami; a wiedząc, z jakimi ludźmi ma do czynienia, wyzyskiwał w sposób nieumiarkowany ich łatwowierność i swoje talenty. Miał specyficzny dar zamykania największych kłamstw w nawiasy i wygłaszania ich tak, jakgdyby się obawiał, aby go nie posądzono o egoizm.
Wprawdzie nazwisko brzmi dla mnie obco, — odpowiedział ściszonym tonem a na twarzy jego odmalowała się majestatyczna powaga. — Tem niemniej muszę go znać osobiście. Wysoki?
— Średniego wzrostu, — odpowiedziała panna Teresa.
— Brunet? — zaryzykował Flamwell.
— Tak, — odpowiedziała z błyskiem radości w oczach.
— Nos trochę zadarty?
— Nie, — rzekła Teresa z rozczarowaniem, — rzymski nos!
— Powiedziałem: rzymski nos, prawda? — mówił dalej niezrażony niczem Flamwell. — Bardzo elegancki młodzian?
— O tak!
— W ruchach szlachetność — znać dobre wychowanie?
— Naturalnie! — chóralnie odkrzyknęła cała rodzina. — Pan go musi znać!
— Wiedziałem, że utrzymujesz stosunki z tą osobistością — zawołał triumfalnie pan Malderton. — Jak sądzisz, kto to?
— Wnosząc z waszego opisu, — rzekł Flamwell prawie szeptem, udając głęboką zadumę — sądzę, że najprawdopodobniej chodzi o Prześwietnego Augusta Fitz-Edward Fitz-John Fitz-Osborne. Jest to bardzo obiecujący młodzieniec, jakkolwiek trochę ekscentryczny. Niezmiernie prawdopodobne, że zmienił nazwisko dla jakichś ukrytych celów.
Serce Teresy zabiło jak młot. A więc mógł to być Prześwietny August Fitz-Edward Fitz-John Fitz-Osborne! Jak wspaniale będzie wyglądało to nazwisko na dwóch eleganckich glazurowanych kartach, związanych białą atłasową wstążką! „Prześwietna Pani Auguścina Fitz-Edward Fitz-John Fitz-Osborne“! Co za rozkosz!
— Za pięć piąta, — rzekł pan Malderton, spoglądając na zegarek. — Przypuszczam, że nie zrobi nam zawodu.
Rozległo się dwukrotne stukanie do drzwi. „To on!“ zawołała Teresa. Wszyscy przybrali takie pozy, jakgdyby nie spodziewali się niczyjego przyjścia. Tak ludzie czynią zawsze, ilekroć czekają na gościa.
Drzwi stanęły otworem — pan Barton! — zaanonsował służący.
— Niech go jaśni djabli! — syknął Malderton. — A, jak się miewasz przyjacielu! Co słychać?
— Nic, — odpowiedział kupiec w swój zwykły grubjański sposób — żyje się — ano pomalutku. Zarabia się tyż trochę. Jak się macie, dzieciaki? Panie Flamwell — jak zdroweczko?
— Jedzie pan Sparkins! — zawołał Tomek, który siedział przy oknie. — Na takim czarnym koniu. — Istotnie, nadjeżdżał Horacy na wielkim czarnym biegusie, który tak zgrabnie tańczył, i tak ogniście stawał dęba, jak tresowany koń woltyżera. Po wielu krwawych wysiłkach, po wielu skokach, kopnięciach, rżeniach i rykach udało się wreszcie zatrzymać rumaka w odległości stu jardów od bramy. Pan Sparkins zsiadł i powierzył zmachane zwierzę groom’owi pana Maldertona. Ceremonja przedstawienia odbyła się prawidłowo. Pan Flamwell zmierzył Horacego z pod zielonych okularów spojrzeniem pełnem tajemniczej powagi. Co zaś wyrażały oczy pana Horacego, o tem wie jedna chyba Teresa.
— Czy to Prześwietny Pan August z długiem nazwiskiem? — szepnęła pani Malderton do Flamwella, idąc w jego towarzystwie do jadalni.
— Nie — niezupełnie, — odpowiedział autorytet — niezupełnie, ale prawie.
— Kto więc?
— Liza! — odpowiedział Flamwell, kiwając poważnie głową i dając do zrozumienia, że wie bardzo wiele. Ale jakieś wyjątkowe względy stanu nie pozwalały mu zdradzić ważnego sekretu. Mógł to być jeden z ministrów, pragnący poznać nastroje społeczeństwa.
— Panie Sparkins, — rzekła pani Malderton, zadowolona z wyniku rozmowy, — pan będzie łaskaw zająć miejsce pomiędzy paniami. John, postaw krzesło pomiędzy panną Teresą a panną Marjanną. — Ostatnie słowa mówione były do człowieka, który zazwyczaj występował w rolach groom’a i ogrodnika; ale dzisiaj, że to trzeba było olśnić gościa, musiał owinąć szyję elegancką białą chustką, włożyć eleganckie buty — ubranie leżało na nim jak ulane, włosy lśniły się, jak sto tysięcy djabłów — istny lokaj!
Obiad był wyborny; Horacy nie przestawał się zachwycać Teresą, to też nastrój panował doskonały. Tylko pan Malderton, znając skłonności swego szwagra, siedział jak na szpilkach i przechodził męki podobne do tych, jakie, o ile wierzyć gazetom, znoszą sąsiedzi, kiedy kucharka wiesza się na strychu, i które „łatwiej sobie wyobrazić niż opisać“.
— Czy widziałeś się ostatnio ze swym przyjacielem, Sir Thomas’em Noland, Flamwell’u? — zapytał pan Malderton, spozierając kącikiem oczu na Horacego, aby sprawdzić wrażenie jakie wzmianka o tak wielkim człowieku powinna była na nim wywrzeć.
— Niedawno. Przedwczoraj widziałem się z Lordem Gubbletonem.
— Mam nadzieję, że Jego Ekscelencja czuje się dobrze? — zapytał dalej Malderton tonem żywego zainteresowania. Nie trzeba chyba dodawać, że do tej chwili nie miał zielonego pojęcia o istnieniu takiej osobistości.
— Dziękuję — doskonale, doskonale się czuje. Djabelnie dobry chłop z niego. Spotkałem go w stolicy i gadaliśmy przez kilka godzin. Jesteśmy dobrzy, dobrzy znajomi. Niestety nie mogłem z nim dłużej rozmawiać, bo musiałem złożyć wizytę bankierowi, człowiekowi, którego majątek wynosi miljony, który jest także członkiem Parlamentu i z którym również łączą mnie bardzo ścisłe węzły przyjaźni.
— Wiem o kim mówisz, — odpowiedział gospodarz — który w rzeczywistości wiedział tyle, co sam Flamwell. — Robi interesy na skalę gigantyczną!
Było to wywoływanie wilka z lasu.
— A propos interesów, — odezwał się pan Barton, którego zaszczycono znacznie niższem miejscem przy stole. — Gość, którego świetnie znałeś Malderton, zanim ci się udało zrobić ten pierwszy zyskowny pasek, przyszedł niedawno do naszego sklepiku i —
— Barton, czy mogę cię poprosić o kartofel? — przerwał nieszczęsny gospodarz, pragnąc zdusić zło w zarodku.
— Naturalnie, — odparł kupiec, nie zdając sobie sprawy z istotnego celu, jaki miał na oku szwagier: — i powiedział bardzo prosto i zwyczajnie...
— Poproszę, cię o bardziej kruchy kartofel, ten jest za twardy, — przerwał ponownie Malderton, drżąc na myśl o poincie anekdoty, i obawiając się powtórzenia słowa „sklep“.
— Powiada więc, — ciągnął dalej łajdak, spełniwszy życzenie gospodarza, — szanowny panie powiada, jak się panu powodzi w interesie. Na to ja w śmiech i żartuję — wiesz, że lubię żartować — i powiadam: drogi panie! nigdy nie wznoszę się ponad swój zawód i spodziewam się że nigdy się na nim nie zawiodę.
— Panie Sparkins, — odezwał się gospodarz napróżno usiłując ukryć swe przerażenie, — szklaneczka wina?
— Z największą przyjemnością.
— Jestem panu wdzięczny na wizytę.
— Wdzięczny za miłe towarzystwo.
— Kiedyśmy się ostatnio widzieli, — rzekł gospodarz, zwracając się do Horacego, po części z tym celem, aby zaprezentować oratorskie talenty swego nowego znajomego, a po części dlatego, aby zagłuszyć dalsze słowa kupca — rozmawialiśmy wtedy o człowieku w ogólności. Pańskie słowa wywarły na mnie potężne wrażenie.
— I na mnie, dodał Fryderyk. Horacy podziękował skinieniem głowy.
— Panie Sparkins, jakie jest pańskie zdanie o kobiecie w szczególności? — zagadnęła pani Malderton. Panienki uśmiechały się kusząco.
— Mężczyzna, — odparł Horacy, — mężczyzna, czy to bujając po jasnych radosnych, ukwiecionych łąkach drugiego Edenu, czy też stąpając po bardziej jałowych i bardziej zwyczajnych błoniach, do których musimy się z konieczności przyzwyczaić w dzisiejszych czasach; mężczyzna, we wszelkich okolicznościach i we wszelkich okolicach — czy to gnąc się pod lodowatemi podmuchami podbiegunowych wichrów, czy paląc się pod promieniami południowego słońca — mężczyzna, bez kobiety, byłby — samotny.
— Jestem szczęśliwą, że ceni pan kobietę tak wysoko — odrzekła pani Malderton.
— Ja również, — dodała Teresa. Horacy podziękował jej takiem spojrzeniem, że się zarumieniła po uszy.
— Jednakże mojem zdaniem, — zaczął pan Barton —
— Wiem, co masz zamiar powiedzieć, — przerwał Malderton, zdecydowany nie dopuścić krewnego do słowa — wiem — i nie zgadzam się z tobą.
— Co! — zawołał kupiec zdumiony.
— Przykro mi bardzo, drogi Bartonie, — rzekł gospodarz tak stanowczo, jakgdyby rzeczywiście sprzeciwiał się czyjemuś zdaniu, — ale nie mogę dać swojej zgody na propozycję, którą uważam za potworną.
— Ale miałem zamiar powiedzieć...
— Nigdy mnie nie przekonasz — ciągnął nieubłaganym tonem Malderton. — Nigdy!
— A ja, — rzekł Fryderyk, za przykładem ojca przybierając bojową postawę, — nie zgadzam się absolutnie na twierdzenie pana Sparkins’a.
— Co! — zawołał zaatakowany, który stawał się coraz bardziej metafizycznym, w miarę tego, jak żeńska połowy rodziny słuchała go z coraz większym zachwytem — co! Skutek jest następstwem przyczyny? Przyczyna jest poprzedniczką skutku?
— To argument! — rzekł Flamwell.
— Oczywiście, — potwierdził pan Malderton.
— Jeżeli więc skutek jest następstwem przyczyny, a przyczyna poprzedniczką skutku, wnoszę stąd, że pan nie ma racji, — zakończył Horacy.
— Stanowczo, — rzekł Flamwell z taką miną, jakgdyby jadł ropuchę.
— W każdym razie sądzę, że to dowód prosty i logiczny? — zapytał Sparkins.
— Bezwątpienia, — zabrzmiał głos Flamwella. — To rozwiązuje wszystko!
— Być może, że to prawda, — zgodził się Fryderyk. — Nie zdawałem sobie przedtem sprawy z tego sylogizmu.
— Ja i teraz nie widzę w tem sensu, — mówił do siebie kupiec — ale przypuszczam, że to wszystko jedno.
— Jaki on mądry! — szepnęła pani Malderton do córek, kiedy panie usunęły się w cień salonu.
— Och nieporównany, cudowny! — odpowiedziały jednocześnie obie panny, — mówi jak wyrocznia. Musiał widzieć kawał świata i przeżyć wiele.
Panowie zostali sami. Nastąpiła krótka pauza, podczas której wszyscy robili bardzo poważne miny, dając do zrozumienia, że wciąż są pod wrażeniem zakończonej właśnie dyskusji. Flamwell postanowił wybadać pana Sparkinsa, zatem pierwszy przerwał milczenie.
— Przepraszam pana, — rzekł, — mam wrażenie, że pan jest z zawodu adwokatem? Czy to prawda? Sam kiedyś miałem zamiar wstąpić na prawo — w samej rzeczy, mam wiele znajomości z pośród największych klejnotów tej zaszczytnej profesji.
— N-nie! — odparł Horacy po chwili wahania się, — niezupełnie.
— Jednakże przebywał pan wiele pośród szelestu jedwabiu, jeśli się nie mylę, — pytał Flamwell z uszanowaniem.
— Prawie przez całe życie, — odpowiedział Sparkins.
Teraz pan Flamwell poczuł, że trzyma w ręku nić przewodnią. Sparkins musiał być młodzieńcem, który właśnie ukończył studja i zaczynał praktykować.
— Nie chciałbym być adwokatem — odezwał się Tomek po raz pierwszy oglądając się dokoła, czy ktoś nie weźmie pod uwagę jego cennego oświadczenia.
Nikt nie odpowiadał.
— Nie chciałbym nosić peruki, — zaryzykował Tomek po raz drugi.
— Tomek, proszę cię, nie bądź śmieszny, — rzekł ojciec. Przysłuchuj się uważnie rozmowie mądrzejszych od ciebie, to może coś skorzystasz, i nie waż się mówić absurdów.
— Już nie będę, tatusiu, — odrzekł nieszczęsny. Powiedzieć prawdę, to nie wymówił ani jednego słowa od godziny piątej, a i wtedy poprosił tylko o kawałek mięsa; teraz była ósma.
— Nic to — wtrącił Barton, litując się nad losem siostrzeńca, — nic to, Tomek! Ja trzymam z tobą. Jabym nie chciał nosić peruki. Ja wolę nosić fartuch.
Pan Malderton zakaszlał gwałtownie. Pan Barton ciągnął dalej. — Bo jeżeli człowiek wynosi się ponad swój fach...
Kaszel ponowił się ze zdwojoną gwałtownością i nie ustąpił, dopóki jego przyczyna i zarazem ofiara nie zapomniała, o co jej chodziło.
— Panie Sparkins, — wznowił badanie Flamwell, — czy pan zna pana Delafontaine z Bedford — square’u?
— Wymieniliśmy ze sobą karty wizytowe, a z czasem, gdy nawinęła się sposobność, oddałem mu znaczne usługi, — odrzekł Horacy, czerwieniejąc zlekka — przyczyną rumieńca była niewątpliwie skromność.
— Wyciągnął pan wielki los na loterji, o ile udało się panu zaskarbić wdzięczność tego wielkiego człowieka, — zauważył Flamwell z głębokiem uszanowaniem.
— Nie wiem, kto to — szepnął do Maldertona, kiedy szli do salonu, puściwszy Horacego przed siebie. — Rzecz jasna, że jest prawnikiem że jest osobistością bardzo wpływową i że ma wielkie stosunki.
— Bezwątpienia, — odparł towarzysz.
Resztę wieczoru spędzono znakomicie. Wobec tego, że pan Barton pogrążył się w głęboki sen, pan Malderton zrzucił z piersi kamień i stał się nad wyraz miły i uprzejmy. Panna Teresa grała, „Zagładę Paryża“ — po mistrzowsku, jak orzekł pan Sparkins, a potem oboje wraz z panem Fryderykiem zaczęli wyciągać niezliczone tria, przyczem dokonali przemiłego odkrycia, że ich głosy harmonizują ze sobą doskonale. Trzeba im oddać sprawiedliwość — wszyscy troje śpiewali partję pierwszego głosu; a Horacy jeżeli pominiemy tę nic nie znaczącą okoliczność, że nie posiadał słuchu, nie miał także zielonego pojęcia o muzyce. Pomimo to czas zeszedł rozkosznie. Było już dawno po dwunastej, kiedy Sparkins kazał wyprowadzić swego rumaka (bądźmy szczerzy: szkapsko). Zgodzono się wykonać ten rozkaz jedynie pod warunkiem, że powtórzy swą wizytę w następną niedzielę.
— A gdybyśmy tak mogli spotkać się z panem Sparkins jutro wieczorem? — zaproponowała pani M. — Mąż zamierza wziąć dziewczęta na pantominę. — Pan Sparkins skłonił się głęboko i przyrzekł przyłączyć się do towarzystwa w loży Nr. 48.
— Nie będziemy niepokoić pana w dzień — rzekła panna Teresa z uwodzicielską słodyczą, — ponieważ mama jedzie z nami po zakupy. — A wiem, że mężczyźni czują wstręt do tej czynności.
Pan Sparkins skłonił się ponownie i oświadczył, że poczytywałby to sobie za zaszczyt, gdyby wolno mu było towarzyszyć ale podczas dnia bywa zazwyczaj poważnie zajęty. Flamwell mrugnął na Maldertona. — To godziny studjów! — szepnął mu do ucha.
Następnego dnia o dwunastej w południe „powóz“ oczekiwał u wrót Qak-Lodge’u na panią Malderton i jej córki. Miały udać się do krewnych tam zjeść obiad i zrobić toaletę. Ale przedtem musiały załatwić szereg zakupów — w tym właśnie celu zabrały ze sobą puste pudła. Zapowiedziały znajomym i przyjaciółkom, że zwiedzą wielkie sklepy konfekcji damskiej Jone i Co, magazyny Spruggins’a i Smith’a na ulicy Totenham-court; potem miały się udać do składu Redmayne’a na Bond-street; stamtąd zaś do całego szeregu miejsc o których nikt nigdy nie słyszał. Panienki dla zabicia czasu, który podczas jazdy płynie bardzo powoli, obsypywały pochwałami pana Horacego Sparkins, albo wyrzucały matce, że wozi je tak daleko aby zaoszczędzić jednego szylinga; poczynały nawet wątpić, czy wogóle kiedyś dotrą do miejsca przeznaczenia. Nareszcie wehikuł zatrzymał się przed brudnym, oblepionym afiszami sklepem towarów bławatnych, gdzie na wystawie widniały najprzeróżniejsze gatunki najprzeróżniejszych wytworów tego przemysłu, a każda sztuka miała przy sobie kartkę z ceną. Na jednych kartkach czerniały opuchłe, pokrzywione siódemki zaopatrzone w malutkie trójki „niedostrzegalne dla nieuzbrojonego oka“. Gdzie indziej całe stosy lisów w najrozmaitszych cenach — od szylinga i półtorej pensa wzwyż; oryginalne francuskie gemzowe trzewiki para dwa szylingi i dziewięć pensów, zielone parasole w równie niewygórowanej cenie; poza tem „wszelkie istniejące towary“, jak zapewniali sami właściciele — a któż wie lepiej od nich? — „pięćdziesiąt procent niżej ceny kosztu.“
— Mamusiu dokąd tyś nas zaprowadziła! — zawołała w przerażeniu Teresa; — coby na to powiedział pan Sparkins, gdyby nas tak zobaczył!
— Naprawdę — mamusiu! — powtórzyła Marjanna którą ma samą myśl o tej możliwości przechodziły ciarki.
— Panie będą łaskawe spocząć. Czem mogę służyć? — zapytał skwapliwie człowiek, który mógł odgrywać w tym sklepie rolę mistrza etykiety; w białej, sztywno zawiązanej chustce na szyi wyglądał jak spacykowany „portret mężczyzny“ na wystawie w Somerset-house.
— Chciałabym zobaczyć jedwabie — rzekła pani Malderton.
— W tej chwileczce. Panie Smith! Gdzie jest pan Smith, do licha?
— Tu jestem, — zabrzmiał głos po drugiej stronie sklepu.
— Prędzej, panie Smith, — zawołał mistrz etykiety. — Tu przychodzi klient a pan sobie bujasz gdzieś na końcu świata.
Przynaglony do pośpiechu, pan Smith z nadspodziewaną zręcznością przeskoczył przez ladę i stanął przed klientami. Pani Malderton wyrzuciła stłumiony okrzyk; Teresa, która właśnie mówiła coś do siostry, odwróciła nagle głowę i ujrzała — Horacego Sparkins!
Na scenę, która nastąpiła, „zarzucimy zasłonę”, jak powiadają pisarze. Tajemniczy, filozoficzny, romantyczny, metafizyczny Sparkins — on, który dla pięknej Teresy był ucieleśnionym typem młodego księcia, poetycznym elegantem w błękitnym jedwabnym płaszczu, w pantoflach tegoż koloru, z tegoż materjału — jednym z tych, o których czytała i śniła ale których nie spodziewała się ujrzeć na własne oczy — ten rycerz, ten bohater zamienił się na Samuela Smith’a, subjekta w „taniej firmie“ — popychadło w sklepie ach! z jedwabnemi płaszczami, ach! z pantoflami — ale istniejącym dopiero od trzech tygodni. Majestatyczne wycofanie się bohatera z Oak Lodge’u jakie miało miejsce po wykryciu tej smutnej rzeczywistości, da się porównać jedynie do wycofania się przyłapanego na kradzieży psa, który ucieka, unosząc ze sobą na ogonie pokaźnych rozmiarów rondel. Niebotyczne nadzieje Maldertonów rozpłynęły się od jednego tchnienia, jak roztapiają się cytrynowe lody, podane do obiadu w luksusowej restauracji. Ołtarz pozostał tak daleko, jak biegun północny, a panna Teresa — aby wytrwać konsekwentnie przy porównaniu — miała tyleż szans wyjścia zamąż, ile szans powodzenia miała podbiegunowa wyprawa kapitana Rossa.
Lata minęły od opisanego przed chwilą wydarzenia. Trzykroć przekwitły stokrotki na trawnikach Camberwell’u; trzykroć wróble z Camberwell’skiego lasku wysławiły świergotami wiosnę; ale panny Malderton pozostają nadal dziewicami. Zwłaszcza stan Teresy jest beznadziejny; za to Flamwell osiągnął szczyt sławy i zaufania; przyczem cała rodzina żywi po dawnemu sympatję do znakomitych osobistości i wstręt do wszystkiego, co jest „niskie“.

(Z cyklu „Tales”)


SENTY-MENTY.

Panny Crumpton, albo — aby pozostać w zgodzie z napisem, który widniał na bramie ogrodu przy Minerva-House, Hammersmith — „Panny Crumptonówny“, były to dwie niezwykle wysokie, niezmiernie cienkie i wyjątkowo bezmięsne istoty, bardzo sztywne i bardzo żółte. Panna Amelja Crumpton rościła pretensje do wieku trzydziestu ośmiu lat, zaś panna Marja Crumpton przyznawała się do czterdziestki; mogłaby z równem powodzeniem twierdzić, że jest czteroletniem dzieckiem, wobec jasnego i bezprzecznego faktu, że liczyła co najmniej lat pięćdziesiąt. Ubierały się w sposób fascynujący — jak bliźnięta i wyglądały tak szczęśliwie i radośnie, jak para wysuszonych nogietków. Były punktualne do przesady, miały niezmiernie surowe poglądy, nosiły peruki i pachniały mocno lawendą.
Minerva-House, prowadzony pod auspicjami dwóch sióstr, był „uzupełniającym zakładem wychowawczym dla młodych panien“. Jakieś dwadzieścia dziewcząt w wieku od lat trzynastu do dziewiętnastu włącznie, otrzymywało tam powierzchowne wiadomości o wszystkiem, nie opanowując żadnej dziedziny, uczyło się francuskiego i włoskiego, pobierało lekcje tańca dwa razy na tydzień, nie zaniedbując, rzecz jasna, szeregu innych umiejętności, które mogą się kobiecie przydać w życiu.
Biały gmach internatu leżał na ustroniu; dostępu od strony frontowej bronił mocny parkan. Okna pokojów sypialnych były zawsze do połowy otwarte i pozwalały dostrzec rząd niskich łóżeczek, nakrytych białą bawełnianą pościelą; był to sposób na olśnienie przechodnia zbytkami, jakie rzekomo panowały w zakładzie. Istniał również frontowy gabinet, zawieszony jaskrawie kolorowanemi mapami, na które nikt nigdy nie spoglądał, i zastawiony książkami, których nikt nigdy nie czytał, przeznaczony wyłącznie dla rodziców, aby ci, zwiedzając zakład, nie usiłowali nawet oprzeć się potężnemu wrażeniu, jakie wywierało to ze wszech miar uroczyste miejsce.
— Ameljo najdroższa, — rzekła pewnego poranka panna Marja Crumpton, wchodząc do klasy. W jej peruce tkwiły papiloty, które nosiła, ilekroć się potemu nadarzyła sposobność, aby w ten sposób dać do zrozumienia uczennicom, że ma prawdziwe włosy. — Ameljo najdroższa, oto niezwykle radosna wiadomość, którą otrzymałam przed chwilą. Możesz przeczytać nagłos.
Panna Amelja z miną triumfalną odczytała, co następuje:

— Korneljusz Brook Dingwall, Esq., M. P., składa swe uszanowanie pannie Crumpton i będzie jej niezmiernie wdzięczny, o ile raczy złożyć mu wizytę jutro o pierwszej po południu, ponieważ Korneljusz Brook Dingwall, Esq., M. P. pragnie porozumieć się z panną Crumpton w sprawie oddania panny Brook Dingwall pod jej opiekę.
Adelphi.
Poniedziałek rano.

— Córka członka parlamentu! — zawołała Amelja w ekstazie.
— Córka członka parlamentu! — powtórzyła panna Marja z uśmiechem samozadowolenia, który, rzecz jasna, sprawił, że wszystkie młode panny zarżały jednym chóralnym chichotem dzikiej radości.
— To cudowne! — powiedziała panna Amelja; zaczem wszystkie młode panny ponownie objawiły swój podziw. Rzecz powszechnie znana: dworacy i pochlebnisie dworscy niczem się nie różnią od dziatwy szkolnej wszelkiego rodzaju i kalibru.
Oczywiście, tak niezwykła nowina zburzyła do szczętu zwykły porządek dnia. Ogłoszono święto na pamiątkę wielkiego wydarzenia; panny Crumpton usunęły się w cień swych prywatnych apartamentów, aby obgadać całą sprawę od początku do końca; młodsze dziewczęta starały się dociec jakie obyczaje i maniery będzie miała córka członka parlamentu; a młode panny, stojące na progu osiemnastki, usiłowały odgadnąć, czy jest zaręczona, czy się kocha, czy ładna, czy ubiera się efektownie, oraz roztrząsały cały szereg innych równie poważnych kwestyj.
Następnego dnia, o oznaczonej porze, panny Crumpton udały się do Adelphi; nosiły, rzecz jasna, swoje najpiękniejsze stroje i wyglądały tak wdzięcznie i tak ujmująco, jak tylko wyglądać potrafiły. Przez lokaja, który w olśniewająco jasnej liberji wyglądał jak kawałek rozpalonego żelaza, posłały gospodarzowi swe karty wizytowe i przez tegoż lokaja zostały dopuszczone przed światłe oblicze prześwietnego Dingwalla.
Korneljusz Brook Dingwall, Esq., M.P., był nie zmiernie wyniosły, uroczysty i poważny. Miał nieco spazmodyczny wyraz twarzy i nie umiał go zatrzeć, jakkolwiek specjalnie w tym celu nosił nadzwyczaj sztywny kołnierzyk. Był niezmiernie dumny z inicjałów M P. (członek parlamentu), kojarzonych z jego imieniem, i nie przepuszczał najmniejszej okazji, aby przypomnieć ludziom o swej godności. Był bardzo wielkiego zdania o swych własnych talentach; niestety! niewiele ludzi zdanie to ośmielało się podzielać. Co się zaś tyczy dyplomacji na mniejszą skalę w zastosowaniu do stosunków rodzinnych, to uważał siebie za niedoścignionego. Był starostą i sprawował swe obowiązki z całą bezstronnością i z całym majestatem arystokraty. Panna Brook Dingwall należała do licznie reprezentowanego gatunku młodych panien, które, podobnie jak przysłówki, można poznać po tem, że odpowiadają na najbanalniejsze pytania i poza tem nie czynią nic produktywnego.
W chwili, na którą przypada nasze opowiadanie, utalentowany członek parlamentu siedział w swej niewielkiej bibljotece przy stole, zawalonym papierami, nie robiąc nic, ale usiłując wyglądać, jak człowiek przy bardzo poważnej pracy. Akty parlamentu, i listy, na których widniał adres „Korneljusz Brook Dingwall, Esq., M.P.,“ leżały na widocznem miejscu; wpobliżu stołu siedziała pani Brook Dingwall, również poważnie zajęta. Jedno z egipskich nieszczęść, zepsute dziecko bawiło się w pokoju. Ubrane było według ostatniej mody, w błękitną tunikę, którą ujmował wpół czarny pas szerokości jednej czwartej jarda, spięty olbrzymią klamrą; w tym stroju chłopiec wyglądał, jak rozbójnik z melodramatu, oglądany przez szkło zmniejszające.
Przez pewien czas nie można było dać sobie rady ze słodkim chłopaczkiem, który postanowił spłatać figla i, skoro tylko przed panną Marją Crumpton stawiano krzesło, natychmiast brał je w swe posiadanie i uciekał, chowając zdobycz do kryjówki — gdy więc te wstępne przyjemności się skończyły, towarzystwo zasiadło i Korneljusz Brook Dingwall, Esq., zagaił rozmowę.
Mówił, że zwraca się do panny Crumpton na skutek niezmiernie pochlebnego świadectwa, jakie wystawił jej zakładowi jego przyjaciel, Sir Alfred Muggs.
Panna Crumpton zdławionym szeptem wyraziła swą wdzięczność, a znakomity Korneljusz tak ciągnął dalej:
— Jedną z głównych przyczyn, panno Crumpton, dla których zamierzam rozstać się ze swoją córką, jest jakiś dziwnie sentymentalny nastrój, w jaki ostatnio popadła i zgodne z tym nastrojem poglądy, które chciałbym doszczętnie wykorzenić z jej młodej duszy. — (W tem miejscu wspomniane poprzednio niewiniątko spadło z fotelu z nieprawdopodobnym łoskotem).
— A to nicpoń! — rzekła mama, bardziej zdziwiona tem, że odważył na podobne wykroczenie, niż czemkolwiek innem. — Zadzwonię na James’a, aby go zabrał.
— Nie karć go nazbyt surowo, moja droga, — odezwał się dyplomata, skoro tylko głos jego zdołał się przebić poprzez nieludzkie ryki, które były następstwem upadku i groźby. — Temu wszystkiemu winien jego temperament i polot ducha. — Ostatnie wyjaśnienie było zwrócone do panny Crumpton.
— Oczywiście, sir, — odparła Marja; jakkolwiek trudno jej było dostrzec istotny związek pomiędzy polotem ducha a wylotem z fotelu.
Kiedy wreszcie spokój został przywrócony, członek parlamentu ciągnął dalej: „Otóż sądzę panno Crumpton, że nic się tak nie przyczyni do osiągnięcia tego celu, jak ciągły kontakt z dziewczętami w tym samym wieku co ona; a że wiem, iż w prowadzonym przez panią zakładzie znajdzie towarzystwo, które z pewnością nie skazi jej młodej duszy, przeto zamierzam powierzyć ją pani opiece.
Młodsza panna Crumpton wypowiedziała kilka ogólnikowych zdań na temat nieskazitelności swych wychowanek, gdy tymczasem Marja musiała milczeć. Musiała. Mały pieszczoch, odzyskawszy polot ducha, wpił się swą twardą podeszwą w jej niezmiernie delikatną nogę, aby twarzą, (która wyglądała jak duże czerwone O, wydrukowane na karcie do gry) dosięgnąć blatu biurka.
— Oczywiście, Lawinja musi mieć komfort i luksusowe utrzymanie, — ciągnął dalej prześwietny ojciec; — poza tem pragnę, aby w jednej sprawie stosowano się ściśle do moich wskazówek. Chodzi o to, że przyczyną dziwnego usposobienia mojej córki jest jakaś śmieszna afera miłosna, w którą zamieszana jest osoba znacznie niższa urodzeniem i stanowiskiem od niej. Wiedząc, że pod pani nadzorem nie będzie miała sposobności porozumienia się z tą osobą, nie jestem przeciwny — nawet wolę, aby przebywała jedynie w takiem towarzystwie, z jakiem pani osobiście utrzymuje stosunki.
To ważne oświadczenie przerwała ponownie odznaczająca się wysokim polotem ducha istotka, która w wybuchu radości stłukła szybę i mało co nie wypadła z okna na podwórko. Zadzwoniono na James’a; nastąpiło zamieszanie i wycie; dwie w błękit obleczone nóżki poczęły wierzgać z całych sił, nie trafiając jednak w nic, prócz powietrza, i po chwili chłopca nie było w pokoju.
— Pan Brook Dingwall pragnąłby, aby panna Brook Dingwall uczyła się wszystkich przedmiotów, jakie się wykłada w klasie, — wtrąciła pani Brook Dingwall, co było cudem, ponieważ odzywała się niezmiernie rzadko.
— Oczywiście, — potwierdziły jednogłośnie panny Crumpton.
— A ponieważ ufam, iż plan, który powziąłem, w istocie uwolni moją córkę od tych niedorzecznych myśli, — mówił dalej znakomity prawodawca, — przeto spodziewam się, że będzie pani gotowa zadośćuczynić wszelkim życzeniom, z jakiemi się do pani zwrócę.
Rzecz jasna, że panna Crumpton nie omieszkała dać swego uroczystego zapewnienia, że się do wszystkich życzeń zastosuje z jak największą ścisłością. Po długiej dyskusji, podczas której państwo Dingwall zachowali prawdziwie dyplomatyczną powagę, a panny Crumpton niemniej dyplomatyczne milczenie, postanowiono, że panna Lawinja uda się do Hammersmith następnego dnia, a z okazji jej przybycia odbędzie się w zakładzie bal, jaki miał tam zazwyczaj miejsce dwa razy na rok. Toby ją trochę rozerwało, a może nawet wpłynęło uzdrawiająco. To się nazywa dyplomatyczne postępowanie!
Przedstawiono pannę Lawinję jej przyszłej zwierzchniczce. Obie panny Crumpton określiły ją, jako „czarujące dziewczę“. Dziwnym zbiegiem okoliczności, powtarzały to określenie w zastosowaniu do każdej nowej wychowanki.
Nastąpiły ukłony, wymiana uprzejmości, podziękowania, protekcjonalne uśmiechy i wizyta się skończyła.
W Minerva House zawrzało od przygotowań do balu, który miał swą wspaniałością zakasować wszystkie dotychczasowe uroczystości, czyli, że użyjemy żargonu teatralnego, pobić wszystkie dotychczasowe „szlagiery“. Największą salę w całym domu przybrano różami z niebieskiego perkalu, wełnianemi tulipanami oraz innemi równie naturalnemi kwiatami, które chlubnie świadczyły o poziomie praktycznego wykształcenia w zakładzie. Dywan zwinięto, usunięto drzwi i meble, natomiast wniesiono zwykłe rautowe krzesła. Właściciele sklepów bławatnych w Hammersmith zdumieli się niepomiernie, otrzymując nagle tak wielkie zamówienie na błękitne wstążki i białe rękawiczki. Zakupiono nieprzeliczone bukiety geranium, sprowadzono z miasta harfę i dwoje skrzypiec, a w salonie oddawna stało w pogotowiu olbrzymie pianino.
Młode panny, które powinne były popisać się przy sposobności i wystawić zakładowi chlubne świadectwo, ćwiczyły się nieustannie, ku wielkiemu zadowoleniu koleżanek i zwierzchniczek, a ku zgrozie starego kulawego pana z przeciwka. Należy dodać, że panny Crumpton prowadziły stałe pertraktacje z jedynym cukiernikiem, jakim mogło się poszczycić Hammersmith.
Niecierpliwie wyczekiwany wieczór nastąpił nareszcie. Sznurowano gorsety, zawiązywano sandały, czesano włosy, powodując przy tem taki zamęt, jaki w podobnych okolicznościach może mieć miejsce jedynie w internacie dla dziewcząt. Mniejsze dziewczynki były wszędzie, i zawadzały wszystkim, nic więc dziwnego, że nie obeszło się bez szturchańców. Starsze ubierały się, kokietowały lustro, pochlebiały, zazdrościły jedna drugiej z taką powagą i z takiem przejęciem, jakgdyby już istotnie „skończyły budę.”
— Czy ładnie wyglądam? — zwróciła się panna Emilja Smithers, premjowana piękność zakładu, do panny Karoliny Wilson, która była jej przyjaciółką od serca, ponieważ miała sławę najbrzydszego podlotka w całem Hammersmith, jak zresztą i poza obrębem tej miejscowości.
— Och! Cudownie! A ja?
— Bosko! Nigdy jeszcze nie wyglądałaś tak wspaniale, — odparła piękność, poprawiając suknię i nie racząc nawet rzucić okiem na nieszczęsną koleżankę.
— Spodziewam się, że Hilton się nie spóźni, — głosem drżącym od zdenerwowania powiedziała inna panna do swej koleżanki.
— Czułby się zaszczycony, gdyby wiedział, jak się o niego troszczysz, — odparła tamta powtarzając rolę, którą miała odtworzyć tego wieczoru.
— On jest taki piękny! — rzekła ta pierwsza.
— Co za figura! — potwierdziła koleżanka.
— Co za dystynkcja! — dodała inna.
— Żebyście wy wiedziały, żebyście wy wiedziały! — zawołała jedna z wychowanek, wpadając do pokoju jak bomba. — Panna Crumpton powiedziała, że będzie jej kuzyn.
— Co! Teodozjusz Butler? — odezwało się dziewięć ekstatycznych głosów.
— Czy ładny? — spytała jakaś nowicjuszka.
— Nie, specjalnie ładny nie jest, — brzmiała odpowiedź, — ale taki mądry, taki mądry!
Pan Teodozjusz Butler był jednym z tych nieśmiertelnych genjuszów, których przedstawiciela można spotkać niemal w każdym towarzystwie. Mają zazwyczaj grube, monotonne głosy. Są przekonani o wyjątkowości swych talentów i czują, że powinni robić nieszczęśliwych, chociaż nie wiedzą właściwie, dlaczego. Są pod każdym względem zarozumiali, a w rzeczywistości nie posiadają pojęcia o wyobrażeniu; jednakże skłonne do entuzjazmu młode panny i głupkowaci młodzi panowie poczytują ich za cuda. Znakomitość o której mowa, pan Teodozjusz, napisał w swoim czasie pamflet, w którym pewne metody postępowania zalecał, inne ganił, a czynił to wszystko z niezmąconą powagą; ponieważ zaś każde zdanie zawierało pokaźną liczbę sześciosylabowych wyrazów, wielbiciele znakomitego pamflecisty przekonani byli o ważkości wypowiadanych przez niego sądów.
— To chyba on! — zawołało kilka panien, kiedy energiczne pociągnięcie za dzwonek o mało nie nadwyrężyło całego aparatu.
Nastąpiła chwila denerwującej ciszy. Przybyło kilka paczek, a za paczkami ukazała się panna Brook Dingwall w kompletnej balowej tualecie, w sukni, zapiętej na ramieniu jedną olbrzymią różą; na szyi miała ciężki złoty łańcuch; w dłoni wachlarz ze słoniowej kości; na twarzy jej malował się nieporównany wyraz rozpaczy.
Panny Crumpton zapytały o zdrowie rodziny tonem niekłamanego współczucia; następnie zapoznano pannę Brook Dingwall z jej przyszłemi koleżankami. W rozmowie z wychowankami panny Crumpton śpiewały prawdziwie miodowym głosem, ażeby dać pannie Brook Dingwall pojęcie o miłej atmosferze wzajemnej harmonji, jaka panowała w internacie.
Ponowny dzwonek. Nauczyciel kaligrafji, pan Dadson, z żoną. Żona miała na sobie suknię z zielonego jedwabiu, jej buty i ozdoby przy kapeluszu szły pod względem zieloności o lepsze z suknią. Nauczyciel ubrany był w białą kamizelkę, czarne spodnie do kolan i tejże barwy jedwabne pończochy, otaczające nogę dostatecznie grubą dla dwóch nauczycieli kaligrafji. Panienki szeptały coś do siebie, gdy tymczasem eleganccy goście zasypywali komplementami panny Crumpton; te nosiły jasnobronzowe suknie z ogromnemi szarfami — jak lalki z pudełka!
Dzwonek dzwonił coraz częściej, gości przybywało coraz więcej: przybywali tatusiowie, mamy, ciocie, wujaszkowie, krewni i opiekunowie wychowanek; nauczyciel śpiewu, Signer Lobskini, z czarną peruką na głowie; pianista i skrzypkowie, harfiarz (pijany) poza tem jeszcze dwudziestu młodzieńców, którzy stanęli przy drzwiach, rozmawiając i od czasu do czasu wybuchając głośnym chichotem. Salę napełniał gwar zmieszanych rozmów. Roznoszono kawę, która cieszyła się wielkiem powodzeniem u wszystkich tłustych mam, wyglądających, jak pewne otyłe figury w pantominie, pojawiające się tylko w tym celu, aby natychmiast dostać w łeb.
Następnym przybyszem był popularny pan Hilton. Na prośbę panien Crumpton podjął się roli mistrza ceremonji — i kadryle zawirowały. Młodzieńcy, którzy do tej pory podpierali drzwi, posuwali się stopniowo ku środkowi sali i po krótkiej chwili nabrali tyle śmiałości, że można ich było bez obawy przedstawić partnerkom. Nauczyciel kaligrafji nie przepuszczał ani jednego tańca i skakał z nieprawdopodobną zręcznością, podczas gdy jego żona grała w karty, siedząc w owej zawalonej książkami dziurze, zaszczyconej nazwą gabinetu. Dwa razy do roku przy podobnych okolicznościach zwabiały ją tam panny Crumpton na wista; trzeba ją było gdzieś ukryć, aby nie wystraszyła gości.
Ze wszech miar interesująca Lawinja Brook Dingwall była jedyną istotą, która nie interesowała się wydarzeniami wieczoru. Napróżno proszono ją do tańca. Napróżno składano jej hołdy, jako córce M. P. Nie wzruszył jej wspaniały tenor Signora Lobskini, ani gra panny Letycji Parsons, której wykonanie „Wspomnień z Irlandji“ stawiano narówni z wykonaniem samego Moschelesa. Nawet wieść o przybyciu pana Teodozjusza Butlera nie wywabiła jej z kąta salonu, gdzie siedziała zasępiona.
— Drogi Teodozjuszu, — rzekła panna Marja Crumpton, gdy już światły pamflecista przywitał się z całem niemal towarzystwem, — muszę cię przedstawić naszej nowej wychowance.
Teodozjusz nie zdradzał najmniejszego zaciekawienia.
— Jej ojciec jest członkiem parlamentu.
Tedozjusz drgnął. — Jej nazwisko?
— Brook Dingwall.
— Wielkie nieba! — zawołał Teodozjusz — cicho, ale poetycznie.
Nastąpiła wymiana nazwisk. Panna Brook Dingwall ociężale podniosła głowę.
— Edward! — zawołała, widząc przed sobą dobrze znane nankinowe spodnie.
Szczęściem panna Marja Crumpton nie odznaczała się wielką przenikliwością, a że zgodnie z dyplomatycznemi zarządzeniami pana M. P. nie należało zwracać najmniejszej uwagi na bezsensowne wykrzyki panny Lawinji, przeto wzburzenie obojga młodych uszło całkowicie jej uwadze; widząc zaś, że kapryśna córeczka prawodawcy zgodziła się wziąć udział w następnym kadrylu, odeszła spokojna.
— Edwardzie, Edwardzie! — zawołała najromantyczniejsza z panien, skoro światło wiedzy zajęło miejsce obok niej. — Edwardzie, czy to ty?
Pan Teodozjusz głosem stłumionym od namiętności, upewnił drogą swemu sercu istotę, że o rozdwojeniu jaźni niema mowy.
— Więc poco — poco — to maskowanie się? O, Edwardzie M’Neville Walter, ile, ile wycierpiałam dla ciebie!
— Słuchaj mnie, Lawinjo, — odparł bohater, natężając głos do najbardziej poetycznej wibracji. — Nie potępiaj mnie, nie wysłuchawszy przedtem. Jeżeli płód duszy takiego nędznika, jak ja, zasługuje na miejsce w twej pamięci — jeżeli tak marna istota może sobie rościć pretensję do miejsca w twojem sercu — przypomnij, przypomnij sobie, że niegdyś opublikowałem (własnym nakładem) pamflet pod tytułem „O szkodliwości polityki, dążącej do zniesienia ceł na wosk pszczeli“.
— Pamiętam, pamiętam! — łkała Lawinja.
— Tej właśnie sprawie, — ciągnął dalej patetyczny kochanek, — ojciec twój poświęcił całą swoją duszę.
— Całą, całą duszę! — potwierdziła sentymentalna Lawinja.
— Wiedziałem o tem, — rzekł Teodozjusz tragicznie. — Wiedziałem — i posłałem mu egzemplarz. Pragnął mnie poznać. Miałemż wyjawić swe rzeczywiste miano? Przenigdy! Nie, przybrałem to imię i to nazwisko, któreś ty tylekroć powtarzała z taką tkliwością! Jako M’Neville Walter poświęciłem się sprawie; jako M’Neville Walter zdobyłem twe serce; pod tem samem nazwiskiem zostałem wyrzucony z twego domu przez domowników twego ojca; i od tej chwili pod żadnem nazwiskiem i pod żadnym pozorem nie zdołałem zbliżyć się do ciebie. Teraz cię odnalazłem i z dumą oświadczam, że jestem — Teodozjusz Butler.
Młoda panna uległa tym przekonywującym argumentom bez jednego „ale“ i obdarzyła nieśmiertelnego obrońcę pszczelego wosku spojrzeniem najpłomienniejszej miłości.
— Czy wolno mi mieć nadzieję, — rzekł on — że przysięga, którą pogwałciło nierozumne postępowanie twego ojca, zachowa dawną moc?
— Chodź, zatańczymy, — odpowiedziała Lawinja z kokieterją — bowiem dziewiętnastoletnie dziewczęta umieją kokietować.
— Nie! — krzyknął poeta w nankinowych spodniach. — Bo nie ruszę się z miejsca, bo zacznę wić się w męczarniach niepewności! Czy wolno — czy wolno mi mieć nadzieję?
— Wolno.
— Przysięga ważna?
— Ważna.
— Zezwalasz?
— Zezwalam.
— Z głębi serca?
— Sam wiesz o tem, — odparła Lawinja, rumieniąc się uroczo. Kurcze, które opanowały oblicze znakomitego Butlera, odmalowywały jego zachwyt niezmiernie wyraziście.
Musielibyśmy zużyć wiele słów, chcąc się rozwodzić nad tem, co nastąpiło. Jak pan Teodozjusz i panna Lawinja tańczyli, rozmawiali i wzdychali przez resztę wieczoru — jak bardzo panny Crumpton cieszyły się z tego powodu. Jak nauczyciel kaligrafji nie przestawał wybijać halubców z siłą jednego Hp. i jak jego żona, ulegając jakiemuś niewytłumaczonemu kaprysowi, opuściła stół, przy którym grano w wista, i zabłysła swym zielonym kapeluszem w najwidoczniejszej części salonu. Jak na kolację podano na tacach malutkie trójkątne sandwicze, urozmaicone tu i ówdzie ciastkiem albo tortem; i jak goście konsumowali ciepłą wodę z cytryną i muszkatołową gałką, noszącą szumny tytuł „ponczu“. Wszystkie te i tym podobne interesujące sprawy, musimy wszakże pominąć aby opisać scenę jeszcze od nich ważniejszą.
Pewnego dnia, w dwa tygodnie od pamiętnego wieczoru, Korneljusz Brook Dingwall, Esq., M. P., siedział przy tym samym stole w tej samej biblioteczce, którą opisaliśmy poprzednio. Był sam, na jego twarzy malowała się głęboka zaduma, powaga i majestat — układał referat dla parlamentu p. t. „Jak obywatel spędzać powinien wielki Czwartek“?
Lokaj zapukał do drzwi — prawodawca, wyrwany z marzeń, usłyszał anons o przybyciu panny Crumpton. Zaanonsowana uzyskała zezwolenie na przekroczenie progów sanktuarjum; Marja wślizgnęła się do gabinetu, zajęła wskazane sobie miejsce ze zwykłem wzdraganiem się i po chwili została sam na sam z M. P. O, wieleby dała w tej chwili, gdyby w pokoju była obecna jeszcze jedna osoba! Nawet obecność figlarnego pieszczocha sprawiłaby jej ulgę.
Duet się zaczął. Panna Crumpton wyraziła nadzieję, że pani Brook Dingwall i śliczny chłopaczek cieszą się dobrem zdrowiem.
Odpowiedź była zadawalająca. Przedmioty troski panny Crumpton przebywały obecnie w Brighton.
— Jestem pani gorąco wdzięczny, — rzekł Korneljusz uroczyście, — za pani dzisiejszą wizytę. Miałem namiar przejechać się do Hammersmith i odwiedzić Lawinję, ale pani sprawozdanie było tak zadawalające, a sprawy Izby zajmują mnie tak poważnie, że postanowiłem poczekać jeszcze tydzień. Cóż Lawinja? Wyjdzie na człowieka?
— O, bezwątpienia, sir, — odrzekła Marja, nie ważąc się powiedzieć, że Lawinja w istocie już wyszła — za człowieka.
— Wiedziałem, że mój plan ją uszczęśliwi — Tu można było wtrącić, że ktoś inny zdążył już uszczęśliwić córkę znakomitego prawodawcy. Ale nieszczęsna wychowawczyni nie mogła się zdobyć na ten decydujący krok.
— Zastosowała się pani jak najściślej do wskazówek, których jej udzieliłem?
— Jak najściślej, sir.
— W sprawozdaniu zaznacza pani, że humor córki poprawia się stopniowo.
— Tak jest, sir.
— Spodziewałem się tego — to było celem mojej dyplomacji.
— Ale obawiam się, sir, — rzekła panna Crumpton z drżeniem w głosie, — obawiam się, że plan nie powiódł się tak dobrze, jakbyśmy oboje pragnęli.
— Nie! — zawołał prorok. — Boże mój! Panno Crumpton, skąd ten ton? Co się stało?
— Panna Brook Dingwall, sir —
— Tak jest?
— Uciekła, sir — rzekła Marja i omal nie zemdlała.
— Uciekła?
— Wykradła się, sir.
— Wykradła się! Z kim? Kiedy? Gdzie? Jak? — niemal wrzeszczał wzburzony dyplomata.
Naturalna żółtość twarzy nieszczęsnej Marji ustąpiła miejsca wszystkim barwom tęczy. Drżącą ręką położyła na stół niewielką kopertę.
Otworzył ją śpiesznie. List od córki i list od Teodozjusza. Rzucił okiem na ich treść — „Zanim te słowa cię dosięgną — daleko — apeluję do uczuć ojcowskich — miłość aż do szaleństwa posunięta — wosk pszczeli — niewola etc. etc.” Przesunął ręką po czole i począł przechadzać się po pokoju straszliwie wielkiemi krokami. Marja siedziała jak na szpilkach.
— Proszę uważać. Od dziś na zawsze, — rzekł pan Brook Dingwall, stając nagle przy stole i tłukąc pięścią w blat do taktu, — od dziś na zawsze wzbraniam, wzbraniam surowo wszelkim bazgraczom pamfletów wstępu do jakiejkolwiek części mego domu, oprócz kuchni. Wyznaczę córce i jej mężowi sto pięćdziesiąt funtów rocznie i nie chcę ich więcej widzieć na oczy. I, psiakrew! przeprowadzę wniosek o zniesieniu uzupełniających zakładów naukowych.
Upłynęły dni od tego namiętnego i pamiętnego oświadczenia. Państwo Butler mieszkają w nędznej chałupie przy Ball’s-pond, położonej malowniczo w bezpośredniem sąsiedztwie cegielni. Nie mają dzieci. Pan Teodozjusz wygląda niezmiernie poważnie i bezustannie pisze. Jednakże, wskutek ohydnego bojkotu ze strony wydawców, żadne z jego dzieł nie ukazuje się w druku. Jego młoda żona dochodzi do wniosku, że duchowy niedosyt lepszy jest od rzeczywistego głodu i że małżeństwo, które zawiera się pośpiesznie, a opłakuje — powoli, bywa przyczyną większego, niż sądziła, nieszczęścia.
Rozważywszy sprawę na zimno, Korneljusz Brook Dingwall, Esq., M. P., musiał wreszcie przyznać, że niefortunny wynik jego zbawiennych planów nie jest winą panien Crumpton, lecz zasługą jego własnej dyplomacji. Jednakże pociesza się, podobnie jak wielu innych dyplomatów tegoż, co on, pokroju, miłą świadomością, że, o ile nawet jego plany chybiły, to przecież powinny były dać dobre skutki. Minerva-House pozostaje in statu quo i „Panny Crumptonówny” nadal używają w szczęściu i spokoju wszystkich korzyści, płynących z utrzymywania „uzupełniającego zakładu naukowego dla młodych panien”.


NASZ SĄSIAD.

Najciekawszem z zajęć, jakim może się oddawać człowiek stale chodzący po tych samych ulicach miasta, jest chyba określanie rodzaju i usposobienia ludzi, którzy te ulice zamieszkują. Przyczem żadna rzecz nie wpływa tak decydująco na wynik dociekań jak wygląd frontowych drzwi. Rozmaite kształty twarzy ludzkiej bywają tłem dla pięknych i ciekawych studjów; jednakże w fizjognomji frontowych kołatek kryje się cały szereg niemniej charakterystycznych i niemniej niezawodnych cech. Odwiedzając po raz pierwszy w życiu jakiegoś człowieka, z największem zainteresowaniem zgłębiamy rysy jego kołatki, wiemy bowiem, że pomiędzy ludźmi i kołatkami musi istnieć mniejsze lub większe podobieństwo i wzajemna sympatja.
Naprzykład, istnieje rodzaj kołatki, niegdyś cieszący się wielką popularnością, dzisiaj szybko zanikający, masywna, okrągła kołatka, ozdobiona wizerunkiem wesołego, zażywnego lwa, którego figlarne oczy śmieją się do was pochlebnie, gdy poprawiacie ręką zwichrzone włosy lub podciągacie kołnierzyk, czekając cierpliwie, aż wam otworzą drzwi; jeszcze się nam nie udało stwierdzić istnienia takiej kołatki u drzwi skąpca — jak dalece sięga nasze doświadczenie, była ona nieomylnym wskaźnikiem gościnności i pozwalała wierzyć, że gospodarz nie lubi prowadzić rozmowy, nie zwilżywszy uprzednio gardła.
Nikt nigdy nie widział takiej kołatki u drzwi drobnego adwokata lub komornika; ci ludzie trzymają sztamę z innym lwem; na ich drzwiach widnieje ponury, krwiożerczy potwór, którego oblicze zdradza dzikość i niepomierną głupotę: jest to najstarsza z pośród kołatek; świadczy o egoizmie i brutalności.
Istnieje także niewielka, zgrabna kołatka egipska: długa, wychudła twarz z zadartym nosem i ostrym podbródkiem. Cieszy się powodzeniem u urzędników państwowych, którzy noszą jasne płócienne garnitury i krochmalone, sztywne kołnierze: mali, szczupli, wścibscy ludzie, w zupełności zadowoleni ze swych własnych zapatrywań i uważający się za niezmiernie ważne osobistości.
Kilka lat temu zaniepokoiło nas poważnie pojawienie się nowego rodzaju kołatki — kołatki bez twarzy! składającej się jedynie z wieńca, który ozdabia metalową rękę, lub poprostu niewielką sztabkę z bronzu. Jednakże trochę uwagi i wytężenia pozwoliło nam pokonać i tę trudność i pozyskać nowy system kołatek na rzecz naszej ulubionej teorji. Znajdziecie taką kołatkę na drzwiach ludzi zimnych i sztywnych, którzy stale pytają, dlaczego ich nie odwiedzacie, a nie zaproszą nigdy.
Każdy wie, że mosiężna kołatka właściwa jest podmiejskim willom, oraz internatom; na tym gatunku wypada zamknąć listę kołatek najbardziej wyrazistych i dających się najlepiej spreparować.
Frenologiści twierdzą, że wzruszeniom, opanowującym umysł człowieka, odpowiadają pewne zmiany w kształcie jego czaszki. Zastrzegamy się, że nie mamy zamiaru wyciągać ostatecznych wniosków z wyłożonej poprzednio teorji; nie twierdzimy bynajmniej, że każda zmiana w usposobieniu człowieka musi spowodować widoczne zmiany w rysach jego kołatki. Ustalamy jedynie, że w podobnym wypadku magnetyzm, który istnieje pomiędzy człowiekiem a kołatką, skłoni go do usunięcia dawnej i do wyszukania nowej bardziej sympatyzującej z jego zmienionemi uczuciami. Jeżeli dowiadujecie się, że ktoś się przeprowadza, nie mając po temu żadnych rozsądnych przyczyn, możecie być pewni, że, nie zdając sobie nawet z tego sprawy, czyni to właśnie dlatego, że zerwały się węzły harmonji pomiędzy nim a kołatką. Jest to teorja nowa, tem niemniej odważamy się na jej ogłoszenie, ponieważ ani w swej pomysłowości, ani w prawdziwości, nie ustępuje żadnej z tysiąca uczonych spekulacyj, jakie co dnia pojawiają się na rynku księgarskim gwoli dobra publicznego i prywatnego majątku.
Zważywszy te nasze poglądy na sprawę kołatek, czytelnik z łatwością sobie wyobrazi, z jakim niepokojem stwierdziliśmy całkowite zniknięcie kołatki u drzwi sąsiadującego z naszym domu i pojawienie się dzwonka na jej miejsce. Takiej klęski nie przeczuwaliśmy nawet we śnie. Sama myśl, że ktoś może istnieć bez kołatki, wydawała się tak dziką i szaloną, że ani na chwilę nie przyszła nam do głowy przedtem.
Z nosem spuszczonym na kwintę opuściliśmy miejsce wypadku i skierowaliśmy kroki w stronę Eaton-square’u, który wtedy budował się jeszcze. Jak wielkie było nasze zdumienie i oburzenie, gdyśmy spostrzegli, że dzwonek stawał się prawidłem, a kołatka wyjątkiem! Teorja zachwiała się pod ciosem. Z gorączkowym pośpiechem wróciliśmy do domu; i przewidując w wyobraźni, jak w miarę szybkiego następstwa wypadków trzeba będzie całkowicie zrezygnować z przekonań, postanowiliśmy od tego dnia poddać osobistości naszych sąsiadów ścisłej obserwacji. Sąsiadujący z nami po lewej stronie dom był niezamieszkany, tem więc łatwiej było nam skupić całą uwagę na sąsiadach z prawej.
Dom pozbawiony kołatki znajdował się w posiadaniu urzędnika ze stolicy. W oknie salonu widniała pokryta kaligraficznem pismem kartka, opiewająca, że samotny dżentlmen otrzyma mieszkanie o ile wzamian zapłaci komorne.
Dom leżał po ocienionej stronie ulicy, był mały, schludny, choć ponury, posadzkę korytarza pokrywał wąski, nowy chodnik, po schodach aż do pierwszego piętra ciągnął się wąski, nowy dywan. Nowa była tapeta, nowa farba, nowe meble; i tak tapeta, jak farba i meble, zdradzały skromność pieniężnych zasobów lokatora. W salonie leżał czerwono-czarny dywanik, którego odległość od ścian była ze wszystkich czterech stron harmonijnie wielka; stało kilka poplamionych krzeseł i staroświecki stół; kilka niziutkich kredensów, na każdym purpurowa muszla, która wraz z tacą i puszką do herbaty, wraz z kilkoma innemi muszlami na kominku i trzema pawiemi piórami, rozłożonemi gustownie nad kominkiem, uzupełniała dekorację apartamentu.
Ten właśnie pokój miał samotnego dżentlmena przytulić na czas dnia, a niewielka oficyna na tem samem piętrze miała być jego sypialną wciągu nocy.
Niewiele czasu upłynęło od pojawienia się kartki w oknie salonu, kiedy tęgi, wesoły mężczyzna, w wieku może pięćdziesięciu trzech lat, okazał gotowość osiedlenia się we wspomnianem mieszkaniu. Interesu dobito, bo natychmiast po pierwszej wizycie nieznajomego ogłoszenie znikło. Po kilku dniach samotny dżentlmen się wprowadził, a wkrótce potem wyszły najaw wszystkie jego słabe i mocne strony.
Przedewszystkiem lubił, djabeł wie poco, czuwać do trzeciej lub czwartej w nocy, siedzieć przy stole, pić wódkę i palić cygara; następnie zapraszał do siebie przyjaciół; ci przychodzili koło dziewiątej wieczorem, nabierali humoru koło północy i wtedy dawali upust swej wesołości, śpiewając pieśni, których tekst składał się z kilku aryj, każda po dwa wiersze, i z dziesięciowierszowego chóru; przyczem w chór władowywało towarzystwo cały swój zapas energji, czyniąc to bardzo entuzjastycznie i bardzo wrzaskliwie; skutkiem było wielkie niezadowolenie sąsiadów, a zwłaszcza pewnego lokatora domu na lewo, również samotnego dżentlmena.
Te koncerty, odbywające się zazwyczaj trzy razy w tygodniu, mogłyby same przez się doprowadzić do szaleństwa; ale to nie było wszystko. Bo kiedy wreszcie towarzystwo opuszczało lokal, to zamiast spacerować sobie cichutko po ulicy, jak to czynią przyjaciele rzeczywistych dżentlmenów, wyprawiało piekielne hałasy, udając krzyki kobiet przy porodzie. Ponadto pewnej nocy jegomość w białym kapeluszu, z twarzą jak piwonja, zastukał z bezczelną gwałtownością do drzwi domu Nr. 3, w którym mieszkał jegomość z przyprószonym siwizną włosem, i kiedy siwy jegomość, sądząc, że to jedna z jego zamężnych córek dostała przedwczesnych boleści, zeszedł ze schodów poomacku i po długich machinacjach kluczem i zamkiem otworzył wreszcie drzwi — jegomość w białym kapeluszu, z twarzą jak piwonja, rzekł, że bardzo mu przykro, jeżeli fatyguje siwego jegomościa, ale czułby się bardzo zobowiązanym, gdyby ten ofiarował mu szklankę zimnej wody z pod kranu i pożyczył szylinga na dorożkę.
Na to siwy jegomość zatrzasnął gniewnie drzwi, wszedł na schody i wyrzucił przez okno zawartość całego dzbanka wody z pod kranu — rzut był celny, ale woda dostała się komu innemu. Na ulicy powstała nieopisana panika.
Żart żartem; i nawet namacalnie żarty bywają w swoim rodzaju kapitalne, jeżeli się znajdzie niezainteresowana bezpośrednio osoba, która zechce się śmiać. Ale mieszkańcy naszej ulicy byli niedość rozwinięci, aby pojąć cały komizm tych wydarzeń: to też bezpośrednim skutkiem było, że nasz sąsiad musiał złożyć swemu sublokatorowi niezmiernie przykrą dla obu stron wizytę; w toku rozmowy oświadczył, że o ile samotny dżentlmen nie wyrzeknie się spędzania wieczorów z przyjaciółmi w domu, to, niestety, trzeba będzie się rozstać. Samotny dżentlmen przyjął przestrogę bardzo pogodnie i przyrzekł, że na przyszłość będzie spędzał wieczory w kawiarni. Postanowienie to wywołało powszechny aplauz.
Następna noc przeszła bez żadnych zaburzeń: wszyscy odetchnęli z ulgą. Ale w dwadzieścia cztery godziny później hałasy powtórzyły się ze zdwojoną energią. Przyjaciele samotnego dżentlmena, nie mogąc go odwiedzać co drugą noc, postanowili składać mu wizytę każdej nocy. Dość sobie wyobrazić ich hałaśliwe pożegnania, łoskot, z jakim samotny dżentlmen szedł do siebie na górę, i jego zmagania się z butami trzymającemi na uparcie nogi; aby zrozumieć, że tak dalej być nie mogło. A więc nasz sąsiad zawiadomił dżentlmena, który był pod innemi względami bardzo wygodnym lokatorem, że musi się wynosić; dżentlmen się wyniósł i od tej chwili zapraszał przyjaciół do innych lokalów.
Następny amator mieszkania opuszczonego przez niespokojnego samotnika, był zupełnie innym człowiekiem. Wysoki, chudy, młody mężczyzna z bujną blond czupryną, rudawemi bokobrodami i zaledwie zaznaczonym wąsem. Nosił bluzę z galonami, szare spodnie, zamszowe rękawiczki i pod każdym względem przypomniał oficera wyższej rangi. Tak niepodobny do rozpustnego samotnego dżentlmena! Co za czarujące obejście, co za sposób mówienia! I jaka powaga! Kiedy po raz pierwszy przyszedł oglądać mieszkanie, wypytywał szczegółowo, czy, kiedy i jak można otrzymać stałe miejsce w parafjalnym kościele. A gdy już doszedł do porozumienia z gospodarzem, poprosił, aby mu sporządzono spis miejscowych towarzystw dobroczynności, chciał bowiem złożyć ofiarę pieniężną na ręce tych, którzy na to najbardziej zasługują.
Nasz sąsiad nie posiadał się z radości. Dostał wreszcie sublokatora w zupełności odpowiadającego jego własnemu usposobieniu — człowieka poważnego, statecznego, który nie znosił hulaszczej wesołości, a kochał ciszę. Z lekkiem sercem zdjął z okna ogłoszenie, malując sobie w wyobraźni długi szereg spokojnych niedziel, w czasie których będzie wymieniał ze swym lokatorem niedzielne pisma i komplementy.
Poważny pan przyjechał, a jego rzeczy miały nadejść ze wsi nazajutrz. Pożyczył więc od gospodarza czystą koszulę, książkę do nabożeństwa i położył się spać o wczesnej porze, prosząc, aby go obudzono punktualnie o dziesiątej rano — nie wcześniej, był bowiem bardzo zmęczony.
O oznaczonej porze zapukano do jego pokoju: nie odpowiadał; zapukano ponownie: odpowiedzi nie było. Zaniepokojony gospodarz wyważył drzwi. Poważny pan w tajemniczy sposób znikł, zabierając ze sobą koszulę, książkę do nabożeństwa, łyżeczkę do herbaty i pościel.
Czy to wydarzenie, przeważając szalę, i tak już dobrze obciążoną popisami poprzedniego sublokatora, wzbudziło w naszym sąsiedzie wstręt do samotnych dżentlmenów, nie wiemy; to pewne, że następne ogłoszenie, jakie ukazało się w oknie salonu, zawiadamiało poprostu, że jest do wynajęcia umeblowane mieszkanie na pierwszem piętrze. Wkrótce i to ogłoszenie znikło. Nowi lokatorowie najpierw zwrócili na siebie naszą uwagę, potem wzbudzili w nas żywe współczucie.
Był to chłopiec osiemnasto lub dziewiętnastoletni z matką kobietą pięćdziesięcioletnią, a może nawet młodszą. Oboje nosili żałobę. Byli ubodzy — bardzo ubodzy. Utrzymywali się jedynie z pensji, jaką pobierał chłopiec, przyjmując referaty do przepisywania i tłumacząc dla wydawców.
Wyemigrowali z prowincjonalnego miasteczka i osiedlili się w Londynie: po części dlatego, że w dużem mieście chłopiec prędzej mógł liczyć na zarobek a po części może i dlatego, że czuli pewien żal do miejsca, na którem niegdyś zaznali lepszej doli, i unikali instynktownie ludzi, którym znany był ich obecny los. Żaden cios nie zdołał złamać ich dumy, a duma nie pozwalała im rozwodzić się o swych nieszczęściach przed obcymi. Jak wielką cierpieli nędzę i jak ciężko pracował chłopiec, aby jej przeciwdziałać, o tem nikt nie wiedział, oprócz tych dwojga nieszczęśliwych. Noc w noc, do godziny drugiej, trzeciej, czwartej po północy słyszeliśmy trzask płonącego nieśmiało ognia, albo pusty, stłumiony kaszel, który świadczył, że chłopiec wciąż jeszcze pracuje; i z dnia na dzień widzieliśmy coraz wyraźniej, że natura rzuca na jego żałosną twarz to nieziemskie światło, które jest oznaką najgorszej z pośród chorób, jakie nawiedzają ludzi.
Powodowani, zdaje się, uczuciami wyższemi nad prostą ciekawość, zawarliśmy z nieszczęśliwymi znajomość, która potem przeszła w serdeczną przyjaźń. Nasze posępne przeczucia się sprawdzały; chłopiec marniał w oczach. Przez część zimy i całą następną wiosnę i lato pracował bez przerwy do głębokiej nocy: tak, że matka musiała postarać się o robotę — szycie, haft — aby podeprzeć jego coraz mniej wydajną pracę.
Jej zarobki ograniczały się jednak do kilku niepozornych szylingów. Chłopiec męczył się i męczył, z każdą minutą posuwał się o krok bliżej ku śmierci, bez jednego protestu, bez jednej skargi.
Pewnego pięknego jesiennego wieczoru wybraliśmy się na zwykłą wizytę do chorego przyjaciela. Podczas ostatnich kilku dni słabł coraz widoczniej; teraz leżał na sofie przy otwartem oknie, wpatrzony w zachodzące słońce. Matka czytała mu nagłos biblję, ale kiedyśmy weszli, zamknęła książkę i wyszła na nasze spotkanie.
— Właśnie tłumaczyłam Williamowi, — rzekła, — że musimy za wszelką cenę wywieźć go za miasto, na wieś, aby wydobrzał. On nie jest chory, pan wie, tylko osłabiony, zwłaszcza że ostatnio tak się przepracowywał. — Biedaczka! Łzy, które potoczyły się po jej palcach, kiedy się odwróciła, udając, że poprawia czepek, nazbyt jasno świadczyły o bezowocności tej samoobłudy.
Bez słowa siedzieliśmy u wezgłowia sofy, nasłuchując, jak cicho i w jak zawrotnem tempie ulatnia się życie z piersi gasnącej w naszych oczach istoty. Z każdym oddechem tętno serca słabło.
Chłopiec podał nam prawą dłoń, lewą uchwycił się ramienia matki, gwałtownie przyciągnął ku sobie i gorąco ucałował jej twarz. Nastąpiła chwila ciszy. Opadł na poduszkę i przeciągłem, poważnem spojrzeniem śledził rysy kobiety.
— Williamie, Williamie! — wyszeptała matka — nie patrz tak na mnie, mów, mów, najdroższe dziecko!
Chłopiec uśmiechnął się z wysiłkiem, ale po chwili wrócił poprzedni wyraz twarzy: to samo chłodne, poważne zapatrzenie.
— Williamie, najdroższy Williamie! podnieś się; nie patrz tak na mnie, dziecko — błagam, nie patrz! Boże, Boże — co ja pocznę! — zawołała wdowa, załamując ręce w rozpaczy — mój chłopiec najdroższy — umiera! —
Chłopiec dźwignął się gwałtownym wysiłkiem ponad poduszkę, splótł ręce i rzekł: — Matko! Kochana matko, pochowaj mnie na rozległych polach — gdzie chcesz, tylko nie wśród tych przeklętych ulic. Chcę być tam, gdzie będziesz mogła widzieć mój grób, nie w tem okropnem, natłoczonem mieście. Ono mnie zabiło. Pocałuj jeszcze raz, uściśnij...
Opadł i dziwny wyraz rozlał się na jego twarzy: nie wyraz bólu lub cierpienia, ale jakieś ogromne skoncentrowanie, znieruchomienie każdego muskułu i ścięgna.
Już nie żył.

(Z cyklu „Our Parish”)



ŚMIERĆ PIJAKA.

Człowiek, zmuszony do codziennej wędrówki po którejś z ludniejszych ulic Londynu, przyzwyczaja się powoli do specyficznej publiczności, jaką dzień w dzień spotyka na swojej drodze, i powiększa stopniowo kółko ludzi, których — jak to mówią — „zna z widzenia“. Można śmiało twierdzić, że wśród tych znajomych znajdzie się także pewna istota o nader żałosnej powierzchowności, którą londyńczyk pamięta jeszcze z czasów, gdy żyła w zupełnie innych warunkach, którą obserwował, jak staczała się coraz niżej na dno społeczeństwa, a której nędza i zaniedbanie wywierają na nim wrażenie niezmiernie bolesne, kiedy przechodzi ulicą. Ktokolwiek z własnej chęci czy z konieczności przestawał wiele z ludźmi, ten niewątpliwie pamięta czas, gdy jakiś wyrzutek społeczeństwa, brudny, w łachmanach, który obecnie wlecze się po trotuarze, roztaczając dokoła ohydę zgnilizny i kalectwa, był szanowanym i lubianym rzemieślnikiem, urzędnikiem, lub stał na czele dobrze prosperującego, uczciwie prowadzonego przedsiębiorstwa. I zapewne niejeden z czytelników, przeglądając księgę pamięci, natrafi na postać wykolejeńca, który sunie po ulicy jak cień, jak symbol wycieńczenia, od którego każdy odwraca się z pogardą, który unika głodowej śmierci niewiadomo jakim sposobem. Niestety! wypadki takie nazbyt są częste, aby trzeba było ich szukać z lampą w ręku; i niemal zawsze pochodzą z tego samego źródła — z pijaństwa — z szaleńczego umiłowania powolnej, niezawodnej trucizny — z namiętności, która zagłusza wszelki głos sumienia, która każe zapomnieć o żonie, o dzieciach przyjaciołach, szczęściu i obowiązku, która nieubłaganie pcha swą ofiarę ku wykolejeniu i śmierci.
Niektórzy ulegli temu zgubnemu nałogowi pod naciskiem nieszczęścia i niepowodzenia. Wspaniałe zamierzenia, które spełzły na niczem; śmierć ukochanych; żałość, która zżera stopniowo, ale nie pozwala sercu pęknąć: wszystkie te czynniki doprowadziły ich do szaleństwa. Są to okropne obrazy obłąkanych, powoli ginących z własnej ręki. Jednakże znaczna większość świadomie, z otwartemi oczami pogrążyła się w bagno, z którego nie wydostanie się ten, kto raz ugrzązł, ale będzie się osuwał coraz głębiej, coraz głębiej, aż zniknie na zawsze.
Właśnie jeden z takich ludzi stał przy łożu umierającej żony. Dokoła klęczały dzieci, a on zdławionemi wybuchami wściekłości mącił ich niewinne pacierze. Pokój był ciasny, sprzęty nędzne; i dość było rzucić okiem na bladą postać, z której oczu światło życia ulatywało na wieki, aby pojąć, jakie utrapienia, jakie troski i jakie nieszczęścia żarły jej serce przez długie, długie lata. Starsza kobieta, cała we łzach, podtrzymywała głowę umierającej — była to matka. Ale nie ku niej zwróciła się blada, wynędzniała twarz; nie jej ręki szukały zimne, drżące palce; zacisnęły się dokoła ramienia męża; gasnące oczy zatrzymywały się na jego rysach — i mężczyzna zadygotał pod tem spojrzeniem. Jego odzież była brudna i niechlujna, twarz rozpalona, oczy nabiegłe krwią i podkrążone. Wyciągnięto go z zamętu dzikiej pijatyki, hucznej hulanki: przywołano do łoża śmierci.
Tuż przy łóżku stała przyćmiona lampa, rzucając stłumione światło na żałobne postacie ludzi, pogrążając resztę przestrzeni w głębokim, gęstym mroku. Spokój nocy napełniał dom; cisza śmierci płynęła przez pokój. Wysoko nad kominkiem wisiał zegarek; jego słabe cykanie było jedynym dźwiękiem jaki zamącał głębokie milczenie; a było to cykanie posępne i uroczyste, bo nieszczęśliwi wiedzieli i wiedzieli dobrze, że zanim zegar pokaże następną godzinę, wprzód wydzwoni pożegnanie odlatującej duszy.
Okropna to rzecz czekać nadejścia śmierci; wiedzieć, że nadzieja jest płonną, a zgon nieunikniony; siedzieć i liczyć długie, jednostajne godziny długich, monotonnych nocy — takich nocy, jakie znają tylko ci, którzy czuwali przy łożu chorych. Krew w żyłach krzepnie, gdy się wysłuchuje tych najtajniejszych sekretów serca — latami zazdrośnie, trwożnie chronionych tajemnic; które bezbronna, bezsilna istota wylewa przed wami bezwiednie, bezwolnie. Strach pomyśleć, jak mało warte są troski i zabiegi całego życia, kiedy maligna zedrze maskę z twarzy. Dziwne rzeczy opowiadali umierający ludzie, bredząc w agonji; historje takich czynów i takich zbrodni, że ci, którzy pielęgnowali chorego w przedśmiertnej godzinie, uciekali w przerażeniu, aby nie oszaleć od okropności, jakie przyszło im widzieć i słyszeć, niejeden zbrodniarz skonał samotnie, bredząc o czynach, których sama nazwa zjeżała włosy na głowach najodważniejszych.
Ale przy łożu, przed którem klęczały modlące się dzieci, takie słowa były nieobecne. Ciszę przerywały jedynie zdławione w gardle łkania. A kiedy dłoń matki opadła w bezsile, kiedy jej błędne spojrzenie zawahało się po raz ostatni pomiędzy mężem a dziećmi, kiedy usta zamarły w nadludzkim wysiłku i w niemem pragnieniu kilku jeszcze słów, a podniesiona głowa osunęła się na poduszki, dokoła rozlał się taki spokój i taka cisza, jakgdyby zamiast śmierci nadleciał tylko sen. Dzieci pochyliły się nad nią: zawołały na nią po imieniu najpierw cicho, potem przeszywającym tonem rozpaczy. Nie było odpowiedzi. Nasłuchiwały oddechu: ani szmeru. Położyły jej ręce na sercu: nie biło. Biedne, nieżywe serce.
Mąż rzucił się na krzesło i oburącz uchwycił swe płonące czoło. Błądził nieprzytomnym wzrokiem od dziecka do dziecka, ale ilekroć napotkał zapłakane oko, drżał pod jego wejrzeniem. Nikt mu nie szepnął słowa ukojenia, nikt mu przyjaźnie nie spojrzał w twarz. Gardzono nim, unikano go; a gdy się wreszcie podniósł i chwiejnym krokiem wypadł z pokoju, nie poszedł za nim nikt, aby pocieszyć wdowca.
Były czasy, gdy przyjaciele przychodzili tłumnie, łagodzili smutki, gdy w podobnem nieszczęściu usłyszałby od niejednego człowieka serdeczne wyrazy współubolewania. Gdzie ci przyjaciele? Jedni po drugich: życzliwi, krewni, znajomi opuścili pijaka. Jedynie żona w doli i niedoli trwała wiernie przy jego boku — jakże jej za to zapłacił? Przyszedł do domu — prosto z szynku, pijany — rychło w czas, aby ujrzeć jej śmierć.
Wybiegł na ulicę. Wyrzuty sumienia, strach, wstyd — wszystkie te uczucia kłębiły się w jego duszy. Oszołomiony trunkiem, ogłuszony sceną, świadkiem której był przed chwilą, powrócił do szynku. Pochłaniał szklankę po szklance. Krew uderzyła mu do głowy i wirowała w mózgu. Śmierć! Wszyscy umierają, dlaczegóżby nie ona? Była dla niego nazbyt dobra: często mu to wyrzucali jej krewni. Przekleństwo na nich! Kto ją opuścił, jak nie oni? Kto ją porzucił na płacze i smutki? Już nie żyła — może jest szczęśliwa. Lepiej tak, niż inaczej. Jeszcze jedna szklanka — jeszcze jedna! Hurra! Wesołe to było życie, póki trwało; on zaś gotów był za wszelką cenę przedłużyć szczęśliwe chwile do nieskończoności.
Czas upływał; troje dzieci, osieroconych przez śmierć matki, wyrosło, przestały być dziećmi. Ojciec się nie zmienił — był tylko uboższy, bardziej zaniedbany, ale po dawnemu zapijał się na śmierć. Chłopcy dawno uciekli z domu; przytuliła ich ulica. Dziewczyna pozostała, pracowała ciężko, więc groźbą, prośbą i pięścią można było zawsze wydębić kilka groszy na wódkę. Wszystko szło po dawnemu, a żyło się wesoło, wesoło!
Pewnego wieczora, wcześnie, o dziewiątej — bo dziewczyna chorowała od szeregu dni, skutkiem czego nie było skąd wziąć pieniędzy na trunek — wyrodny ojciec dążył do domu, rozważając w myśli, że, jeżeli córka ma pracować i zarabiać, trzeba będzie zwrócić się do parafjalnego lekarza, albo przynajmniej od niej się dowiedzieć, co jej może przynieść ulgę — dotąd bowiem nie zainteresował się nawet rodzajem choroby. Była słotna grudniowa noc, wiatr dął przejmującym chłodem, a deszcz tłukł się ciężko o trotuar. Wyżebrał od przechodnia kilka drobnych monet, kupił niewielki bochenek chleba (wszak leżało w jego interesie, aby dziewczyna żyła) i powlókł się naprzód tak szybko, jak na to pozwalał deszcz i wiatr.
Pomiędzy brzegiem rzeki, a ostatniemi domami Fleet-street’u mieści się kilka nędznych, wąskich podwórek, które należą już do dzielnicy Whitefriars. W tę stronę zwrócił się pijak.
Zaułek, w który skręcił, mógłby współzawodniczyć z najciemniejszym zakątkiem tego odwiecznego labiryntu w jego najrozpaczliwszych latach, Domy, dwu-, trzy- lub czteropiętrowe pokryte były tą nieokreśloną barwą, która powstaje pod wpływem uporczywego działania niepogody, wilgoci i brudu na budowle, wzniesione nawet z najtwardszego i najgrubszego materjału. Okna były zalepione papierem, zatkane łachmanami. Drzwi wypadały z zawiasów; półki do suszenia bielizny wyzierały z każdego mieszkania; odgłosy sporów i pijatyk brzmiały z każdej izby.
Samotna lampka naftowa, stojąca pośrodku podwórza, nie paliła się; być może, zdmuchnął ją wiatr; mógł ją także zgasić któryś z mieszkańców, któremu dostatecznie silne motywy nie pozwalały czynić swej siedziby nazbyt łatwo dostrzegalną. Jedyny promień światła, jaki padał na nierówny, popękany asfalt, pochodził od kilku nędznych świec, płonących w mieszkaniach szczęśliwców, którzy mogli sobie na taki zbytek pozwolić. Środkiem biegł kanał, z którego deszcz wywabił, a wiatr rozniósł wszystkie ohydne wonie, jakie tylko można sobie wyobrazić. Wicher wył po starych domach, drzwi i żaluzje trzaskały i skrzypiały piekielnie, okna trzęsły się w ramach tak gwałtownie, że, zdawało się, lada chwila nastąpi koniec tej części świata.
Mężczyzna, którego kroki śledzimy, szedł pociemku, od czasu do czasu osuwając się do kanału, a niekiedy potykając się o kupy śmieci, zniesione i złożone przez deszcz. Wreszcie dotarł do ostatniego domu w podwórzu. Drzwi, a raczej ich szczątki, stały otworem dla wygody nieprzeliczonych lokatorów. Szukając drogi poomacku, wspiął się po starych, potrzaskanych schodach, aż stanął na poddaszu.
Dwa kroki dzieliły go od pokoju, kiedy drzwi się otworzyły i dziewczyna, której wynędzniałe czoło możnaby porównać jedynie do świecy, płonącej pod jej sklepioną dłonią, wyjrzała niespokojnie.
— To ty, ojcze? — spytała.
— No chyba że nikt inny! — odpowiedział szorstko. — Czego tak drżysz? — Piłem dzisiaj za mało, bo wódkę się dostaje tylko za pieniądze, a pieniędzy niema bez pracy. Do djabła! co się stało tej dziewczynie?
— Czuję się niedobrze, ojcze — niedobrze, niedobrze, — odpowiedziała, wybuchając płaczem.
— Aha! — rzekł mężczyzna tonem człowieka, który musi skonstatować bardzo nieprzyjemny fakt, a chętnieby sobie zasłonił oczy palcami. — Musisz wyzdrowieć, bo potrzebne są pieniądze. Pójdziesz do parafjalnego doktora i powiesz mu, żeby ci dał lekarstwo. Przecież mu płacą za to, do jasnej cholery! Czego stoisz przed drzwiami? Czego ślepisz? Puść mnie do środka.
— Ojcze, — szepnęła dziewczyna, zamykając drzwi za sobą i osłaniając je swojem ciałem, — ojcze, William powrócił.
— Kto?! — zawołał, wyprężając się groźnie.
— Ciszej, — powiedziała. — William, brat William.
— A co mu się tu należy? — zapytał, usiłując się opanować — pieniądze? żarcie? wódka? Jeżeli myśli, że dostanie, to bardzo się myli. Daj mi świecę — daj mi świecę, głupia — nic mu nie zrobię. — Wyrwał jej świecę z ręki i wbiegł do izby.
Na brudnej, starej skrzyni siedział mężczyzna liczący lat może dwadzieścia dwa. Miał na sobie wyniszczoną bluzę i wyszarzałe spodnie. Głowę oparł na dłoni, oczy wlepił w żarzący się popiół na ognisku. Widząc ojca, zerwał się na nogi.
— Zamknij drzwi, Marysiu — rzekł gwałtownie do dziewczyny. — Zamknij drzwi. Ojcze, patrzysz tak, jakgdybyś mnie nie znał. Wiele czasu upłynęło, odkąd mnie wypędziłeś z domu. Zdążyłeś mnie już zapomnieć, widzę.
— A czego ci się chcę ode mnie? — zapytał ojciec, siadając na stołku po drugiej stronie kominka. — Czego chcesz?
— Dachu nad głową, — odparł syn. — Gonią mnie, szukają, rozumiesz? Dzisiaj znajdą — jutro będę wisiał: to pewne. Dostanę się w ich ręce, jak dwa razy dwa cztery, o ile tu się nie ukryję: to także pewne. Wiesz wszystko.
— Powiadasz więc, żeś rabował, mordował, czy tak?
— Tak jest, — odparł syn. — Dziwi cię to, ojcze?
I zmierzył go spojrzeniem tak wymownem, że stary odwrócił oczy i utkwił je w podłogę.
— Gdzie są bracia? — zapytał po długiej chwili milczenia.
— Tam, skąd ci się więcej nie dadzą we znaki. John w Ameryce, Henryk umarł.
— Umarł! — powtórzył ojciec, a po ciele przebiegł mu zimny dreszcz.
— Umarł, — ciągnął dalej syn. — Na mojej piersi wyzionął ducha. Leśniczy go zastrzelił jak psa. — Zachwiał się, podchwyciłem go, jego krew spływała mi po rękach. Buchała mu z boku, jak woda. Był bez sił, ogłuszony hukiem i wstrzęśnieniem, ale padł na trawę, na kolana i prosił Boga, aby wysłuchał modłów matki, która jest zapewne w niebie, matki, błagającej o przebaczenie dla swego najmłodszego syna. „Will“, rzekł do mnie, „byłem jej ulubieńcem i z ulgą przypominam sobie, że kiedy umierała, a ja byłem głupiem małem dzieckiem i serce mi pękało z bólu, wtedy ukląkłem przy jej łóżku i dziękowałem Bogu za to, że pozwolił mi ją kochać przez całe życie i nie mieć na sumieniu ani jednej jej łzy. O Will, dlaczego ona nas opuściła, a ojciec został?“ Oto jego ostatnie jego słowa, ojcze. Tłumacz je sobie, jak chcesz. Tego ranka, kiedyśmy uciekli, przyszedłeś pijany, nieprzytomny, uderzyłeś go w twarz. Widzisz, do czego to doprowadziło.
Dziewczyna szlochała głośno. Ojciec opuścił głowę na kolana i kołysał się miarowo.
— Jeżeli mnie złapią, — ciągnął dalej William, — odprowadzą zpowrotem na prowincję i tam powieszą za morderstwo. Tu mnie nie znajdą — chyba że ty mi pomożesz, ojcze. Wiem bowiem, że potrafisz to uczynić. Jeżeli zaś nie, pozostanę tutaj aż do czasu, kiedy będę mógł dać drapaka zagranicę.
Przez długie dwa dni nie ruszali się z pokoju. Trzeciego wieczora stan zdrowia dziewczyny jeszcze się pogorszył, a jedzenia zabrakło. Ktoś musiał koniecznie wyjść. Ponieważ córka nie miała sił, wyszedł ojciec. Właśnie zapadała noc.
Zdobył lekarstwo dla dziewczyny i drobną zapomogę pieniężną. Przy powrocie zarobił sześć pensów, pilnując czyjegoś konia; miał więc dosyć pieniędzy, aby zakupić rzeczy najniezbędniejszych na dwa lub trzy dni. Przechodził obok szynku. Zatrzymał się na chwilę, poszedł dalej, znów się cofnął, chwilę się ociągał, wreszcie wszedł do środka. Przy drzwiach czatowało w cieniu dwóch ludzi. Już zwątpili o powodzeniu zasadzki, kiedy nagle zwrócił ich uwagę człowiek, który kilka razy niezdecydowanym krokiem przechodził przed oknami. Kiedy wszedł, poszli za nim.
— Panie drogi, wypijemy co? — zaproponował jeden z nich, ofiarując mu szklankę trunku.
— A ze mną także — rzekł drugi, napełniając natychmiastowo szklankę, skoro tylko się opróżniła.
Stary pomyślał o swych głodnych dzieciach, o niebezpieczeństwie grożącem synowi. Cóż to wszystko znaczy wobec wódki. To też pił — pił na chwałę. Aż stracił przytomność.
— Psia noc, leje, panie dobrodzieju, — szepnął mu jeden z nieznajomych do ucha, kiedy wreszcie zwrócił się do wyjścia, wyrzuciwszy na wódkę połowę pieniędzy, od których, być może, zależało życie jego córki.
— Tak, panie dzieju, — szepnął drugi, — wyborna noc dla tych naszych przyjaciół, którzy się muszą ukrywać.
— Siadajcie, — rzekł ten pierwszy, ciągnąc starego w kąt izby. — Szukamy tu młodego i nie możemy znaleźć. Chcielibyśmy mu powiedzieć, że wszystko już załatwione, że może być spokojny, ale nie wiemy gdzie się ukrywa. Zresztą, nic w tem dziwnego. Przecież, kiedy przybył do Londynu, sam nie wiedział, gdzie wściubić nos, prawda?
— Nie, nie wiedział, — odparł pijak...
Nieznajomi spojrzeli po sobie znacząco.
— Za przystanią przy warsztatach stoi statek, który odpłynie o północy, w czasie przypływu, — ciągnął dalej pierwszy szpicel. — Wsadzimy go na pokład. Jest zarejestrowany pod obcem nazwiskiem, a, co ważniejsze, bilet już opłacony. Doskonale się składa, że was spotykamy.
— Doskonale, — potwierdził drugi.
— Szczęśliwy traf, — powtórzył pierwszy, mrugając na towarzysza.
— Bardzo szczęśliwy, — odparł ten, dając nieuchwytny znak, że rozumie.
— Może jeszcze szklaneczkę? Hej, podać tu wódki.
I w pięć minut później ojciec bezwiednie wydał własnego syna w ręce oprawców.
Ciężko, żmudnie wlokły się godziny w brudnej izbie, gdzie kryli się brat i siostra, nasłuchując bacznie najlżejszego szelestu. Nareszcie ciężkie stąpania rozległy się na schodach: coraz bliżej, coraz wyraźniej; już było je słychać na tem samem piętrze. Drzwi się otworzyły, ojciec chwiejnym krokiem wpadł do pokoju.
Widząc, że jest zupełnie pijany, dziewczyna schwyciła świecę i wyszła mu na spotkanie; nagle stanęła, jak wryta, krzyknęła głośno i upadła bez zmysłów na ziemię. Dostrzegła cień, odbity na podłodze. Obaj mężczyźni jednym skokiem znaleźli się w pokoju, w jednej chwili grad ciosów spadł na głowę młodego bandyty, w jednej chwili włożono mu na ręce kajdanki.
— Stosunkowo łatwo poszło, — rzekł jeden do drugiego — dzięki temu staremu. Podnieś dziewczynę z ziemi, Tom — prędzej! Krzyki nic nie pomogą, moja panno. Już skończone i nic się nie da zmienić.
William nachylił się nad nieszczęśliwą dziewczyną, a potem z wściekłością postąpił w stronę ojca, ten zaś bezsilnie oparł się o ścianę i wzrokiem idjoty patrzał na rozgrywającą się w pokoju scenę.
— Słuchaj moich słów, ty, którego muszę nazywać ojcem! — rzekł William takim tonem, że starego przeszły ciarki. — Krew mojego brata i moja krew spada na twoją głowę: nie słyszałem nigdy od ciebie ciepłego słowa, nie spojrzałeś na mnie z życzliwością, nie zatroszczyłeś się o mnie. Żywy czy nieżywy: nie przebaczę ci. Zdechnij, kiedy chcesz, zdechnij, jak chcesz: będę przy tobie. Mówię z poza grobu: przypominam ci, potworny ojcze, że staniesz kiedyś przed Stwórcą, a twoje dzieci będą obecne przy sądzie i jednogłośnie będą się domagać wyroku potępienia!
Podniósł spętane dłonie, pogroził pięścią, jeszcze raz przeszył oczami kulącego się do muru pijaka i powolnym krokiem wyszedł z pokoju.
Ani ojciec ani siostra więcej go nie spotkali na tym świecie.
Kiedy słabe, stłumione światło zimowego poranka zajrzało do wąskiego podwórka i przedarło się przez okopcone okno nędznej izdebki, stary zbudził się z męczącego snu, obejrzał się — nie znalazł żywej duszy koło siebie. Wstał, obejrzał się ponownie. Na podłodze leżał, jak zwykle, stary siennik, niezmięty ciężarem śpiącego ciała; wszystko znajdowało się na tem samem miejscu, co wczorajszego wieczora i wszystko mówiło staremu, że tej nocy on był jedynym lokatorem pokoju. Wypytał sąsiadów z tego samego domu i z innych, nikt nie widział jego córki, nikt o niej nie słyszał. Włóczył się po ulicach, niespokojnemi oczami badał każdą wynędzniałą twarz w tłumie. Poszukiwania były bezowocne. Z zapadnięciem nocy wrócił na poddasze, zmęczony, sam.
Długi szereg dni spędził w ten sposób, ale nie natrafił na najmniejszy ślad córki, ani razu jej imię nie obiło mu się o uszy. Wreszcie dał za wygraną. Rozważał, czy jest rzeczą możliwą, aby go opuściła, pragnąc w spokoju zapracowywać swój chleb zdala od ojca. A więc zostawiła go na śmierć głodową! Zgrzytał zębami i przeklinał córkę.
Chodził od drzwi do drzwi i żebrał. Każdy grosz, jaki udało mu się wyłudzić od litościwych lub łatwowiernych obywateli wydawał — rzecz jasna — w szynku. Przeszedł rok. Przez wiele miesięcy jedynym dachem, jaki miał nad głową, był dach więzienia. Sypiał pod wiaduktami, pod arkadami — gdzie tylko była jakaś ochrona przed zimnem i deszczem. Staczał się na dno ubóstwa, żarły go choroby, nie miał gdzie złożyć głowy — ale wciąż zapijał się na zabój.
Aż pewnej okropnej nocy osunął się na próg jakichś drzwi, bez sił, bez czucia. Rozpusta i choroba wyniszczyły go do szczętu. Policzki miał sine i zapadłe; oczy podkrążone, mętne, błędne. Nogi uginały się pod nim, zimny dreszcz przebiegał po ciele.
I naraz wypłynęły z pamięci dawno zapomniane sceny zmarnowanego życia. Przypomniał sobie czas, kiedy miał własne ognisko domowe, nad którem unosiło się szczęście i ciepło, przypomniał sobie tych, którzy się koło tego ogniska zgromadzali, otaczając radosnym kręgiem ojca rodziny. Wreszcie wydało mu się, że cienie jego starszych dzieci wstają z grobu, zbliżają się — są tak jasne, tak wyraźne, że może je uchwycić rękoma. Oczy, których barwy zapomniał, znów wpatrywały się w niego; głosy, dawno zamarłe, brzmiały mu w uszach, jak muzyka wiejskich dzwonów. Ale trwało to tylko przez jedną chwilę. Deszcz chłostał go niemiłosiernie; chłód i głód rwały serce na strzępy.
Wstał, powlókł się o kilka chwiejnych kroków dalej. Ulica była pusta i cicha; jeżeli nawet jakiś przechodzień biegł o tej spóźnionej porze po trotuarze, to nie słyszał jego słabych nawoływań, zgłuszonych podmuchami wichru. Znów przejął go dreszcz: jakgdyby mroźny ołów wlewał się w żyły. Zwinął się w kłębek pod sklepieniem bramy i próbował zasnąć.
Ale sen unikał jego szklistych, mętnych oczu. Jego myśli błąkały się daleko, tem niemniej był zupełnie trzeźwy i przytomny. W uszach grzmiała mu dobrze znana wrzawa pijatyki, przy ustach miał szklankę z wódką, stół uginał się od potraw — widział to wszystko doskonale: zdawało się, że dość wyciągnąć rękę, a iluzja okaże się prawdą. Ale jednocześnie miał świadomość, że jest sam na pustej ulicy, że siedzi, licząc krople deszczu, opadające na głazy; że śmierć zbliża się do niego — powoli, lecz nieuchronnie — i że nikt się o niego nie zatroszczy, nikt mu nie pomoże.
Nagle zerwał się, a strach mu zjeżył włosy. Słyszał własny głos, przebijający mroźne powietrze; głos krzyczał — co? dlaczego? — nie wiedział, nie rozumiał. Znów! Słychać jęk! Jeszcze jeden! Odchodził od zmysłów: bezkształtne, bezsensowne słowa wybuchały z ust; palce wpiły się w ciało, szarpiąc. Warjował. Wołał pomocy, aż zaschło mu w gardle.
Podniósł głowę i spojrzał wgłąb długiej, ponurej ulicy. Przypomniał sobie, że podobni mu wykolejeńcy, skazani na wieczne błąkanie się po tych okropnych ulicach, niejednokrotnie w samotności zapadali w obłęd. Słyszał niegdyś o pewnym bezdomnym włóczędze, którego znaleziono w jakiejś dziurze, jak ostrzył zardzewiały nóż, aby go utopić we własnem sercu, wolał bowiem śmierć niż to straszliwe chodzenie bez celu i końca. W jednej chwili powziął decyzję, w jednej chwili poczuł nową siłę. Pobiegł jak błyskawica i nie zatrzymał się, aby odetchnąć, aż stanął wpobliżu rzeki.
Wlókł się powoli po stromych kamiennych schodach, które prowadzą od Waterloo Bridge’u do wody. Kiedy przechodziły patrole, wcisnął się w kąt i powstrzymał oddech. Tak radośnie nie bije serce więźnia, przed którym otwiera się możliwość ucieczki i ratunku, jak biło serce starego, nieszczęśliwego człowieka na myśl o śmierci. Straż przeszła tuż koło niego, ale uszedł jej uwadze. Poczekał, aż odgłosy kroków zamarły w dali, potem zeszedł ostrożnie i stanął pod ponurym łukiem mostu, w miejscu, gdzie przybijają do brzegu łodzie.
Był przypływ, woda podpływała pod same nogi. Deszcz ustał, wiatr ucichł, wszędzie panował spokój i cisza — taka cisza, że najlżejszy szmer z przeciwnego brzegu, nawet chlupot wody, tłukącej się o zakotwiczone barki — dobiegał do uszu desperata. Rzeka płynęła powoli, leniwie. Dziwne, fantastyczne kształty wybijały się na powierzchnię i wabiły do siebie. Czarne, błyszczące oczy wyglądały z pod wody i patrzały tak, jakgdyby drwiły z jego wahania się, gdy tymczasem od tyłu słyszał ponure szepty, pchające naprzód. Cofnął się o kilka kroków, wziął rozpęd — jeden desperacki skok — nakryła go rzeka.
Nie upłynęło i pięć sekund, kiedy wypłynął na powierzchnię — ale jakaż zmiana dokonała się przez to krótkie mgnienie w jego wszystkich myślach i instynktach! Życie — życie w jakiejkolwiek formie — ubóstwo, bezdomność, głód — byle nie śmierć. Pasował się z falami, które mu się zamykały nad głową, wrzeszczał w torturach strachu. W uszach brzmiało mu przekleństwo syna. Zamajaczył przed nim ląd. Tylko jedna grudka ziemi, a mógłby dotknąć nadbrzeża. Piętnaście centymetrów bliżej, a byłby uratowany — ale prąd niósł go naprzód; przepływał pod ciemnemi łukami mostu, wreszcie opadł na dno.
Znów płynął ku górze, walcząc szalonemi rozmachami ramion. Na chwilę — na jedną krótką chwilę — zamajaczyły budynki na wybrzeżu rzeki, światła na moście, pod którym przeniósł go był prąd, czarna woda, atramentowe chmury, pędzone wiatrem. Znów się zanurzył, znów wypłynął. Jasne płomienie wystrzeliły z ziemi, dosięgły nieba i zatańczyły w oczach nieszczęśliwca, woda grzmiała w uszach, głusząc, oszołamiając, grożąc rykiem rozwścieczonego zwierzęcia.
Upłynął tydzień. Kilka mil wdół rzeki fale wyniosły na brzeg ciało: obrzękłą, bezkształtną masę. Nikt się o nie nie upomniał, nikt się nie ulitował nad niem. Zakopano je w ziemi. Zgniło, rozsypało się w proch.

(Z cyklu „Tales“)




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: anonimowy.