Cztery siostry (Dickens, 1929)

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Cztery siostry
Pochodzenie Cztery siostry
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze RÓJ
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia „GRAFJA“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
CZTERY SIOSTRY.

Cztery panny Willis mieszkają w naszej parafji od trzynastu lat. Z żalem wypada stwierdzić, że stare i mądre przysłowie „Czas nie czeka na człowieka“ stosuje się również do pięknej połowy ludzkości. I, doprawdy, chętniebyśmy zataili fakt, że już trzynaście lat temu panny Willis miały t. zw. „wiosnę życia“ daleko za sobą. Wszelako powinnością naszą — powinnością uczciwego kronikarza parafji — jest nie wzdrygać się przed żadną, choćby najokropniejszą rzeczywistością, stwierdzamy przeto, że trzynaście lat temu wszystkie autorytety w sprawach matrymonjalnych spoglądały na najmłodszą pannę Willis okiem bardzo krytycznem, co się zaś tyczy najstarszej, to trudno było wogóle ulegać jakimkolwiek złudzeniom.
Jak więc wspomniałem, panny Willis wynajęły mieszkanie. Cały dom odświeżono, pomalowano i wytapetowano, wszystkie ściany wyfutrowano, marmury wyczyszczono, stare kraty usunięto i naprawiono piece. W ogrodzie, przylegającym do tyłu domu, zasadzono cztery drzewa, frontowy ogród wysypano żwirem, sprowadzono kilka garniturów eleganckich mebli, do okien dopasowano nowe żaluzje. Cieśle, zatrudnieni przy najrozmaitszych wstawkach, przestawkach, poprawkach, poinformowali w sekrecie kilka dziewcząt, służących w sąsiednich domach o niezwykłych przygotowaniach przedsięwziętych przez panny Willis, dziewczęta wygadały się przed swemi paniami, panie zwierzyły się przyjaciółkom i wkrótce po całej parafji gruchnęła wieść, że dom na Gordon-place Nr. 25 został wynajęty przez cztery dziewice, wobec których szach perski jest nędzarzem.
Pewnego dnia panny Willis wprowadziły się do nowego mieszkania na stałe. Natychmiast zjawiły się nieprzeliczone rzesze „odwiedzających“. Mieszkanie było szczytem wykwintu, podobnie zresztą, jak jego właścicielki. Wszystko tam było porządne, zimne, sztywne — tak sztywne jak właścicielki mieszkania. Każde krzesło stało na swojem raz na zawsze oznaczonem miejscu — podobnież nikomu nigdy nie udało się zastać panny Willis przy jakiemś wyjątkowem zajęciu, w jakiejś nieprzewidzianej pozie. Siedziały zawsze na tych samych miejscach, robiły zawsze to samo o tych samych godzinach. Najstarsza siostra wiązała na drutach, młodsza rysowała, dwie pozostałe siedziały przy pianinie i grały na cztery ręce. Można było przypuścić, że te istoty zrzekły się swych indywidualności na rzecz jakiejś tajemniczej umowy, jakiegoś sekretnego związku, że wszystkie cztery postanowiły razem przejść przez życie — a właściwie razem przezimować. Trzy chude Gracje w powłóczystych sukniach z dodatkiem jeszcze jednej chudej Gracji — trzy Parki, których liczba została powiększona o jedność — sjamskie bliźnięta, pomnożone przez dwa. Ilekroć najstarsza panna Willis dawała upust swemu temperamentowi, natychmiast rozdrażnienie obejmowało pozostałe siostry. Najstarsza panna Willis raczyła być w złym humorze lub mieć atak dewocji — w jednej chwili zły humor ogarniał wszystkie cztery lub wszystkie stawały się dewotkami. Cokolwiek czyniła najstarsza, czyniły również młodsze; cokolwiek czynił kto inny, ganiły. Tak więc żyły monotonnie, zachowując pomiędzy sobą podbiegunową, zaiste, harmonję a ilekroć wychodziły z domu, lub przyjmowały u siebie jakieś towarzystwo, skwapliwie wykorzystywały okazję, aby również sąsiadów owiać lodowym tchem.
Tak minęły trzy lata. W czwartym roku zaszło zjawisko niezwykłe, przez nikogo nieprzewidziane, nieprzeczuwane nawet. Panny Wilis poczęły zdradzać symptomy nadchodzącej wiosny, lody tajały pomalutku, aż pękły. Niemożliwe, niemożliwe! Jedna z czterech panien wychodzi zamąż?
Z jakiego końca świata, do stu piorunów, przybył kandydat na męża? Jakiemu obłędowi uległ? Albo przy pomocy jakiego rozumowania panny Willis zdołały sobie wyperswadować, że można poślubić jedną z nich, nie poślubiając reszty? Te wszystkie zagadnienia niech rozwiążą ludzie kompetentniejsi od nas. Stwierdzamy tylko fakt pewny i niezbity, że wizyty pana Robinsona (który siedział na państwowej posadzie, miał dobrą pensyjkę i do tego trochę nieruchomości) powtarzały się coraz częściej — że wspomniany pan Robinson ubiegał się o rękę panny Willis w sposób, wykluczający wszelkie wątpliwości — że sąsiedzi gotowi byli wyrzec się nieba, aby tylko móc się dowiedzieć, która z sióstr była tą szczęśliwą — i że kwestji bynajmniej nie uprościło ciemne acz majestatyczne oświadczenie najstarszej panny Willis: — Wstępujemy w związki małżeńskie z panem Robinsonem.
Wszystko to było dziwne — bardzo dziwne. Wobec braku wszelkich indywidualnych cech które mogłyby jedną z sióstr wyróżnić, jako najznośniejszą kandydatkę do owych „związków małżeńskich”, całą ulicę ogarnął poprostu szał niecierpliwości. Przy kartach, przy herbacie, wszędzie rozmowa toczyła się na ten sam temat. Stary jegomość, który ongiś wsławił się manją hodowania jedwabników, odważył się na wypowiedzenie opinji, że p. Robinson pochodzi ze Wschodu i że, zgodnie ze wschodnim obyczajem, zamierza poślubić całą rodzinę za jednym zamachem. Nie mogąc wybrnąć z sytuacji, sąsiedzi pokiwali poważnie głowami i oświadczyli, że sprawa jest w rzeczywistości niezmiernie powikłana. Ale wyrazili nadzieję, że wszystko się zakończy jak najpomyślniej; wprawdzie, jak dotychczas, można być usposobionym do dość pesymistycznych wniosków, jednakże uważają za rzecz wprost niehumanitarną takie wypowiadanie sądów, nieopartych na głębszych podstawach. Zresztą, panny Willis są już dostatecznie stare, aby wiedzieć, co czynią, a więc najlepiej nie wtykać dziobu do cudzego kurnika etc. etc.
Atoli pewnego pięknego poranku, trzy kwadranse na ósmą, dwa oszklone powozy zatrzymały się przed drzwiami panien Willis, gdzie już od dziesięciu minut czekał na nie w dorożce p. Robinson. Miał na sobie jasno-błękitną bluzę, grube płócienne spodnie, biały szalik, eleganckie pantofle i skórkowe rękawiczki. Jak się dowiadujemy z zeznań służącej z pod Nr. 23, która właśnie zamiatała schody, ruchy pana Robinsona zdradzały dość znaczne nerwowe podniecenie. Z tegoż źródła wiemy, że kucharka, która otworzyła drzwi, tkwiła w białym fartuchu nieprawdopodobnych rozmiarów, a na głowie miała kapelusz znacznie przyzwoitszy od czepka, do którego panny Willis zwykły ograniczać nazbyt ekscentryczne gusty swej służby.
Wieść o tem niezwykłem wydarzeniu z błyskawiczną szybkością rozeszła się po ulicy. Nie ulegało wątpliwości, że godzina decydująca wybiła. Sąsiedzi przyczaili się za żaluzjami i z zapartym oddechem czekali, co nastąpi.
Wreszcie drzwi domu stanęły otworem; otworzyły się również drzwiczki pierwszego powozu. Dwaj panowie i dwie damy — niewątpliwie przyjaciele rodziny. Drzwi się zatrzasnęły, powóz odjechał, nadjechał drugi.
Drzwi domu otwarto ponownie; zdenerwowanie sąsiadów dosięgło szczytu — p. Robinson i najstarsza panna Willis. — Tak przypuszczałam, — rzekła pani z pod Nr. 19. — Ktoby się mógł domyśleć! — zwierzyła się młoda panna z pod Nr. 15 młodej pannie z pod Nr. 17. — Co się dzieje na tym świecie!? — zawołała młoda panna z pod Nr. 17, zwracając się do młodej panny z pod Nr. 18. — Toż to doprawdy śmieszne! — wtrąciła się do rozmowy stara panna obarczona nieobliczalnem brzemieniem lat, a zamieszkała pod Nr. 16. Ale jakie pióro zdoła odmalować zdumienie całego Gordon-place’u, kiedy pan Robinson wprowadził wszystkie cztery panny Willis, jedną po drugiej, a potem sam wcisnął się w kącik powozu, który też wkrótce podążył w raźnem tempie za drugim powozem, ten zaś drugi powóz dążył w raźnem tempie w kierunku parafjalnego kościoła! Jaki pendzel odda zdziwienie i zmieszanie, jakie odmalowało się na twarzy księdza, kiedy wszystkie cztery panny Willis klękły przed ołtarzem i spokojnym, równym głosem powtórzyły słowa obrzędu — albo kto opisze zamieszanie, jakie powstało po wyjaśnieniu wywiązanych w ten sposób trudności — kiedy wszystkie cztery panny Willis dostały przy końcu ceremonji tak gwałtownego ataku histerji, że ściany świętego gmachu aż trzęsły się od ich chóralnego wycia.
Ponieważ cztery siostry wraz z panem Robinsonem w dalszym ciągu zamieszkiwały w tym samym domu i ponieważ owa wybranka losu, którakolwiek z sióstr nią była, nie ukazywała się oczom parafjan inaczej, jak tylko w towarzystwie trzech, pozostałych, nie sądzimy, aby sąsiedzi kiedykolwiek się dowiedzieli, kto był prawdziwą panią Robinson, gdyby nie przemiła okoliczność z rodzaju tych, które po wieczne czasy będą się wydarzały nawet w najprzyzwoitszych domach. Minęło dziewięć miesięcy i sąsiedzi, którym przez pewien czas się zdawało, że dojdą po nitce do kłębka, poczęli z większą pewnością dotykać intrygującego tematu i zastanawiać się nad dalszemi losami pani Robinson, w której odgadywali najmłodszą pannę Willis. To też codziennie o godzinie dziewiątej — dziesiątej rano można było widzieć służące, wbiegające na schody i zwracające się do służby panien Willis ze słowami: — Moja pani śle pozdrowienia i pragnie się dowiedzieć, jak się dzisiaj miewa pani Robinson? — Odpowiedź brzmiała niezmiennie: — Pani Robinson dziękuje serdecznie, jest w doskonałym humorze i czuje się jak najlepiej.
Pianina nie było więcej słychać, druty do wiązania pończoch oddawna nie były w robocie, rysunki leżały w zupełnem zaniedbaniu, natomiast krawiectwo i kapelusznictwo w zastosowaniu do najmniejszego modelu, jaki można sobie wyobrazić, stało się ulubioną rozrywką całej rodziny. Salon nie był więcej tak wykwintny, jak dawniej. Gdybyście tam zaszli w porannych godzinach, zauważylibyście na stole pod niedbale rzuconą gazetą dwa lub trzy charakterystyczne, małe czepeczki, niewiele co większe, niż gdyby były przeznaczone dla lalki średnich rozmiarów, ozdobione koronkową wypustką w kształcie podkowy; albo też białą szatę, niebardzo szeroką, za to nieproporcjonalnie długą, przechodzącą u góry w poduszkę, u dołu ozdobioną frendzlami. Ponadto podczas jednej z naszych wizyt ujrzeliśmy na stole długi biały powijak z niebieskiemi brzegami, którego przeznaczenia nie zdołaliśmy odgadnąć.
Następnie zastanowiła nas jeszcze jedna okoliczność.
Znacie pana Dawsona, felczera, tego, co to ma wystawę z kolorowych szyb, a za każdą szybą lampa? — Otóż odnieśliśmy wrażenie, że w ostatnich czasach stukano do drzwi tego pana Dawsona o porze bardzo spóźnionej. Oprócz tego stwierdziliśmy pewnego razu z przerażeniem, że o pół do trzeciej z rana przed domem państwa Robinson zatrzymał się pojazd, a z pojazdu wysiadła stara tłusta kobieta w płaszczu i szlafmycy, dźwigająca niewielki tobołek i wyglądająca tak, jakgdyby ją nagle zbudzono i sprowadzono tu dla jakiegoś mistyczego celu.
Nazajutrz, wyszedłszy na ulicę, ujrzeliśmy, że kołatka była owinięta w starą, białą skórkową rękawiczkę. Wobec czego poczęliśmy w całej naszej naiwności (żyliśmy jeszcze wtenczas w stanie kawalerskim) zastanawać się, co to wszystko znaczy, dopóki nie przerwał nam rozmyślań głos najstarszej panny Willis in propria persona, która na jedno ze zwykłych pytań odpowiedziała z godnością: — Moje najserdeczniejsze dzięki, pani Robinson czuje się doskonale, jak, zresztą, można się było spodziewać, a dziewczynka wygląda cudownie. — Tak więc nasza ciekawość i ciekawość naszych sąsiadów została zaspokojona. Ale — rzecz dziwna — dlaczego tak proste rozwiązanie sprawy nie przyszło nam do głowy wcześniej?



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: anonimowy.