Czterech jeźdźców Apokalipsy/Część trzecia/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Vicente Blasco Ibáñez
Tytuł Czterech jeźdźców Apokalipsy
Wydawca Księgarnia Biblioteki Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1924
Druk drukarnia „Rola“ Jana Buriana
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Helena Janina Pajzderska
Tytuł orygin. Los cuatro jinetes del Apocalipsis
Źródło Skany na commons
Inne Cała część trzecia
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV

NIEMA TAKIEGO, KTOBY GO ZABIŁ!

W cztery miesiące potem ufność don Marcelego doznała wielkiego wstrząśnienia. Juljan został raniony. Ale jednocześnie z tą żałosną nowiną senator przyniósł mu uspakające wiadomości, zaczerpnięte w Ministerjum Wojny. Sierżant Desnoyers został podporucznikiem; rana jego już się goiła i dzięki zabiegom senatora przyjedzie spędzić dwa tygodnie rekonwalesencji u rodziców.
— Dzielny chłopiec, kochany przyjacielu — zakończył dygnitarz. — Czytałem, co mówią o nim jego zwierzchnicy. Na czele swego plutonu zaatakował całą kompanję niemiecką, własną ręką zabił kapitana... Dali mu Medal Wojskowy, zrobiono go oficerem... Prawdziwy bohater.
A ojciec, płacząc ze wzruszenia, trząsł głową i wyrzucał sobie brak wiary w pierwszych chwilach po otrzymaniu wiadomości o tej ranie. Prawie że przypuszczał, iż syn jego może umrzeć. Co za niedorzeczność!...
Niema takiego, co by Julka zabił... tak mu mówiło serce.
I pewnego dnia ujrzał go wchodzącego do domu wśród okrzyków i płaczu kobiet. Biedna donja Luiza nie mogła się utulić od łez, wieszając mu się na szyi, a ojciec podziwiał złoty trójkącik na piersi, i brodę, krótką, starannie utrzymaną, zupełnie inaczej wyglądającą niż w okopach. Wogóle cały był czysty i wyświerzony, tylko co wyszedłszy ze szpitala.
— Nieprawdaż, że podobny do mnie? — rzekł stary z dumą.
A donja Luiza potakiwała:
— Zawsze był twoim żywym portretem.
Don Marceli pławił się w rozkoszach chluby i dumy przez te dwa tygodnie. Podporucznik Desnoyers nie mógł wyjść sam na ulicę. Zaledwie nałożył w przedpokoju ciemno błękitny, płaski kask, który teraz w okopach zastępował tradycjonalne kepi, już czatujący na to jego rodzic zjawiał się z kapeluszem i laską; gotów mu towarzyszyć.
— Pozwolisz, że pójdę z tobą? Nie przeszkadzam ci?
Mówił to tak pokornie, z taką gorącą żądzą, że syn nie śmiał mu odmówić. A gdy chciał powałęsać się trochę z Argensolą, musiał wymykać się tylnemi schodami i uciekać się do innych wybiegów uczniaka.
Nigdy pan Desnoyers nie przechadzał się z takiem zadowoleniem po ulicach Paryża, jak teraz obok tego młodzieńca w płaszczu chwalebnie zniszczonym i z piersią zdobną w dekoracje: Krzyż Wojenny i Medal Wojskowy. To był bohater; i ten bohater był jego synem. Życzliwe spojrzenia publiczności w tramwajach lub podziemnej kolei przyjmował jako dowód sympatji dla nich obu, a zaciekawiony wzrok, jaki kobiety rzucały na ładnego chłopca, budził w nim pewną próżność i niepokój. Wszyscy wojskowi, jakich spotykali, choćby najobficiej udekorowani, wydawali mu się niegodni porównania z Julkiem. Ranni, wysiadający z powozów przy pomocy lasek, lub idący o kulach napełniali go uczuciem upokarzającej dla nich litości. Nieszczęśliwi!... Nie poszczęściło im się jak jego synowi. Tego, to nikt nie zabije; skoro przypadkiem otrzymał ranę, to wylizał się z niej gracko, bez śladu.
Czasem, zwłaszcza wieczorem pod wpływem nagłej wspaniałomyślności, pozwalał Juljanowi wyjść samemu. Przypominała mu się jego młodość tak obfitująca w miłosne przygody przed wojną. Cóż by to dopiero było teraz przy tej sławie i uroku dzielnego żołnierza! Zajrzawszy do jego sypialni przed pójściem spać, wyobrażał sobie bohatera w miłem towarzystwie jakiejś wielkiej damy. Tylko jakaś kobieca znakomitość była godną Julka; jego duma ojcowska nie godziła się na nic mniej... I nigdy mu nie przyszło do głowy, że Julek był z Argensolą w jakimś music-hallu, albo w kinematografie, używając monotonnych i niewybrednych rozrywek Paryża, osmuconego wojną, z całą prostotą upodobań podporucznika i, że na punkcie miłosnych przygód jego tryumfy ograniczały się na odnowieniu paru dawnych stosunków.
Pewnego dnia, gdy szedł z synem przez Pola Elizejskie wzruszył się, ujrzawszy wdzięczną postać kobiecą, idącą w przeciwnym kierunku. Była to pani Laurier... Czy Julek ją pozna? Wydało mu się, że ten odwraca się, pobladłszy, i patrzy na inne osoby z udanem roztargnieniem... Ona szła dalej, wyprostowana, obojętna... Stary oburzył się na taki chłód... Przejść koło jego syna i nie wyczuć instynktownie jego obecności! Ach! kobiety! Obejrzał się za nią i natychmiast musiał odwrócić głowę. Margarita stała za nimi, blada ze zdziwienia, śledząc głębokiem spojrzeniem oddalającego się oficera. Don Marcelemu zdawało się, że czyta w jej oczach zachwyt, miłość, całą nagle zmartwychwstającą przeszłość... Biedna kobieta! Poczuł dla niej ojcowskie przywiązanie, jak gdyby była żoną Juljana. Wiedział od senatora, że Margarita ma zostać matką. I stary, nie biorąc w rachubę ani pogodzenia się małżonków, ani czasu, jaki upłynął wzruszył się tem macierzyństwem, jak gdyby jego syn miał w tem udział.
A tymczasem Juljan szedł dalej, nie odwracając głowy, nie wyczuwszy tego utkwionego w jego plecach spojrzenia, blady i usiłujący ukryć doznane wrażenie. I nigdy się niczego nie dowiedział. Myślał, że Margarita przeszła mimo, nie poznawszy go, ponieważ ojciec zatrzymał to przy sobie.
Jedną z największych przyjemności don Marcelego było nakłonić syna, by opowiedział jak i kiedy odniósł ranę. Skoro tylko przyszedł jaki gość odwiedzić młodego wojaka, stary wnet występował z prośbą:
— Opowiedz, jak cię zranili... Opowiedz, jak zabiłeś niemieckiego kapitana.
Juljan wymawiał się z przykrością. Miał już dosyć swojej własnej historji. Aby zadowolnić ojca opowiadał ten wypadek osobno senatorowi, osobno Argensoli i Czernowowi w pracowni, osobno każdemu ze znajomych w domu rodziców... Nie mógł już więcej.
Więc ojciec rozpoczynał opowiadanie na swój rachunek, cieniując je szczegółami, zaczerpniętymi z własnej wyobraźni, przyczem nieodmiennie zwracał się do syna:
— Nieprawdaż, Julku, że tak było?
I Julek potwierdzał, pragnąc, by się ta uprzykrzona historja jak najprędzej skończyła. Niestety! skończyła się nie tylko ona, ale i cały jego dwutygodniowy pobyt pod rodzicielskim dachem.
Podporucznik powrócił na front, a rodzina musiała poprzestawać na listach, niepokojąc się, gdy nie przychodziły dość często i posyłając mu paczki wszystkiego tego, co handel wymyślił dla wojskowych: rzeczy potrzebnych i zgoła zbędnych.
Matka wpadła poprostu w rozpacz. Pobyt Juljana uprzytomnił jej tem dotkliwiej jego nieobecność. Widząc go, słuchając tych opowiadań o śmierci, w których lubował się ojciec, zdawała sobie lepiej sprawę z niebezpieczeństw, otaczających jej syna. Opadły ją złowrogie przeczucia.
— Zabiją go — mówiła do męża. — Ta rana była ostrzeżeniem z nieba.
Wychodząc na ulicę, drżała ze wzruszenia, na widok żołnierzy inwalidów. Rekonwalescenci o wyglądzie energicznym, mający wprędce wrócić na front przejmowali ją jeszcze większem politowaniem. Przypominała sobie wycieczkę do San Sebastjan z mężem i walkę byków, na której krzyczała z oburzenia i litości nad losem biednych koni. Wyprowadzano je z areny z wyprutemi wnętrznościami i poddawano na podwórzu szybkiemu leczeniu, by mogły wrócić na piasek z pokrzepionemi sztucznie siłami. Powtarzało się to kilkakrotnie, aż wreszcie ostateczne uderzenie rogów kładło kres ich męczarniom... Widok świeżo wyleczonych żołnierzy przywodził jej na pamięć te biedne zwierzęta...
Niektórzy byli ranni trzy razy od początku wojny i wracali podreperowani i zgalwanizowani poddać się loterji losu, zawsze w oczekiwaniu, że ich cios ostateczny powali. Ach! jej syn!...
Desnoyers oburzał się, słuchając utyskiwań żony.
— Ależ niema takiego, kto by zabił Julka. To mój syn! Ja w młodości przechodziłem straszliwe niebezpieczeństwa. Bywałem także ranny w wojnach tamtejszych. A przecież żyję i doczekałem się późnego wieku.
Wypadki utwierdzały go w tej ślepej wierze. Sypały się nieszczęścia dokoła rodziny, a żadne z nich nie dosięgło zuchwałego podporucznika, który spełniał najszaleńsze czyny z bohaterską nieustraszonością muszkietera.
Donja Luiza otrzymała list z Niemiec. Siostra pisała do niej z Berlina za pośrednictwem południowo-amerykańskiego konsulatu. Tym razem pani Desnoyers płakała z powodu kogoś innego niż jej syn; płakała z powodu Heleny i nieprzyjaciół. W Niemczech były także matki, a ona stawiała miłość macierzyńską ponad wszystkie zatargi patrjotyczne.
Biedna pani von Hartrott! Jej list pisany miesiąc przedtem zawierał same tylko żałobne nowiny i słowa rozpaczy. Kapitan Otto zginął. Zginął również jeden z jego młodszych braci. Co do tego matka miała przynajmniej tę pociechę, że padł na ziemi podwładnej Niemcom. Mogła płakać przy jego grobie. Drugiego pogrzebano we Francji, nikt nie wiedział gdzie. Nigdy nie odnajdzie jego zwłok, wmięszanych w setki innych trupów; nigdy się nie dowie, gdzie obróciło się w proch to ciało, co wyszło z jej wnętrzności. Trzeci syn raniony był w Polsce. Obie córki straciły narzeczonych, a jej rozdzierało się serce na widok ich niemej boleści. Von Hartrott był wciąż prezesem różnych patrjotycznych stowarzyszeń i tworzył świetne plany, osnute na przyszłem zwycięstwie, ale postarzał bardzo w ostatnich miesiącach. Jedynie „mędrzec“ trzymał się dzielnie. Nieszczęścia rodzinne podsyciły zawziętość profesora Juljusza von Hartrott. Wyliczył w dziele, które właśnie pisał, setki tysięcy miljonów, jakich Niemcy powinny były żądać po triumfie i jakie części Europy muszą sobie przywłaszczyć.
Pani Desnoyers wydawało się, że z domu na Avenue Victor Hugo słyszy ten cichy płacz matki tam, w Berlinie: „Zrozumiesz moją rozpacz Luizo“ pisała biedna Helena. „Byliśmy tacy szczęśliwi! Niech Bóg pokarze ciężko tych, co sprowadzili takie klęski na całą ludzkość! Cesarz jest niewinny. Jego wrogowie ponoszą winę tego wszystkiego“.
Don Marceli milczał przy żonie. Współczuł Helenie, puszczając mimo polityczne wycieczki listu. Przykro mu też było patrzeć jak Donja Luiza płakała nad swoim siostrzeńcem Ottonem. Była jego matką chrzestną; a Desnoyers ojcem chrzestnym. Zapomniał o tem. Teraz ujrzał w wyobraźni spokojne życie na farmie; zabawy złotowłosej dzieciarni, którą pieścił za plecami teścia, przed urodzeniem się Julka. W ciągu kilku lat, nie mając własnego syna, całą miłość zlewał na siostrzeńców. I w dobrej wierze rozczulał się na myśl o rozpaczy Hartrotta.
Ale wnet potem egoistyczny chłód zmroził te uczucia. Wojna była wojną, a tamci jej szukali. Francja musiała się bronić; a im więcej wrogów padło, tem lepiej. Jego jedynie mógł obchodzić los Julka. I, ufny ślepo w dobrą gwiazdę syna, doznawał niemal brutalnej radości, powtarzając sobie:
— Tego nikt nie zabije, serce mi to mówi.
Inne, bliższe nieszczęście zmąciło mu spokój. Pewnego dnia, wróciwszy do domu, ujrzał donję Luizę wystraszoną, łamiącą ręce.
— Moja córka, Marceli!... moja córka!
Cziczi leżała na kanapie w salonie, zielonawo blada, z oczyma uparcie wpatrzonemi w przestrzeń, jak gdyby tam kogoś widziała. Nie płakała; tylko suche łkanie wstrząsało jej piersią.
— Chcę go widzieć — mówiła ochrypłym głosem. — Muszę go zobaczyć.
Ojciec odgadł, że coś strasznego przygodziło się synowi senatora. Tylko z jego powodu Cziczi mogła tak rozpaczać. Tymczasem donja Luiza opowiadała mu smutną wiadomość. René był ranny; ciężko ranny. Pocisk wybuchł nad jego baterją, zabijając wielu jego kolegów. Wydobyto go z pod stosu trupów. Urwało mu jedną rękę i miał poranione nogi, plecy, głowę.
— Chcę go widzieć! powtarzała Cziczi.
I don Marceli musiał tłumaczyć córce niepodobieństwo natychmiastowej podróży na front. Wyperswadował jej to wreszcie senator. Trudno; trzeba było czekać; on, ojciec, musiał ukorzyć się przed tą wyższą siłą. Tymczasem czynił starania, by przewieziono Renégo do szpitala w Paryżu.
Dygnitarz budził politowanie w obojgu Desnoyers'ach. Usiłował zachować stoicką pogodę ojca w stylu starożytnych; przypomniał sobie swoich sławnych przodków i wszystkie bohaterskie postacie rzeczpospolitej rzymskiej. Ale te wysiłki mówcy rozwiewały się szybko i Desnoyers zastawał go nieraz płaczącego jak dziecko. Jedyny syn i może go stracić! Milcząca boleść Cziczi budziła w nim jeszcze większe współczucie. Nie płakała; cierpienia jej były bez łez i jęków. Tylko zielonawa bladość twarzy, oczy gorączkowo błyszczące i automatycznie sztywne ruchy świadczyły o tem, co się w niej działo.
Gdy ranny przybył do Paryża, Cziczi i senator przeobrazili się. Zobaczą go; i tego było dosyć, żeby myśleli, że już jest uratowany.
Narzeczona pośpieszyła do szpitala z przyszłym teściem i matką. Potem zjawiała się sama; upierając się, żeby stamtąd wcale nie wychodzić, wojując z zakonnicami i sanitarjuszkami, które budziły w niej nienawiść współzawodnictwa. Ale przekonawszy się, że tą drogą niczego nie dokaże, spokorniała, starając się dobrocią i wdziękiem zjednać sobie wszystkie te kobiety. Wreszcie pozwolono jej spędzać większą część dnia przy Reném.
Desnoyers ledwo mógł wstrzymać się od łez, patrząc na leżącego w łóżku artylerzystę. Ach! takim mógłby być jego syn. René wyglądał jak mumja egipska, cały obandażowany. Odłamki pocisku podziurawiły go jak sito. Widziało się tylko jego słodkie oczy i złocisty wąsik, wysuwający się z pomiędzy białych opasek. Biedak uśmiechał się do Cziczi, która czuwała nad nim, rozporządzając się tu, jak we własnym domu.
Minęło dwa miesiące. René powracał do zdrowia. Cziczi nigdy w to nie wątpiła, odkąd mogła go pielęgnować.
— Mnie nie umrze nikt z tych, których kocham — mówiła z taką samą wiarą, jaką okazywał jej ojciec — Ja bym też pozwoliła, żeby bosze pozbawili mnie męża!
Zachowała swego „żołnierzyka z cukru“ ale w stanie opłakanym. Nigdy don Marceli nie zdawał sobie sprawy z okropności wojny, jak kiedy zobaczył wchodzącego do domu tego rekonwalescenta, którego przed kilku miesięcami znał smukłym, zgrabnym, trochę po kobiecemu pięknym. Twarz miał pooraną bliznami, tworzącemi na niej sine arabeski. Takie same miał po całem ciele. Lewa ręka zniknęła z częścią przedramienia, i tylko rękaw wisiał na tej bolesnej próżni. Druga ręka opierała się na lasce, bez której nie byłby mógł stąpać, bo jedna noga była bezwładną. Ale Cziczi była zadowolona. Patrzyła na swego żołnierzyka z większym zachwytem niż kiedykolwiek. Był trochę pokiereszowany, ale taki zajmujący. Obie wraz z matką towarzyszyły mu w przechadzkach po Lasku. Spojrzenia jej sypały błyskawice oburzenia, gdy przy przejściu środkiem alei automobiliści i stangreci nie zatrzymywali się, by dać wolną drogę inwalidzie. „Bezwstydne Kryjaki!“ Burzyła się w niej ta sama złość kobiet z ludu, które w swoim czasie urągały Renému, widząc go zdrowym i szczęśliwym. Drżała z zadowolenia i dumy, oddając ukłony przyjaciółkom. Oczy jej mówiły: Tak; to jest mój narzeczony. „Bohater“. Troszczyła się o Krzyż Wojny i sama przypinała mu go na piersiach błękitnawej bluzy, by był jak najwidoczniejszym. Pielęgnowała też jego mundur, zawsze ten sam. stary, ten, w którym padł raniony. Nowy dawałby mu pozór wojskowego biuralisty; jednego z tych, co zostali w Paryżu.
Napróżno René, odzyskując siły, chciał się wyzwolić z pod jej despotycznej opieki. Napróżno próbował chodzić sam, gdy bezwład nogi ustąpi.
— Oprzej się na mnie.
I musiał wziąć narzeczoną pod rękę. Wszystkie jej plany na przyszłość gruntowały się na pieczołowitości, jaką otoczy męża; na staraniach, poświęconych jego niedołęztwu.
— Mój ty biedulku! mówiła z miłosną pieszczotliwością. — Ci rabusie zostawili mi go takim brzydkim i takim do niczego!... Ale na szczęście ja tu jestem, która go uwielbiam... Nic nie szkodzi, że ci brak ręki; ja ci ją zastąpię; będziesz moim synkiem. Zobaczysz, gdy się pobierzemy, jak cię zawsze wyelegantuję! Tylko pamiętaj, żebyś mi się nie sprzeniewierzył! Gdy tylko spostrzegę, że zerkasz na inne kobiety, zostawię cię twemu własnemu losowi...
Desnoyers i senator zajmowali się także przyszłością młodej pary; ale w praktyczniejszy sposób. Przedewszystkiem, niech by się pobrali. Na co czekać? Wojna nie była przeszkodą. Zawierało się więcej małżeństw niż kiedykolwiek, ale pocichu, w najbliższem otoczeniu. Nie była to pora na uczty.
I po ślubnym obrzędzie, który się odbył w obecności kilkunastu osób, René przeprowadził się do domu na Avenue Victor Hugo.
Don Marceli o czem innem marzył dla córki; o hucznem weselu, o którem rozpisywały by się dzienniki; o zięciu, mającym przed sobą świetną przyszłość. Ale cóż! wojna! Wszystkim się ona dała we znaki.
A on, nie miał się jeszcze na co skarżyć. Czego mu było brak? Cziczi była szczęśliwą i swą hałaśliwą, egoistyczną wesołością napełniała cały dom. Interesa szły świetnie. Po przesileniu pierwszych chwil zapotrzebowania wojenne wpłynęły w sposób jak najkorzystniejszy na produkty jego amerykańskich posiadłości. Nigdy mięso nie dosięgało takich cen. Pieniądze płynęły drzwiami i oknami, a wydatki się zmniejszyły... Julkowi wprawdzie groziła ciągle śmierć; ale on miał to głębokie przekonanie, że nic złego stać mu się nie może. Jedynem jego zajęciem było zachowywać spokój; unikać silnych wrażeń. Pewną troską napełniały go zgony osób znanych: polityków, artystów, pisarzy. Codziennie umierał ktoś wybitny. Wojna zabija nie tylko na froncie. Jej wstrząśnienia krążyły po miastach jak strzały, kładąc trupem ludzi wątłych, wyczerpanych którzy w czasach normalnych byli by żyli bardzo długo.
— Baczność, Marceli — mówił sobie żartobliwie — spokojnie. Trzeba unikać czterech jeźdźców przyjaciela Czernowa.
Spędził wieczór w pracowni rozmawiając z nim i z Argensolą o wiadomościach, jakie podawały dzienniki. Zaczęła się ofenzywa francuska w Szampanji; ofenzywa pomyślna, przyczem wzięto wielką ilość jeńców.
Desnoyers myślał ile to ludzkich egzystencji mogło kosztować. Ale nie zaniepokoił się wcale o los Juljana. Syn jego nie był w tej części frontu. Poprzedniego dnia otrzymał list od niego z datą poprzedniego tygodnia; ale prawie wszystkie listy przychodziły z takiem opóźnieniem. Podporucznik Desnoyers jest w jak najlepszym usposobieniu. Spodziewał się lada dzień awansu i przedstawiono go do Legji Honorowej. Don Marceli widział się w przyszłości ojcem młodego generała, jak to bywało za czasów Rewolucji. W tak nadzwyczajny sposób wojna pokierowała karjerą jego syna.
Wracając do domu, rozminął się z Margaritą Laurier. Przed paru dniami mówił mu o niej senator. Brat jej, artylerzysta, poległ pod Verdun.
— Iluż to ludzi ginie! — pomyślał don Marceli. — Co pocznie jego nieszczęśliwa matka!
Ale uśmiechnął się wnet, myśląc o tych, co się rodzą. Nigdy ludzie nie zajmowali się tak gorliwie przedłużaniem gatunku. Ta sama pani Laurier obnosiła z dumą swe, już bardzo widoczne pod żałobnemi welonami, macierzyństwo. Don Marceli z pewną czułością objął wzrokiem jej zaokrągloną postać. Przyrzekał sobie, że jeżeli Laurier'om urodzi się syn, postara się być mu w danym razie hojną w życiu pomocą.
Donja Luiza wyszła na jego spotkanie do przedpokoju z oznajmieniem, że senator przyszedł i czeka na niego.
— Zobaczymy, co nam opowie nasz znakomity powinowaty — rzekł don Marceli wesoło.
Ale zacna kobieta czuła się niespokojną. Zatrwożyło ją niewiadomo dlaczego uroczyste zachowanie się senatora; spostrzegła też, że René rozmawia z ojcem pocichu z hamowanem wzruszeniem.
Poszła więc zaciekawiona za mężem, który pośpieszył do salonu.
Nagle usłyszała krzyk... jaki tylko może wydać, człowiek, którego opuszczają siły. I wbiegła w porę, by podtrzymać męża, padającego na ziemię.
Senator zmięszany, zakłopotany usprawiedliwiał się przed meblami, przed ścianami, stojąc w oszołomieniu tyłem do Renégo, który jedynie mógł go usłyszeć:
— Nie dał mi skończyć!... Zgadł od pierwszego słowa...
Cziczi wbiegła, zwabiona krzykiem i zobaczyła jak ojciec, wysuwając się z objęć żony, padł na kanapę, a stamtąd stoczył się na ziemię z oczami szklanemi i toczącą się z wykrzywionych ust pianą.
I po wspaniałych apartamentach rozległ się jeden wielki niewysłowiony jęk i przedostał się przez drzwi aż na majestatyczne i samotne schody.
— Och! Julku!... Och! synu mój!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Vicente Blasco Ibáñez i tłumacza: Helena Janina Pajzderska.