Czterech jeźdźców Apokalipsy/Część druga/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Vicente Blasco Ibáñez
Tytuł Czterech jeźdźców Apokalipsy
Wydawca Księgarnia Biblioteki Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1924
Druk drukarnia „Rola“ Jana Buriana
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Helena Janina Pajzderska
Tytuł orygin. Los cuatro jinetes del Apocalipsis
Źródło Skany na commons
Inne Cała część druga
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V

NAJAZD

Don Marceli uciekał, by skryć się na swoim zamku, gdy spotkał mera Villeblanche. Ten, usłyszał wystrzały i biegł do barykady. Dowiedziawszy się, że spowodowała je gromada maruderów, podniósł ramiona do góry z rozpaczą. Powarjowali. Ich opór fatalnym się stanie dla miasteczka. I biegł dalej prosić ich, by odstąpili.
Upłynęło sporo czasu i nic nie zamąciło spokoju poranka. Desnoyers wdrapał się na najwyższą ze swych wieżyczek i lornetką badał okolicę. Nie mógł odróżnić gościńca; widział tylko kępy najbliższych drzew. Wyobraźnią jednak odgadywał za tą zasłoną zieleni ruch ożywiony; tłumy ludzi, którzy się zatrzymali; wojska szykujące się do ataku. Niespodziewana obrona uciekinierów pokrzyżowała dalszy najazd. Desnoyers pomyślał o tej garstce szaleńców i ich upartym dowódzcy. Jakiż los ich czeka? Zwróciwszy szkła na okolicę miasteczka, zobaczył czerwone plamy kepi, migocące jak maki na zielonem tle łąk. To cofali się owi maruderzy, przekonawszy się o bezskuteczności dalszego oporu. Może pokazano im jakiś bród lub łódkę, zapomnianą na Marnie i szli. kierując się ku rzece. Lada chwila Niemcy wejdą do Villeblanche.
Upłynęło pół godziny głębokiego milczenia. Na ile wzgórza rysowały się dachy miasteczka i wieża kościoła, zakończona krzyżem i żelaznym kogutkiem. Wszystko zdawało się tchnąć ciszą, jak za najlepszych, pokojowych czasów. Nagle Desnoyers zobaczył, że lasek wyrzucił z siebie coś subtelnego i hałaśliwego, kłęby pary i towarzyszące im głuche wybuchy. Coś przemknęło w powietrzu, zatoczywszy świszczący łuk. W ślad za tem, jakiś dach w miasteczku otworzył się jak krater i z jego wnętrza jęły wylatywać kawałki drzewa, odpadki ścian, połamane sprzęty; całe wnętrze domu w tumanach dymu, kurzu i gruzów.
Najeźdźcy, zanim odważyli się na atak, zaczęli bombardować Villeblanche, jak gdyby w obawie, że spotkają na ulicach tej mieściny zacięty opór. Padły nowe pociski. Niektóre, przelatując ponad dachami domów, wybuchały pomiędzy miasteczkiem a zamkiem. Wieżyczki posiadłości Desnoyersa zaczęły ściągać uwagę artylerzystów. Myślał on już o opuszczeniu swego niebezpiecznego obserwatorjum, gdy zobaczył, że coś białego niby płaszcz lub prześcieradło powiewa nad wieżą kościoła. Mieszkańcy wywiesili tę oznakę pokoju, by uniknąć dalszego bombardowania. Padło jeszcze ze cztery pociski; poczem nastąpiło milczenie.
Don Marceli zszedł do parku, widząc, że odźwierny zakopuje pod drzewem broń myśliwską, znajdującą się w zamku. Następnie skierował się ku wjazdowi. Nieprzyjaciel miał nadejść lada chwila; trzeba go było przyjąć. W tem niespokojnem oczekiwaniu pożałował znów swego przybycia. Co on tu robił? Dlaczego został? Ale uparty jego charakter rozstrzygnął wnet wątpliwości strachu. Został, bo obowiązkiem jego było pilnować swojej własności. Zresztą było już zapóźno myśleć o takich rzeczach.
Nagle wydało mu się, że w ciszy rannej ktoś jakby rozdarł twarde płótno.
— Strzelają, proszę pana — rzekł odźwierny — To salwa. Pewno na rynku.
W kilka chwil potem, ujrzeli nadbiegającą kobietę z miasteczka; staruszkę o wyschniętych, sczerniałych członkach, zadyszaną i rzucającą dokoła obłąkane ze strachu spojrzenia... Uciekała, sama nie wiedząc gdzie, w instyktownem poczuciu niebezpieczeństwa. Desnoyers i odźwierny z żoną wysłuchali jej opowiadania, przerywane czkawką strachu.
Niemcy byli w Villeblanche. Naprzód wpadł całym pędem automobil i przeleciał z krańca w kraniec miasteczka, strzelając z mitraljezy na traf, do zamkniętych domów i otwartych okien, wywracając napotykanych po drodze ludzi. Stara roztworzyła ręce, ruchem zgrozy... Zabici... wielu zabitych... rannych... krew. Następnie, inne opancerzone samochody wjechały na rynek, a wraz z niemi jeźdźcy, bataljony piechoty, nadciągające ze wszystkich stron. Żołnierze w kaskach byli wściekli; oskarżali mieszkańców, że strzelali do nich. Na rynku zbili mera i kilku sąsiadów, którzy wyszli na ich spotkanie. Poturbowali także proboszcza, niosącego duchową pomoc konającym. Wszyscy wzięci. Niemcy mówili, że ich rozstrzelają.
Hałas kilku zbliżających się automobilów przerwał mowę starej.
— Otworzyć bramę, rozkazał właściciel odźwiernemu
Otwarto bramę i już jej nigdy nie zamknięto. Prawo własności przestało istnieć.
U drzwi wchodowych stanął olbrzymi, zakurzony automobil, zapchany ludźmi. Za nim ozwały się trąbki innych, które zatrzymywały się w pobliżu. Desnoyers ujrzał wyskakujących z nich żołnierzy, przybranych w szaro zielonawe mundury i z pokrowcami tego samego koloru na śpiczastych kaskach. Jeden z nich. idący przodem, przyłożył mu rewolwer do czoła.
— Gdzie są wolni strzelcy? — zapytał.
Był blady, bladością złości, zemsty i strachu. Policzki trzęsły mu się tem potrójnem wzruszeniem. Don Marceli odpowiedział zwolna, patrząc na groźny otwór rewolweru, czerniący się tuż przed jego oczyma. Nie widział żadnych wolnych strzelców. Jedynemi mieszkańcami zamku był odźwierny z rodziną i on, właściciel.
Oficer popatrzył na gmach, a potem na Desnoyers'a, z widocznem zdziwieniem, jak gdyby powierzchowność tego ostatniego wydała mu się zbyt skromną jak na posiadacza takiej nieruchomości. Wziął go za prostego oficjalistę, a szacunek dla hierarchji społecznych sprawił, że opuścił broń.
Ale nakazującego obejścia nie zmienił. Popchnął don Marcelego, by mu służył za przewodnika, kazał mu iść przed sobą, a z tyłu uszykowało się ze czterdziestu żołnierzy. Szli dwoma szeregami, pod osłoną drzew brzeżących podjazd, z karabinami gotowymi do strzału i zerkając niespokojnie na okna zamku, jak gdyby spodziewali się stamtąd gęstej salwy. Desnoyers szedł spokojnie pośrodku, a oficer, równie ostrożny jak jego ludzie, przyłączył się wreszcie do niego, gdy przechodzili zwodzony most.
Żołnierze rozprószyli się po komnatach w poszukiwaniu nieprzyjaciół. Wsuwali bagnety pod łóżka i sofy. Inni z niszczycielskim instynktem dziurawili firanki i bogate kapy łóżek. Właściciel zaprotestował: Pocóż te niepotrzebne szkody? Cierpiał niewysłowione męki, patrząc na olbrzymie, zabłocone buty, depcące po dywanach, słysząc stuk tornistrów i kolb o wątłe meble, z których spadały cenne drobiazgi Biedna, historyczna siedziba!
Oficer popatrzył na niego zdumiony, że tamten ujmuje się za takiemi błahostkami. Nie mniej wydał rozkaz po niemiecku i ludzie jego zaprzestali grubjańskich poszukiwań. Poczem na usprawiedliwienie tego nadzwyczajnego szacunku, dodał po francusku:
— Myślę, że będzie miał pan zaszczyt gościć u siebie generała naszego korpusu armji.
Pewność, że w zamku nie kryją się nieprzyjaciele, uczyniła go uprzejmym. Mimo to nie przestał piorunować na wolnych strzelców. Część mieszkańców dała ognia do ułanów, gdy ci zbliżali się nieopatrznie po odwrocie Francuzów.
Desnoyers uznał za właściwe zaprzeczyć. To nie byli mieszkańcy, ani wolni sztrzelcy; to byli francuscy żołnierze. Przemilczał roztropnie o swojej obecności przy barykadzie; ale zapewnił, że rozróżniał mundury z wieżyczki zamku.
Oficer przerwał mu grzecznie:
— Pan także? Pan, który się wydaje człowiekiem, rozsądnym, powtarza takie brednie?
I, aby przerwać dalszą rozmowę, dodał wyniośle:
— Mieli mundury, skoro pan upiera się to twierdzić, ale to byli wolni strzelcy. Rząd francuski rozdał mundury i broń wieśniakom, aby nas mordowali... To samo uczynił w Belgji. Ale znamy się na tych wybiegach i będziemy umieli ukarać je.
Miasteczko będzie spalone. Trzeba pomścić cztery trupy niemieckie, rozciągnięte w pobliżu barykady. Mer, proboszcz, najgłówniejsi mieszkańcy, wszyscy będą rozstrzelani.
Zwiedzali w tej chwili najwyższe piętro. Desnoyers ujrzał ponad gęstwiną parku unoszącą się ciemną mgłę, której brzegi czerwieniło słońce. Z całego miasteczka widać stąd było tylko czubek wieży. Dokoła żelaznego koguta krążyły lekkie smugi, niby unoszone wiatrem czarne łachmany. Swąd starego, palącego się drzewa dochodził aż do zamku.
Niemiec spoglądał na to z okrutnym uśmiechem. Gdy zeszli do parku, rozkazał Desnoyers'owi, żeby mu towarzyszył. Tak więc skończyło się z godnością i wolnością pana zamku. Teraz stanie się już tylko jakąś rzeczą w rękach tych ludzi, którzy będą mogli rozporządzać nim, według swego widzimisię. Ach! czemuż tu pozostał!... Wsiadł posłusznie do automobilu obok oficera, który wciąż trzymał rewolwer w ręku. Ludzie jego rozbiegli się po zamku i oficynach, by przeszkodzić ucieczce urojonego nieprzyjaciela. Odźwierny i jego rodzina patrzyli na Desnoyersa żałośnie... Może prowadzili go na śmierć!...
Poza parkiem otwierał się jakby nowy świat. Desnoyers'owi wydało się, że na tej krótkiej przestrzeni pomiędzy Villeblanche a zamkiem przebył tysiące tysięcy mil, spadł na jakąś czerwoną planetę, na której ludzie i mury nurzały się w dymie i blaskach pożaru. Miasteczko stało pod ciemnym baldachimem, iskrzącym się od świetlnych zygzaków. Wieża kościelna płonęła jak olbrzymia pochodnia; dach pękał, wyrzucając w górę kaskady płomieni. Odór spalenizny przesycał powietrze. Łuna pożaru bladła w niewzruszonem świetle słońca.
Po przez pola biegły z wrzaskiem i szybkością rozpaczy kobiety i dzieci. Bydło wyrwało się z zabudowań i pędziło jak szalone, wlokąc za sobą powrozy, poszarpanych uprzęży. Z boków ich buchał dym i unosił się swąd spalonej skóry. Trzoda chlewna, owce, kury, biegły również pospołu z kotami i psami. Wszystkie domowe zwierzęta wracały do stanu dzikości, uciekając od cywilizowanego człowieka. Rozległy się wystrzały i wybuchy brutalnego śmiechu. Żołnierze z widoczną uciechą oddawali się temu polowaniu na ludzi i bydło.
Wszędzie roiło się od nich. Byli jak szare mrówki, pełznące ku południowi. Wynurzali się z lasków, napełniali drogi, snuli się wskroś pól. Zieleń roślinności czerniała pod ich krokami, zagajniki padały połamane; kurzawa kłębiła się za głuchym turkotem armat i towarzyszącym mu tętnem tysięcy koni. Po obu stronach gościńca zatrzymały się liczne bataljony wraz ze swoim taborem. Desnoyers znał to wojsko. Widział je na paradach w Berlinie i także wydało mu się zmienione jak tamto z dnia poprzedniego. Bardzo skąpo pozostało w niem tej nakazującej i posępnej świetności, tej twardej i milczącej pychy, której widok wyciskał łzy z oczu jego szwagierki. Wojna, ze swemi rzeczywistościami, starła wszelką teatralność z potężnego organizmu śmierci. Żołnierze byli brudni i zmęczeni. Atmosfera spotniałego ciała, pomięszana z odorem skóry unosiła się nad pułkami. Na wszystkich twarzach malował się głód. Szli całe dnie nieustannie śladami nieprzyjaciela, który zawsze umiał im się wymknąć. A w tym forsownym pochodzie żywność z intendentury nie dochodziła ich na czas. Mogli liczyć tylko na to, co mieli ze sobą w tornistrach. Desnoyers widział ich, jak leżeli nad brzegiem gościńca, pożerając kawałki czarnego, spleśniałego chleba. Niektórzy rozbiegli się po zagonach, wykopywali buraki i inne cebulowe jarzyny i gryźli ich twarde bulwy pomięszane z ziemią. Jakiś chorąży otrząsał owoce z drzew, używając zamiast tyczki chorągwi pułkowej. Wspaniały ten sztandar, zdobny w pamiątki z 1870-go roku, służył mu do zrywania jeszcze zielonych śliwek. Ci, którzy siedzieli na ziemi, korzystali z tego odpoczynku by ściągać wysokie buty z nóg spoconych i pokaleczonych, roznoszących dokoła wstrętny odór.
Pułki piechoty, które Desnoyers widział w Berlinie, błyszczące i wyświeżone, straszliwi i strojni husarzy, kirasjerzy w białych mundurach, podobni do rycerzy świętego Graala, artylerzyści z piersią biało wyszamerowaną, wszyscy ci wojskowi, na których widok rozpływała się w zachwytach rodzina Hartrottów, byli teraz ujednostajnieni zielonawo-metalową barwą, wszyscy jak zakurzone jaszczurki, chcące zniknąć pod ziemią.
Czuło się tu jednak żelazną karność. Jeden ostry wyraz dowódcy, jeden gwizdek, a wszyscy stawali do szeregu i człowiek znikał w tej masie automatów. Ale niebezpieczeństwo, zmęczenie, pewność triumfu zbliżyły momentalnie oficerów i żołnierzy, zacierając różnice kast. Dowódcy wychodzili nieco z osamotnienia swej wyniosłości i raczyli pogawędzić ze swymi ludźmi, by im dodawać ducha. Jeden jeszcze wysiłek, a otoczą Francuzów i Anglików i powtórzy się klęska Sedanu, której rocznicę obchodzono w tych dniach. Wejdą do Paryża; było to kwestją tygodnia. Paryż! Wielkie magazyny, pełne wszelkich bogactw, wspaniałe restauracje, kobiety, szampan, pieniądze... A ludzie, dumni, że ich zwierzchnicy raczyli rozmawiać z nimi, zapominali o zmęczeniu i głodzie, krzepili się jak ongi tłumy Krzyżowców myślą o Jerozolimie. „Nach Paris!Wesoły okrzyk przebiegał od czoła do ogona maszerujących kolumn: „Nach Paris! Nach Paris!
Brak żywności wynagradzały im produkty tej ziemi, bogatej w wina. Plądrując domy, rzadko napotykali coś do zjedzenia, ale zawsze piwnicę. Uniżony Niemiec, uważając wino jako przywilej bogaczy, mógł teraz otwierać beczułki kolbą i pławić nogi w strumieniach cennego napoju. Każdy bataljon zostawiał jako ślad swego przejścia stos pustych butelek. Furgony pułkowe, nie mogące odnawiać zapasów żywności, ładowały wino we wszystkich wsiach i miasteczkach. Żołnierz zamiast chleba dostawał alkohol. A temu podarunkowi towarzyszyły dobre rady oficerów: Wojna jest wojną: żadnej litości dla przeciwników, którzy na to nie zasługują. Francuzi rozstrzeliwują jeńców, a ich kobiety wydłubują oczy rannym. Każda chata równa się zasadzce. Szczery, naiwny Niemiec, który tam wejdzie, spotyka się ze śmiercią. Łóżka zapadają się w straszliwe podziemia; szafy są ukrytemi drzwiami; w każdym kącie czai się ukryty morderca. Trzeba karać ten zdradziecki naród, który przygotowywa swój grunt, niby scenarjusz melodramatyczny. Urzędnicy magistratu, proboszczowie, nauczyciele szkół wiejskich kierują wolnymi strzelcami i osłaniają ich.
Desnoyers zdumiał się nad obojętnością tych ludzi, krążących dokoła płonącego miasteczka. Nie widzieli ognia i zniszczenia; wszystko było bez wartości w ich oczach, stanowiąc zwykły widok. Odkąd przekroczyli granice swego kraju wsie i miasta puszczone z dymem przez przednie straże, wsie i miasta w płomieniach, jakie oni sami niecili, znaczyły etapy ich pochodu przez ziemię belgijską i francuską.
Wjeżdżając do Villeblance, automobil musiał zwolnić biegu. Spalone mury waliły się na ulicę, zwęglone belki tamowały jazdę i trzeba było lawirować wśród płonących szczątków. Tu i owdzie stały jeszcze domy o powyrywanych drzwiach, złupione, ale jeszcze nietknięte przez pożar. Desnoyers widział w nich krzesła, łóżka, maszyny do szycia, żelazne kuchnie, wszystkie gospodarskie sprzęty jak się zwęglały lub topiły. W jednym dostrzegł sterczącą z pośród szczątków rękę, która zaczynała płonąć jak świeca... Nie; to było niemożliwe!... Swąd skwierczącego tłuszczu łączył się ze spalenizną drzewa i metali.
Desnoyers zamknął oczy; nie chciał patrzeć. Przez chwilę wydawało mu się, że śni. To było nie do uwierzenia, żeby takie okropności mogły się stać w ciągu zaledwie godziny. Nie przypuszczał, żeby złość ludzka mogła zmienić w tak krótkim czasie wygląd całego miasteczka.
Nagle automobil przystanął i Desnoyers spojrzał machinalnie. Tym razem trupy leżały wpoprzek ulicy; dwóch mężczyzn i jedna kobieta. Może padli pod kulami pancernego samochodu, który przed najazdem przebiegał miasteczko. Trochę dalej, plecami do trupów obróceni, jakby nie wiedząc o ich obecności, kilku żołnierzy posilało się, siedząc na ziemi. Szofer krzyknął na nich, by uprzątnęli drogę. Nogami i kolbami zepchnęli trupy, ciepłe jeszcze i rzygające krwią za każdem kopnięciem. Zaledwie otwarła się wązka przestrzeń pomiędzy nimi a ścianą, automobil ruszył. Trzask; podskok. Tylne koła zmiażdżyły jakąś wątłą zaporę.
Desnoyers oszołomiony, osłupiały siedział, zamykając oczy. Zgroza nasunęła mu myśl o jego własnym losie. Gdzie go wiózł ten porucznik?
Na rynku zobaczył płonący ratusz; kościół był już tylko kupą kamieni, lizanych przez ogniste języki. W sąsiednich domach drzwi i okna były powyrywane. Wewnątrz kręcili się żołnierze, grabiąc, co popadło. Wchodzili z pustemi rękami, wychodzili dźwigając sprzęty i odzież. Inni z wyższych pięter, rzucali różne przedmioty, wśród żartów i wybuchów śmiechu. Ale wnet musieli uciekać. Pożar szerzył się gwałtownie, na podobieństwo eksplozji pocisków.
Desnoyers zobaczył jak z płonącego domu kilku Niemców wywlokło dwóch mężczyzn, wyglądających jak dwie kupy łachmanów. Na błękitnem tle płaszczów odróżniały się wybladłe twarze i oczy wysadzone z orbit męczeństwem. Nogi ich ciągnęły się po ziemi, plącząc się wśród strzępów czerwonych spodni. Jeden z nich miał jeszcze na głowie kepi. Broczyli krwią, a białe wężownice rozwiązanych bandaży wlokły się za nimi. Byli to ranni Francuzi, marudzerzy, którzy zostali w miasteczku, nie mając sił do dalszego odwrotu. A może należeli do tych, którzy widząc, że są odcięci stawili ów nieszczęsny, warjacki opór?
Desnoyers, chcąc się dowiedzieć prawdy, zwrócił się do siedzącego obok oficera. Ale ten uprzedził zapytanie:
— Przebrani wolni strzelcy, którzy otrzymają zasłużoną karę.
Bagnety niemieckie pogrążyły się w ich ciałach. Potem kolba karabinu spadła na głowę jednego z nich... I ciosy powtórzyły się z głuchym łoskotem, miażdżąc czaszki.
Stary pomyślał znów o swoim własnym losie. Gdzie go wiózł ten porucznik wskroś tylu okropności?
Dojechali do miejsca, gdzie dragoni wznieśli byli barykadę. Wozy stały tam jeszcze, ale z boku gościńca. Wysiedli z automobilu. Desnoyers zobaczył gromadę oficerów, ubranych szaro z kaskami w pokrowcach, podobnych do wszystkich innych. Ten, który go przywiózł stanął nieruchomo, wyprężony, z ręką przy daszku i mówił coś do wojskowego, stojącego na przodzie o parę kroków dalej. Desnoyers spojrzał na tego człowieka i on również spojrzał na niego, błękitnemi, stalowo twardemi oczyma, rozjaśniającemi twarz małą, pooraną zmarszczkami. Musiał to być generał. Badawczy, wyniosły wzrok wstrząsnął don Marcelim od stóp do głów. Doznał przeczucia, że jego życie zawisło od tego spojrzenia. Jakaś zła myśl, przelatująca mózg, jakiś okrutny kaprys wyobraźni i był zgubiony. Wzruszył ramionami generał i rzekł parę słów z pogardliwym ruchem ręki. Poczem wsiadł do automobilu z dwoma adjutantami i gromadka rozpierzchła się.
Staremu wydało się, że tych kilka minut okrutnej niepewności, zanim porucznik powrócił do niego, trwają bez końca.
— Jego Ekscelencja jest zbyt dobrym — rzekł tamten — mógł kazać pana rozstrzelać, ale panu przebacza. A potem powiecie, że jesteśmy dzikim narodem.
I nie czując zgoła swego lekceważenia objaśnił, że przywiózł go tu w przekonaniu, że go rozstrzelają. Generał postanowił ukarać najważniejszych mieszkańców Villeblanche, a on z własnej inicjatywy mniemał, że właściciel zamku będzie jednym z nich.
— Wojskowy obowiązek, panie. Tego wymaga wojna.
Po tem objaśnieniu jął rozpływać się w pochwałach nad Jego Ekscelencją. Miał on zamieszkać w posiadłości don Marcelego i dla tego darował mu życie. Powinien mu podziękować... Tu, gniewem zadrżały mu policzki. Wskazał na ciała leżące przy gościńcu. Były to trupy czterech ułanów, okryte płaszczami, z pod których sterczały olbrzymie podeszwy ich butów.
— Morderstwo! — wykrzyknął — Zbrodnia, za którą drogo zapłacą winni! czterech żołnierzy, jak gdyby na wojnie powinni byli padać tylko nieprzyjaciele, a życie jego rodaków miało pozostawać nietkniętem. W oburzeniu uważał śmierć za czyn niesłychany i potworny.
Tu, nadszedł oddział piechoty pod dowództwem oficera. Gdy szeregi otwarły się, Desnoyers zobaczył gromadę miejscowych mieszkańców w poszarpanej odzierzy. Niektórzy mieli krew na twarzy i na rękach. Wymieniano ich nazwiska jednego po drugim i stawiano ich rzędem pod poblizkim murem: mer, proboszcz, kilku bogatych właścicieli, których domy właśnie płonęły.
Miano ich rozstrzelać. Aby uniknąć wszelkich wątpliwości, porucznik tłumaczył w dalszym ciągu Desnoyers'owi:
— Chciałem, żeby pan to zobaczył. Trzeba się nauczyć. W ten sposób oceni pan lepiej łaskawość Jego Ekscelencji.
Nikt z jeńców nie mówił. Głosu im już zabrakło w zbędnych usprawiedliwieniach się. Całe ich życie ześrodkowało się w oczach i patrzyli dokoła ze zdumieniem. Byłoż to możliwem, żeby ich tak zabili na chłodno, nie wysłuchawszy dowodów ich niewinności?
Ale wprędce pewność śmierci udzieliła im prawie wszystkim szlachetną pogodę. Na nic się zdało narzekać. Tylko jeden bogaty mieszczanin, znany ze swego skąpstwa, szlochał rozpaczliwie powtarzając:
— Ja nie chcę umierać! Ja nie chcę umierać!
Drżący, z oczami pełnemi łez, Desnoyers schował się za plecami swego nieubłaganego towarzysza. Znał ich wszystkich; ze wszystkimi się wadził, a teraz z żalem przypominał sobie te dawne kłótnie. Mer miał na czole czerwony siniec. Na piersiach fruwał mu trójkolorowy strzęp: wstęga magistracka, którą się przepasał, by przyjąć najeźdźców, a którą mu oni zerwali. Proboszcz prostował swą niewielką, krępą postać, pragnąc objąć jednem spojrzeniem rezygnacji ofiary, katów, ziemię całą, niebo. Wydawał się bardzo otyłym. Żołdactwo zerwało mu czarny pas i sutanna wiewała mu dokoła sterczącego brzucha. Ze zlepionych włosów sączyła się krew, plamiąc czerwonemi kroplami biały kołnierzyk.
Gdy szedł na miejsce egzekucji krokiem chwiejnym z powodu swej otyłości, dzikie, urągliwe śmiechy przerwały tragiczne milczenie. Gromady żołnierzy bez broni, którzy nadbiegali, aby być świadkami męki, przyjęły starca wybuchami szyderczej wesołości: „Na śmierć — pała“! Fanatyzm wojen religijnych dźwięczał w tych kpinach. Prawie wszyscy byli żarliwymi katolikami lub protestantami, lecz szanowali tylko duchownych swego kraju. Poza Niemcami wszystkiem się pomiatało, nawet własną religją.
Mer i proboszcz zamienili się na miejsca w szeregu. Ustępowali sobie wzajemnie środek z uroczystą grzecznością.
— Tutaj, panie merze; tu jest pańskie miejsce; na czele wszystkich.
— Nie; naprzód ksiądz proboszcz.
Sprzeczali się po raz ostatni; ale w tej chwili stanowczej było to, by ustąpić sobie miejsca; by się wzajemnie przed sobą uniżyć.
Instynktownie podali sobie ręce, patrząc wprost na szwadron egzekucyjny, który poziomo opuścił karabiny. Z tyłu, po za nimi dały się słyszeć żałosne jęki: „Żegnajcie, dzieci moje!... Żegnaj życie! Ja nie chcę umierać! Ja nie chcę umierać!“
A tamci dwaj uczuli potrzebę powiedzenia czegoś; zamknięcia karty życia, jakiemś twierdzeniem.
— Niech żyje Republika! zawołał mer.
— Niech żyje Francja! rzekł proboszcz.
Desnoyers'owi wydało się, że obaj krzyknęli to samo.
Nad głowami podniosły się dwa prostopadłe znaki: ramię księdza nakreśliło w powietrzu krzyż; szabla dowódcy zaświeciła jednocześnie sinym blaskiem, trzask suchy, okrągły, a po nim kilka spóźnionych wystrzałów.
Don Marcelego zdjęła litość nad biedną ludzkością, na widok dziwacznych kształtów, jakie przybierała w chwili śmierci. Jedni osunęli się jak nawpół puste worki; inni potoczyli się jak kłębki; inni jeszcze skoczyli w górę z rozpostartemi rękoma i padli plackiem jak gdyby mieli pływać! Desnoyers widział jak z tego ludzkiego stosu wysuwały się nogi skręcone wstrząsami konania. Kilku żołnierzy zbliżyło się jak myśliwi, mający dobijać zwierzynę. Z pomiędzy drgających członków podniosły się białe włosy i wątła ręka, usiłująca powtórzyć znak krzyża. Kilka wystrzałów i uderzeń kolb w siny stos ociekający krwią... I ostatnie przejawy życia ucichły na zawsze.
Oficer zapalił cygaro.
— Służę panu — rzekł z urągliwą dworskością.
I wrócili automobilem do zamku.
Najeźdźcy przeobrazili całkowicie jego wygląd. Podczas nieobecności właściciela umieszczono tam liczną straż. Cały pułk piechoty obozował w parku. Mnóstwo ludzi, zasiadłszy pod drzewami, przygotowywało posiłek w ruchomych kuchniach. Klomby i kwietniki w ogrodzie, egzotyczne rośliny, aleje starannie wygracowane i posypane piaskiem wszystko to było podeptane, połamane, zburzone wtargnięciem ludzi, zwierząt i ekwipaży Dowódca, mający na rękawie opaskę intendentury, wydawał rozkazy, jak gdyby był właścicielem i dozorował przeprowadzki. Obory były już puste. Don Marceli zobaczył, jak pastuchy w kaskach wyprowadzali ostatnie krowy, okładając je kijami. Najdroższe reproduktory, porżnięte jak zwyczajne bydło wisiały poćwiartowane na drzewach. W kurnikach i gołębnikach nie było śladu drobiu. W stajniach stały chude konie i obżerały się przed pełnemi żłobami, a owies ze strychów, rozrzucony po całem podwórzu, marnował się przez niedbalstwo ludzi. Wierzchowce kilku szwadronów bujały po łąkach, niszcząc pod kopytami rowki nawadniające, groble, całą mozolną pracę długich miesięcy. Drzewo opałowe w sągach paliło się niepotrzebnie w parku: przez nieuwagę czy przez złość ktoś tam podłożył ogień. Kora drzew sąsiednich pękała pod ognistymi językami.
W zamku tłumy ludzi, posłuszne rozkazom oficera intendentury kręciły się bezustannie. Komendant tego korpusu armji, zwiedziwszy roboty, jakie pontonjerzy wykonywali nad brzegiem Marny dla przejścia wojska, miał przybyć lada chwila i osiedlić się tu ze swoim sztabem. Biedna historyczna siedziba!
Don Marceli, nie mogąc patrzeć na to wszystko, schronił się do domku odźwiernego i osunął się na krzesło w kuchni z oczyma utkwionemi w ziemię. Żona odźwiernego spoglądała na niego ze zdumieniem.
— Ach! nasz pan! Nasz biedny pan!
Don Marceli cenił bardzo przywiązanie tych poczciwych ludzi i te słowa serdecznego współczucia zatroskanej kobiety wzruszyły go. Sam odźwierny, chory i bezsilny, miał na czole czarny siniec od uderzenia kolbą, gdy chciał się sprzeciwiać plondrowaniu zamku. Nawet obecność ich córki Żorżety budziła w pamięci don Marcelego wspomnienie Cziczi i darzył ją czemś z uczucia, jakie miał dla własnej córki. Żorżeta liczyła dopiero czternaście lat, ale budząca się kobiecość uwydatniała już jej wdzięki. Matka z obawy żołdactwa nie pozwalała jej wychodzić z domu.
Jednakże don Marceli, który od rana nic nie miał w ustach, poczuł z pewnego rodzaju wstydem, że pomimo tragicznego położenia żołądek dopomina się o swoje prawa i żona odźwiernego podała mu na rogu stołu kawałek chleba i sera, wszystko co jej zostało w śpiżarni.
Po południu odźwierny poszedł zobaczyć, co się dzieje w zamku i wrócił z wiadomością, że generał zamieszkał już w nim ze swoją świtą. Ani jedne drzwi się nie zamykały, wyważano je uderzeniami kolbą lub siekierą. Wiele mebli zniknęło; żołnierze albo je połamali albo zabrali. Oficer intendentury wałęsał się po wszystkich komnatach oglądał każdy przedmiot, wygłaszał objaśnienia po niemiecku. Generał i jego otoczenie siedzieli w jadalni i pili, rozpatrując wielkie mapy, rozłożone na posadzce. Zmusili odźwiernego, by zszedł do piwnic i przyniósł im najlepsze wina.
Wieczorem, ludzka fala, która zalała całą okolicę, zaczęła odpływać. Rzucono kilka mostów na Marnie i niektóre pułki z okrzykiem „Nach Paris!“ ruszyły w drogę. Inne, mające zostać do jutra, przygotowywały sobie nocleg, to w niespalonych jeszcze domach, to pod gołem niebem. Don Marceli słyszał ich, jak śpiewali pobożne pieśni. Pod sklepieniem mrugających gwiazd żołnierze tworzyli zespoły i głosy ich łączyły się w chór uroczysty i słodki, nabrzmiały religijną powagą. Ponad drzewami parku unosiła się ponura mgła, odbijająca się swą czerwonością na tle cieniów nocy: były to odblaski palącego się jeszcze miasteczka. W dali, inne pożary folwarków i zabudowań gospodarskich świeciły w ciemnościach krwawymi odblaskami. Don Marceli usnął w pokoju odźwiernych ciężkim snem bez przerw i snów. Gdy się obudził, wydawało mu się, że drzemał tylko przez kilka minut. Słońce barwiło na pomarańczowo białe firanki u okna, a na sąsiedniem drzewie ptaszki się goniły świergocąc. Był to świeży i radosny poranek letni.
Gdy don Marceli zszedł na dół do kuchni, odźwierny udzielił mu nowin. Niemcy odchodzili. Pułk, obozujący w parku, odszedł o świcie, a za nim w prędce inne. W miasteczku pozostał tylko jeden bataljon. Komendant korpusu armji odjechał również ze swoim sztabem ale na jego miejsce był już inny, generał brygady, którego otoczenie nazywało „panem hrabią“.
Wyszedłszy z domku odźwiernego, don Marceli zobaczył przy zwodzonym moście pięć ładownych wozów, stojących wzdłuż rowów. Żołnierze znosili tu najpiękniejsze meble z salonu. Właściciel zamku, zauważył ze zdziwieniem, że pozostał prawie obojętnym na ten widok. Cóż znaczyła strata kilku mebli w porównaniu ze straszliwemi rzeczami, jakich był świadkiem?
W trakcie tego odźwierny przyszedł mu powiedzieć, że oficer niemiecki, przybyły przed godziną automobilem, chce się z nim zobaczyć.
Był to jakiś kapitan, podobny do wszystkich innych, w spiczastym kasku, zielonawym mundurze, w butach z czerwonej skóry, uzbrojony w pałasz i rewolwer, z lunetą i mapą w pochwie zawieszoną u pasa. Wyglądał młodo i miał na lewem ramieniu sztabową odznakę. Zapytał po hiszpańsku Don Marcelego:
— Wuj mnie nie poznaje?
Tamten wpatrzył się wytrzeszczonemi oczyma w nieznajomego.
— Naprawdę wuj mnie nie poznaje? Jestem Otto, kapitan Otto von Hartrott.
Don Marceli nie widział go od kilku lat; ale to imię przypomniało mu nagle siostrzeńców z Ameryki: naprzód malców, którym stary Madariaga nie pozwalał zbliżać się do siebie; potem młodego porucznika, którego przelotnie zobaczył w Berlinie za bytnością u Hartrottów, o którym rodzice powtarzali do znudzenia „że to będzie drugi Moltke“.
Ten ociężały smarkacz, ten gołowąsy oficerek wyrósł na butnego kapitana, który jednem słowem mógł kazać rozstrzelać właściciela zamku de Villeblanche.
Tymczasem Otto tłumaczył wujowi swoją obecność tutaj. Nie należał do dywizji stacjonującej w miasteczku, ale jego generał polecił mu utrzymywać łączność z tą dywizją, przybył więc tutaj, mając przytem chęć zobaczenia historycznego zamku. Nie zapomniał dni spędzonych w Villeblanche, kiedy to Hartrotowie przyjechali tu raz latem do krewnych we Francji. Oficerowie, zamieszkujący teraz zamkowe apartamenta, zatrzymali go na śniadaniu i w rozmowie jeden z nich wspomniał przypadkiem o obecności pana domu. Było to miłą niespodzianką dla kapitana i chciał przywitać się z wujem przed odjazdem, ale z przykrością musiał go szukać w domu odźwiernego.
— Wuj tu nie może zostać — dodał z pychą. — Niech wuj wraca do zamku, jak to przystoi stanowiska wuja. Moi koledzy poznają się z wujem z prawdziwą przyjemnością. To ludzie najlepszego towarzystwa.
Tu zaczął wychwalać don Marcelego, że nie opuścił swojej posiadłości. Wojska miały rozkaz postępować ze szczególną surowością z majętnościami nieobecnych. Niemcom chodziło o to, by mieszkańcy pozostawali u siebie, jak gdyby nie działo się nic nadzwyczajnego.
Don Marceli zaprzeczył temu:
— Najeźdźcy palą domy i rozstrzeliwują niewinnych.
Ale siostrzeniec nie dał mu dokończyć.
— Wuj ma na myśli egzekucję mera i innych — rzekł drżącemi z gniewu ustami. — Opowiadano mi to. Co do mnie, uważam, że kara była zbyt łagodną; należało występić całe miasteczko; pozabijać kobiety i dzieci. Naszym obowiązkiem jest skończyć z wolnymi strzelcami. Nie przeczę, że to jest straszne. Ale cóż wuj chce? To wojna.
I w ślad za tem kapitan jął rozpytywać o swoją matkę Helenę, o ciotkę Luizę, o Cziczi, o Juljana i cieszył się, słysząc, że wszyscy są bezpieczni na południu Francji. Potem, sądząc zapewne, że don Marceli oczekuje niecierpliwie wiadomości o krewnych germańskich, zaczął mówić o swojej rodzinie.
Wszyscy Hartrottowie zajmowali świetne stanowiska. Jego znakomity ojciec, któremu wiek nie pozwalał odbywać kampanji, był prezesem kilku stowarzyszeń patrjotycznych, co mu nie przeszkadzało organizować przyszłe przedsiębiorstwa przemysłowe dla eksploatowania zdobytych krajów. Brat, uczony profesor, miewał o celach wojny odczyty, w których teoretycznie wskazywał kraje, jakie powinno było zagarnąć zwycięzkie Cesarstwo, i piorunował przeciwko złym patrjotom, którzy okazywali się słabymi i mizernymi w swoich pożądaniach. Dwie siostry, trochę zasmucone nieobecnoścą narzeczonych, poruczników w huzarach, uczęszczały do szpitali i prosiły Boga, by ukarał przewrotną Anglję.
Tak rozmawiając, kapitan prowadził wuja do zamku. Żołnierze, którzy dotychczas nic sobie nie robili z właściciela, patrzyli na niego z ciekawością i niemal z szacunkiem, widząc go rozmawiającego poufale z kapitanem sztabu.
Gdy wuj i siostrzeniec weszli do komnat, don Marcelemu ścisnęło się serce. Wszędzie na ścianach widniały prostokątne plamy ciemniejszego koloru, zdradzające miejsca znikłych obrazów i mebli. Ale poco te dziury w jedwabnych firankach, po co te pochlapane ściany, te potłuczone kryształy i porcelany? Otto odgadł myśl wuja i powtórzył zwykłą wymówkę:
— Trudna rada. To wojna.
— Nie — odparł don Marceli z żywością, do której czuł się uprawnionym, mówiąc do siostrzeńca. — Nie! to nie jest wojna! To grabież. Twoi koledzy to rzezimieszki!
Kapitan wyprostował się gwałtownie, utkwiwszy w starym wuju zaiskrzone gniewem oczy i świszczącym, niskim głosem wymówił:
— Proszę się strzedz! Na szczęście wuj mówił po hiszpańsku, więc go tu nie zrozumiano. Ale jeżeli wuj pozwalał by sobie nadal na podobne uwagi, mógłby za całą odpowiedź dostać kulą w łeb. Oficerowie Cesarza nie dopuszczają, żeby ich znieważano.
I całe zachowanie Hartrotta świadczyło jak łatwo zapomniał by o pokrewieństwie, gdyby otrzymał rozkaz ukarania wuja. Ten spuścił głowę.
Ale w chwilę potem kapitan, jakby zapomniawszy o tem co powiedział, przybrał znów ton uprzejmy. Będzie rad przedstawić wuja Jego Ekscelencji generałowi, hrabiemu von Meinbourg, który ze względu na powinowactwo Desnoyers'a z Hartrottami raczył go przypuścić do swego stołu.
Zaproszony w swoim własnym domu, don Marceli wszedł do sali jadalnej, gdzie znajdowało się już około dwudziestu mężczyzn w szarawych mundurach i wysokich butach. Tu nic nie uległo zniszczeniu: firanki, obicia, meble były nienaruszone. Tylko w monumentalnych bufetach widniały znaczne braki, i Desnoyers od pierwszego rzutu oka zauważył, że dwie bogate zastawy i cenny serwis starej porcelany zniknęły z półek. Niemniej musiał odpowiadać ceremonialnymi ukłonami na powitania sprawców tych grabieży i uścisnąć rękę, którą mu podał hrabia z arystokratyczną dobrotliwością, podczas gdy inni oficerowie niemieccy przypatrywali się temu burżujowi z życzliwą ciekawością, a nawet z pewnego rodzaju uznaniem; wiedzieli już bowiem że był to miljoner, który wrócił z dalekich lądów, gdzie ludzie bogacą się tak szybko.
— Zje pan śniadanie z barbarzyńcami — rzekł hrabia, sadzając go obok siebie z prawej strony. — Nie lęka się pan, żeby pana nie pożarli żywcem?
Oficerowie wybuchnęli śmiechem na ten dowcip Jego Ekscellencji i widocznem było, że usiłują słowami i zachowaniem się zadać kłam oskarżaniu ich o barbarzyństwo.
Siedząc, jak obcy gość, przy swoim własnym stole, don Marceli jadł na swoich własnych talerzach, obsługiwany przez wrogów, których mundur widoczny był z pod prążkowanych fartuchów. To, co jadł, należało również do niego: wino pochodziło z jego piwnic; mięso z jego wołów; owoce z jego sadu; a jednak wydawało mu się, że jest tu po raz pierwszy i doznawał przykrego uczucia człowieka, który nagle widzi się sam wśród nieprzyjaciół. Ze zdziwieniem patrzył na tych intruzów, siedzących na miejscach, gdzie widywał żonę, dzieci, Latour'ów. Biesiadnicy rozmawiali pomiędzy sobą po niemiecku; ale ci, którzy znali język francuski, posługiwali się nim często, zwracając się do gościa, a ci którzy umieli tylko parą wyrazów powtarzali je z uprzejmymi uśmiechami. Wszyscy widocznie chcieli się przypodobać właścielowi zamku.
Don Marceli przypatrywał im się z uwagą. Jedni byli wysokiego wzrostu, smukli, o typie kańciastej piękności; inni krępi, przysadziści z grubym karkiem i głową osadzoną głęboko w ramionach. Wszyscy byli krótko ostrzyżeni, co tworzyło dokoła stołu błyszczący krąg jasnych i ciemnych czaszek z odstającemi śmiesznie uszami i o silnie rozwiniętych, wychudzonych szczękach. Niektórzy mieli wąsy, zakończone stercząco, na sposób cesarski; ale większość była wygolona lub miała tylko krótkie, proste wąsiki. Trudy wojenne i forsowne pochody uwydatniały się najbardziej u otyłych. Przez miesiąc kampanji stracili tuszę; a skóra ich policzków i podbródka wisiała flakowata i pomarszczona.
Hrabia był najstarszym z nich wszystkich, jedynym, który nosił długie, jasno rudawe włosy, przyprószone już nieco siwizną, uczesane bardzo starannie i błyszczące pomadą. Suchy, kanciasty, silnie zbudowany, miał mimo zbliżającej się pięćdziesiątki wygląd młodzieńczy, co zawdzięczał zapewne fizycznym ćwiczeniom i troskliwej hygienie ciała. Na ręce, niedbale spoczywającej na stole, miał złotą bransoletkę; a z całej jego osoby unosił się mocny zapach perfum.
Oficerowie odnosili się do niego z wielkiem uszanowaniem. Otto mówił o nim do wuja, jako o wielkim artyście, jednocześnie kompozytorze i poecie. Przed wojną pewne, skandaliczne pogłoski, tyczące się jego prywatnego życia oddaliły go od Dworu; ale według słów kapitana były to tylko potwarze dzienników socjalistycznych. Pomimo to Cesarz, którego hrabia był współczuciem, dochowywał mu potajemnie niezmiennej przyjaźni. Wszyscy pamiętali balet „Kaprysy Szeherezady“ wystawiony z wielkim przepychem w Berlinie na zlecenie potężnego kolegi.
Hrabia, sądząc, że don Marceli milczy onieśmielony, pierwszy zagadał do niego. — A gdy ten objaśnił, że wyjechał z Paryża dopiero przed trzema dniami, towarzystwo ożywiło się. Wszyscy chcieli dowiedzieć się, co słychać.
— Widział pan rozruchy?
— Wojsko zabiło dużo manifestantów?
— W jaki sposób zamordowano prezydenta Poincaré'go?
Don Marceli, oszołomiony nieprawdopodobieństwem tych zapytań, nie wiedział zrazu co odpowiedzieć, i przez chwilę wydawało mu się, że jest w domu warjatów. Rozruchy? Zamordowanie prezydenta? Nic o tem nie wiedział. Zresztą, skądżeby rozruchy? Jaka rewolucja mogłaby wybuchnąć w Paryżu, skoro Rząd nie był reakcyjny?
Na tę odpowiedź, jedni popatrzyli z politowaniem na tego głuptasa; inni przybrali postawę podejrzliwą wzglądem tego chytrego mruka, udającego, że nic nie wie o wypadkach, o których z konieczności musiał słyszeć. Kapitan Otto zabrał głos w sposób nakazujący, jak gdyby chcąc położyć kres wszelkim wybiegom:
— Dzienniki niemieckie — rzekł — obszernie się o tem rozpisywały. Przed dwoma tygodniami ludność Paryża zbuntowała się przeciwko Rządowi, obiegła pałac Elizejski i zamordowała Poincaré'go. Wojsko musiało użyć mitraljez dla przywrócenia porządku. Wszyscy to wiedzą. Zresztą wiadomości te podały wielkie dzienniki niemieckie, a Niemcy nie kłamią nigdy.
Ale Desnoyers twierdził uporczywie, że, co się tyczy jego, nic nie wiedział, ani nie widział, o niczem nie słyszał. Poczem, gdy zapewnienia te przyjęto z oznakami ironicznego powątpiewania, zamilkł. Wówczas hrabia, umysł wyższy, niezdolny popaść w pospolitą łatwowierność przemówił tonem pojednawczym:
— Co się tyczy morderstwa niedowierzanie jest dozwolone, bo dzienniki niemieckie mogły przesadzić, co nie dowodzi, żeby uczyniły to w złej wierze. Jakoż, przed paru godzinami miałem wiadomość z Kwatery Głównej o wyjeździe Rządu francuskiego do Bordeaux. Ale bunt Paryżan i ich starcie się z wojskiem są to fakty niezaprzeczalne. Z pewnością gość nasz wie o tem, tylko nie chce się do tego przyznać.
Don Marceli ośmielił się zaprzeczyć dygnitarzowi, ale go nie słuchano. Paryż! Wszystkie oczy zabłysły pożądliwością; rozwiązały się wszystkie języki. Każdy pragnął ujrzeć jak najprędzej wieżę Eiffel, wejść zwycięsko do stolicy i wynagrodzić sobie trudy i niedostatek zaznane w tak twardej kampanji. Chociaż wszyscy ci ludzie byli wielbicielami sławy wojskowej i uważali wojnę jako nieodłączną od życia ludzkiego nic mniej narzekali na wynikające z niej cierpienia.
Hrabia, ze swej strony wyraził skargę artysty:
— Ta wojna bardzo mnie skrzywdziła — rzekł z ubolewaniem. — Na przyszłą zimę miano wystawić w Paryżu mój nowy balet.
Wszyscy wzięli udział w tej szlachetnej zgryzocie, ale ktoś zauważył, że po triumfie, wystawienie baletu odbędzie się z nakazu i że Paryżanie będą zmuszeni oklaskiwać go.
— To nie będzie to samo — westchnął hrabia.
Nastąpiła chwila milczącej zadumy.
— Wyznaję — powiedział hrabia, — że kocham Paryż. Jaka szkoda, że Francuzi nie chcieli nigdy porozumieć się z nami!
I pogrążył się znów w melancholji głębokiego myśliciela. Jeden z oficerów zaczął mówić o bogactwach Paryża z oczyma pełnemi pożądliwości; i don Marceli poznał go po opasce na rękawie: to on splondrował komnaty zamkowe. Zapewne odgadł myśli właściciela, uznał bowiem za właściwe udzielić grzecznym tonem paru wyjaśnień, tyczących się tej szczególnej przeprowadzki, jakiej przewodniczył:
— Cóż pan chce? To wojna. Koszta wojny muszą być spłacone dobrami zwyciężonych. Taki jest system niemiecki. Dzięki tej metodzie przełamuje się opór nieprzyjaciela i pokój następuje prędzej. Ale niech się pan nie martwi swemi stratami; po wojnie będzie pan mógł wystąpić z zażaleniem do rządu francuskiego, a ten wynagrodzi panu doznane krzywdy. Pańscy krewni z Berlina poprą niewątpliwie tę skargę.
Don Marceli wysłuchał z osłupieniem tej rady nie do uwierzenia. Czy ci ludzie powarjowali; czy kpili sobie z niego?
Po skończonem śniadaniu oficerowie wstali, przypasali szable i poszli na służbę. Kapitan Hartrott miał powrócić do swego generała. Don Marceli odprowadzi go do automobilu. Gdy doszli do bramy zamkowej Otto, widocznie chcąc się przysłużyć wujowi, kazał sobie podać kawałek kredy, jaką zwykle znaczono kwatery wojskowe i napisał na murze:

Bitte, nicht plundern
Es sind freundliche Leute[1]

I wytłumaczył don Marcelemu znaczenie tych słów. Ale on okrzyknął się żywo:
— Nie! Nie! Nie życzę sobie tego rodzaju opieki. Nie odczuwam żadnej życzliwości względem najeźdźców. Milczałem, bo cóż miałem począć?
Wówczas siostrzeniec, nic nie mówiąc, zmazał drugi wiersz napisu i tonem sarkastycznego politowania.
— Do widzenia, wuju — zadrwił — Zobaczymy się wkrótce przy Avenue Victor Hugo.
Wracając do zamku, Desnoyers zobaczył w cieniu drzew hrabiego, który w towarzystwie swoich dwóch oficerów ordynansowych i dowódcy bataljonu, popijał kawę na świeżem powietrzu. Na wyraźne żądanie hrabiego Desnoyers usiadł, a ci panowie, rozmawiając obficie raczyli się likierami z jego piwnicy.
Nagle niepojęte zjawisko zmąciło spokój popołudniowy. Był to jakby daleki grzmot, pochodzący z jakiejś niewidzianej burzy, która rozpętała się gdzieś po za widnokręgiem. Usłyszawszy to, hrabia zwrócił się do Desnoyersa.
— Słyszy pan. To armaty grają. Bitwa zaczęta. Wkrótce i my weźmiemy udział w tym tańcu.
Wstał i wrócił do zamku. Oficerowie ordynansowi udali się do miasteczka, a Desnoyers został sam z dowódzcą bataljonu, który w dalszym ciągu rozkoszował się likierami, oblizując sobie wargi.
— Smutna wojna, panie — rzekł, przedstawiwszy się właścicielowi zamku, jako dowodzący bataljonem stacjonującem w Villeblanche i wymieniwszy swoje nazwisko: Blumhardt.
Don Marceli poczuł do niego sympatję.
— Niemcem jest — pomyślał — ale ma wygląd uczciwy. Na pierwszy rzut oka Niemcy zrażają do siebie szorstką powierzchownością i tą straszliwą dyscypliną, w imię której popełniają bez skrupułu najstraszliwsze czyny, ale zżyć się z nimi, a wtedy dobra natura wyjrzy z pod pozorów barbarzyńcy.
— Co za życie! — ciągnął dalej Blumhardt. — Oby Bóg skarał tych, co wywołali taką katastrofę.
To ostatecznie podbiło Desnoyersa. Wydało mu się, że ma przed sobą Niemcy, takie, jakiemi je sobie wyobrażał często: Niemcy spokojne, łagodne, trochę ociężałe i powolne, ale okupujące wrodzoną szorstkość naiwnym i poetycznym sentymentalizmem. Ten Blumhardt był z pewnością dobrym ojcem rodziny, odpoczywającym chętnie z żoną i dziećmi po trudach pracowitego dnia pod cieniem lip w publicznym ogrodzie jakiegoś prowincjonalnego miasta, przy dźwiękach wojskowej orkiestry, grającej sonaty Beethowena. A on, jakby odgadując te myśli, zaczął mówić o swoich, mieszkających w Cassel.
— Ośmioro dzieci, proszę pana — mówił, wyraźnie hamując wzruszenie. — Dwaj starsi chłopcy kierują się na oficerów; a najmłodszy dopiero od pół roku chodzi do szkoły. Ot taki pędrak!
Pokazał ręką na wysokość swoich butów.
Potem zaczął się rozpływać nad żoną. Jaka gospodyni! Jaka matka wzorowa! Żyje tylko dla szczęścia męża i dzieci. Ach! ta przezacna Augusta! Pobrali się przed dwudziestu laty; a on uwielbia ją jak pierwszego dnia. Ma przy sobie na piersiach wszystkie listy, jakie otrzymał od niej od początku kampanji. A tu, w tym medaljonie... cała rodzina. Sięgnął za kurtkę i chciał pokazać Desnoyers'owi pamiątkowe fotografje, ale w tej chwili przyszedł ordynans z poleceniem, że Jego Eksellencja prosi właściciela zamku do siebie. Don Marceli zostawił więc tkliwego komendanta, zakrapiającego wzruszenie wspomnień likierami i pośpieszył na wezwanie.
Hrabia przyjął go z uprzejmością wielkiego pana, pragnącego zadowolnić swoich gości. Nie mógł zgodzić się na to, by Herr Desnoyers, krewny Hartrottów — któregoś z nich widywał u Dworu, mieszkał u odźwiernych. Niechże zechce zająć swoją sypialnię i łóżko, uroczyste jak katafalk, które miało zaszczyt służyć przed kilku godzinami dawnemu generałowi Cesarstwa.
— Ja wolę spać tutaj — rzekł wchodząc do sypialni pani Desnoyers. — Ten pokój bardziej mi się podoba.
Tu zaczął zachwycać się całością urządzenia z epoki Ludwika XV-go, cennie autentycznego o wyblakłych złoceniach i przyciemnionych przez czas krajobrazach na obiciach. Hrabia uśmiechnął się z lekceważeniem artysty na wspomnienie dowódcy Intendentury, obarczonego urzędową grabieżą.
— Co za osioł! Zostawił to, bo w jego przekonaniu stare i brzydkie!
Tu spojrzał prosto w oczy właścicielowi zamku:
— Panie Desnoyers; sądzę, że nie popełniam żadnej niedyskrecji, a nawet wyobrażam sobie, że uprzedzam pańskie życzenia, oświadczając panu, że te meble ja sobie zabieram. Będą one pamiątką naszej znajomości, więcej powiem; dowodem naszej przyjaźni, zaczynającej się teraz... Jeżeli one tu zostaną, grozi im niebezpieczeństwo zniszczenia. Wojskowi nie są obowiązani być artystami. Ja przechowam te cenne rzeczy w Niemczech i pan będzie mógł obejrzeć je, ilekroć zechce. Teraz wszyscy będziemy zjednoczeni... Mój przyjaciel Cesarz ogłosi się panującym Francuzów.
Desnoyers milczał. Cóż miał odpowiedzieć na to spojrzenie okrutnej ironji, jakiem ów wielki pan podkreślał swoje słowa?
— Po skończonej wojnie, przyślę panu upominek z Berlina — dodał hrabia protekcjonalnie.
I na to nic nie odpowiedział Desnoyers. Spojrzał tylko na ściany, na puste miejsca po kilku małych obrazkach, pendzla sławnych mistrzów XVIII-go wieku. Przedstawiciel Intendentury musiał je również zlekceważyć, jako bezwartościowe, ale uśmieszek hrabiego zdradził, kto ten błąd naprawił.
Kilka flakonów z perfumami, wziętemi z garderoby pań stało na kominku.
— Co to za niechlujstwo ta wojna! — rzekł hrabia. — Dziś rano mogłem się wykąpać po raz pierwszy od tygodnia. Przed wieczorem wezmę drugą kąpiel. A propos, drogi panie; te perfumy są dobre; ale nie są wytworne. Kiedy będę miał przyjemność przedstawić się paniom, dam im adresy moich dostawców. U siebie w domu używam perfum tureckich. Mam tam wielu przyjaciół... Po skończonej wojnie prześlę paniom trochę na próbę.
Tu oczy jego spoczęły na fotografjach, stojących na kominku. Domyślił się, która z nich przedstawia panią Desnoyers. Twarzyczka Cziczi wywołała uśmiech uznania na jego ustach. Pełna wdzięku, przedewszystkiem podobała mu się jej buńczuczna chłopięca minka. Ale najdłużej wpatrywał się wzrokiem znawcy w fotografję Juljana.
— Śliczny chłopiec! rzekł. — Nadzwyczaj interesująca głowa... artystyczna... Na balu kostjumowym zrobił by furrorę. Istne perskie książątko! Biała egreta na głowie podpięta klejnotami, pierś obnażona, tunika czarna w złote pawie.
I w dalszym ciągu kreślił ujrzaną w wyobraźni postać pierworodnego Desnoyersa, strojną we wszystkie splendory wschodniego monarchy. Starego pogłaskał po sercu ten zachwyt hrabiego nad jego synem. Szkoda tylko, że tak umiejętnie wynajdywał cenne rzeczy i przywłaszczał je sobie!
Przy łóżku na stoliku nocnym, na książce do nabożeństwa, którą tu zostawiła donja Luiza zobaczył złoty medaljon z fotografją, która była mu obcą. Hrabia, zauważywszy spojrzenie Desnoyersa, chciał mu ją pokazać. Zadrżały ręce wojskowego. Jego pogardliwa, ironiczna wyniosłość zniknęła odrazu. Oficer Huzarów Śmierci uśmiechał się z obrazka, kryjąc swój suchy profil drapieżnego ptaka pod czapką ozdobioną trupią główką i dwoma piszczelami.
— Mój nalepszy przyjaciel — rzekł hrabia nieco drżącym głosem. — Istota, którą najbardziej kocham na świecie... I pomyśleć, że może bije się w tej chwili i że go mogą zabić!.. Pomyśleć, że ja również mogę umrzeć.
Don Marcelemu wydało się, że uchylono przed nim rąbek przeszłości hrabiego. Ten huzar był niewątpliwie naturalnym synem. W prostocie ducha nie mógł wyobrazić sobie nic innego. Tylko ojciec mógł mówić z takiem przywiązaniem. I to przywiązanie ujęło go.
Na tem skończyła się rozmowa. Hrabia odwrócił się do niego plecami, jak gdyby chciał ukryć wzruszenie, jakie go ogarnęło i wyszedł z sypialni. W parę minut potem ozwał się na pierwszem piętrze wspaniały fortepian, którego komisarz Intendentury nie zabrał, bo się temu Generał sprzeciwił. Wnet głos tego ostatniego wzniósł się ponad dźwiękami strun. Był to głos barytonowy nieco zgaszony, ale nawskroś przeniknięty namiętnością romansu, jaki śpiewał. Desnoyers nie mógł zrozumieć słów; ale łzy stanęły mu w oczach. Pomyślał o rodzinie, o niebezpieczeństwach i nieszczęściach, jakie go otaczały, o trudnościach powrotu i połączeniu się ze swoimi... Jakby pociągany muzyką zszedł zwolna na dół. Jaki to artysta ten człowiek, tak wyniosły i drwiący! Jakaż to dusza tkliwa!
Rozrzewniony przystanął na moście zamkowym. Jakiś podoficer oparł się tam również o poręcz, spoglądając na pływające po wodach rowu łabędzie. Był to młody doktór praw, pełniący przy Ekscellencji obowiązki sekretarza.
Przedstawiwszy się don Marcelemu opowiedział mu natychmiast swoje dzieje. Rozkaz mobilizacji zaskoczył go, jako profesora w prywatnem kolegjum i niemal w przeddzień ślubu, krzyżując mu wszystkie plany.
— Cóż to za klęska, łaskawy panie! Jaki przewrót na świecie!.. Ale to była rzecz do przewidzenia. Kapitalizm, przeklęty kapitalizm ponosi tego winę.
Podoficer był socjalistą. Nie taił swego udziału w czynach stronnictwa, do którego należał i które ściągnęły na niego prześladowania i wpłynęły ujemnie na jego karjerę. Ale teraz Cesarz uznawał Socjal-Demokrację i życzliwie odnosili się do niej najbardziej reakcyjni junkrzy. Wszyscy byli zjednoczeni. Deputowani stronnictwa tworzyli w Reichstagu najposłuszniejszą Rządowi grupę. On sam zachował z przeszłości jedynie pewną zaciętość względem kapitalizmu, istotnego sprawcy wojny.
Desnoyers odważył się wyrazić odmienne zdanie wobec tego wroga, który wyglądał na człowieka łagodnego i wyrozumiałego. Nie będzie raczej odpowiedzialny za to militaryzm niemiecki? Nie on to przygotował ten zatarg, butą swoją niwecząc wszelkie układy?
Socjalista zaprzeczył wręcz. Jego deputowani popierali wojnę i ku temu też zmierzały jego wywody. Czuło się w nim uległość względem karności, tej wieczystej giermańskiej karności, ślepej i posłusznej, która rządzi najbardziej nawet postępowemi stronnictwami. Napróżno Desnoyers przytaczał argumenty i fakty, wszystko, co czytał od początku wojny. Słowa jego odbijały się jak groch od ściany od tępości rewolucjonisty, przyzwyczajonego, żeby inni za niego myśleli.
— Kto wie! — zakończył. — Może omyliliśmy się. Ale w danej chwili wszystko jest jak w chaosie. Brak pierwiastków dla wytworzenia sobie ścisłego zdania. Ale po skończonej wojnie poznamy prawdziwych winowajców, a jeżeli to będą nasi, pociągniemy ich do odpowiedzialności.
Desnoyers omal nie parsknął śmiechem na taką naiwność. Czekać końca wojny, aby się dowiedzieć, kto był jej sprawcą! A jeżeli Cesarstwo zwycięży, jakiejże odpowiedzialności zażądają od zwycięzcy ci, którzy staczali jedynie bitwy wyborcze bez najlżejszego zamiaru buntu!
— Tak czy inaczej — ciągnął dalej podoficer — ta wojna jest okropną. Ileż śmierci! Trzeba jej się zblizka przypatrzeć. Ja byłem w Charleroi. Zwyciężymy, wejdziemy do Paryża, jak powiadają, ale ileż naszych padnie przedtem!
I aby odżegnać te ponure myśli, zaczął rzucać kawałki chleba, płynącym majestatycznie łabędziom.
Odźwierny i jego żona snuli się teraz ciągle po moście. Widząc swego pana w dobrych stosunkach z najeźdźcami, nabrali trochę otuchy. Jej samej wydawało się rzeczą naturalną, że ci ludzie uznali wreszcie władzę don Marcelego: gospodarz jest zawsze gospodarzem. I, jak gdyby część tej władzy spłynęła na nią, wchodziła do zamku wraz z córką bez obawy, by uporządkować sypialnię pana. Zamierzały też spędzić noc w pobliżu, by nie czuł się sam pomiędzy Niemcami.
Przeniosły więc pościel i bieliznę z domku na najwyższe piętro. Odźwierny grzał drugą kąpiel dla Jego Ekscellencji. Żona jego nie mogła się uspokoić nad splondrowaniem zamku. Poszła nawet po don Marcelego, by mu to pokazać, jak gdyby on mógł coś temu przeszkodzić. Ordynansi i pisarze hrabiego kładli do kieszeni wszystko, co było łatwem do schowania. Mówili z uśmiechem, że to są pamiątki. Widziała na własne oczy samego dowódcę, jak otwierał siłą szuflady, gdzie pani chowała bieliznę i jak z najpiękniejszych sztuk i koronek zrobił spory pakiet.
— To ten, proszę pana — rzekła, pokazując przez okno na piszącego w ogrodzie Niemca.
Don Marceli poznał go ze zdziwieniem. Jakto! i komendant Blumhardt! Ale wnet usprawiedliwił ten postępek. Cóż dziwnego, że chciał sobie zabrać coś z jego domu, skoro sam komisarz dał przykład? A przytem, biorąc pod uwagę rodzaj tych przywłaszczeń, to nie były rzeczy dla niego, lecz dla żony i córek. Dobry ojciec rodziny. Oto i teraz siedział więcej niż godzinę przy stole z piórem w ręku, rozmawiając piśmiennie z całą rodziną, ze swoją najdroższą Augustą, Lepiej, że on to zabierze, ten zacny człowiek niż inni oficerowie bezczelni i zuchwali.
Don Marceli widział jak ten dobry człowiek podnosił głowę, ilekroć przechodziła córka odźwiernego i przeprowadzał ją oczami. Biedny ojciec!... Niewątpliwie myślał o swoich pięciu córkach, pozostałych w Niemczech, wśród niebezpieczeństw wojny!... On również przypomniał sobie Cziczi, z obawą, że już jej może nigdy nie zobaczy! W pewnej chwili zobaczył, jak Blumhardt przywołał do siebie Żorżettę. Dziewczyna stanęła przed nim wyprostowana, nieśmiała, jak gdyby przczuwając niebezpieczeństwo, ale usiłując się uśmiechnąć. On zaś, mówiąc coś, gładził ją po policzkach delikatnie swemi olbrzymiemi łapami wojownika. Desnoyersa wzruszył ten widok.
Z pewnością temu zacnemu człowiekowi stanęły w pamięci wśród okropności wojny wspomnienia spokojnego, cnotliwego życia.
To też uśmiechnął się życzliwie, gdy komendant, wstawszy od stołu zbliżył się do niego i wręczył jednemu z żołnierzy list i olbrzymi pakunek, by zaniósł do miasteczka, gdzie znajdowała się sztafeta bataljonu.
— To do mojej rodziny — rzekł. — Codziennie posyłam im list. Ich listy są mi tak cenne! Dołączam do tego również parę drobnych pamiąteczek.
Desnoyers omal nie zaprzeczył. Drobnych, to nie!... Ale tylko obojętnem skinieniem ręki dał do zrozumienia, że zgadza się na te podarunki, czynione jego kosztem. Komendant zaś mówił w dalszym ciągu o słodkiej Auguście i swoich dzieciach, podczas gdy niewidzialna burza grzmiała coraz groźniej i bliżej na tle pogodnego przedwieczornego nieba.
— Bitwa! — rzekł Komendant. — Wciąż bitwa! Z pewnością to będzie ostatnia i wygramy ją. Nie minie tydzień a wejdziemy do Paryża!... Ale, iluż to go nie zobaczy! Ilu zginie. Myślę, że już jutro nie będziemy tutaj... Wszystkie rezerwy mają pójść do ataku, by złamać ostatni opór... Bylem tylko nie poległ...
To przypuszczenie wykrzywiło mu twarz konwulsyjnie. Spojrzał wściekle na Desnoyersa, jak gdyby go czynił odpowiedzialnym za swoją możliwą śmierć i nieszczęście jego rodziny. Desnoyers nie mógł prawie poznać łagodnego i dobrodusznego Blumhardta z przed niedawnej chwili.
Zastanawiał się właśnie nad przeobrażeniami, jakich dokonywa wojna w ludziach, gdy nadbiegł podoficer — ten z Socjal-Demokracji. Desnoyers nie mógł zrozumieć, co mówili, ale idąc wzrokiem w kierunku, w jakim wskazywał podoficer, zobaczył u bramy zamkowej gromadkę wieśniaków w otoczeniu zbrojnych w karabiny żołnierzy. Blumhardt po krótkim namyśle, ruszył w tamtą stronę, a don Marceli poszedł za nim.
Ujrzał wiejskiego chłopca pomiędzy dwoma Niemcami, których bagnety dotykały mu piersi. Chłopak był straszliwie blady. Umazana sadzami koszula, cała w strzępach zdradzała rozpaczliwą walkę. Z jednej skroni sączyła się krew. W pewnem oddaleniu za nim szła kobieta o roztarganych włosach z pięciorgiem dzieci. Cała ta gromadka była aż czarna, jak gdyby wychodziła ze składu węgla.
Kobieta mówiła coś, jęcząc, płacząc i podnosząc ręce do góry. Ujrzawszy właściciela zamku, przystąpiła do niego, nagle uspokojona, jak gdyby on mógł ją ocalić.
Ten chłopiec był jej synem. Od wczoraj siedzieli w piwnicy swego spalonego domu. Głód zmusił ich wyjść, a także lęk, że się uduszą. Niemcy, zobaczywszy jej syna, zaczęli go bić i chcieli rozstrzelać, jak rozstrzelali wszystką młodzież. Myśleli, że ma dwadzieścia lat, że jest w wieku popisowym, i żeby się nie zaciągnął do francuskiego wojska, chcieli go zabić.
— To kłamstwo! — krzyknęła kobieta. — Ma dopiero ośmnaście... a nawet niespełna ośmnaście... skończył zaledwie siedmnaście.
Zwróciła się do innych kobiet, idących za nią, wzywając ich świadectwa: smutne to były okazy płci niewieściej, równie brudne, o twarzach sczerniałych i poszarpanej odzieży; cuchnące spalenizną, nędzą i trupem. Wszystkie przyświadczyły matce, a niektóre tak się zagalopowały, że dawały chłopcu piętnaście lat.
Tymczasem komendant przypatrywał mu się, rozmawiając z podoficerem. Jakiś urzędnik z magistratu przez roztargnienie powiedział, iż chłopak ma dwadzieścia lat, nie wiedząc, że wydaje na niego w ten sposób wyrok śmierci.
— Kłamstwo! — powtórzyła matka, odgadując instynktownie, o czem mówili. — Ten człowiek się omylił. Mój syn jest nad wiek wyrośnięty, ale niema dwudziestu lat. Pan, który go zna, może temu przyświadczyć. Nieprawdaż, panie Desnoyers?
Don Marceli uważał, że powinien zapośredniczyć w tej sprawie i przemówił do komendanta. Znał oddawna tego chłopca (nigdy go w życiu nie widział) i wie, że niema dwudziestu lat.
— A choćby je miał — dorzucił — czyż to zbrodnia, żeby za nią rozstrzelać człowieka?
Blumhardt nie odpowiedział. Od chwili gdy wszedł w swoje obowiązki dowódcy, zdawał się zapominać o istnieniu don Marcelego. Chciał coś rzec, wydać jakiś rozkaz, ale zawahał się. Lepiej będzie poradzić się Jego Ekscellencji. Zawrócił ku zamkowi, Desnoyers poszedł za nim.
— Komendancie, to być nie może — zaczął. — To niema sensu. Zabijać człowieka dla prostego podejrzenia, że może mieć dwadzieścia lat!...
Ale komendant milczał i szedł dalej. Mijając most, usłyszeli dźwięk fortepianu. To napełniło otuchą Desnoyersa. Ten artysta, który go tak rozrzewnił swoim tkliwym głosem powie zbawcze słowo.
Wszedłszy do salonu, Don Marceli prawie że nie poznał Jego Eksellencji. Zobaczył przed fortepianem mężczyznę, mającego za cały strój japońskie, kobiece kimono, różowego koloru, haftowane w złote ptaki i należące do jego Cziczi. W innej chwili byłby wybuchnął śmiechem na widok tego kościstego wojownika, o żylastych chudych rękach wysuwających się z obszernych rękawów, z błyszczącą na jednej z nich złotą bransoletką. Hrabia wziął kąpiel i nie spieszyło mu się przywdziać mundur. Wolał jedwabiste dotknięcie kobiecej szaty, podobnej do tych wschodnich strojów, jakie miał w Berlinie. Blumhardt nie okazał najmniejszego zdziwienia na widok swego generała. Wyprężony służbowo mówił coś po niemiecku, a hrabia słuchał go z roztargnieniem, przebierając palcami po klawjaturze.
Z pobliskiego okna padał promień zachodzącego słońca, obejmując złotą aureolą fortepjan i grającego. Wchodziła wraz z nim poezja gasnącego dnia: szmer liści, senne świergoty ptaków, brzęczenie owadów, błyszczących jak iskry w ostatnich blaskach słonecznych. Jego Ekscellencja, którego melancholijne marzenia zmąciły niepożądane odwiedziny, przerwał opowiadanie komendanta rozkazującem skinieniem ręki i jednym wyrazem... tylko jednym. Nic więcej nie rzekł Pociągnął dwukrotnie tureckiego papierosa, tlejącego zwolna na drzewie fortepjanu i ręce jego spoczęły znów na klawjaturze, nawiązując tęskną, smętną improwizację, jaką go natchnął zmierzch.
— Dzięki, Ekscelencjo — rzekł Don Marceli, odgadując wspaniałomyślną odpowiedź.
Komendant znikł. Nie spotkał go również za domem. Jakiś żołnierz zaniósł rozkaz. Don Marceli zobaczył jak eskorta odpychała kolbami wrzeszczącą gromadę kobiet i dzieci. Po chwili u bramy zamkowej nie było już nikogo. Zapewne odeszli, usłyszawszy słowo przebaczenia generała. Wtem nagle ozwał się krzyk, jaki jedynie rozpacz kobieca wydać może. Jednocześnie wstrząsnęły powietrzem krótkie, silne odgłosy, znane mu od poprzedniego dnia. Salwa! Niespokojny ruszył w tamtą stronę, gdy zabiegła mu drogę kobieta, obu rękoma trzymająca się za głowę i wydająca głośne jęki. Była to żona odźwiernego.
— Proszę pana! Niech pan tam nie idzie — krzyknęła. — Już po nim! Rozstrzelali go.
Don Marceli osłupiał ze zdumienia. Rozstrzelali go? A słowo generała? Nie zastanawiając się, pobiegł z powrotem do zamku. Jego Ekscellencja siedział wciąż przy fortepjanie. Teraz śpiewał półgłosem z oczyma zasnutemi mgłą wspomnień. Ale stary nie mógł go słuchać.
— Ekscellencjo! rozstrzelali go! Rozstrzelali, pomimo rozkazu!
Uśmiech generała dał mu do poznania, jak bardzo się omylił.
— To wojna, kochany panie — rzekł hrabia, przestając grać. — Wojna ze swemi okrutnemi wymogami. Roztropną jest rzeczą zawczasu pozbywać się wroga.
I z pewną pedanterją, jak gdyby recytował wyuczoną lekcję zaczął mówić o ludziach Wschodu, wielkich mistrzach sztuki życia. Pewien sułtan, którego on, hrabia, szczerze uwielbiał, własnemi rękoma dusił dzieci swoich przeciwników. „Nasi wrogowie nie przychodzą na świat konno i z szablą u boku“ mawiał ten bohater „rodzą się dziećmi, jak wszyscy inni, i należy usuwać ich, zanim dorosną“.
Desnoyers słuchał, nie słysząc. Jedna tylko myśl zaprzątała go wyłącznie. Jakto! ten człowiek, który mu się wydawał dobrym; ten sentymentalista, rozrzewniający się własnym śpiewem, wydał chłodno, pomiędzy dwoma arpedżjami, wyrok śmierci!...
Hrabia poruszył się niecierpliwie. Desnoyers mógł odejść i poradził mu, by na przyszłość nie wtrącał się w sprawy służbowe. Poczem odwrócił się od niego tyłem i puszczając ręce po klawjaturze, oddał się znów harmonijnej melancholji.
Teraz zaczęło się dla don Marcelego jakieś dziwne życie, które trwało cztery dni i pozostało mu w pamięci, jako jeden szereg zdumiewających niespodzianek.
Nie chcąc spotykać się z tymi ludźmi, uciekł z własnej sypialni i schronił się na najwyższem piętrze w pokoju służby tuż obok mieszkania, jakie sobie obrał teraz odźwierny z rodziną. Napróżno poczciwa kobieta namawiała go z nadejściem nocy, żeby się czemkolwiek posilił. Niemiał wcale apetytu. Wolał leżeć w ciemności, pogrążony w myślach, przypominając sobie wszystko, co czytał lub słyszał kiedykolwiek o wojnach w dalekiej, barbarzyńskiej przeszłości. Niestety! Na cóż się zdał tak zwany postęp? Gdzież była cywilizacja? Wszystko, jak było niegdyś.
Na czwartą noc usnął zmęczony, ale obudził go blask świecy. To żona odźwiernego zajrzała dowiedzieć się, czy nie potrzebuje czego?
— Co za noc, proszę pana! Czy pan słyszy jak wrzeszczą i śpiewają? A ile butelek wypili! Siedzą w sali jadalnej... Lepiej, że ich pan nie widzi. Teraz bawią się łamaniem mebli. Nawet hrabia upił się jak nieboskie stworzenie; i ten dowódca, który rozmawiał z panem. Niektórzy tańczą na wpół nadzy.
Chciała zataić przed nim pewne szczegóły, ale gadatliwość kobieca wzięła górę. Niektórzy młodzi oficerowie poprzebierali się za kobiety i tańczą, mizdrząc się i podrygując jak panienki. Jeden włożył koszulę i majtki panny Cziczi. Dali mu brawo jak w teatrze... Wielu znajdowało jakąś złośliwą przyjemność, żeby zapaskudzać dywany i meble odchodami, obcierając się najcieńszemi serwetami, jakie im wpadły pod rękę.
Don Marceli kazał jej milczeć. Poco opowiada mu to wszystko?
A my musimy im usługiwać! — jęknęła kobieta. — Powariowali ze szczętem; to zupełnie inni ludzie. Żołnierze powiadają, że o świcie pójdą sobie. Jest jakaś wielka bitwa; mają ją wygrać; ale wszyscy w niej poginą. A mój biedny mąż już nie może... Tyle upokorzeń!... A moja córka!... moja córka!...
To była jej największa zgryzota. Trzymała ją w ukryciu, ale z niepokojem śledziła zachowanie się tych mężczyzn, podnieconych alkoholem. Największą obawę budził w niej ów dowódca, który po ojcowsku głaskał Żorżettę.
I teraz też, przypomniawszy to sobie, odeszła prędko, by nad nią czuwać, jęknąwszy na ostatku:
— Ach! Pan Bóg zapomniał o świecie! Ach! co się z nami stanie!
Don Marceli nie mógł już usnąć. Przez otwarte okno wlewała się pogodna noc letnia. Na dole żołnierze śpiewali jakiś powolny, melodyjny psalm. Z głębi zamku dochodziły brutalne wybuchy śmiechu, trzask łamanych mebli, gonitwy rozochoconych biesiadników. Kiedyż skończy się to piekło?
Czas płynął. Don Marceli nie mógł zasnąć, ale zwolna tracił świadomość tego, co go otaczało. Nagle ocknął się. W pobliżu, na tem samem piętrze jakieś drzwi ustąpiły z trzaskiem, pod naciskiem walących w nie pięści. Ozwały się krzyki kobiece, płacz, rozpaczliwe błagania, odgłosy walki, chwiejne kroki, obijanie się ciał o ściany. Don Marcelemu wydało się, że to Żorżetta krzyczy i broni się. Chciał wyskoczyć z łóżka; wtem usłyszał głos męski; był pewny, że głos odźwiernego:
— Ha! łotrze!
Potem odgłos nowej walki... wystrzał... milczenie!
Wybiegł na korytarz, zobaczył światła i tłum mężczyn, biegnących na górę. On sam potknął się o jakieś ciało, leżące u jego stóp z rzęrzeniem konania. Był to odźwierny. Oczy miał szklane, nadmiernie otwarte; usta broczące krwią. Obok niego leżał kuchenny nóż. O parę kroków dalej zobaczył człowieka z rewolwerem w prawej ręce, przytrzymującego drugą wyważone drzwi, które ktoś usiłował otworzyć z wewnątrz. Poznał go pomimo zielonawej bladości oblicza i błędnego spojrzenia. Był to Blumhardt; jakiś nowy Blumhardt, z budzącym przestrach wyrazem zezwierzęcenia i dumy.
Wyobraził go sobie poszukującego po całym zamku upragnionej zdobyczy; a za nim dążącego, zaniepokojonego ojca; krzyk dziewczyny i walkę nierówną pomiędzy chorym człowiekiem z jego przygodną bronią a tym wojownikiem pijanym winem i nadzieją zwycięztwa. Porwał go szalony gniew; gniew jego krewkiej młodości. Z naciśniętemi pięściami rzucił się na Niemca:
— Ha! łotrze! — wykrzyknął z kolei.
Tamten zaświecił mu w oczy rewolwerem, uśmiechając się chłodno. Miał wystrzelić. Ale w tej samej chwili Desnoyers padł na ziemię, popchnięty przez tych, którzy wbiegali na górę. Ciężkie buty deptały po nim; razy posypały się na niego... na twarzy miał jakiś ciepły płyn. Krew! Nie wiedział czy to była jego krew; czy tego, który na ziemi wydawał ostatnie tchnienie. Jakieś ręce podniosły go z ziemi i postawiły przed kimś. Był to Jego Ekscellencja w rozpiętym i poplamionym winem mundurze. Oczy mu drżały podobnie jak głos.
— Mój drogi panie — rzekł, usiłując odzyskać swą miażdżącą ironję. — Radziłem ci, byś się nie wtrącał w nasze sprawy. Nie posłuchałeś mnie. Ponieś skutki swego braku taktu.
Wydał rozkaz i stary uczuł, że go spychają ze schodów w dół do piwnic. Żołnierzami, którzy go wiedli, dowodził podoficer. Poznał w nim młodego profesora socjalistę. On jeden był trzeźwy, ale sztywny, nieprzystępny, z całą bezwzględnością dyscypliny wojskowej.
Wprowadzono don Marcelego do sklepionej izdebki, o maleńkiem, tuż przy ziemi okienku. Znajdowało się w niej tylko mnóstwo potłuczonych butelek i dwie skrzynie ze słomą.
— Znieważyłeś pan dowódcę — rzekł podoficer szorstko — i niewątpliwie rozstrzelają pana o świcie. Jedyny pański ratunek w tem, żeby uczta trwała jak najdłużej i żeby o panu zapomnieli.
Ponieważ drzwi, jak wszystkie inne w zamku, były wyważone, kazał ustawić przed niemi stos skrzyń i sprzętów.
Don Marceli spędził resztę nocy, trzęsąc się z zimna. To jedno go zajmowało w tej chwili. Wyrzekł się życia; nawet obraz najbliższych znikł mu z pamięci. Przemyśliwał tylko o tem, jakby się ogrzać, moszcząc sobie w ciemnościach legowisko ze słomy, wyciągniętej ze skrzyni. Gdy powiew brzasku przedostał się przez okienko, don Marceli zapadł w kamienny sen skazanych na śmierć. W tym śnie wydawało mu się, że słyszy okrzyki niemieckie, tętent koni, dalekie odgłosy licznych stąpań i szczęku broni; poczem stracił świadomość wszystkiego, co go otaczało.
Gdy znów otworzył oczy, słońce świeciło, znacząc się złocistym kwadratem na przeciwległej okienku ścianie. Ktoś próbował usunąć barykadę przed drzwiami i wystraszony, kobiecy głos wołał go z cicha:
— Proszę pana! Czy pan tu jest?
Don Marceli zerwał się na równe nogi i poskoczył, by silnem pchnięciem oswobodzić wejście. Zrozumiał, że najeźdźcy poszli sobie, inaczej żona odźwiernego nie byłaby się odważyła uwolnić go z więzienia.
— Tak, poszli sobie — rzekła. — Niema już nikogo w zamku.
Wydobywszy się na wolność, don Marceli ujrzał biedną kobietę z twarzą opuchniętą, zaczerwienionemi oczyma i włosami w nieładzie. Ta noc postarzała ją o kilkanaście lat. Na widok swego chlebodawcy rzuciła mu się w objęcia, płacząc konwulsyjnie:
— Och! proszę pana! proszę pana!
Don Marceli nie chciał nic wiedzieć... Lękał się usłyszeć prawdę. Zapytał jednak o odźwiernego. Teraz, gdy uczuł się rozbudzonym i wolnym, powziął na chwilę nadzieję, że wszystko, co widział tej nocy, było tylko senną zmorą. Może żył ten biedaczysko.
— Zabili go, proszę pana... Zamordował go ten wojskowy, co się wydawał tak dobrym. I nie wiem nawet, co się stało z jego ciałem; nikt mi nie chciał powiedzieć.
Podejrzewała, że go wrzucili do rowu. Zielone, spokojne wody zamknęły się tajemniczo nad tą ofiarą nocy. Desnoyers odgadł, że inne nieszczęście jeszcze bardziej dręczyło matkę, ale zachował wstydliwe milczenie. Ona sama zaczęła mówić wśród łkań i wykrzykników bólu. Żorżetta uciekła z zamku po wyjściu najeźdników i ukryła się w domku rodziców. Ci nikczemnicy trzymali ją w swej mocy do ostatniej chwili.
— Niech pan ją zobaczy. Płacze i lamentuje na myśl, że pan mógłby ją zobaczyć po tem, co się stało. Jest jak warjatka. Chce umrzeć!... Och! moja córka!... I nikt nie pokarze tych potworów.
Wyszli z podziemi i skierowali się na most. Kobieta wpatrywała się uparcie w gładkie, zielone wody. Trup łabędzia pływał po nich. Przed wyjazdem, podczas gdy im siodłano konie, dwóch oficerów zabawiało się strzelaniem z rewolwerów do tych królewskich ptaków. Wodne rośliny zbroczone były krwią; wśród liści kołysały się białe, sflaczałe kształty niby bielizna, wypuszczona z rąk praczki.
Don Marceli i odźwierna spojrzeli wzajemnie na siebie, zdjęci litością na widok własnej niedoli i raptownego postarzenia się, jaskrawo uwydatniającego się w jasnem świetle dnia.
Ale odźwierna odzyskała trochę energji, myśląc o córce. Ci ludzie zniszczyli wszystko; w całym zamku pozostało tylko parę kawałków czerstwego chleba, zapomnianych w kuchni.
— A trzeba żyć, proszę pan; trzeba żyć. Choćby tylko dla tego, żeby zobaczyć, jak ich Bóg ukarze.
Stary wzruszył ramionami ze zniechęceniem. Ale ta kobieta miała słuszność. Trzeba żyć!
Z odwagą pierwszej młodości, kiedy błądził po niezmierzonych przestrzeniach Nowego Świata, prowadząc stada bydła, wybiegł z parku. Ujrzał dolinę płowo zieloną roześmianą w słońcu; kępy drzew, gaje, kędy śpiewały ptaki, cały letni przepych pól uprawianych w ciągu piętnastu wieków przez setki pokoleń. A mimo to uczuł się zupełnie samotnym, zdanym na łaskę losu. na pastwę głodowej śmierci, bardziej niż kiedy darł się przez niebotyczne Andy, wśród krętych, skalnych ścieżyn i śmiertelnej ciszy zaśnieżonych szczytów, przerywanej raz po raz szumem skrzydeł kondora. Nikogo!... Nigdzie jednego ruchomego punktu, wszystko jakby stężało w przerażeniu od ciągłego grzmotu, przewalającego się z jednego krańca widnokręgu na drugi.
Poszedł do miasteczka, jednej kupy poczerniałych rumowisk, z których tu i owdzie sterczały nietknięte ściany, wieża bez dachu i skręcony od ognia krzyż. Nikogo również na ulicach, zaśmieconych belkami, ogarkami drzewa i innych szczątków. Trupy zniknęły, ale ckliwy odór rozkładającego się tłuszczu, spalonego ciała aż kręcił w nosie. Don Marceli dotarł aż do barykady, jaką wznieśli dragoni. Na miejscu, gdzie rozstrzelano nieszczęsnych mieszkańców miasteczka z pod narzuconej na stos trupów ziemi sterczały dwie nogi i ręka. Za zbliżeniem się don Marcelego zerwały się i wrzaskiem i łopotem czarnych skrzydeł chmary żerujących kruków i wron.
Desnoyers zawrócił. Zaczął krzyczeć i wołać przed mniej zniszczonymi domami, zaglądał przez drzwi i okna... Czyżby nie została jedna żywa dusza w Villeblanche? Wkrótce jednak coś zaczęło ruszać pod zgliszczami i z różnych nor wypełzały na czworakach istoty jakoby ludzkie, brudne, czarne, połachmanione, z wyrazem zezwierzęcenia w oczach. Były to przeważnie kobiety i dzieci żyjące tu od kilku dni w rumowiskach własnych domów. Trwoga kazała im zapomnieć o głodzie, ale teraz, widząc, że już niema nieprzyjaciół, uczuli raptem wszystkie jego męczarnie.
Desnoyers'owi wydało się, że go otoczyła horda dzikich Indjan, jakich widywał ongi w swych awanturniczych wędrówkach. Przywiózł ze sobą z Paryża pewną ilość sztuk złota i teraz wyjął z kieszeni jeden pieniądz, błysnąwszy nim w słońcu. Potrzebował chleba; potrzebował wszystkiego, co się tylko da zjeść: zapłaci, ile zażądają.
Widok złota wywołał pewne ożywienie; ale trwało to krótką chwilę. Oczy jęły spoglądać obojętnie na żółty krążek i don Marceli przekonał się wprędce, że cudowny fetysz stracił swoją moc. Wszyscy natomiast zawiedli żałosny, potworny chór ochrypłych, drżących głosów, jak gdyby w obliczu trumny: „Panie! zabili mi męża!“ „Panie! moje dzieci; zginęło mi dwoje dzieci!“ „Panie! zabrali wszystkich mężczyzn; powiadają że dlatego, aby uprawiali ziemię w Niemczech!“ „Panie! chleba; moje małe umierają z głodu!“
Jedna z kobiet rozpaczała jeszcze boleśniej: „Moja córka!... Moja biedna córka“. Jej wzrok nawpół obłąkany i pełen nienawiści zdradzał tajemną tragedję, a łzy i łkania przypominały tamtą drugą matkę, łamiąca ręce z tego samego powodu. A w głębi jakiejś piwnicy leżała sama ofiara, wyczerpana potwornem zmęczeniem, wstrząsana maligną i widząca wciąż przed sobą tłum brutalnych napastników o twarzach dyszących bestjalską żądzą.
Gromada nędzarek otoczyła Desnoyersa, człowieka, o którego bogactwach wiedziały wszystkie. Wyciągając wychudłe ręce, pokazywały mu niemowlęta ledwo zipiące z głodu o przygasłych oczach. „Chleba!... Chleba!... błagały, jak gdyby mógł dokazać cudu, Ale on tylko oddał jednej z matek złotą monetę, trzymaną w palcach i następnie wydobył kilka innych sztuk, wtykając je w szkieletowate ręce nieszczęsnych kobiet. One jednak patrzyły na nie, nie widząc i powtarzały w dalszym ciągu z rozpaczliwem zawodzeniem: „Chleba!... Chleba!...“ A on przyszedł tu po to samo! Cofnął się więc i odszedł, poznawszy swoją bezsilność.
Gdy wrócił do zamku zastał na drodze szereg wielkich automobilów i jeźdźców konnych. U bramy parkowej gromada Niemców zakładała druty telefoniczne. Obeszli właśnie złupione komnaty i śmiali się do rozpuku, czytając napis kapitana von Hartrott: „Uprasza się nie plondrować!“ Pomysł ten wydawał im się bardzo dowcipnym; nawskroś germańskim.
Tymczasem, zalegający drogę, konwój wkroczył do parku. Automobile i furgony nosiły znak czerwonego krzyża. Miał się tu osiedlić krwawy szpital. Lekarze, ubrani zielonawo i uzbrojeni podobnie jak oficerowie, mieli to samo szorstkie i odpychające obejście. Z furgonów wyładowano setki składanych łóżek i porozstawiano je po komnatach, a resztę pozostałych jeszcze mebli wyrzucono na dwór. Żołnierze uwijali się, spełniając z mechaniczną szybkością wydawane im krótkie rozkazy. Apteczna woń napełniła pokoje, łącząc się z silnym odorem antyseptycznych środków, jakiemi skropiono ściany, by przeciwdziałać pozostałościom nocnej orgji. Następnie Desnoyers zobaczył kobiety ubiane biało, wszystkie młode, o błękitnych oczach i lnianych włosach. Miały wygląd poważny, surowy, nieubłagany. Robiły wrażenie mniszek, ale takich, które noszą rewolwer pod habitem.
Po południu zaczęły nadjeżdżać inne automobile, zwabione olbrzymią chorągwią białą z czerwonym krzyżem, którą zatknięto na szczycie zamku. Przybywały od strony Marny; opancerzenia ich były potrzaskane pociskami, szyby podziurawione otworkami w kształcie gwiazd. Z wnętrza ich wydobywali się ludzie, jedni o własnych siłach, inni na noszach; twarze wybladłe i pucułowate, profile orle i spłaszczone, głowy poowijane w białe, krwią zbroczone zawoje; usta śmiejące się wyzywająco i usta jęczące posiniałemi wargami, szczęki podtrzymywane bandażami mumji; postacie olbrzymów na pozór nietkniętych a konających; ciała bezkształtne o głowach, które mówiły i paliły tytoń; nogi, z których po przez obandażowania naprędce zrobione sączyła się ciurkiem krew; ręce zwisłe bezwładnie jak uschłe gałęzie, mundury porozrywane o tragicznej pustce brakujących członków.
Ta powódź boleści rozlała się po zamku. Wkrótce wszystko było zajęte; nie widziało się ani jednego wolnego łóżka; ostatnie nosze stały pod cieniem drzew. Telefony dzwoniły bezustannie; chirurgowie w białych fartuchach przechodzili z miejsca na miejsce, pracując niezmordowanie i szybko; życie ludzkie poddawano ratunkowym zabiegom śpiesznie i szorstko. Ci, co umierali, opróżniali łóżka dla nowo przybywających. Desnoyers zobaczył kosze, przepełnione strzępami ciała, kośćmi, całemi członkami. Tragarze tych szczątków szli w głąb parku, by je grzebać na placyku, gdzie Cziczi najchętniej siadywała z książką. Żołnierze, dwójkami, nosili przedmioty poowijane w prześcieradła i obrusy, w których właściciel zamku poznawał swoją bieliznę. Były to trupy. Park przemienił się w cmentarz. Nie starczyło placyku na grzebanie zmarłych i odpadków operacyjnych; zaczęto kopać nowe doły w pobliżu. Niemcy, uzbrojeni w łopaty, poszukali sobie pomocników do tej ponurej roboty. Tuzin wiejskich jeńców kopało ziemię i wrzucało do dołów trupy. Don Marceli z jakąś potworną radością śledził wzrastającą liczbę wrogów, znikających pod ziemią; żal mu było tylko, że ta powódź intruzów zostanie na zawsze w jego gruntach. O zmierzchu, wyczerpany tyloma wrażeniami, poczuł męczarnie głodu. Zjadł tylko jeden kawałek chleba, z tych, jakie odźwierna znalazła w kuchni. Resztę zostawił dla niej i dla nieszczęsnej Żorżetty. Ale ta rozpaczała ciągle i na widok pana uciekała w najdalsze kąty, jak gdyby on uprzytamniał jej tem dotkliwiej doznaną hańbę.
Napróżno, przyciśnięty głodem, zwracał się do niektórych lekarzy, mówiących po francusku. Nie chcieli go słuchać, a gdy im się naprzykrzał, odpędzali go gburowato. Miałże umierać z głodu na swoich posiadłościach? Ci ludzie jedli; srogie pielęgniarki rozgościły się w kuchni. On zaś włóczył się z miejsca na miejsce, postarzały nagle, zbity na całem ciele, głodny do takiego stopnia jak niebywał nigdy, wędrując swojego czasu po pustkowiach; głodny wśród ludzi cywilizowanych, głodny z kieszeniami pełnemi złota, wśród gruntów i budynków, które były jego własnością, ale któremi rozporządzali się inni, co nawet nie raczyli słuchać jego próśb. I, aby dojść do tego u schyłku życia, zebrał miljony i wrócił do Europy! A! ironjo losu!
Wtem, zobaczył sanitarjusza, który oparty o pień drzewa zajadał kawałek chleba z mięsem. Pożądliwemi oczyma zmierzył tego człowieka o silnie rozwiniętych szczękach, pokrytych rudą brodą. Zbliżył się z niemą prośbą trzymając w palcach sztukę złota. Na ten widok zaiskrzyły się oczy Niemca; błogi uśmiech rozszerzył mu usta od ucha do ucha.
— Ja — rzekł, zrozumiawszy, podał mu jedzenie i wziął pieniądz.
Don Marceli zaczął pożerać łapczywie. Nigdy funkcja odżywiania się nie wydała mu się czemś tak rozkosznem jak w tej chwili, pośrodku własnego ogrodu, zamienionego na cmentarz, na wprost jego złupionego zamku, gdzie jęczały i konały setki ludzkich istot. Wtem, szaro zielone ramię mignęło mu przed oczyma. Był to Niemiec, wracający z dwoma bochenkami chleba i kawałem mięsa, jakie zdołał sprzątnąć z kuchni. Uśmiechnął się znowu, powtarzając pytająco:
Ja?
Don Marceli wręczył mu drugą sztukę złota i zaniósł tę żywność odźwiernej i jej córce.
Następnego rana sanitarjusz oczekiwał go na tem samem miejscu z pełną serwetą. Poczciwy, usłużny Niemczyk! Dał mu sztukę złota.
Nein odpowiedział tamten, rozdzierając usta w złośliwym uśmiechu. Dwa żółte krążki błysnęły w palcach don Marcelego. Ponowny uśmiech, Nein[2] i przeczący ruch głową. A! złodziej! Jak to nadużywał położenia!... I dopiero gdy mu wręczył pięć sztuk złota otrzymał zawiniątko z żywnością.
Wprędce zauważył don Marceli, że osoba jego stała się przedmiotem głuchego i chytrego sprzysiężenia, by go wyzuć z pieniędzy. Jakiś olbrzym z naszywkami sierżanta wpakował mu łopatę w rękę, popychając go gburowato. Kazano mu grzebać trupy wraz z innymi jeńcami, którzy rozdrażnieni tem upokorzeniem, traktowali go jak równego sobie.
Z rozkopanej ziemi unosił się odor nie do zniesienia. Stosy trupów leżały na krawędzi dołów. Don Marcelemu robiło się słabo. Ale z gorliwości, z jaką go napędzali dozorcy i chytrego uśmiechu sierżanta poznał, że stał się ofiarą szantażu. Rudy sanitarjusz musiał mieć w tem udział. Desnoyers rzucił łopatę i włożył rękę do kieszeni w sposób znaczący. „Ja“, rzekł sierżant i otrzymawszy parę monet pozwolił mu się oddalić. Ale don Marceli wiedział, co go czeka. Ci ludzie wyzyskają go do ostatniego szeląga.
Miał jeszcze jeden dzień podobny do poprzedniego. Następnego ranka zmysły jego zaostrzone niepokojem odgadły, że dzieje się coś nadzwyczajnego. Automobile przyjeżdżały i odjeżdżały z największym pośpiechem; w obsłudze dawał się spostrzedz nieład i przerażenie. Telefony dzwoniły jak szalone, ranni byli przygnębieni. Poprzedniego dnia wielu z nich śpiewało, oszukując własne cierpienie śmiechem i żartami. Mówili o blizkiem zwycięstwie; ubolewali, że nie będą obecni przy wejściu do Paryża. Teraz wszyscy milczeli ponuro i wściekle, myśląc o swoim własnymi losie, i nie troszcząc się o to, co po za sobą zostawili.
Tymczasem z drugiej strony parku zaczerniły się drogi i powstał gwar tłumów. Zaczynało się nowe najście, ale w kierunku odpływu. Godzinami całemi ciągnęły szare wozy; za nimi pułki piechoty, szwadrony, baterje. Szli powoli, tak powoli, że aż Desnoyers zdziwił się, nie wiedząc czy to cofanie się było ucieczką, czy zmianą pozycji. Cieszył go tylko zgnębiony wygląd żołnierzy, ponure milczenie oficerów. Nikt nie wykrzykiwał „Nach Paris!“ Potworny, zielonawy wąż zachowywał jeszcze swą zbrojną tężyznę po drugiej stronie Marny, ale ogon jego poczynał ścieśniać niespokojnie skręty.
Długo w noc trwał odwrót wojsk. Huk armat zdawał się przybliżać. Niektóre wystrzały padły tak blizko, że aż szyby w oknach zadzwoniły.
Jakiś wiejski zbieg schronił się do parku i udzielił wiadomości don Marcelemu. Niemcy cofali się. Niektóre z ich baterji usadowiły się nad brzegiem Marny, by spróbować nowego oporu. I zbieg ów został w parku, nie zwróciwszy na siebie uwagi najeźdźców, którzy przed paroma dniami byliby go rozstrzelali natychmiastowo.
Coś popsuło się widocznie w mechaniźmie wojskowej dyscypliny. Lekarze i sanitarjusze biegali z krzykiem, kląc straszliwie, ilekroć nadjeżdżał nowy automobil. Wołali na szofera, by sobie jechał do djabła, oni bowiem dostali rozkaz ewakuowania zamku tej samej nocy. Pomimo zakazu jeden z tych automobilów wyładował swoich rannych. Stan ich był taki, że lekarze przyjęli ich, widząc, że dalsza podróż była dla nich niepodobieństwem. Pozostali w ogrodzie na tych samych noszach, na których ich tu przywieziono. Przy świetle latarni Desnoyers poznał jednego z umierających. Był to sekretarz Jego Eksellencji; profesor socjalista, który go zamknął w piwnicy.
Ujrzawszy właściciela zamku, uśmiechnął się, jak gdyby spotkał towarzysza. Była to jedyna twarz znajoma wśród tych wszystkich ludzi mówiących jego językiem. Blady był, o zapadłych policzkach i oczach przesłoniętych mgłą. Nie miał widocznych ran, ale pod płaszczem położonym mu na brzuchu, poszarpane straszliwie wnętrzności wydawały odór cmentarny. Po obecności Desnoyersa domyślił się, dokąd go przywieziono i zwolna zaczął porządkować wspomnienia. I, jak gdyby los jego kolegów mógł interesować właściciela zamku, zaczął mówić głosem słabym i utrudnionym, który jemu zapewne wydawał się naturalnym. Zły los spotkał jego brygadę! Przybyli na front w chwili popłochu i posłano ich na pierwszy ogień. Zginął zaraz w pierwszej chwili komendant Blumhardt; pocisk 75 urwał mu głowę. Zginęli prawie wszyscy oficerowie, którzy kwaterowali w zamku. Jego Ekscellencji odłam szrapnela wyrwał szczękę. On, profesor, widział go jak leżał na ziemi i wył z bólu, a wydostawszy ukrytą na piersiach fotografję całował ją ustami pełnemi krwi. Ten sam szrapnel rozszarpał profesorowi brzuch; leżał czterdzieści dwie godziny na polu, zanim go podnieśli.
I z naukową pożądliwością uniwersytetczyka, który chce wszystko wiedzieć i wszystko sobie wytłumaczyć, dodał w ostatniej chwili z uporem kogoś, co umiera, mówiąc:
— Smutna wojna, panie. Brak podstaw do osądzenia, kto jest winny. Gdy wojna się skończy, trzeba będzie... trzeba będzie...
Zamknął oczy wyczerpany wysiłkiem. Desnoyers odszedł. Nieszczęśliwy! Odkładał godzinę sprawiedliwości do końca wojny, a tymczasem on sam kończył życie; miał zniknąć ze wszystkiemi swemi skrupułami powolnego i upartego myśliciela.
Tej nocy don Marceli nie zmrużył oka. Drżały ściany domku odźwiernego, gdzie się schronił, pękały z trzaskiem szyby; wzdychały obie kobiety w sąsiednim pokoju. Z hukiem niemieckich wystrzałów łączyły się inne, bliższe wybuchy. Odgadywał, że były to pociski francuskie, które tu dochodziły, szukając nieprzyjacielskiej artylerji po za Marną.
Budził się w nim na nowo zapał; możliwość zwycięztwa ogarnęła jego umysł. Ale był tak znękany swem rozpaczliwem położeniem, że nadzieja ta rozwiała się natychmiast. Tak, swoi posuwali się naprzód; ale było to może powodzenie miejscowe. Linja bitwy była tak rozległą!... Stanie się to, co w 1870 r.: męztwo Francuzów odniesie częściowe zwycięstwa, ale w ostatniej chwili strategja nieprzyjaciół potrafi je zamienić w porażki.
Po północy armaty zamilkły, ale spokój przez to nie wrócił. Warczały automobile, wśród rozkazujących okrzyków. Zapewne konwój sanitarny ewakuował zamek. Potem ziemia zadrżała pod tętentem koni, przechodzących koło bramy parkowej. Potem jeszcze liczne stąpania ludzkie z pośpiechem zginęły w głębokościach parku.
Świtało, gdy don Marceli wyskoczył z łóżka. Pierwsza rzecz, jaką, wychodząc z domu, zobaczył, była chorągiew Czerwonego Krzyża, powiewająca wciąż nad zamkiem. Ale pod drzewami noszów już nie było. Na moście spotkał kilku sanitarjuszów i jednego z lekarzy. Szpital odjechał ze wszystkimi rannemi, których się dało przenieść. W zamku, pod opieką jednej sekcji, zostali tylko najciężej ranni. Walkirje sanitarne zniknęły również.
Wśród pozostałych sanitarjuszów był i ów rudobrody. Ujrzawszy don Marcelego zniknął i wkrótce wrócił z pełnemi rękoma. Nigdy podarunki jego nie były tak obfite. Przeczuwając odpowiednie wymagania, stary sięgnął do kieszeni, ale tamten zatrzymał go:
Nein... Nein...
Cóż znaczyła ta wspaniałomyślność? Szeroka jego gęba rozszerzyła się jeszcze bardziej w miłym uśmiechu; olbrzymie łapy spoczęły na ramionach don Marcelego. Wyglądał, jak dobry, pokorny pies, który łasi się przechodniowi, by go ze sobą zabrał.
Franzosen... Franzosen... — Nie umiał nic więcej, ale można było zgadnąć, że pragnie dać do zrozumienia, iż zawsze żywił wielką sympatję dla Francuzów. Stało się coś ważnego; pochmurne twarze tych, którzy pozostali w zamku, nagła obleśność tego chłopa w mundurze, pozwalały się tego domyślać!
W głębi parku don Marceli zobaczył żołnierzy; wielką ilość żołnierzy. Cały bataljon piechoty rozłożył się wzdłuż parkanów wraz z wozami i końmi pociągowymi. Żołnierze wiercili pikami dziury w murach lub wycinali w nich blanki. Inni klękali lub siadali w pobliżu tych otworów, zrzucając tornistry dla większej swobody ruchów. Nad polami unosiły się płachty mgły, nadając bliższym przedmiotom jakieś niepewne zarysy.
Wtem blizki jakiś huk wstrząsnął powietrzem. Desnoyers zachwiał się, sądząc, że go ktoś uderzył pięścią w piersi. Inni ludzie, w pobliżu, ani drgnęli, z obojętnością przyzwyczajenia. Był to wystrzał armatni o parę kroków od niego... Dopiero wtedy zdał sobie sprawę, że umieszczono dwie baterje w parku. Same armaty były schowane pod daszkami z gałęzi, artylerzyści ścinali drzewa i z nich tworzyli doskonałe kryjówki, z których tylko śmiercionośne paszcze wyglądały.
Don Marceli oswoił się potrosze z wystrzałami, które mu wytworzyły pustkę pod czaszką. Zgrzytał zębami i zaciskał pięście za każdym wybuchem, ale stał na miejscu, jak przygwożdżony gwałtownością wystrzałów, podziwiając spokój tych ludzi, którzy wydawali rozkazy, chłodni i wyprostowani, lub kręcili się, jak pokorna obsługa dokoła jakichś królewskich zwierząt.
Wszystkie myśli pierzchnęły mu z głowy po pierwszym wystrzale. Mózg jego żył jedynie chwilą obecną. Z uporem wpatrywał się w biało-czerwoną chorągiew, powiewającą nad zamkiem.
— To zdrada — myślał — nikczemna przewrotność.
W dali, po drugiej stronie Marny grzmiały również francuskie armaty. Odgadywało się ich robotę po drobnych, żółtawych chmurkach, unoszących się w powietrzu; po słupach dymu, podnoszących się w różnych punktach krajobrazu, tam, gdzie ukryły się wojska niemieckie, tworząc linję, ciągnącą się w nieskończoność. Atmosfera szacunku i opieki zdawała się otaczać zamek.
Rozwiały się wreszcie mgły poranne, słońce ukazało swą czystą, błyszczącą tarczę, wydłużając fantastycznie na ziemi cienie drzew i ludzi, Wyłoniły się z mgieł wzgórza i gaje świeże i opłukane nocną rosą. Dolina widna była jak na dłoni. Desnoyers ze zdziwieniem zobaczył rzekę z miejsca, gdzie stał. Armaty pootwierały w ciągu nocy wielkie próżnie w gęstwinach drzew, które ją zasłaniały. Ale najbardziej zdziwiło go to, że na tle tego uśmiechniętego, rannego krajobrazu nie zobaczył absolutnie nikogo. A przecież więcej, niż sto tysięcy ludzi musiało się mieścić na przestrzeni, jaką ogarniały jego oczy, i ani jednej ludzkiej duszy; same tylko drzewa i pagórki. Śmiertelne pociski, rozdzierając powietrze, nie zostawiały w niem żadnego widocznego śladu. Widać było tylko wielkie słupy dymu od pocisków, wybuchających na ziemi. Te czarne kolumny wznosiły się na wszystkie strony. Otaczały zamek niby krąg olbrzymich niewolników, z których żaden nie poważył się przekroczyć tego koła, Don Marceli spoglądał wciąż na chorągiew. „To zdrada“ myślał; ale jednocześnie zgadzał się na nią przez egoizm, jako osłaniającą jego posiadłość.
Bataljon usadowił się ostatecznie wzdłuż parkanu, naprost rzeki. Żołnierze klęczeli, opierając karabiny o przerwy w murze. Zdawali się być zadowoleni z tego odpoczynku, po całonocnej walce w odwrocie. Ten i ów osuwał się na pięty lub opierał o tornister. Wszyscy sprawiali wrażenie śpiących z otwartemi oczyma. Dawały się słyszeć chrapania w krótkich przerwach ciszy, pomiędzy wybuchami artylerji. Oficerowie, stojąc z tyłu, badali okolicę przez lunety polowe, lub rozmawiali pomiędzy sobą. Jedni byli zniechęceni, inni wściekli z powodu tego cofania się od wczoraj. Większość zachowywała się obojętnie, z biernością posłuszeństwa. Front bitwy był olbrzymi, któż mógł odgadnąć koniec? Tu się cofali, a gdzieindziej towarzysze szli naprzód. Do ostatniej chwili żaden żołnierz nie zna wyniku bitwy. To ich tylko bolało, że z każdą chwilą oddalali się od Paryża.
Nagle don Marceli zobaczył utkwione w sobie z wyzywającą natarczywością szkiełko monokla. Chudy porucznik, w obcisłym mundurze, podobny do oficerów, jakich widywał w Berlinie, prawdziwy junker, stał o kilka kroków od niego z pałaszem w ręku, ze swemi ludźmi, jak ponury, rozłoszczony pasterz.
— Co pan tu robisz? — zapytał szorstko.
Don Marceli objaśnił, że jest właścicielem zamku.
— Francuz? — pytał dalej porucznik.
— Tak; Francuz!
Oficer zadumał się wrogo, czując konieczność uczynienia czegoś przeciwko temu wrogowi. Ale ruchy i krzyki innych oficerów wyrwały go z tych rozmyślań. Wszyscy patrzyli w górę; don Marceli poszedł za ich przykładem.
Zacisnął powieki, żeby lepiej widzieć i wkońcu, na skraju chmurki dostrzegł rodzaj komara, błyszczącego w słońcu. W przerwach milczenia pomiędzy wybuchami niemieckiej artylerji słychać było jego dalekie, przeciągłe brzęczenie. Oficerowie pokręcili głowami; „Franzosen!“ Desnoyers pomyślał to samo. Tem wytłumaczył sobie niepokój Niemców. Francuski samolot zawisł przez kilka chwil nad zamkiem, nie zwracając uwagi na białe, skołtunione chmurki, wybuchające z dołu i do kołu niego. Poiew zawrócił i oddalił się szybko.
— Już on tam wszystko spenetrował — pomyślał Desnoyers — i wie, co się tu święci.
Odgadł, że teraz zmieni się szybko bieg wydarzeń. Wszystko, co się zdarzyło dotychczas, w porannych godzinach, straciło znaczenie w porównaniu z tem, co się miało stać. Ogarnął go strach, nieprzezwyciężony strach niewiadomego, a jednocześnie ciekawość, niepokój, zniecierpliwienie wobec niebezpieczeństwa, które grozi, a nie urzeczywistnia się.
Po za parkiem, w niewielkiej odległości od parkanu dał się słyszeć potężny wybuch, jak gdyby potworny cios jakiejś olbrzymiej, jak sam zamek, siekiery. Wyleciały w powietrze całe kępy drzew, pnie przetrącone na dwoje, połacie wyszarpniętej wraz z ziemią murawy; tumany kurzu przesłoniły niebo. Z muru potoczyły się, tu i owdzie, kamienie. Szeregi niemieckie zacieśniły się; ale bez widocznego popłochu. Znali to, spodziewali się, że tak będzie, odkąd zobaczyli aeroplan. Chorągiew Czerwonego Krzyża nie mogła już nadal wprowadzać w błąd artylerji francuskiej.
Don Marceli nie zdążył ochłonąć ze zdziwienia, gdy nastąpił drugi wybuch, jeszcze bliżej parkanu; potem trzeci wewnątrz parku, Desnoyers'owi wydało się, że nagle znalazł się w innym świecie. Widział ludzi, rzeczy wskroś jakiejś fantastycznej, ryczącej atmosfery, miażdżącej wszystko z gwałtownością wściekłego rozkołysania. Trwoga przygwoździła go do miejsca, a mimo to nie czuł strachu. Dotychczas wyobrażał sobie zawsze strach w jakiejś określonej formie. W żołądku czuł dziwną próżnię. Zachwiał się kilkakrotnie na nogach, jak gdyby go kto pchnął, uderzywszy pięścią w piersi, ale wnet odzyskał równowagę, otrzymawszy takie same uderzenie w plecy. Ostra woń kwasów nasyciła powietrze, dławiąc oddech i wyciskając łzy z oczu. Natomiast przestały go dręczyć odgłosy wybuchów; nie istniały dla niego. Odgadywał je tylko po falowaniu powietrza, po wstrząśnięciach otaczających go przedmiotów, po padaniu ludzi na ziemię. Stracił zupełnie słuch, wszystkie jego władze zogniskowały się we wzroku. Pole widzenia jego oczu dwoiło się i troiło, jak u niektórych owadów. Widział to, co się działo przed nim i po bokach i z tyłu. A widział rzeczy nadzwyczajne, natychmiastowe, jak gdyby wszystkie prawa życia doznały nagłego przeobrażenia.
Jakiś oficer, stojący o kilka kroków od niego, zaczął nagle podnosić się w górę, nie tracąc swej wojskowej sprężystości z kaskiem na głowie, ze ściągniętemi brwiami, a poniżej piersi okrytej zielonawym mundurem, widać było ręce w rękawiczkach, trzymające lunetę i jakiś papier. Ale tu kończyła się jego indywidualność. Nogi w szarych spodniach i kamaszach zostały na ziemi, nieruchome, bluzgające czerwoną cieczą. Kadłub w tem gwałtownem unoszeniu się, opróżniał się, jak dzban, z którego lały się trzewia. Dalej jeszcze kilku artylerzystów, stojących prosto, rozpłaszczyło się nagle i pozostało tak, nieruchomo, pławiąc się w purpurze. Cała linja piechoty przylgnęła do ziemi starając się uczynić jak najmniej widoczną. Wielu kładło sobie tornistry na głowę lub na plecy, dla obrony przeciw odłamkom szrapnela. Ale wnet zmieniali postawę z niepojętą szybkością. Leżeli teraz na wznak i zdawali się spać. Jednemu otwarł się mundur na brzuchu, odsłaniając niebieskie i czerwone jelita, które się pokazywały i chowały ze wstrząśnieniami wybuchów. Innemu urwało obie nogi. Widać było oczy wytrzeszczone zdziwieniem i bólem; usta otwarte, sczerniałe, poruszające wargami, jakby do krzyku. Ale nie krzyczały; on przynajmniej tego nie słyszał.
Stracił zupełnie świadomość czasu. Nie wiedział, czy trwał tak nieruchomo kilka godzin, czy minutę. Nie czuł żadnego bólu; tylko nieznośne drżenie nóg. Coś mu spadło na plecy. Odwróciwszy głowę zobaczył swój zamek całkiem przeobrażony. Brak mu było jednej wieżyczki. Łupkowy dach rozpadł się na drobne drzazgi; obmurówki pękały, stare drzewo wiązań zaczęło płonąć jak pochodnie.
Widok ten wstrząsnął nim silniej, niż dotychczasowe objawy śmierci.
Zdał sobie nagle sprawę ze zgrozy ślepych, nieubłaganych sił, miotających się dokoła niego. Życie zogniskowane w oczach, wstąpiło mu w nogi. Zaczął biec, nie wiedząc dokąd; czując tę samą konieczność ukrycia się, jak tamci ludzie, w okowach wojskowej karności, zmuszeni do rozpłaszczania się na ziemi i zazdroszczący płazom, że mogą stać się niewidzialne.
Instynkt popchnął go w stronę domku, ale w połowie drogi wstrzymała go inna, zdumiewająca przemiana. Jakaś niewidzialna ręka zerwała jednym zamachem połowę dachu. Cała frontowa ściana runęła, rozpryskując się kaskadą odłamków i kurzu. Odsłoniło się wnętrze niby dekoracja teatralna: kuchnia, gdzie jadał, piętro nad nią z sypialnią, gdzie jeszcze stało jego nieposłane łóżko. Biedne kobiety!...
Zawrócił, biegnąc ku zamkowi. Przypomniał sobie piwnicę, gdzie spędził jedną noc w zamknięciu. I, gdy się znalazł pod jej ciemnem sklepieniem, wydała mu się najwspanialszym salonem, i jął błogosławić roztropność jej budowniczego.
Podziemna cisza przywróciła mu słuch. Dochodził go głuchy huk armat niemieckich i trzask pocisków francuskich. Przypomniały mu się pochwały, jakie oddawał działu 75, znając je tylko ze słyszenia, Teraz był świadkiem jego skutków: „Strzela aż za dobrze!“ mruknął. W krótkim czasie runie jego zamek. Wydała mu się nadmierną taka doskonałość. Ale wnet pożałował tych egoistycznych narzekań. Uczepiła go się jedna uporczywa myśl, niby wyrzut sumienia.
Wszystko to, co cierpiał, wydało mu się karą za błąd, popełniony w młodości. Nie chciał służyć ojczyźnie, a teraz pochwyciły go kleszcze wojny i tkwi w nich upokorząjąco, jak istota bierna i bezbronna, nie mając zadowolenia żołnierza, który może zadawać ciosy. Umrze, był tego pewnym, murze śmiercią marną, bez żadnej chwały; szczątki jego posiadłości staną się jego mogiłą. I pewność śmierci w ciemnościach, niby kret w jamie, z której mu odwrót odcięto, uczyniła mu tę kryjówkę czemś nie do zniesienia.
Na górze szalała wciąż burza. Wydało mu się, że nad jego głową padł piorun; poczem nastąpił łoskot i trzask walących się ścian. Nowy pocisk dosięgnął zamku. Dały się słyszeć krzyki, jęki, bieganina po suficie. Zapewne granat wpadł pomiędzy umierających, którzy tam, w salonach konali.
Don Marceli zląkł się, że zostanie pogrzebany żywcem i skoczył na schody. Na dole, w hallu, gdzie niegdyś leżały dywany, a teraz piętrzyło się rumowisko sprzętów, łóżek, wśród których wydało mu się, że spostrzega drgające konwulsyjnie członki, zobaczył niebo przez zburzony dach.
Ale nie zastanawiał się nad tem; biegł, opanowany gorączkową żądzą wydostania się na otwarte powietrze. Słońce już stało wysoko. Spędził w owych podziemnych ciemnościach więcej czasu, niż sobie wyobrażał. W ogrodzie zobaczył nowe trupy w postawach tragicznych lub pociesznych. Ranni jęczeli, miotając się, lub trwali nieruchomo w bolesnem milczeniu. Niektórzy otwierali tornistry i wyciągnąwszy woreczki ze środkami leczniczymi, opatrywali sobie poszarpane ciało. Piechota strzelała teraz bezustannie. Nowe szeregi żołnierzy wchodziły do parku; jedne z sierżantem na czele; inne mając za sobą oficera z rewolwerem w ręku, którym zdawał się popędzać swoich ludzi. Była to piechota, wyrzucona z pozycji nad rzeką i przychodzącą teraz wzmocnić drugą linję obrony. Mitraljezy terkotały bez wytchnienia.
W powietrzu bzykały miljardy bąków, których jednak Desnoyers nie mógł dostrzedz. Z drzew padała istna ulewa liści; trzęsły się gałęzie, wyłamywane niewidzialnemi rękoma; z ziemi wyskakiwały kamienie, jakby kopnięte tajemniczą stopą. Wszystkie martwe przedmioty zdawały się drgać jakiemś fantastycznem życiem.
Desnoyers'owi zrobiło się gorąco. Przenikliwa woń wybuchowych gazów chwyciła go za gardło, wyciskając łzy z oczu. A jednocześnie przeniknął go dotkliwy chłód, lodowaty pot zmroził mu czoło.
Stanął na moście; ale wnet musiał usunąć się żołnierzom, przenoszącym rannych do zamku, pomimo, że ten leżał w gruzach. Nagle płyn jakiś oblał Desnoyersa od stóp do głów. Granat wpadł do rowu, podnosząc olbrzymi słup wody, rozdzierając na strzępy śpiące na dnie karpie, druzgocąc białe poręcze i zdobiące je wazony z kwiatami.
Don Marceli przejęty trwogą zaczął uciekać na oślep i wpadł niemal w objęcia owego junkra z monoklem w oku. Ów wskazał mu końcem rewolweru dwa w pobliżu stojące kubły, by je napełnił wodą i zaniósł pić jego ludziom, umierającym z pragnienia. Rozkazujący ton nie znosił oporu, ale don Marceli postanowił sprzeciwić się. On? na usługach Niemcom? Ale to trwało krótko. Otrzymał uderzenie w pierś rękojeścią rewolweru; a jednocześnie zaciśnięta dłoń porucznika spadła mu na policzek. Stary aż się zatrząsł; chciał płakać, chciał się zapaść pod ziemię. Ale nie uronił ani jednej łzy; ani życie nie opuściło go od tej zniewagi, jak tego pragnął. Natomiast napełnił kubły wodą w rowie i szedł z nimi wzdłuż szeregu żołnierzy, którzy porzucali karabiny, by żłopać łapczywie, jak zziajane zwierzęta.
A w nim podnosiła się coraz gwałtowniej żądza śmierci. Przebrała się już miara jego cierpień; na tym świecie nie było już miejsca dla niego. I bez najmniejszej obawy szedł wprost wyłomów, jakie pociski potworzyły w parkanie. Miał przed sobą przestrzeń nagą, z której ogień artylerji zmiótł wszelkie zapory dla wzroku. U stóp wzgórza, na którem stał zamek, spostrzegł kolumny atakujących. Posuwali się po przejściu Marny w podskokach, strzelając i wnet padając na ziemię, kryjąc się w nierównościach gruntu, by dać przejść nawałnicy śmierci.
A Desnoyers szedł wciąż wyprostowany ze swymi dwoma kubłami pomiędzy tamtymi. Skoro ma umrzeć, niech zginie od francuskiej kuli... Lecz nie! wpierw porwie za broń, którego z trupów i rzuci się na tego junkra, który go znieważył.
Po raz trzeci napełniał kubły i przypatrywał się z ukosa porucznikowi, — gdy stała się rzecz nieprawdopodobna, niedorzeczna, coś, co mu przypomniało fantastyczne przemiany kinematografu. Zniknęła raptem głowa oficera; dwa strumienie krwi trysnęły z szyi, a ciało osunęło się na ziemię, jak pusty worek.
Jednocześnie, jakby cyklon przeleciał wzdłuż muru, pomiędzy nim a zamkiem, wyrywając drzewa, przewracając armaty, chwytając ludzi w wir i kręcąc nimi, jak gdyby to były liście.
Don Marceli odgadł, że śmierć dmie w nowym kierunku. Dotychczas szła od frontu, ze strony rzeki, bijąc linję nieprzyjacielską, rozciągniętą wzdłuż parkanu. Teraz z szybkością atmosferycznej zmiany, zjawiała się z głębi parku. Zręczne przesunięcie pozycji, spożytkowanie jakiejś bocznej drogi, a może załamanie się linji niemieckiej pozwoliło Francuzom przenieść armaty na nowe miejsce i uderzyć z boku na okupantów zamku.
Było to wielkiem szczęściem dla don Marcelego, że zatrzymał się parę minut nad brzegiem rowu w miejscu, osłoniętem przez sam gmach. Nawałnica ukrytej baterji przeszła środkiem, zmiatając żywych, wyprostowując poraz drugi umarłych, zabijając konie, łamiąc koła armat, porywając wszystko i wszystkich w niby otwarty nagle krater wulkanu. Żniwo śmierci nie bawiło się w układanie pokotów; oczyściło pole jednym zamachem kosy. A baterje frontowe, jak gdyby odgadując katastrofę, podwoiły na swoją rękę ogień, śląc deszcz pocisków. Trup padał na wszystkie strony. Pociski wyrywały z dołów poległych, których pogrzebano wczoraj.
Ci, którzy nie padli, strzelali przez otwory w murze. Potem zerwali się szybko. Jedni nasadzali bagnety, bladzi, z zaciśniętemi ustami i błyskiem obłędu w oczach; inni odwracali się i biegli ku wyjściu z parku, nie zważając na wołania oficerów i wystrzały rewolwerowe, jakie ci słali za nimi.
Wszystko to stało się z zawrotną szybkością. Don Marceli usłyszał po drugiej stronie muru jakiś rosnący szum, niby morskiego przypływu. Wydało mu się, że jakieś głosy ochrypłe śpiewają Marsyljankę. Mitraljezy terkotały z szybkością maszyn do szycia, Atak unieruchomił się znowu, wstrzymany tym szalonym oporem. Niemcy, rozwścieczeni, strzelali i strzelali. W jednej z przerw ukazały się czerwone kepi i nogi tego samego koloru z zamiarem wtargnięcia do środka. Ale mitraljezy zmiotły ich wnet. Atakujący musieli padać gęsto po drugiej stronie muru.
Desnoyers nie wiedział nigdy dokładnie, jak się odbyło to wtargnięcie. Ujrzał nagle czerwone spodnie w parku. Przeskoczyli niepowstrzymanym pędem mur wypełzli z głębi zarośli. Byli to żołnierze mali, spoceni, w porozrywanych płaszczach. A pomięszani z nimi w nieładzie ataku strzelcy afrykańscy z djabelskiemi oczami i pianą na ustach, żuawi w szerokich spodniach, szaserzy w błękitnych mundurach.
Oficerowie niemieccy postanowili zginąć. Z wzniesionemi do góry szablami, po wystrzelaniu wszystkich nabojów z rewolwerów ruszyli przeciw napastnikom, a za nimi żołnierze, którzy ich jeszcze słuchali. Nastąpiło starcie, zakotłowało się wszystko. Desnoyers doznał wrażenia, że głęboka cisza zaległa cały świat. Krzyki walczących, szczęk broni, wszystko to nic nie znaczyło, odkąd armaty umilkły. Desnoyers zobaczył ludzi nadziewanych od brzucha na karabiny, podczas, gdy zaczerwieniony koniec wychodził z tyłu; widział kolby, młócące z góry, niby cepy; przeciwników, którzy obłapiwszy się, tarzali się po ziemi, gryząc się i okładając pięściami. Znikły piersi koloru musztardy; natomiast widać było tylko plecy tej barwy, uciekające ku bramie parkowej, przemykające się pomiędzy drzewami, padające w pół drogi, trafione kulą. Wielu atakujących chciało ścigać zbiegów, lecz nie mogli, porając się z wyciąganiem bagnetu z ciał, zagłębiających je w sobie coraz bardziej drgawkami konania.
Wkrótce don Marceli znalazł się wśród tych śmiertelnych utarczek, skacząc jak dziecko, wymachując rękoma, wydając okrzyki. W pewnej chwili, jakby ocknąwszy się ze snu, ujrzał, że trzyma w objęciach osmoloną prochem głowę młodego oficera, który patrzył na niego ze zdumieniem. Myślał, że ten człowiek zwarjował, słuchając bezładnych słów, któremi on go obsypywał wśród pocałunków i łez. Sprzykrzyło się to wnet młodemu oficerowi, więc go dość szorstko odepchnął, a don Marceli chcąc sobie wynagrodzić tyle dni udręczonego milczenia jął wykrzykiwać:
— Niech żyje Francja!
A Francuzi byli już u bramy parkowej. Upędzali się z bagnetem w ręku za resztkami niemieckiego bataljonu, uciekającego w stronę miasteczka. Oddział jeźdźców przejechał gościńcem. Byli to dragoni, przybywający na dokonanie ostatecznego pogromu. Ale konie ich były zmęczone; rzekłbyś że tylko gorączka zwycięztwa, która im się udzieliła od ludzi, trzymała je na nogach. Jeden z tych dragonów zatrzymał się tuż przy bramie parkowej. Koń zaczął chciwie pożerać trawy przydrożne, tamten zaś siedział skulony na siodle, jak gdyby spał. Desnoyers dotknął go w biodro, chcąc go obudzić, lecz jeździec spadł natychmiast na drugą stronę. Był nieżywy; wnętrzności wychodziły mu z brzucha. Dojechał w ten sposób, a raczej koń go doniósł, kłusując wraz z innymi.
Tymczasem, jęły padać dokoła olbrzymie płaty żelaza i dymu. To artylerja niemiecka dawała ognia do utraconych pozycji. Ale atak trwał w dalszym ciągu. Przechodziły bataljony, szwadrony, baterje, wszystko w kierunku północy, zmęczone, brudne, okryte kurzem i błotem, ale rozpłomienione powodzeniem, galwanizującem ich wyczerpane siły. Armaty francuskie zaczęły grzmieć w miasteczku.
Gromady żołnierzy przebiegały zamek i przylegle zarośla. Ze zburzonych komnat, z głębi piwnic, ze spalonych stodół, stajen i obór zaczęli wychodzić ludzie zielonawo odziani w spiczastych kaskach. Wszyscy podnosili ręce w górę, dłońmi na zewnątrz: „Kamerades... kamerades, non kaput! Lękali się z trwogą nieczystego sumienia, że ich zabiją niezwłocznie. Stracili odrazu całą swą butę, widząc się zdala od oficerów i dyscypliny. Niektórzy, umiejący trochę po francusku, mówili o żonach i dzieciach, by zmiękczyć nieprzyjaciół, grożących im bagnetami. Jeden Niemiec podszedł prosto do Desnoyersa, czepiając się jego ramienia. Był to rudobrody sanitarjusz. Uderzył się w piersi i wskazał na niego. „Franzosen... wielki przyjaciel Franzosen“... i uśmiechnął się do swego opiekuna.
Wnet potem, zgoła niespodziewanie, wyszła Żorżetka z matką ze zburzonego domku. Płakały obie, widząc francuskie mundury.
— Tak nie mogło być dłużej — zawołała wdowa - Pan Bóg nie umiera!
Po bezsennej prawie nocy, spędzonej wśród ruin i zgliszcz, don Marceli postanowił odejść. Cóż go tu mogło trzymać w tym zburzonym zamku? A przytem, obecność tylu trupów przygnębiała go. Były ich setki, były ich tysiące. Żołnierze i wieśniacy grzebali zabitych stosami tam, gdzie ich znaleźli. Doły tuż przy zamku we wszystkich alejach parku, na klombach ogrodu, dokoła zabudowań gospodarskich. Nawet na dnie rowów, zapełnionych wodą, leżały trupy. Jak tu żyć w takiem tragicznem sąsiedztwie, złożonem przeważnie z wrogów! Żegnaj, zamku de Villeblanche!
Przedsięwziął tedy don Marceli powrót do Paryża, postanowiwszy dotrzeć tam tak czy inaczej. Droga była literalnie usłana trupami i to nie tylko odzianemi w zielonawe mundury. Mnóstwo Francuzów padło w zbawczej ofenzywie. Don Marceli spotykał na ścierniskach czerwone spodnie, podeszwy nabijane gwoździami, głowy sine, ciała poćwiartowane, brzuchy otwarte, z których wypływały olbrzymie, niebieskawe wnętrzności, oddzielne nogi, kadłuby. A wśród tych straszliwych szczątków, czerwone i ciemne kepi, czapki wschodnie, kaski, szable poskręcane, bagnety pogięte, karabiny, stosy ładunków armatnich. Zdechłe konie rozwłóczyły po łąkach swe wzdęte padło. Prostokąty ziemi ubitej oznaczały miejsca, gdzie stały baterje nieprzyjacielskie przed odwrotem. A tu i owdzie stosy zwęglonych ciał ludzkich i końskich, spalonych przez Niemców w noc, poprzedzającą odwrót.
A mimo to ilość obustronnych trupów nie miała granic.
Rzec było można, że ziemia wyrzuciła z siebie wszystkie ciała, jakie w niej złożono od początku ludzkości. Niewzruszone słońce zasiało złotymi punkcikami pola śmierci. Odłamki bagnetów, kapsle metalowe świeciły jak kawałki luster. Ciała zaczynały się rozkładać. Odór cmentarny towarzyszył wędrowcowi, stając się coraz przenikliwszy, w miarę jak posuwał się ku Paryżowi. Z początku trupy były z dnia poprzedniego, więc jeszcze świeże. Te, które spotykał po drugiej stronie rzeki, leżały od dwóch dni na polu, potem trzy, potem cztery. Chmary kruków podnosiły się z szumem skrzydeł na odgłos kroków i wnet opadały na ziemię, zatraciwszy wszelki strach przed człowiekiem.
Raz po raz spotykał gromady żywych. Były to oddziały kawalerji, żandarmi, żuawi, strzelcy. Biwakowali dokoła zburzonych budynków, przebiegając okolicę, w poszukiwaniu zbiegów niemieckich. Desnoyers musiał się tłumaczyć, pokazując pasport, jaki mu dał Latour, bez którego to pasportu nie byłby mógł postąpić krokiem dalej. Żołnierze ci — wielu z nich lekko rannych — byli wciąż pod wrażeniem zwycięstwa. Szczycili się, opowiadali swoje czyny, wielkie niebezpieczeństwa, przeżyte w dniach poprzednich: „Przepędzimy ich kopnięciem, aż do granicy“.
Oburzenie don Marcelego budziło się na nowo, gdy rozglądał się dokoła. Wsie, folwarki, domy odosobnione, wszystko w zgliszczach. Niby szkielety zwierząt przedhistorycznych sterczały na polach poskręcane przez pożar stalowe wiązania armat. W pobliżu zburzonych wiosek kobiety kopały doły dla grzebania poległych. Ale to było kroplą w morzu.
— Zginiemy po zwycięstwie — myślał don Marceli — zaraza nas wydusi.
Woda w strumieniach zdawała się być rozsadnikiem zgnilizny. Ale pragnienie wzięło górę. Gdy, napiwszy się, podniósł głowę ujrzał jakieś nogi zielonawe, sterczące z nadbrzeżnego błota. Na dnie dalej leżała głowa Niemca.
Miał już za sobą kilka godzin drogi, gdy przystanął, rozpoznawszy jakiś zburzony dom. Była to karczma, gdzie posilał się, idąc w tamtą stronę. Wszedł pomiędzy okopcone mury. Chmara much zawirowała dokoła niego z brzękiem. Wstrętny odór rozkładającego się tłuszczu zadławił go niemal. Zobaczył jakąś nogę, jakby z okopconej tektury sterczała pośród szczątków. Przypomniał sobie ową staruszkę, otoczoną wnuczętami, i wydało mu się, że słyszy jej głos: „Dlaczego ci ludzie uciekają? Wojna to rzecz żołnierzy. My nic złego nikomu nie robimy i niczego nie powinniśmy się bać“.
W pół godziny potem, gdy zstępował z jakiegoś wzgórka, spotkało go coś najbardziej niespodziewanego. Zobaczył automobil paryski z taksometrem na koźle. Szofer przechadzał się spokojnie w pobliżu.
Sam rozpoczął rozmowę z tym panem, który mu się wydał brudnym i obdartym jak włóczęga, z połową twarzy zasinioną od uderzenia. Przywiózł tu kilku paryżaninów, pragnących zobaczyć pole bitwy. Byli z tych, co pisują do dzienników, czekał tu na nich, żeby wrócić o zmierzchu.
Don Marceli zanurzył ręką w kieszeni. Dwieście franków, jeżeli go zawiezie do Paryża. Szofer odmówił z godnością człowieka wiernego swoim zobowiązaniem. „Pięćset“. Don Marceli pokazał garść złotych monet. Tamten za całą odpowiedź, pokręcił mechanizmem motoru, który zaczął warczeć. Bitwa w okolicach Paryża nie odbywała się codziennie. Tamci klijenci mogą na niego czekać!
I Desnoyers, wsiadłszy do automobilu, widział przez drzwiczki uciekające przed nim z zawrotną szybkością owe pola zgrozy.
Dążył do życia ludzkiego... wracał do cywilizacji.
Gdy wjechali do Paryża, puste ulice wydały mu się pełnemi gwaru i ruchu. Nigdy stolica nie ukazała mu się tak piękną... Zobaczył Operę, zobaczył plac Zgody; miał wrażenie, że śni, gdy porównał to, co go otaczało, z temi polami śmierci, które tak niedawno opuścił... Nie, nie, to było niemożliwe. Jedno z tych dwóch przeciwieństw musiało być złudzeniem.
Automobil stanął; przybyli na Avenue Victor Hugo. Ale don Marceli jeszcze się nie ocknął. Byłżeby to naprawdę jego dom?
Majestatyczny odźwierny ukłonił mu się ze zdumieniem, nie mogąc pojąć, co znaczył ten wygląd obszarpańca.
— Ach! to jaśnie pan! Skąd jaśnie pan wraca?
— Z piekła — szepnął don Marceli.
Znalazłszy się w mieszkaniu, chodził po niem wciąż jak nieprzytomny... To wszystko do niego należy? Ten zbytek, te wygody? On tu panem? Wracało mu poczucie własnej godności. A jednocześnie budziła się w nim pamięć wszystkich doznanych zniewag i upokorzeń! Ha! Łotry!
W dwa dni potem zadźwięczał dzwonek u drzwi wchodowych.
Jakieś odwiedziny!
Zbliżył się do niego żołnierz; mały żołnierzyk z linjowej piechoty, z kepi w ręku, bełkocąc po hiszpańsku:
— Dowiedziałem się, że... przychodzę...
Ten głos! Don Marceli wyciągnął go z ciemnego przedpokoju. prowadząc na balkon... Jakże pięknym mu się wydał! Czerwone kepi było zatłuszczone i brudne; płaszcz zbyt obszerny, połatany był i pozaszywany. Kamasze cuchnęły skórą. Nigdy syn nie wydał mu się tak wytworny i strojny, jak w tej chwili.
— Ty!... Ty!...
Pochwycił go w objęcia, płacząc jak dziecko; czując, że nogi uginają się pod nim.
Zawsze spodziewał się, że dojdą do porozumienia. To była jego krew; ten dobry nawskroś chłopiec, którego jedyną wadą była pewna krnąbrność i zawadjactwo. Przebaczył mu w tej chwili całą przeszłość, sobie przypisując znaczną część winy. Był zanadto surowym.
— Ty żołnierzem — powtarzał. — Ty bronisz mego kraju, który nie jest twoim...
I obsypywał go znów pocałunkami; poczem cofał się o parę kroków, by mu się lepiej napatrzeć! Stanowczo wydawał mu się piękniejszy w tym lichym mundurze, niż kiedy słynął z elegancji tancerza, za którym traciły głowę kobiety.
Opanował wreszcie wzruszenie. Oczy pełne łez, zaświeciły wściekłością. Wyraz wstrętu wykrzywił mu twarz.
— Widzisz — rzekł z prostotą. — Ty nie wiesz, co to jest ta wojna; ale ja stamtąd wracam; widziałem ją zblizka. To nie jest wojna jak inna z wrogami uczciwymi; to napad dzikich zwierząt. Strzelaj do nich bez skrupułu. Za każdym, który padnie, ocalasz ludzkość od niebezpieczeństwa.
Umilkł na chwilę, jak gdyby wahając się, poczem dodał z tragicznym spokojem:
— Może ujrzysz przed sobą znajome twarze. Rodziny nikt sobie nie wybiera. Ludzie twojej krwi są po tamtej stronie... Jeżeli zobaczysz którego z nich... nie wahaj się! Strzelaj! to twój wróg. Zabij go!... Zabij go!...


KONIEC CZĘŚCI DRUGIEJ






  1. Proszę nie grabić. To są życzliwi ludzie.
  2. Nie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Vicente Blasco Ibáñez i tłumacza: Helena Janina Pajzderska.