Czerwonym szlakiem/Część II/Rozdział V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Arthur Conan Doyle
Tytuł Czerwonym szlakiem
Wydawca Ed. Nicz i S-ka
Data wyd. 1906
Druk Ed. Nicz i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Bronisława Neufeldówna
Tytuł orygin. A Study in Scarlet
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ V.
Aniołowie mściciele.

Przez całą noc dążyli śród spadzistych wąwozów, po ścieżkach zasłanych odłamkami skał. Niejednokrotnie zmylili drogę, lecz dokładna znajomość gór Hope’a pozwoliła mu zawsze odnaleźć znów szlak właściwy.
O świcie ukazał się ich oczom krajobraz niebywale wspaniały w swej grozie. Ze wszystkich stron dokoła wznosiły się amfiteatralnie pokryte śniegiem szczyty. Po obu stronach drogi zalegały skały, takie strome i śpiczaste, iż zdawało się, że sosny i modrzewie na ich szczytach wyrosłe, są tylko zawieszone i za lada silniejszym powiewem wiatru runą na głowy wędrowców. Obawa ta zresztą nie była zupełnie bezzasadna, gdyż kotlinę zaściełały drzewa i odłamy skał, które stopniowo spadały z góry. Nawet w chwili, gdy przejeżdżali, wielki głaz runął z wysokości z głuchym łoskotem, który rozległ się grzmiącem echem śród ciszy wąwozów i tak przeraził konie, że, mimo wyczerpania, puściły się galopem.
Gdy słońce zaczęło się ukazywać, na zachodnim widnokręgu szczyty olbrzymich gór zapalały się jeden po drugim, niby światła na jakiejś uroczystości, aż wreszcie zapłonęły wszystkie purpurowym blaskiem. Przepyszny, nieporównany widok dodał otuchy trojgu zbiegom i nową energią zasilił ich dusze. Nad brzegiem wartkiego potoku, który wypływał z wąskiej szczeliny w skałach, zatrzymali się, napoili konie i sami pokrzepili się, zjadłszy śpiesznie śniadanie. Lucy i jej ojciec byliby odpoczywali nieco dłużej, lecz Jefferson Hope był nieubłagany.
— Ścigają nas już pewnie w tej chwili — rzekł. — Wszystko zależy od naszego pośpiechu. Skoro tylko dostaniemy się raz do Carsonu, możemy odpoczywać przez resztę życia.
Przez cały dzień jechali uciążliwą drogą śród skał i wąwozów, a nad wieczorem obliczyli, że byli o jakie trzydzieści mil oddaleni od swoich wrogów. Gdy noc zapadła, odszukali zagłębienia między skałami, gdzie jako tako zabezpieczeni, od przejmującego chłodem wiatru, przytuleni jedno do drugiego, przespali kilka godzin. Przed świtem wszakże byli na nogach i ruszyli w dalszą drogę.
Dotychczas prześladowcy ich nie dawali znaku życia i Jefferson Hope zaczął przypuszczać, że znajdują się nareszcie po za obrębem władzy strasznego związku, którego gniew ściągnęli na siebie. Nie wiedział jeszcze, jak daleko sięgały żelazne szpony związku tego, jak mogły niebawem pochwycić ich i zmiażdżyć.
Około południa drugiego dnia ich ucieczki, szczupłe zapasy żywności zaczęły się wyczerpywać. Hope nie zaniepokoił się tem wszelako, gdyż wiedział, że w górach jest zwierzyna, a niejednokrotnie już w życiu liczył jedynie na strzelbę swoją, by się wyżywić. Wybrawszy osłonięty zakątek, przyniósł trochę suchych gałęzi i rozpalił ogień, przy którym towarzysze jego mogliby się ogrzewać, byli bowiem blisko pięć tysięcy stóp nad poziomem morza, a ostre, lodowate powietrze dokuczało dotkliwie. Związawszy konie i zarzuciwszy strzelbę na ramię, Jefferson pożegnał Lucy i wyruszył na poszukiwanie zwierzyny. Po chwili obejrzał się i widział, jak starzec i młoda dziewczyna siedzą skuleni przy płonącym ogniu, a troje zwierząt stoi, bez ruchu, za nimi. Niebawem wszelako wystająca skała ukryła ich przed jego wzrokiem.
Przez jakie dwie mile szedł z wąwozu do wąwozu, nie spotykając żadnej zwierzyny, jakkolwiek ze znaków na korze drzew, oraz ze śladów, jakie dostrzegał na ziemi, wnosił, że niedźwiedzie były liczne w tych stronach. Nareszcie, po trzygodzinnem daremnem szukaniu, zamierzał już zrozpaczony wrócić z niczem, gdy nagle, spojrzawszy w górę, zadrżał z radości.
Na krawędzi wystającej skały, o kilkaset stóp po nad nim, stało zwierzę z olbrzymiemi rogami. Ten muflon (gatunek barana) był prawdopodobnie stróżem trzody, niewidzialnej jeszcze dla oczu myśliwego; na szczęście zwrócił łeb w przeciwną stronę i nie dostrzegł go. Położywszy się na ziemi, Jefferson Hope oparł kolbę strzelby o głaz i celował dobrze i długo, zanim spuścił kurek. Zwierzę rzuciło się w górę rozpaczliwym skokiem, zatoczyło się na krawędzi skały i runęło całym swym ciężarem w głąb doliny.
Zwierzyna była taka wielka, że zabrać jej całej nie mógł! zadowolił się przeto odcięciem jednego uda i części boku, a, zarzuciwszy zdobycz na ramię zabrał się śpiesznie do odwrotu, gdyż wieczór zaczął zapadać. Zaledwie wszakże ruszył w drogę, przekonał się, że czekała go nowa a niespodziewana trudność do zwalczenia. W pogoni za zwierzyną minął znaną sobie część tej okolicy, a nie łatwą rzeczą było odnaleźć ścieżkę, którą przyszedł.
Dolina, w której się znajdował, poprzecinana była w rozmaitych kierunkach licznemi wąwozami, tak do siebie podobnemi, że niepodobna było ich odróżnić. Jefferson zagłębił się tedy w jeden z nich a gdy uszedł z milę lub więcej, napotkał potok górski, którego z pewnością poprzednio nie widział. Przekonawszy się, że zmylił drogę, wszedł w inny wąwóz, lecz z tym samym skutkiem. Noc zapadła szybko i było już zupełnie ciemno, gdy nareszcie znalazł się w wąwozie, który mu się wydał znanym.
Ale i wówczas nawet nie łatwo było utrzymać się na właściwej drodze, albowiem księżyc jeszcze nie wzeszedł, a wysokie skały po obu stronach powiększały panującą dokoła ciemność. Uginając się pod ciężarem, który dźwigał, wyczerpany zmęczeniem, Jefferson potykał się za każdym niemal krokiem; podtrzymywał w sercu otuchę jedynie myślą, że każdy krok taki zbliżał go do Lucy i że niósł ze sobą zapas żywności, który mu starczy do końca podróży.
Nareszcie stanął u wejścia do wąwozu, gdzie ich pozostawił. Nawet śród ciemności poznawał wyraźnie zarysy skał, które go otaczały. Ferrier i Lucy czekają niezawodnie z niepokojem na niego — myślał — albowiem nieobecność jego trwała prawie pięć godzin. Spodziewając się bliskiego spotkania, przyłożył dłonie do ust i huknął z całych sił radosne nawoływanie, jako sygnał, że nadchodzi. Gdy umilkł, czekał przez chwilę na odpowiedź. Nic jednak nie przerywało panującej dokoła ciszy, prócz jego własnego krzyku, który zatoczył się nieskończonem echem po samotnych wąwozach. Więc huknął raz drugi, silniej jeszcze i znów wiatr nie przyniósł mu żadnej odpowiedzi od przyjaciół, których opuścił przed kilku godzinami. Zdjął go lęk straszny, nieokreślony; popędził naprzód, jak szalony, gubiąc po drodze cenną żywność.
Gdy minął zakręt skały ujrzał przed sobą miejsce, gdzie był rozpalił ogień. Stos popiołu tlił się jeszcze, lecz widocznie od chwili odejścia Jeffersona nikt ognia nie podtrzymywał.
Grobowa cisza panowała dokoła. Obawy Jeffersona zmieniły się w pewność — poskoczył naprzód. W pobliżu dogasającego ogniska nie było żywej istoty: mężczyzna, dziewczyna, zwierzęta wszyscy znikli. Teraz już stało mu się oczywistem, że jakaś straszna i nagła katastrofa zdarzyła się podczas jego nieobecności — katastrofa, która ich pochłonęła i nie zostawiła żadnego śladu.
Oszołomiony tym nagłym ciosem, Jefferson uczuł zawrót głowy i musiał się oprzeć na strzelbie, by nie upaść. Wszelako był on przedewszystkiem człowiekiem czynu i wnet odzyskał przytomność umysłu. Schwyciwszy tlącą się jeszcze gałęź, rozdmuchał ogień tak, że zajaśniała płomieniem i przy tem świetle rozglądał się bacznie dokoła. Ziemia była stratowana kopytami końskiemi, co dowodziło, że liczny oddział jeźdźców dogonił zbiegów, a kierunek końskich śladów wskazywał, że następnie powrócili do Salt Lake City.
Czy zabrali ze sobą jego towarzyszów? Jefferson Hope zaczął już przypuszczać, że tak się stało, gdy nagle wzrok jego padł na przedmiot, na którego widok począł drżeć na całem ciele. Nieopodal w bok wznosił się niewielki nasyp czerwonawej ziemi, którego poprzednio tam nie widział. Pomyłka była tu niemożliwa — to świeżo wykopany grób.
Zbliżywszy się, Jefferson ujrzał kawałek papieru w szczelinie zatkniętego w ziemię kija, a na tym papierze napis krótki, ale, niestety, nazbyt wymowny:

JAN FERRIER.

Obywatel Salt Lake City.

Zmarł d. 4 sierpnia 1860.

Czerstwy starzec, którego opuścił przed kilku godzinami zaledwie, przestał istnieć i pozostał po nim jedynie ten napis grobowy. Jefferson Hope spojrzał dokoła błędnym wzrokiem, szukając drugiego grobu, lecz go nie znalazł. Lucy została zatem zabrana przez swych strasznych prześladowców, aby spełnić przeznaczenie początkowe i powiększyć harem syna jednego ze Starszych. Gdy Jefferson uprzytomnił sobie całą grozę losu ukochanej i własną wobec tego bezsilność, zaczął gorzko żałować, że nie dzieli ze starym farmerem cichego miejsca wiecznego spoczynku.
Niebawem jednak, pod wpływem wrodzonej energii, otrząsnął się ponownie z pognębienia, wywołanego rozpaczą. Jeśli wszystko utracił, miał przynajmniej możność poświęcenia życia swego zemście. Z niesłychaną cierpliwością, z wytrwałością nieporównaną, łączył Jefferson Hope uczucie nienawiści i mściwości takie potężne, że nie powstydziliby go się Indyanie, śród których żył tak długo. Stojąc nad opuszczonem ogniskiem, uczuł, że jedyna rzecz mogła ból jego złagodzić: odwet, straszliwy, krwawy odwet na wrogach. Poprzysiągł sobie, że odtąd ten jeden cel będzie miał w życiu i jemu poświęci całą siłę woli, całą niewyczerpaną energię swoją. Blady śmiertelnie, z wyrazem zaciętego bólu na twarzy, powrócił tam, gdzie upuścił swą zdobycz i, roznieciwszy znów ogień, upiekł tyle mięsa, żeby mu starczyło na kilka dni. Poczem zawinął je i nie bacząc na znużenie, wyruszył w powrotną drogę śród gór, idąc śladami tych, którzy nadali sobie nazwę aniołów mścicieli.
Pięć dni wlókł się, wyczerpany, z pokrwawionemi stopami, przez wąwozy, które już poprzednio przebył konno. Nocą padał gdziekolwiek, pod skałą i spał przez kilka godzin, lecz o świcie był już zawsze na nogach. Szóstego dnia dodarł do Orlego Wąwozu, który był pierwszą stacyą ich ucieczki, tak strasznie zakończonej i ztamtąd mógł już widzieć siedzibę Świętych.
Spojrzawszy uważniej w tę stronę zauważył, że na niektórych główniejszych ulicach powiewały flagi, odróżnił też inne oznaki uroczystości. Zapytywał siebie w duchu, coby to miało znaczyć, gdy naraz usłyszał odgłos kopyt końskich i ujrzał zbliżającego się ku niemu jeźdźca. Niebawem poznał w nim Mormona, nazwiskiem Cowper, któremu niejednokrotnie oddawał różne przysługi. Zaczepił go tedy, gdy podjechał, chciał bowiem przedewszystkiem dowiedzieć się, jaki los spotkał Lucy Ferrier.
— Jestem Jefferson Hope — rzekł. — Pamiętacie mnie, co?
Mormon przyglądał mu się z nieukrywanem zdumieniem — istotnie, trudno było w odzianym w łachmany wędrowcu, z rozwichrzonym włosem, śmiertelnie bladą twarzą i dzikim wyrazem roziskrzonych oczu, poznać dawnego eleganckiego myśliwego. Gdy jednak poznał go w końcu, zdumienie Mormona zamieniło się w osłupienie.
— Jak możecie pokazywać się tutaj? Czyście oszaleli? — zawołał. — Niech mnie zobaczą rozmawiającego z wami, a mogę to opłacić życiem. Wszak Czterej Świeci wydali na was wyrok za dopomaganie do ucieczki Ferrierom.
— Nie obawiam się ani ich, ani ich wyroku — odparł Hope poważnie. — Słuchajcie, Cowper, musicie wiedzieć co się tu stało. Zaklinam was na wszystko, co wam jest drogie, odpowiedzcie mi na kilka pytań. Wszak byliśmy zawsze przyjaciółmi. Na miłość Boską, nie odmawiajcie mi odpowiedzi!
— Cóż chcecie wiedzieć? — spytał Mormon zaniepokojony. — Śpieszcie się. Nawet skały mają uszy, a drzewa oczy.
— Co się stało z Lucy Ferrier?
— Wczoraj zaślubiona została młodemu Drebberowi... No, odwagi, odwagi, człowieku; zdawałoby się, że życie z was ucieka!
— Mniejsza o to — odparł Hope słabym głosem.
Pobladł jak chusta, zachwiał się na nogach i upadł na głaz, o który się opierał.
— Mówicie, że już poszła zamąż?
— Tak, wczoraj... z tego to powodu właśnie powiewają te flagi na gmachu ratuszowym. Między młodym Drebberem a młodym Stangersonem zaszła kłótnia o to, który ma ją dostać. Obaj należeli do oddziału, który ich ścigał, a Stangerson zabił ojca, co, jak mniemał, nada mu większe prawa; ale gdy sprawa przyszła pod rozprawy wielkiej rady, większość oświadczyła się za Drebberem i Prorok jemu dał dziewczynę. Nikt wszakże nie będzie jej miał długo, bo widziałem wczoraj piętno śmierci na jej twarzy. Podobna jest raczej do widma, niż do kobiety. No, a teraz pójdziecie ztąd?
— Tak, pójdę — odparł Jefferson Hope, wstając.
Twarz miał surową, nieruchomą, jak wykutą z marmuru, oczy świeciły w niej złowrogim blaskiem.
— Dokąd idziecie?
— Mniejsza o to — odpowiedział i zarzuciwszy broń na ramię, zeszedł ze stoku i zniknął śród gór, w głębokich wąwozach, gdzie tylko dzikie zwierzęta miały swe legowiska. A w danej chwili żadne z nich nie było okrutniejsze i niebezpieczniejsze od niego samego.
Przepowiednia Mormona spełniła się nazbyt szybko. Złamana okropną śmiercią ojca, czy też skutkami nienawistnego małżeństwa, biedna Lucy nikła w oczach i w miesiąc później umarła. Mąż, który poślubił ją dla majątku Ferriera, nie okazywał bynajmniej żalu po jej utracie; lecz inne żony jego opłakiwały ją szczerze i stosownie do zwyczaju mormońskiego, czuwały przy niej przez noc całą w wigilię pogrzebu.
Siedziały wszystkie dokoła jej trumny, gdy nagle, o świcie, ku niewypowiedzianemu ich zdumieniu i przerażeniu, drzwi otworzyły się z trzaskiem a do pokoju wpadł mężczyzna o dzikim wyrazie twarzy, wynędzniały, w zakurzonem, podartem ubraniu. Nie spojrzawszy na wylękłe kobiety, ani przemówiwszy do nich słowa, podszedł do białej, martwej postaci, z której uleciała czysta dusza Lucy Ferrier. Pochylił się nad nią, przycisnął ze czcią usta do jej zimnego czoła, poczem, pochwyciwszy jej dłoń, ściągnął z palca obrączkę.
— Nie zabierze tego przynajmniej do grobu! — ryknął wściekłym głosem i, zanim kobiety zdążyły zawołać o pomoc, zbiegł ze schodów i zniknął.
Wszystko to stało się tak szybko, w sposób taki nieprawdopodobny, że świadkowie zajścia mogliby je uważać za wytwór wyobraźni, gdyby nie brak złotej obrączki na palcu zmarłej.
Przez kilka miesięcy Jerzy Jefferson Hope tułał się śród gór, prowadząc życie dzikiego człowieka i żywiąc w sercu namiętne pragnienie zemsty, które go pochłonęło całkowicie. W mieście zaczęły obiegać niebawem szczególne pogłoski o postaci, która, jak duch, ukazywała się na przedmieściach, to znów błąkała się w samotnych wąwozach górskich. Pewnego dnia kula wpadła przez okno do Stangersona, świsnęła mu koło ucha i spłaszczyła się, uderzając w ścianę, o kilka kroków od niego. Innym znów razem, gdy Drebber przechodził pod skałą, wielki głaz oderwał się i stoczył w przepaść; byłby go położył trupem, gdyby nie to, że młody Mormon miał tyle przytomności umysłu, iż skoczył w bok i padł plackiem na ziemię.
Zarówno Stangerson jak i Drebber wykryli niebawem przyczynę i sprawcę zamachów na ich życie i urządzili kilka wypraw w góry, w nadziei, że schwycą lub zabiją tego wroga, lecz usiłowania ich były daremne. Wówczas postanowili nie wychodzić nigdy bez towarzysza lub po zachodzie słońca i otoczyli strażą swe domy. Po pewnym czasie nie przestrzegali już tak pilnie tych środków ostrożności, albowiem nieprzyjaciel ich nie dawał znaku życia; spodziewali się zatem, że czas ukoił jego pragnienie zemsty.
Tymczasem, wprost przeciwnie, trawiąca Hope’a żądza wzmogła się jeszcze. Miał on naturę twardą, nieugiętą, a górująca nad wszystkiem chęć zemsty tak dalece nim owładnęła, że zagłuszała wszelkie inne uczucia. Wszelako był on też obdarzony niepospolitym zmysłem praktycznym. Niebawem tedy uświadomił sobie, że nawet jego żelazny organizm nie wytrzyma długo nieustających wysiłków, na jakie go narażał. To życie pełne niebezpieczeństw, brak pożywnej strawy wyczerpywały jego siły. Jeśli umrze, jak pies, śród gór, co się stanie z zamierzoną zemstą? A jednak tylko taki czekał go koniec przy tym trybie życia. Zrozumiał, że działał w ten sposób na korzyść swoich wrogów i niechętnie wprawdzie, powrócił do kopalni w Newadzie, celem odzyskania zdrowia i zebrania takiego funduszu, któryby mu pozwolił dążyć do celu, bez wystawiania się na takie trudy i niewygody.
Zamierzał przebyć w kopalniach rok najwyżej, lecz nieprzewidziane okoliczności tak się złożyły, że musiał pozostać przez lat blizko pięć. Pomimo jednak tak długiego czasu odczuwał swe krzywdy i łaknął zemsty z taką samą siłą, jak owej pamiętnej nocy, kiedy stał nad grobem Jana Ferriera.
Przebrany, pod zmienionem nazwiskiem, powrócił do Salt Lake City, nie dbając, że naraża życie, byleby tylko zdołał wymierzyć sprawiedliwość. W mieście czekały nań złe nowiny. Kilka miesięcy temu powstała schyzma śród wybranego narodu, kilku młodszych członków kościoła zbuntowało się przeciw władzy starszyzny, skutkiem czego nastąpiło oderwanie się grona niezadowolonych, którzy opuścili Utah i wyparli się wiary Mormonów. Między nimi byli też Drebber i Stangerson, a nikt nie wiedział, dokąd się udali. Obiegały wieści, że Drebber zdołał spieniężyć znaczną część swego majątku i wyjechał jako człowiek zamożny, gdy natomiast towarzysz jego, Stangerson, był stosunkowo ubogi. Nikt wszakże nie posiadał najlżejszej wskazówki, gdzie przebywali.
Niejeden człowiek, pomimo żądzy zemsty, byłby wobec takich trudności porzucił myśl odwetu. Jefferson Hope wszelako nie zachwiał się ani na chwilę w powziętem postanowieniu. Z niewielkim funduszem, jaki posiadał, wędrował z miasta do miasta po Stanach Zjednoczonych, szukając śladu swoich wrogów, zasilając materyalne środki swoje pracą, gdzie tylko ją mógł znaleźć. Mijał rok za rokiem, krucze włosy Hope’a przyprószyła siwizna, a on ciągle jeszcze wędrował i tropił, jak zażarty pies gończy, wytężając wszystkie wysiłki woli dla osiągnięcia celu, któremu poświecił życie.
W końcu wytrwałość jego została wynagrodzona. Pewnego dnia spostrzegł zarysy twarzy na szybie, a to jedno spojrzenie przekonało go, że ci, których ścigał, znajdują się w Clevelandzie w Ohio. Powrócił do swej nędznej izby, mając plan zemsty gotowy. Zdarzyło się wszakże, iż Drebber, wyglądając przez okno, poznał również włóczęgę ulicznego, a w jego oczach wyczytał wyrok śmierci. Udał się tedy do sędziego pokoju, w towarzystwie Stangersona, który został jego sekretarzem prywatnym i oznajmił, że życiu ich grozi niebezpieczeństwo, skutkiem zazdrości i nienawiści dawnego rywala.
Tego wieczora osadzono Jeffersona Hope’a w areszcie, a ponieważ nie mógł znaleźć żadnego poręczyciela, siedział przez kilka tygodni. Gdy go nareszcie wypuszczono, przekonał się, że dom Drebbera był pusty, a on sam, wraz z sekretarzem, wyjechali do Europy.
Mściciel ponownie doznał porażki, lecz moc jego nienawiści była zbyt silna, by miał zaniechać pościgu. Fundusze jego wszakże wyczerpały się, zabrał się zatem znów do pracy i oszczędzał każdego dolara na zamierzoną podróż. Zebrawszy wreszcie tyle, żeby nie umrzeć z głodu, wyruszył do Europy i ścigał swych wrogów z miasta do miasta, zarabiając w najrozmaitszy sposób na utrzymanie, lecz nie mogąc ich nigdzie schwytać.
Gdy przybył do Petersburga, oni wyjechali do Paryża, a gdy tam udał się za nimi, dowiedział się, że tylko co wyruszyli do Kopenhagi. Do stolicy Danii przybył znów o parę dni zapóźno, gdyż odpłynęli do Londynu, gdzie nareszcie zdołał zemstę swą wykonać. Jak się to zaś stało, dowiemy się najlepiej z opowieści starego myśliwego, spisanej w dzienniku d-ra Watsona, któremu już tyle zawdzięczamy.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Arthur Conan Doyle i tłumacza: Bronisława Neufeldówna.