Przejdź do zawartości

Czerwony testament/Część pierwsza/XLV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Czerwony testament
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1889
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Testament rouge
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XLV.

— Eh! — wykrzyknęła siostra Antoniego Fauvel jeżeli mam pewne pragnienia, to czy moja w tem wina?
— A no chyba że nie moja! — odrzekł antykwaryusz.
— Po co mnie wydano za człowieka, który mnie przyzwyczaił do zbytku, od którego nie mogę się odzwyczaić...
— Dajno u dyabła pokój tym skargom. Małżeństwo twoje było karyerą dla ciebie. Poczciwy chłopak, który cię wziął z miłości, a spełniał wszystkie szaleństwa twoje, zostawił ci wcale ładną fortunke... Aby żyć szczęśliwie, dość było ją utrzymać, ale ty masz manię pokazywania się, błyszczenia, zadawalania swoich fantazyj głupich, ty nie odmawiasz sobie niczego, to też straszliwieś nadszarpnęła kapitału...
Przybyła westchnęła.
— Mam czterdzieści dwa lata, ale wyglądam jeszcze bardzo dobrze, a nawet ładnie..
— Znaleź kogo, coby podzielił to przekonanie i wydaj się za niego.
— Miałam już jednego męża to dosyć... Przedewszystkiem niezależność!...
— Od ciebie ją zależy zachować, jesteś wdową i masz dostatek... O! gdybyś była posłuchała mej rady!.. Twój syn był prześlicznem chłopięciom, rzadkiej inteligencyi... potrzeba go było kierować na przemysłowca, byłby sam sobie po kilku latach zapewnił niezależność i majątek. Aleś ty zachorowała na spadek po hrabim de Thonnerieux. Chcąc zostać właścicielką tego majątku powiedziałaś sobie: — Ja jestem opiekunką mojego syna. — Jeżeli hrabia umrze zanim chłopiec dojdzie do pełnoletności, to ja — jako opiekunka główna zarządzać będę wszystkiem i będę tak robić jak mi się podoba... Jeżeli hrabia dożyje do pełnoletności chłopca, to i na to znajdę sposób... I znalazłaś sposób, ale nikczemny! — Wmówiłaś w biednego mojego siostrzeńca, że ma powołanie na księdza, oddałaś go do seminaryam, zamknięty tam nie może naturalnie kontrolować sposobu twojego życia, a gdy zostanie księdzem, pojedzie jako misyonarz w oddalone kraje i nigdy już bodaj nie powróci. Zginie gdzie jak męczennik. — Obliczasz na to, że zrobi cię jedyną właścicielką całego swojego majątku. — Wykombinowałaś to sobie siostrzyczko rachując na testament hrabiego de Thonnerieux. Zbudowałaś zamek na piasku... Piasek się usunął... zamek runął... któż temu winien?..
— Przyszłam do ciebie po rade — odrzekła urażona siostra Fauvela i nie spodziewałam się wcale takiego przyjęcia!... Znalazłeś się mój bracie bardzo niegrzecznie!...
— Prawda moja siostro nie jest nigdy zniewagą! — Znasz moje stosunki tak dobrze jak ja twoje, możemy więc mówić ze sobą otwarcie... Radę jakiejś chciała odemnie, dałem ci, i raz jeszcze ci ją powtarzam. — Czekaj cierpliwie, co się stanie z testamentem hrabiego de Thonnerieux, a tym czasem zaprowadź wszelkie możliwe oszczędności, ażeby w razie nie ziszczenia się twoich marzeń pozostało ci cośkolwiek na stare lata... Jeżeli syn odziedziczy, tem lepiej będzie dla ciebie! — Chciałaś żeby był księdzem, będzie księdzem, wprawdzie nie będzie ci mógł dopomagać, ale nie zapomni o tobie w swoich pacierzach...
Siostra przez chwilę milczała i nie podnosząc na brata oczu zapytała:
— Przypuśćmy, że testament się odnajdzie i że mój syn otrzyma sukcesyę po hrabim...
Niedokończyła.
— No to co? — spytał Fauvel.
— Ponieważ znasz się na prawie, więc powiedz mi, czy ja bym co otrzymała po śmierci René’go.
Antoni Fauvel spojrzał na siostrę ze zdziwieniem.
— Czyżby Rene był chory? — wykrzyknął czy jest tak chory, że prze widujesz śmierć jego?...
— Widziałam go przed trzema dniami nie jest właściwie chory, ale jest bardzo mizerny i osłabiony... Obawiam się aby nie był dotknięty tą modną chorobą, którą nazywają anemią...
— Skutek zamknięcia, nadmiernej pracy, brak rozrywek i dystrakcyi!... A przy tem czyż on ma powołanie?... Ulega, albo raczej poddaje się woli twojej, ale ten gwałt zadawany sobie, zabijać go musi!...
— To wcale nie odpowiedź na pytanie jakie ci postawiłam.
— Jeżeli chcesz korzystać z używania majątku syna, to musisz go pielęgnować, żeby był zdrów i żył, bo prawo tak mówi. Słuchaj dobrze:
„Jeżeli przy otworzeniu testamentu, okaże się, że jedna albo kilka osób, którym testator legował część swojego majątku nie żyje, to część ta lub to części przechodzą na głównych spadkobierców.
„Jeżeli testator nie ma sukcesorów prawnych, to część taka przechodzi na skarb państwa, chyba, żeby były jakie zastrzeżenia w testamencie.“
— Zrozumiałeś mnie?...
— Zrozumiałem. — W takim razie, gdyby René umarł, a testament się znalazł, część jego na skarb by przeszła.
— To, to właśnie... Otóż — dodał Fauvel ironia — jesteś zanadto dobrą matką, ażebyś nie miała pielęgnować swojego syna, ażebyś nie miała starać się, iżby doczekał otwarcia testamentu, jeżeli to kiedykolwiek nastąpi.
Pani Laborre, siostra antykwaryusza z ulicy Guenegaud, nic nie odpowiedziała.
Podniosła się zagryzając usta.
— Nadmieniam jeszcze — ciągnął Fauvel — że jeżeli testament istniał rzeczywiście, sprawiedliwość znajdzie sposób przekonania się o tem i wydobędzie go na światło dzienne gdziekolwiek by był ukryty.
— Sprawiedliwość!... zaśmiała się pani Laborre, wzruszając pogardliwie ramionami. Za często bywa ślepa ta sprawiedliwość!... — Nieraz nie widzi tego na co patrzy... Ty o tem wiesz coś mój bracie...
Antykwaryusz zadrżał.
— Ja?... powtórzył.
— No, tak, ty.
— Ja się nie obawiam niczego.
— Boś jest człowiekiem zręcznym, umiejącym działać ostrożnie...
— Ja myślę o przyszłości — tyś po winna tak samo robić... — Jeżeli potrzebować będziesz kiedy jeszcze jakiej rady, przychodź do mnie... chętnie zawsz gotów ci jestem służyć... Pamiętaj przytem, że jeżeli twoje interesa wezmą zły obrót, będziesz miała zawsze we mnie brata...
— Brata, co zniewala i prawi kazania, ale nic a nic więcej...
— I to coś znaczy...
— Bardzo dziękuję!...
Pani Laborre wyszła bardzo niezadowolona i zatrzasnęła drzwi za sobą.
— Głupia baba z wiecznemi swojemi kombinacyami i rachubami! — mruknął Fauvel, pozostawszy sam. — Umysł pasty, natura ambitna!! — Uważa się za młodą i sądzi, że zawsze będzie piękna... — Kiedy o niej myślę, to nie wiem doprawdy, jakie we mnie uczucie przeważa: litość czy wzgarda...
Po chwilowem zastanowieniu, ciągnął dalej:
— Więc testament hrabiego de Thonnerieux, został skradziony... — Co mogło skłonić do tego kroku złodzieja?... Zagadka doprawdy!... — Testament znajdował się razem z pieniędzmi, wszystko razem zabrano... ale kto?... Jerome Villard mieszkał w pałacu i był dozorcą pieczęci... Chyba, że on tak się spisał! Cóż bo i ma do stracenia?... Posiedzi pięć lat w więzieniu, ale po pięciu latach będzie wolny i bogaty... To wcale dobre wygranie wielkiego losu! Ja się co dzień grubo także narażam dla daleko mniejszych korzyści!...
Lekki szmer dał się w tej chwili słyszeć w pracowni introligatorskiej.
Antykwaryusz zajrzał tam spiesznie.
Przekonał się, że robotnik Goudrin powrócił ze śniadania i zabierał się do roboty.
— Pospieszyłeś się mój chłopcze, rzekł Fauvel — to bardzo dobrze świadczy o tobie... Pochwalam cię za tę pilność... Sporo jeszcze będziesz mógł zrobić dzisiaj?...
— Będę się starał proszę pana...
Fauvel powrócił do gabinetu i spojrzał na zegarek.
Było wpół do dwunastej.
— Przed śniadaniem muszę napisać jeszcze dwa bardzo pilne listy.
Miał zasiadać do biurka, gdy odezwał się znowu dzwonek.
Myśląc, że to ktoś ze zwykłych klijentów, poszedł spiesznie drzwi otworzyć.
Na progu stał obcy zupełnie człowiek.
Księgarz zastąpił drogę nowo przybyłemu.
— Pan Fauvel? — zapytał tenże kłaniając się.
— Do usług!... Czy pan ma do mnie interes?...
— Tak panie.
— O cóż to idzie?
— Przysyła mnie do pana doktór Richard...
— Jeden z moich zwykłych klijentów, zauważył księgarz, odstępując od drzwi, proszę niech pan raczy wejść.
Nieznajomy przeszedł wązki przedpokój i wszedł do gabinetu, rzuciwszy do okoła badawcze spojrzenie.
Fauvel przysunął krzesełko i zapytał:
— Czemu mam przypisać honor pańskiej wizyty? albo raczej w jakim celu doktór Richard, jeden z książąt tegoczesnej wiedzy, raczył mnie panu zarekomendować?
Nieznajomy zasiadł na wprost biurka i odpowiedział:
— Jestem Thompson, doktór amerykański... przybyłem aby osiedlić się w Paryżu, ażeby zajmować się tu praktyką, a że nie przywiozłem nic ze sobą, potrzebuję dzieł naukowych...
Antykwaryusz skłonił się z uszanowaniem.
Przewąchał niezły interes.
Thompson mówił dalej:
— Miałem sposobność mówić o tej mojej potrzebie z doktorem Richard i znakomity kolega dał mi adres pański, zapewniając, że pan w krótkim czasie dostarczy mi — za umiarkowaną cenę wszystkich dzieł jakich będę potrzebował. Chodzi mi o dzieła medyczne, chirurgiczne, fizyczne i chemię, tak żeby z tego wszystkiego sformowała się biblioteka...
Fauvel znown się skłonił...
— Bardzom wdzięczny doktorowi Richard, że mnie raczył zarekomendować i mam nadzieję, że nie zawiodę jego zaufania. Postaram się w niedługim czasie dostarczyć panu dzieła jakie mi wskażesz...
— I na warunkach przystępnych?
— Zawsze uczciwie postępuję z mojemi klijentami, bo to najlepszy sposób zapewnienia sobie stosunku.
— Wskażę kilka tylko dzieł kosztownych, zresztą pozostawię panu wybór swobodny. Dobrzy autorowie tak dobrze są panu znani jak i mnie.
— Czy pan życzy sobie dzieł rzadkịch?
— Pragnę mieć zbiorek; za który bym się nie powstydził.
— Czy pan oznaczy sumę, jaką gotów na to wydać?...
— Ośm do dziesięciu tysięcy franków.
— To trochę za skromnie, — rzekł skrzywiwszy się księgarz. — Książki naukowe wydawane są przez pierwszorzędnych nakładców, ilustrowane starannie i zazwyczaj też kosztują bardzo drogo.
— Doktór Richard zapewne wspomniał panu, że sprzedaję tylko za gotówkę...
— Ja tak samo kapuję tylko za gotówkę, pod tym więc względem jesteśmy w zupełnej ze sobą zgodzie...
— Czy przyniósł pan spis dzieł żądanych?...
— Nie, ale mogę go panu podyktować...
Fauvel wziął ćwiartkę papieru, umaczał pióro i przygotował się do pisania.
Doktór Thompson podyktował listę dosyć długą.
Kiedy skończył wyliczanie, nadmienił:
— Racz pan dodać do tego komplet „Gazety szpitalnej“ i wszystko cokolwiek pisane było w przedmiocie anemii.
Antoni Fauvel nadstawił ucha.
— Anemii?... — powtórzył. — Choroba to dziś bardzo modna. Doktor, któryby leczył ją skutecznie, miałby ogromne powodzenie...
— Przyjmuję wróżbę... — odpowiedział śmiejąc się Jakób.
— Czy pan doktór miałbyś zamiar poświęcić się tej specyalności w Paryżu? — zapytał księgarz.
— Tak właśnie.
— To szczerze winszuję doktorowi... Nie braknie panu, ani na pieniądzach, ani na sławie!... Będziesz pan miał legiony pacyentów... Ja sam udam się do pana o poradę dla kogoś, kto mnie bardzo obchodzi...
— Na prawdę?...
— Tak... Młody człowiek... mój siostrzeniec... alumn seminaryum... nauki go wyczerpują...
— Pański protegowany będzie miał prawo do szczególniejszej troskliwości mojej. Zrobię co tylko będzie możliwem, aby go postawić na nogi.
— Serdecznie z góry dziękuję... Czy nie raczy pan nic już więcej zadyktować?
— W tej chwili nic sobie nie przypominam...
— Pozwoli pan, że obliczę, z wielu też tomów mniej więcej składać się będzie pańska biblioteka i wiele będzie kosztować...
— Proszę bardzo, niech pan zrobi taki rachunek.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.