Czerwone i czarne (Stendhal, 1932)/Tom I/XXVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stendhal
Tytuł Czerwone i czarne
Wydawca Bibljoteka Boya
Data wyd. 1932
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych
M. Arct S. A.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł orygin. Le Rouge et le Noir
Podtytuł oryginalny Chronique du XIXe siècle
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXVI. ŚWIAT, ALBO CZEGO BRAKUJE BOGACZOM.

Jestem sam na ziemi, nikt nie raczy myśleć o mnie. Wszyscy, co dochodzą do czegoś, posiadają bezczelność lub twardość do których nie czuję się zdolnym. Nienawidzą mnie dla mej dobroduszności. Och, niebawem umrę, bądź z głodu, bądź ze zgryzoty iż ludzie są tak twardzi!
Young.

Czemprędzej oczyścił suknie i zszedł na dół; spóźnił się. Zastępca nauczyciela połajał go surowo; miast się usprawiedliwiać, Juljan skrzyżował ręce na piersi:
Peccavi, pater optime (zgrzeszyłem, wyznaję mą winę, ojcze) rzekł skruszonym głosem.
Ten pierwszy występ zyskał uznanie. Sprytniejsi uczniowie odgadli, że mają do czynienia z kimś, komu arkana rzemiosła nie są obce. Skoro nadeszła pora rekreacji, Juljan uczuł że jest przedmiotem powszechnej ciekawości; ale odpowiedział na nią wstrzemięźliwością i milczeniem. Zgodnie z zasadami jakie sobie stworzył, patrzał na swoich trzystu dwudziestu jeden kolegów jako na wrogów; najniebezpieczniejszym zaś ze wszystkich był, w jego oczach, ksiądz Pirard.
Wkrótce potem, przyszło Juljanowi wybrać spowiednika; wręczono mu listę.
— Ech, Boże! za kogo mnie oni mają, rzekł sobie w duchu; czy myślą żem ja fryc? I wybrał księdza Pirard.
Nie wiedział nawet, jak bardzo ten krok był doniosły. Młodziutki seminarzysta rodem z Verrières, który od początku garnął się do Juljana, pouczył go, iż roztropniej było może wybrać wicerektora, księdza Castanède.
— Ksiądz Castanède jest wrogiem księdza Pirard, którego podejrzewają o jansenizm, dodał nachylając się do ucha Juljana.
Pierwsze kroki naszego bohatera, który tak wiele mniemał o swej przebiegłości, były wszystkie, jak wybór spowiednika, omyłką. Zaślepiony wyobraźnią, brał, w swojem zarozumieniu, intencję za czyny, i sądził że jest skończonym hipokrytą. W szaleństwie swem dochodził do tego, że wyrzucał sobie nadmierną doskonałość w obłudzie, tej sztuce ludzi słabych.
— Niestety! to moja jedyna broń! W innej epoce, mówił sobie, zarabiałbym na chleb wymową czynów w obliczu nieprzyjaciela.
Juljan, rad ze swego postępowania, rozglądał się dokoła; wszędzie znajdował pozory najsurowszej cnoty.
Jakiś dziesiątek seminarzystów żył w aureoli świętości, miewali widzenia jak św. Teresa i św. Franciszek, wówczas gdy wystąpiły u niego stygmaty na górze Vernia, w Apeninach. Ale to była wielka tajemnica. Ci biedni młodzi wizjonerzy byli prawie zawsze w infirmerji. Setka innych łączyła z niezłomną wiarą niestrudzoną pilność. Zapracowywali się aż do choroby, bez wielkich rezultatów. Paru wyróżniło się istotnemi zdolnościami, między innymi niejaki Chazel; ale Juljan czuł do nich odrazę, i wzajemnie.
Reszta seminarzystów, to byli nieokrzesani chłopcy, kujący łacińskie wyrazy, których ledwie rozumieli znaczenie. Prawie wszystko chłopscy synowie, którzy woleli zarabiać na chleb lichą łaciną niż pracą na roli. Na podstawie tych spostrzeżeń, Juljan, od pierwszych dni, oddał się nadziei rychłych tryumfów. W każdej służbie trzeba ludzi inteligentnych, powiadał sobie: ostatecznie ktoś musi coś robić. Pod Napoleonem byłbym sierżantem; między tymi przyszłymi proboszczami będę wielkim wikarjuszem.
Wszyscy ci nieboracy, myślał dalej, od dzieciństwa chodzący w kieracie, żyli, aż do przybycia tutaj, zsiadłem mlekiem i czarnym chlebem. W domu jadali mięso ledwo kilka razy na rok. Podobni żołnierzom rzymskim, którym wojna zdawała się odpoczynkiem, ci nieokrzesani chłopi oczarowani są rozkoszami seminarjum.
W tępych ich oczach Juljan czytał zawsze zwierzęce zaspokojenie po obiedzie, a oczekiwanie przed obiadem. Oto ludzie, wśród których trzeba mu się wybić! Ale czego Juljan nie wiedział, czego nie zdradzono przed nim, to że być pierwszym we wszelkich kursach dogmatyki, historji kościelnej, etc., było w ich oczach jedynie grzeszną pychą. Od czasu Woltera, od czasu rządu dwu Izb, będącego w gruncie jedynie nieufnością i osobistem dociekaniem, Kościół we Francji zrozumiał pono, że książki są jego prawdziwym wrogiem. Pokora serca jest wszystkiem w jego oczach. Tryumfy w naukach, nawet duchownych, są mu podejrzane, i słusznie. Któż przeszkodzi wybitnej inteligencji przejść do przeciwnego obozu, jak Siéyes albo Grégoire? Wystraszony Kościół czepia się papieża jako jedynej deski zbawienia. Jeden papież może się pokusić o sparaliżowania ducha krytyki i, zapomocą wspaniałych ceremonij swego dworu, usypiać znudzone i chore dusze światowców.
Nawpół przenikając te prawdy, którym wszelako każde słowo w seminarjum sili się przeczyć, Juljan popadł w melancholję. Pracował wiele, starając się szybko nauczyć rzeczy użytecznych dla księdza, a fałszywych i bezwartościowych w jego własnych oczach. Sądził, że to jest wszystko, co ma do roboty.
— Czyżby już wszyscy o mnie zapomnieli? myślał. Nie wiedział, że ksiądz Pirard otrzymał i rzucił w ogień kilka listów z pieczątką z Dijon, w których, mimo nienagannej formy, przebijała namiętna miłość, walcząca widocznie z ciężkiemi wyrzutami. — Tem lepiej, pomyślał ksiądz Pirard, przynajmniej kobieta, którą kochał ów młody człowiek, nie jest bezbożnica.
Jednego dnia, dostał się w ręce księdza Pirard list wpół zatarty łzami: było to wiekuiste pożegnanie. „Wreszcie, pisała ta osoba do Juljana, niebo pozwoliło mi, w swojej łasce, znienawidzić, nie sprawcę mej winy — on będzie dla mnie zawsze najdroższą istotą — ale samą winę. Ofiara spełniona, drogi mój. Dobro istot wobec których mam obowiązki, istot które ty tak kochałeś, przeważyło. Bóg sprawiedliwy lecz straszny nie będzie mścił się na nich za zbrodnie matki. Żegnaj, Juljanie, bądź sprawiedliwy dla ludzi“.
Koniec był ledwie czytelny; pisząca przesyła Juljanowi adres w Dijon, mimo iż spodziewa się że Juljan nigdy nie odpowie, lub też odpowie w słowach, które kobieta odrodzona dla cnoty będzie mogła czytać bez rumieńca.
Melancholja Juljana, złączona z lichem pożywieniem, jakiego dostarczał przedsiębiorca obiadów po 83 centymy, zaczęła podkopywać jego zdrowie, kiedy, jednego rana, Fouqué zjawił się nagle w pokoju.
— Wreszcie mnie wpuścili. Byłem, nie wymawiając, pięć razy w Besançon aby cię zobaczyć. Ani dudu. Posadziłem kogoś na czatach u bramy: czemuż ty, u kaduka, nigdy nie wychodzisz?
— Nałożyłem sobie próbę.
— Bardzoś zmieniony. Ostatecznie, rad jestem, że cię widzę. Dwa nadobne talary przekonały mnie, że jestem głupiec, iżem ich nie ofiarował za pierwszą wizytą.
Gawęda przeciągała się w nieskończoność. Naraz Juljan zmienił się na twarzy, kiedy Fouqué powiedział:
— Ale, ale! czy wiesz? matka twoich wychowanków popadła w ostateczną dewocję.
Mówił to swobodnym tonem, który sprawia tak osobliwe wrażenie na duszy owładniętej namiętnością, kiedy ktoś potrąci nieświadomie jej najdroższe uczucia.
— Tak, mój drogi, w dewocję najcięższego kalibru. Powiadają, że odbywa pielgrzymki. Ale, na wiekuisty wstyd księdza Maslon, który tak długo szpiegował biednego księdza Chélan, pani de Rênal odprawiła go z kwitkiem. Spowiada się w Dijon albo w Besançon.
— Bywa w Besançon! zawołał Juljan oblewając się pąsem.
— Dość często, odparł Fouqué.
— Masz przy sobie Constitutionnel?
— Co? odparł Fouqué.
— Pytam, czy masz Constitutionnel? powtórzył Juljan najspokojniej w świecie. Sprzedają go tu po trzydzieści su za numer.
— Jakto! liberalizm nawet w seminarjum! wykrzyknął Fouqué. Biedna Francja! dodał, przybierając obleśny i słodkawy głos księdza Maslon.
Odwiedziny te sprawiłyby na naszym bohaterze głębokie wrażenie, gdyby, zaraz nazajutrz, odezwanie się owego młodziutkiego seminarzysty z Verrières, który zdawał się Juljanowi takiem dzieckiem, nie otwarło mu oczu na ważne odkrycie. Od przybycia do seminarjum, postępowanie Juljana było jedynie szeregiem fałszywych kroków. Zaśmiał się z goryczą z samego siebie.
W istocie, w ważnych sprawach życia umiał się pokierować zręcznie; ale nie dość dbał o szczegóły, wagi zaś seminaryjne patrzą tylko na szczegóły. Toteż, już miał u kolegów opinję niedowiarka. Zdradziło go mnóstwo drobiazgów.
W ich oczach, posiadał najoczywiściej tę olbrzymią przywarę, że myślał, sądził samodzielnie, zamiast iść ślepo za autorytetem i przykładem. Ksiądz Pirard nie był mu żadną pomocą; nie odezwał się doń ani razu poza konfesjonałem, gdzie też naogół więcej słuchał niż mówił. Byłoby zgoła inaczej, gdyby wybrał księdza Castanède.
Odkąd Juljan zrozumiał własną nieopatrzność, nie zaznał ani chwili nudów. Zapragnął poznać całą rozciągłość złego; w tym celu wyszedł nieco z wyniosłego i upartego milczenia, jakiem odtrącał kolegów. Wówczas zemszczono się nad nim. Pojednawcze jego kroki przyjęto ze wzgardą i szyderstwem. Poznał, że od chwili wstąpienia do seminarjum, nie było ani godziny, zwłaszcza podczas rekreacji, któraby nie pociągnęła dodatnich lub ujemnych konsekwencyj; któraby nie pomnożyła liczby jego wrogów, lub nie zjednała mu życzliwości jakiegoś szczerze cnotliwego lub mniej gruboskórnego seminarzysty. Naprawić zło, które już się stało, było niezmiernie trudne. Odtąd, Juljan miał się bezustanku na baczności; chodziło o to, aby się dać poznać w zupełnie nowym charakterze.
Gra oczu, naprzykład, sprawiała mu wiele kłopotu. Nie bez racji, w seminarjum, mają je wszyscy spuszczone. — Jakiż ja byłem zarozumiały w Verrières, powiadał sobie Juljan, myśląc że znam życie! Ja się dopiero przygotowywałem; oto wreszcie znalazłem się w świecie, takim z jakim będę miał do czynienia do końca mej roli, otoczony prawdziwymi wrogami! Cóż to za piekielnie trudna rzecz, dodawał, ta hipokryzja o każdej minucie; zaiste, bledną przy tem prace Herkulesa. Herkules naszych czasów, to Sykstus V, oszukujący, przez piętnaście lat, skromnością swoją czterdziestu kardynałów, którzy znali go porywczym i dumnym za młodu.
Nauka jest tu więc niczem! powiadał sobie z goryczą; postępy w dogmatyce, w historji kościelnej, znaczą coś tylko na pozór. Wszystko co mówię, to jedynie potrzask, w który łapie się dudków takich jak ja. Ha! cała moja wartość zasadzała się na szybkich postępach, na zdolności przyswajania sobie tych banialuków. Czyżby, w gruncie, szacowali te rzeczy tyle ile są warte? czy sądzą o nich tak jak ja? A ja byłem na tyle głupi, aby się pysznić swą wiedzą! Owe pierwsze stopnie, które ciągle zdobywam, posłużyły mi tylko na to, aby mi stworzyć zajadłych wrogów. Chazel, który umie więcej odemnie, wsunie zawsze w swoje zadanie jakiś gruby błąd, spychający go na pięćdziesiąte miejsce; jeśli czasem zdobędzie pierwsze, to przez roztargnienie. Och! jakąż byłoby mi pomocą jedno jedyne słowo księdza Pirard!
Z chwilą gdy Juljan poznał swój błąd, długie ćwiczenia w ascezie, jak różaniec pięć razy dziennie, kantyczki do Serca Jezusowego, etc., przedtem tak śmiertelnie nudne, stały się dlań najbardziej zajmującemi aktami życia. Zastanawiając się surowo nad sobą, starając się zwłaszcza nie przeceniać własnych środków, Juljan nie silił się, jak owi wzorowi seminarzyści, wspinać do wyżyn chrześcijańskiej doskonałości. W seminarjum jest sposób jedzenia jajka, który świadczy o szczeblu osiągniętym w hierarchji pobożności.
Czytelnik, który uśmiecha się może w tem miejscu, zechce sobie przypomnieć wszystkie błędy, jakich dopuścił się, jedząc jajko, ksiądz Delille, zaproszony na śniadanie do pewnej wielkiej damy na dworze Ludwika XVI.
Juljan starał się zrazu dojść do non culpa, to znaczy do stanu młodego seminarzysty, którego chód, sposób poruszania oczami, rękami, nie zdradzają wprawdzie światowości, ale nie wskazują jeszcze istoty pochłoniętej myślą o drugiem życiu i o zupełnej nicości tego świata.
Bezustanku spotykał Juljan takie zdania wypisane węglem na ścianach: „Cóż znaczy sześćdziesiąt lat próby, w porównaniu z wiecznością rozkoszy lub z wiecznością wrzącej oliwy w piekle!“ Nie lekceważył ich już; zrozumiał, że należy je mieć ciągle przed oczami. — Cóż będę czynił przez całe życie? myślał. Będę sprzedawał wiernym miejsce w niebie, jak zdołam im uwidocznić to miejsce? zapomocą zewnętrznej różnicy między sobą a człowiekiem świeckim.
Po kilku miesiącach nieustannego wysiłku, Juljan jeszcze wyglądał na człowieka, który myśli. Sposób poruszania oczami, składania ust, nie zdradzał jeszcze wiary ślepej, gotowej we wszystko wierzyć i wszystkiemu dać świadectwo, choćby męczeństwem. Z wściekłością widział Juljan, że najtępsi chłopi przewyższają go w tej mierze. Ci, z zupełnie naturalnych przyczyn, nie mogli wyglądać na myślicieli.
Ileż mąk zadawał sobie aby osiągnąć ten pozór żarliwej i ślepej wiary, gotowej przed wszystkiem się ukorzyć i wszystko wycierpieć, którą spotyka się tak często we włoskich klasztorach i której tak pyszne wzory zostawił nam Guerchin w kościelnych malowidłach.
W uroczyste święta, dawano seminarzystom kiełbaski z kapustą. Sąsiedzi Juljana zauważyli, że jest nieczuły na to szczęście; była to jedna z pierwszych jego zbrodni. Koledzy widzieli w tem wstrętną i głupią obłudę; nic nie przysporzyło mu tylu wrogów. Patrzcie mieszczucha, pyszałka, mówili, który udaje że gardzi najlepszą wyżyrką, kiełbaskami z kapustą! fuj, paskudziarz! zarozumialec!
Ach, tak! głupota tych młodych kmiotków, moich kompanów, jest dla nich ogromną przewagą, wzdychał Juljan w chwili zniechęcenia. Na progu seminarjum nie muszą się otrząsać z mnogości świeckich myśli które ja wnoszę i które, mimo wszystkich starań, biją mi z twarzy.
Z uwagą, zazdrością niemal, studjował Juljan najtępszych chłopskich synów przybyłych do seminarjum. W chwili gdy im ściągano z grzbietu siermięgę aby włożyć sutannę, wychowanie ich ograniczało się do bezgranicznego szacunku dla pieniędzy, zwłaszcza w gotowiźnie.
Dla tych seminarzystów, jak dla bohaterów powiastek Woltera, szczęście polega na tem aby się dobrze najeść. Prawie u wszystkich odkrył Juljan kult dla ludzi odzianych w cienkie sukno. Pod wpływem tego uczucia, oceniają oni wymiar sprawiedliwości jaki można zyskać w naszych trybunałach, wedle jego wartości, a nawet poniżej wartości. Na co się zdało, powtarzają często, prawować się z grubą rybą?
Słowem tem określa się w dolinie Jura bogatego człowieka. Można stąd osądzić szacunek ich dla istoty najbogatszej ze wszystkich: dla rządu!
Nie uśmiechnąć się z szacunkiem na samo imię pana prefekta, uchodzi, w oczach chłopów z Franche-Comté, za zuchwalstwo; owóż, u biedaka, zuchwalstwo pociąga za sobą rychło utratę chleba.
Wzgarda, która dławiła Juljana z początku, zmieniła się w litość: rodzicom większości kolegów zdarzyło się nieraz wrócić wieczorem, w zimie, do chaty, i nie znaleźć ani chleba, ani kasztanów, ani kartofli... — Cóż dziwnego, powiadał sobie Juljan, jeżeli za szczęśliwego w ich oczach uchodzi przede wszystkiem ten kto zjadł dobry obiad, kto posiada dobrą odzież! Moi koledzy mają silne powołanie, to znaczy widzą w stanie duchownym nieprzerwaną trwałość tego szczęścia: mieć dobry obiad i ciepłe ubranie w zimie.
Juljan usłyszał raz, jak młody seminarzysta, obdarzony snadź wyobraźnią, mówił do kolegi:
— Czemu nie miałbym zostać papieżem jak Sykstus piąty, który pasał świnie?
— Papieżami robią tylko Włochów, odparł przyjaciel; ale to pewna, że będą losować między nami posady wielkich wikarjuszów, kanoników, może biskupów. Ojciec biskupa z Châlons był bednarzem: tak jak i mój.
Jednego dnia, podczas lekcji dogmatyki, ksiądz Pirard kazał zawołać Juljana. Nieborak cieszył się, że wyrwie się na chwilę z moralnej i fizycznej atmosfery otoczenia.
Juljan spotkał u rektora to samo przyjęcie, które go tak zmroziło w dzień przybycia.
— Wytłumacz mi tę kartkę, rzekł patrząc nań strasznym wzrokiem.
Juljan przeczytał:
„Amanda Binet, w kawiarni pod Żyrafą, przed ósmą. Powiedzieć, że przybywasz z Genlis i jesteś kuzynem mojej matki“.
Juljan zrozumiał cały ogrom niebezpieczeństwa: policja księdza Castanède wykradła mu ten adres.
— W dniu w którym przybyłem tutaj, rzekł patrząc na czoło księdza Pirard, nie mógł bowiem znieść jego straszliwych oczu, drżałem cały; ksiądz Chélan uprzedził mnie, że roi się tu od donosicielstwa i dokuczliwości i że uczniów zachęca się do szpiegowania i denuncjacji. Niebo tak chce, aby ukazać młodym księżom życie takiem jak jest i wszczepić im odrazę do świata i jego pokus.
— Ty mi będziesz tu plótł frazesy! krzyknął ksiądz Pirard wściekły. Ladaco!
— W Verrières, ciągnął spokojnie Juljan, bracia bili mnie, kiedy im dawałem powód do zawiści...
— Do rzeczy! do rzeczy! wykrzyknął ksiądz Pirard nieprzytomny z wściekłości.
Nie zatrwożony bynajmniej, Juljan podjął opowiadanie:
— Skorom przybył do Besançon, koła południa, byłem głodny, wszedłem do kawiarni. Serce moje zdejmował wstręt do tak plugawego miejsca, ale sądziłem że śniadanie wypadnie mi tam taniej niż w gospodzie. Dama, wyglądająca na właścicielkę, wzruszyła się mojem nieśmiałem wejrzeniem. „Besançon pełne jest hultajów, rzekła, boję się o pana. Gdyby się panu zdarzyło co złego, zwróć się Pan do mnie, przyślij do mnie przed ósmą. Jeśli odźwierny nie zechce spełnić pańskiego zlecenia, powiedz pan że jesteś moim krewnym, rodem z Genlis...
— Każę sprawdzić tę gadaninę! wykrzyknął ksiądz Pirard, który, nie mogąc wytrwać w miejscu, przechadzał się po pokoju. Ruszaj do celi!
Ksiądz udał się za Juljanem i zamknął go na klucz. Chłopiec wziął się natychmiast do przetrząśnięcia walizy, na której dnie nieszczęsna karta była starannie ukryła. Nic nie brakło w walizie, ale rzeczy były poprzewracane: a przecież miał zawsze klucz przy sobie! Co za szczęście, myślał Juljan, że, w czasie mej ślepoty, nie skorzystałem nigdy z pozwolenia wyjścia: rozumiem teraz dobroć, z jaką ksiądz Castanède ofiarowywał mi je tak często. Może skusiłbym się zmienić ubranie i odwiedzić piękną Amandę; zgubiłbym się. Skoro ten plan zawiódł, wówczas, aby nie zmarnować poszlaki, użyto jej do denuncjacji.
W dwie godziny później rektor zawołał Juljana.
— Nie skłamałeś, rzekł patrząc mniej surowo; ale przechowywać taki adres, to nierozwaga, z której nie możesz sobie nawet zdać sprawy. Nieszczęsne dziecko! za dziesięć lat jeszcze może ci to zaszkodzić.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Stendhal i tłumacza: Tadeusz Boy-Żeleński.