Czercza mogiła/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Czercza mogiła
Redaktor Karol Wiktor Zawodziński
Wydawca Wydawnictwo Wł. Bąka
Data wyd. 1947
Druk Państwowe Zakłady Graficzne Nr. 2, Wrocław
Miejsce wyd. Łódź – Wrocław
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Dzień wyznaczony na zjazd zbliżał się wreszcie, a z sądu wysłani być mieli podsędkowie Bruderkowski i Szumczykiewicz; oprócz nich sami aktorowie i obrońcy na gruncie stanąć zamierzali. Bruderkowski, który się w urzędowych aktach podpisywał per extensum Jan Piotr Eustachy von Bruderhof Bruderkowski, był szlachcicem inflanckim, którego ojciec przesiadł się w te strony, ożenił bogato i nazwisko swe Bruderhof na Bruderkowskiego spolszczył. Śladu już w synu nie pozostało pochodzenia ojcowskiego, bo zrodzony i wychowany tu, nic w sobie niemieckiego nie zachował. Owszem sercem i duszą przylgnął do ziemi co go wypiastowała; trochę tylko za wysoko cenił swoje von, do którego tytulik jakiś miał podobno prawo przyczepić; a zresztą najlepszy człowiek, urzędował zapalczywie, polował podobnież i od wszystkich był lubiony. Bruderkowski był maleńki, ryżowaty, okryty piegami, co za tym idzie, zdrów, rumiany, pękaty, uśmiechający się, co chwila powtarzał: O! la Boga! Kierowali nim kto chciał, bo nikomu nic odmówić nie umiał, nie żeby mu brak było głowy, ale że serce miał za miękkie i nie umiał wcale odmawiać, co go często w ciężkim stawiło położeniu.
Szumczykiewicz, kolega jego, wielki i sławny we wszystkim minucista[1], stary gaduła, tym się tylko odznaczał, że cokolwiek czynił, mówił, myślał, musiał spełnić jak najsystematyczniej, jak najpunktualniej i wedle pewnego planu, od którego niepodobieństwem było go odciągnąć. Flegmatyk, powolny, potrzebował wiele czasu na decyzję, na ogarnienie przedmiotu, ale raz powziętej myśli nic mu w świecie z głowy wybić nie potrafiło.
W powiecie i palestrze znano go pod przydomkiem Katona lub Impavidusa[2]; najnieznośniejszym był z powodu, że ani swojego ani cudzego nie żałując czasu, obojgiem szafował tak, że co inny w godzinę by zrobił, on na to potrzebował dni kilka.
Znamy już choć trochę pana Stefana Wilczurę i jego obrońcę Filipa Turzona, Hawnula i Matiasza Wiłę, możemy więc przewidywać jak zjazd i dukt na gruncie się odbył.
Było to w miesiącu sierpniu, a choć skwary ogromne, pogoda wytrzymała służąc żniwom i gospodarzom, słońce dopiekało jakby się śpieszyło ogrzać ziemię, by przez zimę nie skostniała na wieki, lekki tylko wschodnio-południowy wietrzyk powiewał cokolwiek rzeźwiąc swym oddechem. Niebo miało te barwę dymną, płową, jednostajną, która często poprzedza długą posuchę a z poza niej słońce to bladem kołem, to nad zachodem czerwonym kręgiem się okazywało. Jednego z takich dni, na brzegu sianożęci na Pogrudziu zebrały się wymienione osoby. Oprócz nich i pisarza sądowego, sucherlawego i czarniawego człowieka, który się napijał, ale zdaniem tych co go znali, im bardziej napiły, tem lepiej obowiązek swój spełniał... cała gromada ludzi, podzielona na dwie kupy, stała opodal czekając inkwizycji[3].
Krasniańscy i Serebrzynieccy w milczeniu to na siebie, to na starszyznę spoglądali, przed którą z respektem odkryli głowy powygalane. Z wejrzeń, które na siebie rzucały gromady, znać było starą, sąsiedzką nienawiść, chociaż się na ten raz inaczej jak żartami, śmiechami i oklepanemi przycinkami nie objawiała.
Serebrzynieccy wszyscy mieli pasy czerwone, Krasniańscy czarne. Były to jakby znaki odróżniające dwa klany, po których rozpoznać ich w polu i lesie nawet każdy mógł łatwo. Oprócz tego pierwsi dostatniejsi, urodziwsi, lepiej wyżywiający się, handlarze, z niejaką wyższością i politowaniem poglądali na Kraśniańców mizernych, zapracowanych, bladych i z cicha tylko im się odcinających, nie tak dowcipem jak gniewem i łajaniem. Słabsi łatwo się niecierpliwią i burzą.
W pośrodku między gromadami stali wyznaczeni panowie zjazdowi, aktorowie, patronowie, świadkowie, pisarz itd.
Miejsce, w którymi się to działo, dość odkryte, stanowiło skraj pól ornych, nad łąką od Krasnego się rozciągających; tuż w dolinie, łozą i krzakami olszyny poprzecinane leżało Pogrudzie, formujące jakby wyschły rękaw stawu, połączone z nim wodocieczą, która wpadała w trzęsawisko wiszarami zarosłe, około kamienia zwanego Łycho, i ginęła z oczów w trzcinach i sitowiu, zalegających szeroko brzegi ogromnej tej wody.
Z jednej strony widać było staw ów, daleko się ciągnący, a po nad jego brzegami wioskę Serebrzyńce, pasmem chat niskich i czarnych rozsadzoną na piasku. Z drugiej las sosnowy, z którego występowała stara sosna graniczna, zwana Barcią Semenową, na uroczysku Wilczopole.
Semen ten, od którego imienia barć się zwała, musiał być pierwszym co ul do niej przyczepił, na jej silnych gałęziach stały dziś kilka późniejszych, ale już do żadnego nie należały Semena. Drzewo grube, gładkie, ku górze dopiero rozpinało konary szeroko i wieńczyło się zieloną, kształtną koroną. Na bokach jego widać było na korze co roku odnawiany znak krzyża świętego, który inne pogańskie zastąpił, głęboko wcięty i aż do żywego obnażający je rdzenia. Obok z rzadka stały córki poważnej owej barci, niedorównywające jej ani wzrostem, ani powagą, ani wiekiem, a tuż i las tłumem różnych drzew i gęstwiną się zieleniał. Fizjognomia jego była czysta, poleska, mało trawy, rzadkie kwiaty, ziemia zasypana spadłemi igłami sosen, kolczastemi szyszkami, suchemi gałązkami, a gdzieniegdzie przy dołach świnie bagno, wyżej krzaczki czernic i brusznicy. Pod wypalonymi tylko pniami zasiewały się dzwonki, dziewanny, przetaczniki i złocisto kwitnące świętojańskie ziele. Ku środkowi łąki, za ruczajem, w pośród krzaków łoziny i olszyny, rozpierzchłych w kupkach malowniczych, była maleńka, suchsza wysepka zielona, a na niej wznosiła się owa Czercza mogiła, niewielki usyp krągły, stożkowaty, z zapadłym już wierzchem, wokoło obrosły krzakami. Widać go było dobrze z miejsca, w którem stali panowie sądowi i nie jedno oko bojaźliwie go zmierzyło.
Cały przestwór spornego gruntu leżał tak widocznie przed oczyma wszystkich, że nie było co sobie zadawać pracy i prowadzić dukty i redukty. Termin a quo i ad quem[4] były wyraźne; chodziło tylko o termin per quem i o to cała się rzecz rozbijała.
Attandem[5] — rzekł Kato Szumczykiewicz biorąc się do papierów — cóż tedy robić mamy? Plan potrzeba zakreślić, kolej czynności oznaczyć i summa cum diligentia, incipere[6], bo na słońce tu Jozuego nie mamy, a z dnia na dzień odkładać i przerywać opus[7], nie widzi mi się. Bis dat qui cito dat[8], dajmy tedy spokój rychło, ichmościom rozpierającym się...
— Ale ba — rzekł Bruderkowski — tu krótka czynność nasza, termina dwa nie sporne, trzeci wątpliwy, sprawdzić go i basta.
Attandem — odparł Kato — nim dojdziemy do tego... wprzódy zeznania gromad zebrać potrzeba.
O! la Boga! — zawołał Bruderkowski — toć nie zabawi.
— Ale, od której zaczniemy? — spytał Szumczykiewicz.
— Która z brzegu!
— Powoli kolego, nie tak żywo! Rzecz to nie małej wagi, ludzki intellectus[9] słaby i łatwo się uprzedzający, rzecz wcale obojętna nie jest, która gromada rozpocznie.
— Pociągniemy na węzełki.
Szumczykiewicz się zamyślił.
— Ale co tu zeznania gromad pomogą — przerwał pan Stefan Wilczura — wprzód spytajcie panowie, czy przeciwna strona kontentować się nimi będzie, jeśli mogiłę powiedzą mogiłą nie kopcem?
Hawnul i jego obrońca coś się z sobą naradzać poczęli, poszeptali i Wiła odezwał się za pryncypała, że w żaden sposób na zeznaniach gawiedzi poprzestać nie mogą.
— Wiadomo panom — rzekł spokojnie — jak tradycje u ludu podlegają zmianom i pamięć rzeczy przeszłych się zaciera, na tym nic budować się nie godzi.
— A zatem — przerwał Kato — chcecie panowie rozkopywać?
— Chcemy nie chcemy, bo któżby chciał temere[10] ludzkie zwłoki poruszać, ale że nam się ta mogiła mogiłą nie widzi, i zmusza nas do tego obrona własności, będziemy musieli.
— Co do mnie — rzekł pan Stefan — z mojej strony oświadczam, że jakkolwiek o świętości sprawy mojej przekonany jestem, dla uniknienia pogwałcenia pokoju grobów, chętnie raz jeszcze ustępuję połowy łąki, byle nie naruszać spoczynku zmarłych.
— Ja nic nie ustąpię — odparł zacięcie pan Hawnul — ani piędzi!
Sędziowie naradzili się między sobą i przywołano gromady.
Na świadectwo wybrani byli umyślnie i w duchu prawa, ludzie co najstarsi i we wsiach pod innemi względy z uczciwości znani, na których zeznaniach polegać było można. Na twarzach ich widać było zwątpienie, obawę, smutek, gdyż wieśniak przywykł wszystkiego się lękać, niedowierzać wszystkiemu i najmniejszej zmiany dla przyszłości się swojej obawiać. Tu zaś dwa uczucia w nich się z sobą spierały, cześć dla umarłych i bojaźń zemsty od tego, komu by się zeznaniem narazić mogli. Namawiano ich potajemnie, ażeby dowodzili, że mogiła jest kopcem, ale namowy te zbyli milczeniem tylko upartem i starsi na chwilę przed wezwaniem do sądu postanowili powtórzyć przed nim to, co z tradycji o kopcu do nich doszło. Krasniańscy, że za panem i za sobą mówić musieli, w wielkim byli kłopocie, gdyż i pomiędzy nimi krążyła wieść i tradycja o Czerczej jako o mogile, ale srogi zakaz Hawnula zamykał im usta.
Kiedy więc przyszło do zeznań i pierwszym im mówić kazano, wysunęli się kupką z miną zafrasowaną i stanęli jak winowajcy, bojaźliwem okiem mierząc indagujących.
— Moje dzieci — rzekł Bruderkowski poważnie — wiecie po co wezwani jesteście, i że przysięgą zeznanie potwierdzić przyjdzie, mówcie więc nie co wam potrzeba, ale jak pan Bóg przykazał, szczerą prawdę, bo i łąki nie dostaniecie kłamstwem i duszę zgubić możecie.
To mówiąc wskazał ręką na kopiec i zapytał: — Co wiecie o kopcu tym i granicy?
Najstarszy siwobrody poleszuk, człek wiekowy, sparł się na kiju, popatrzył po przytomnych, podumał, ręką dał znak gromadzie, żeby milczała i w te słowa się odezwał:
— Co tu dobrodzieju mówić? z nas nikt dobrze nie wie, czyja tu prawda! Z dawien dawna kłóciliśmy się o granice, Serebrzyńce z Krasnem, a nikt nie pamięta z czego to poszło. Ja starych czasów jestem, a tyle słyszałem co i synowie i wnuki. Ten tak mówi, drugi inaczej... a pan Bóg jeden wie, kto praw...
— No, ale jakżeście słyszeli, czy to kopiec czy mogiła?
— Jedni rozpowiadają, że kopiec, a drudzy mówią że mogiła — odparł stary oglądając się na pana, który się zżymał — kto tu dojdzie czyja prawda?
— No, a wam jakże się zdaje! — przerwał Bruderkowski niecierpliwie — o la Boga nie bałamućcie.
— Co ja wiem! — szepnął staruszek — może to i kopiec.
— A widzicie państwo, świadczą najstarsi, że to kopiec — podchwycił Wiła.
— Proszę nie przerywać — podnosząc laskę rzekł Szumczykiewicz — i zostawić nam wnioskowanie. Mówcie drudzy.
Krasniańscy spojrzeli po sobie widocznie pomieszani, bo im się kłamać nie chciało i młodszy któryś wziął się na fortel.
— Czy to kopiec czy mogiła — odpowiedział — co mam wiedzieć, jaśnie wielmożny panie, a to pewna, że za ojców, dziadów i pradziadów naszych zawsze z dawien dawna granica nasza szła od kamienia Łycho przez Czerczę do Semenowej Barci. Serebrzynieccy się wdzierali, bitwy były i nieszczęścia, nie jeden życiem przepłacił, ale wszyscy wiedzą i sąsiedzi i swoi, że Pogrudzie należy do Krasnego.
— No! a jakże nazywacie to? — zapytał Szumczykiewicz wskazując kopiec na łączce.
— Czercza mogiła! — odparł wieśniak zająkując się i ledwie wymówiwszy słowo, już żałując, że się z niem mimowolnie wyrwał. Hawnul nogą ze złości tak uderzył o ziemię, że spod murawy czarna się ziemia wilgotna pokazała w tym miejscu, a Turzon poskoczył żywo i zwrócił zaraz uwagę sądu na zeznanie gromady strony przeciwnej.
— Oto jest — rzekł żywo — promyk światła, który pada z łona ciemności, prześwietny sądzie, prosimy o zapisanie zeznania. Prawda wyrywa się z ust stłumiona i chłop inaczej jak mogiłą nazywać nie umie tego mniemanego kopca.
Zgiełk się stał i zamieszanie, gdyż i chłopi pomiędzy sobą waśnić się i spierać i Hawnul z Wiłą i z nimi poczęli się ujadać, i sądowi różnie interpretować wyznanie.
Inni Krasniańscy usiłowali poprawić co zepsuła szczerość pierwszego, ale im kłamstwo z ust wychodzić nie chciało, krążyli, wykłamywali się od wyraźnego świadectwa, bałamucili i summa summarum z zeznań ich nic wyciągnąć stosownego nie było można. Gdy się to dzieje, gromady Serebrzyniecka i sąsiednie z Obodów, Smolnego i Żabiego stały, patrzały i uśmiechały się.
Przyszła na nie kolej odpowiadania, i mimo wykrzykiwania Wiły, mimo wybuchów Hawnula, jasno się okazało z powieści, że kopiec od wieków nosił nazwanie Czerczej mogiły, lub mogiły na Pogrudziu, że nigdy nie był granicznym i od niedawnych dopiero czasów użyty został do sporu o łąkę. Chłopi opowiadali jedni o zabiciu od pioruna kniazia Czernego, drudzy o śmierci jakiegoś Czernca, który się tam miał obwiesić, inni wreszcie o bitwie dwóch braci między sobą, ale osobliwszym trafem o Huńcewiczach, Pawle i Polikarpie, ich zajściu i powieści, żaden ani wspomniał. Taka jest natura umysłu ludzkiego i natura ludowych podań, że w nich z rudy rzeczywistości przetapiać się musi wszystko na poetyczne złoto i co wczoraj było opowiadaniem wypadku, nazajutrz staje się poematem wyrastającym zeń, ale już do niego nie podobnym, już daleko wyższym i piękniejszym od niego. Sąd nad ogółem tych powieści zastanawiając się i biorąc na uwagę nazwę miejsca, gadki sąsiadów, zeznanie samych Krasniańców, przychylić się musiał na stronę tych, którzy Czerczą mogiłę mogiłą nazwali, nie było sposobu widzieć w niej kopca granicznego. Hawnul tylko i Wiła obstawali przy swojem, pierwszy nie tamując wcale gniewu, który go opanowywał, drugi usiłując w żart i wzgardę obrócić rezultat indagacji.
Attandem — odezwał się Szumczykiewicz — co z tego wszystkiego jasno się i wyraźnie okazuje, oto że mogiła mogiłą, i że waćpan dobrodziej — obrócił się do Hawnula — człowiek u nas nowy i z miejscem nieobeznany, dałeś się uwieść pozorem.
— Mości panie — rzekł Hawnul, marszcząc brwi — słowo wiatr... ja przekonanie moje gruntuję na dowodach zasadnych, a dla okazania prawdy proszę o rozkopanie.
— Tak jest, prosimy sądu o rozkopanie — dodał Wiła — ludzie plotą co im ślina do gęby przyniesie, chłopstwu byle co wmówić można... prosimy o rozkopanie.
Pan Stefan z Turzonem milczeli już. Sąd tedy naradzać się począł i po chwili zadecydowano udać się na miejsce dla przekonania.
Nie łatwo to jednak wykonać przyszło, gdyż Czercza otoczona była zewsząd mokrą sianożęcią, która innych lat nie bardzo była dostępną, a tego lata, że słoty wiosną panowały, cała pokryła się wodą. Ten i ów wymawiać się począł od pielgrzymki przez rudy i zapadliny i skakania po kępach, a Bruderkowski wręcz oświadczył, że nie pójdzie. Sumienność Szumczykiewicza nie dozwoliła mu się uciekać do powodów, które innym posłużyły do uwolnienia. Z zimną krwią zrzucił buty, zakasał hajdawery i nie tracąc powagi, wdział chłopskie postoły, których par kilka na wypadek przygotowanych już było. Toż samo uczynili wszyscy interesowani, wyjąwszy Hawnula, który jak stał tak się puścił przez trawy i wody wprost na miejsce, Wiłę za sobą ciągnąc. Szumczykiewicz, pisarz i gromady, którym iść do Czerczej kazano, ruszyły kołując ku Semenowej Barci naprzód, od której przerżnąć się do mogiły łatwiej było i mniej trzęsawiska do przebycia zostawało. Pan Stefan Wilczura milczący poszedł z Turzonem, po cichu się naradzając.
Na twarzach wszystkich znać było w miarę jak się stanowcza chwila zbliżała, obawę jakąś niepewności i zabobonny przestrach. Jeden Hawnul z Wiłą poszedł przodem, żywo rozprawiając i ani zadrżał na myśl, że przez świętokradzki upór, popioły zmarłego naruszy. Uczucie obawy najwidoczniej malowało się na twarzach wieśniaków, szczególnie Krasniańców, przeczuwających, że im do tego dzieła nieprawości ręki przyłożyć przyjdzie. Nieśli się z rydlami powoli, a pod Semenową barcią kilku z nich korzystając z krzaków, drapnęło cichaczem do domów.
Wśród błotka, na maleńkiem podwyższeniu, wznosił się kopiec ów, o który się spierano, dość szeroki obwód zajmując, cały zieloną darnią okryty, u spodu opasany był łozą, krzakami i bujnymi chwasty. Miał on kształt mogił zwyczajny, stożkowaty, a wierzch jego był zaklęsły nieco, jakby zapadły, sama wielkość wskazywała zresztą, że to nie był kopiec graniczny, gdyż te zwykle nie zbyt wyniosłe sypano. Wiła, który najpierwszy wszedł na wzgórze, choć doskonale i lepiej od innych wiedział czyje zwłoki pokrywała mogiła, wklęsłość jej u góry tłumaczyć począł wbiciem wielkiego pala, który gdy wygnił, ślad jego w ten sposób oznaczony pozostał.
— A palów — rzekł — nie wbijano przecie na mogiłach, to rzecz wiadoma.
— Ale stawiano na nich krzyże — odparł rozsądnie Szumczykiewicz, który systematycznie usyp obchodził i badał.
Inni przytomni zatrzymali się trochę opodal i z trwogą poglądali na mogiłę.
— A zatem — zawołał podsędek — jeśli waćpanowie przy swoim obstajecie i dowodu potrzebować nie przestajecie, przystąpimy do roboty.
— Obstajemy i prosim o rozkopanie! — rzekł uparty Hawnul.
— Żądamy rozkopania dla niedowiarków — powtórzył Wiła — chociaż i bez niego jasna, że to jest nie co innego tylko kopiec. — Obejrzał się Szumczykiewicz ku ludziom, by ich wezwać do dzieła, ale Krasniańscy poczuwając się, że im tu nie komu kopać przyjdzie, powołani, przykładem kilku zbiegłych w barci Semenowej, wszyscy drapnęli.
Hawnul w gniewie miotając przekleństwa, chciał się gonić za nimi, ale Wiła powstrzymał jakoś.
— Nowy dowód — rzekł nie zważając na nic Szumczykiewicz — że lud to miejsce mogiłą być sądzi, boćby inaczej takiego do rozrzucenia kupy ziemi nie miał wstrętu.
— Panie sędzio, albo to pan nie wiesz ile zabobonów i przesądów u tej czerni — podchwycił Wiła. — Taki dowód jest dowód żaden! wprost potajemne frymarki strony przeciwnej.
Pan Stefan Wilczura wstrząsł się, ale powstrzymał bacznie; a Turzon gładząc wąsa, plunął i rzekł:
— Będziemy prosili o dowody zadanych nam frymarczeń i przekupstwa, bierzemy przytomnych za świadków. Wiła z pogardliwym uśmiechem ruszył tylko ramionami.
— Do kopania! do kopania! — zawołał podsędek — bo czasu nam na to nie stanie. — Ale gromady Serebrzyniecka, z Obodów, Smolnego i Żabiego ani się ruszyły na zawołanie.
— Dobrodzieju — odezwał się starszy — komu to nie mogiła niech ten sobie rozkopuje, nas żebyście i pozabijali, żaden jej nie ruszy.
Wszyscy spojrzeli po sobie, ale Hawnul najstraszniej się zmienił, targany wciąż będąc i jątrzony niepomyślnym sprawy obrotem; aż przykro było widzieć twarz jego wywróconą, przeciągniętą, oczy zapalone gniewem wewnętrznym, drżące wargi i uśmiech zjadły, który po nich błądził. Z rękami nie wiedział co począć, to je chował, to wyjmował, to ściskał w pięści, to wyciągał palce, brał za czuprynę a ruchom tym odpowiadały nogi, któremi trawę zgniótł pod sobą i rozkwasił, tok ubijając nimi.
— Niech sąd rozkaże, a ludzie kopać będą musieli — rzekł Wiła.
— Mości panie — odparł Szumczykiewicz — temu robić komu to ma dogadzać, wy chcecie rozkopania, wy myślcie kto ma kopać. Sąd wyrokuje zgodnie z życzeniem waszem, a środki wykonania wam zostawia. Nie słuszna byłaby używać ku temu tych, co z uczucia religijnego i szanownego ze wszech miar, taki wstręt ku temu mają.
Paweł Żużel stał za swoim panem, któremu towarzyszyć był zmuszony i Hawnul do niego się obrócił, bełkocąc niezrozumiale, tak nim już pasja miotała.
— Na koń wsiąść, do wsi i bizunem mi tu ich spędzić wszystkich szelmów... a duchem... waćpan mi za nich odpowiesz...
Nie było sposobu. Żużel musiał nazad się do Semenowej przebrać barci, potem gdzie stały konie i dosiadłszy chabeta popędził do wioski, choć zrazu nie wiedział jak rozkaz spełni, i wstręt miał przymuszać, widząc, że ludzie tak się obawiali rozkopywać mogiły. W pół drogi jednak począwszy myśleć, ciężar i winę całą zrzucił już na pryncypała, a że był człowiek przebiegły, wprost się udał do karczmy.
Tu istotnie kilku już zastał wcześniej zbiegłych, a tłum ciekawych, którzy od nich przyszli o sprawie zasięgnąć wieści, ale by się byli rozbiegli wszyscy, zobaczywszy go i przewąchawszy, po co został posłany, gdyby nie użył fortelu. Konia przywiązał za karczmą do wierzby, sam tyłem wszedł do komory żydowskiej, arendarza wysłał, żeby drzwi zatarasował, i dopiero wówczas do szynkowni wkroczył. Ten i ów rzucił się do drzwi zaraz, ale Żużel począł ich mitygować.
— Posłuchajcie-no — zawołał — a potem zechcecie to idźcie do miliona kroćset gdzie się wam podoba. Wiecie, że pan nie żartuje, a jak się pogniewa, to gniew na waszych karkach poczujecie nie raz jeden. To nie żart.
— Panie Pawle — odezwali się starsi gospodarze — do kopania mogiły nas nie przymusicie.
— A co to wam od tego ręce poopadają czy co? — rzekł Żużel — czy to wasza będzie wina, kiedy pan kazał? Pan każe, sługa musi.
— Lepiej pana pogniewać niż Boga — odparł stary jeden — to się nie godzi.
— Słuchaj Semen — przerwał Paweł — nie myślcie, żeby to były żarty, z panem ich nie ma — nie posłuchacie to i ze wsi się chyba wynoście. Tu nie ma co żartować, bo się na całej gromadzie mścić będzie. Wy go tak nie znacie jak ja...
Chłopi zafrasowani spojrzeli po sobie, a tuż wniesiono wódkę, którą przemyślny Żużel dać kazał i sam z kieliszkiem w ręku częstować rozpoczął wkoło od najstarszych.
— Do ciebie Semenie, a wy macie rozum — rzekł do gospodarza najwięcej mającego wpływu na gromadę — wy rozumiecie to, kiedy starszy co każe a słuchać go musisz, to grzech kiedy jest, na starszego nie na was pada. Gromada powinna pamiętać o sobie, bo nasz pan nie daruje... kiedy trzeba to trzeba... i ja temum nie rad, a co robić, skaczy wraże jak pan każe.
Chłopi pokiwali głowami, ale Semen się odezwał:
— A wy nie wiecie co to mogiłę rozkopać i nieboszczyka poruszyć? Nie słyszeliście co się stało w Gruszej górze, będzie temu lat sto a może i więcej, toć wszyscy ludzie wiedzą.
— Nie, nie wiem.
— No, to posłuchajcie, i małe dziecko wam powie naokoło o mil dziesięć. Na polu garncarza była mogiła, ale mniejsza od Czerczej... i tak mu siadła, że ją oborywać musiał, a najlepszy kawał gruntu zajmowała. Z dziadów pradziadów nikt jej nie ruszał, nawet krzyż dawniej stał na niej, ale wypruchniał i powalił się. Garncarzowi zaświtało coś w głowie, jakby nie ta mogiła, miałbym więcej kopą żyta albo i dwoma.
Mogiła już się była w ziemię zapadła, nie bardzo była znaczna, jak zaczął przedumywać, tak se zmyślił rozorać i rozkopać.
Starzy ludzie we wsi mówili mu, taki nie ruszaj i nie ruszaj, lepiej mniej a bezpieczniej. Ale garncarz nie słuchał, wyszedł z pługiem i choć twarda była skiba, bo ziemia nie ruszana od wieków, całkiem ją porznął. W biały dzień wszyscy na to patrzali i dziwowali się... Poszedł potem z rydlem i do reszty rozrzucił, ale choć śmiał się i ochoty sobie dodawał, widać, że i jemu samemu było markotno, gdy się dobrał do kości i potłuczonych garnków, które leżały na spodzie. Nie dalej jak nazajutrz jak się pocznie bieda walić, zachorowała żona, pokładły się dzieci, pomorek na bydło, grad na polu... Dopiero nieborak się opatrzył, że licha nawarzył. Dawaj na nabożeństwo, na ubogich, ale nic nie pomogło, chata zniszczała ze wszystkim i pole porosło brzeziną, bo go się dziś nikt nie tknie, żeby mu go darowano. To chcecie, żebyście sobie naprowadzili biedy, rozkopując Czerczą mogiłę, na całą wieś, na dusze nasze, na chudobę i na dzieci! Dajcie pokój.
— Wyście rozumni ludzie — odpowiedział Żużel częstując gospodarza — wam nie trzeba tak długo tłumaczyć, że to co innego, a to co innego wcale. Garncarz zrobił przez chciwość i pan Bóg go pokarał, a wy zrobicie przez posłuszeństwo, żeby sobie pana nie narazić. A jakby i było złe, to przecie nie na was niewinnych ono spadnie, ale na tego, kto dysponował. Toć i mnie dusza miła, nie namawiałbym pewnie, żebym nie wiedział, że ani mnie ani wam ta sprawa nie zaszkodzi.
Nie wiem czy wymowa Żużla, czy może wódka i siła jej przekonywująca, sprawiły przecie, że gromada po długim wahaniu i wzdraganiu dała się namówić do wzięcia rydlów i ruszenia z ekonomem ku Czerczej mogile.
Tu w oczekiwaniu przybycia jej sąd się rozłożył na murawie, strony pozbierały w kupki dla narady, a Hawnul jeden, któremu niespokojność charakteru miejsca zagrzać nie dawała, szerokiemi krokami mierzył wzdłuż i w szerz kawał gruntu, na którym ta scena się odbywała. Coraz to spojrzał ku wsi i drodze, a nie widząc spodziewanych wieśniaków, zaciskał pięści i rwał suknie na sobie.
Już by był może wybrał się sam za Żużlem, gdyby wreszcie dobrze podpiła gromadka Krasniańców nie zjawiła się pod Semenową barcią. Na widok jej Szumczykiewicz powstał i raz jeszcze zwrócił się do Hawnula.
— Mości dobrodzieju — rzekł — nie jako urzędnik, ale jako współobywatel, pozwól, bym przemówił za zgodą.
Hawnul machnął ręką.
— Zgoda będzie — odparł — jak moje oddadzą... o innej słuchać nie chcę.
— Sąsiedzie! — zawołał z daleka Wilczura — dajmy pokój zwłokom umarłych i rozetnijmy dyferencję po połowie...
— Śnią się waszmości umarli — śmiejąc się przerwał dziedzic Krasnego. — Kiedy strach to czemu całej sianożęci nie oddasz?
Wilczura umilkł.
— A zatem? — spytał Szumczykiewicz, badający wzrok rzucając wkoło.
— Co ma być niech się stanie! — dodał Hawnul.
— Prosimy sądu o dalsze przeprowadzenie dowodów jako mniemana mogiła jest kopcem granicznym, dorzucił Wiła, z ukosa patrząc na Hawnula.
— Niechże będzie jak sami chcecie! — zawołał Szumczykiewicz.
— Tak! stań się wola wasza, — rzekł Wilczura, — ale zanim się stanie biorę wszystkich przytomnych za świadków, jakom ja nie dał powodu do świętokradzkiego czynu i wszelką przed Bogiem i ludźmi odpowiedzialność zań, zrzucam na kogo spaść powinna.
Hawnul uśmiechnął się tylko, wieśniacy właśnie strwożeni, pozrzucawszy czapki i świty przystępowali z rydlami; a przytomni kołem otoczyli z zaostrzoną ciekawością tajemniczy ów kopiec.
— Sąd na żądanie wielmożnego Samuela Hawnula, dziedzica wsi Krasne, nakazuje rozkopanie kopca, zwanego Czerczą mogiłą, — zawołał Szumczykiewicz.
— Do roboty! — krzyknął Hawnul niecierpliwie, — mospanie Żużel, napędzaj!
W milczeniu, przestrachu i nie bez wstrętu jęli się podpili włościanie rydlów i pierwszą warstwę murawy zdzierać poczęli z pagórka. Otaczający obstąpili ich, poglądając na każde uderzenie o ziemię, na każdą garść, którą na bok odrzucano.
Kopiec nasypany był z piasku i gliny otaczającej i nic w nim zrazu nie dozwalało się domyślać pogrzebionego ciała. Najmniejszego nie było szczątku, najdrobniejszej resztki, mającej jakieś znaczenie. W miarę jak się zniżał wierzchołek, jak się obnażały boki, Matiasz Wiła wciąż powtarzał:
— Proszę uważać, jestli tu najmniejsza suspicja[11] grobowa? gdzie trup, gdzie kości? kopiec mości dobrodzieju! Grób choć wiekowy nie pożre tak ciała, by po człowieku choć ślad nie pozostał... tu nic! tu nic... krom szczerej ziemi.
Reszta przytomnych, Hawnul nawet, milczał zamyślony; kopano dalej.
— Zdaje mi się, że byłoby tego dosyć, — dodał Wiła, gdy doszli do pół wzgórka, daremna dalej robota, jak nic nie było, tak nic nie będzie.
— Za pozwoleniem — odparł systematyczny Szumczykiewicz, jeśli się co robi, potrzeba dokonać wedle prawa i formy. Wiemy to, że ciała chowano na samym dnie, na równi z ziemią, przysypując je potem pagórkiem; wiemy też, że żużle, węgle, lub kamienie oznaczające kopiec graniczny dopiero na dnie znaleźć się mogą, zatem co poczęto, dokończym.
— Robota daremna — rzekł Wiła.
— Zobaczymy — odparł Turzon — nie mów hoc kolego, aż przeskoczysz.
I znowu nastąpiło milczenie długie, a pot lał się z czoła pracujących, którzy zbyć się chcąc nienawistnej roboty, z gorączkowym pośpiechem odrzucali coraz nowe warstwy ziemi.
Już byli wkopali się w głąb, pośrodku mogiły, brzegów nieco zaniedbując, i przytomni z wlepionym okiem poglądali w dół, który rydle coraz dalej dobywały, gdy jeden z włościan krzyknął, rzucił rydel i odskoczył.
Bihme![12] — zawołał, rydel uderzył w coś twardego.
— Kamień — rzekł pośpiesznie Wiła.
— Kopać dalej! — odezwał się Szumczykiewicz — a ostrożnie.
— Trumna! truma! — krzyknął chłop drugi.
— To być nie może! — zawrzał Hawnul... — to być nie może!
Zrobiło się chwilowe zamieszanie i byliby może chłopi pouciekali znowu, gdyby ich starszyzna nie ostąpiła i podsędek dalej kopać nie przykazał. Z ostrożnością więc szła dalej robota, a kiedy niekiedy stuknięcie rydlów o coś twardego obiecywało prędkie przekonanie o charakterze usypu i tym co w sobie zawierał. Zaczęto odrzucać glinę po troszę, zaczerniał spód i powoli z łona piasku i brył zsiadłych poczęło się ukazywać ciemne jakby wieko trumny, którego kształt podłużny wątpić nie dozwalał o znaczeniu.
— No cóż! — zawołał Wiła — wielka rzecz, zgniła deska dębowa, to się i w kopcach znajdować mogło, różne były obyczaje przy oznaczaniu granic.
Nikt na tę apostrofę nie odpowiedział i sam Wiła umilkł nagle, gdy końcem rydla nieostrożnie podważone proste wieko przegniłej trumny, usuwając się na bok, widokiem niespodziewanym przeraziło wszystkich.
Trumna obnażona, była jednym klocem starego dębu, wyżłobionym ręką ludzką na kształt koryta, wylanego grubo smołą. W niej pokryte wiekiem z jednej grubej deski spoczywały zwłoki jakieś, dziwnie cało dochowane pod suchym piaskiem w smole i drzewie opiekuńczym.
W jednym końcu leżała jakby odcięta głowa, obciągnięta jeszcze gdzieniegdzie przyschłą czarną skórą, pokryta czapką z galonkiem poczerniałym, śmierć nadała jej wyraz szyderski i straszny. Czarne oczów otchłanie, białych zębów dwa rzędy i policzki zapadłe, pościągane, zmarszczone zdawały się śmiać z żywych, miotając ku nim groźbę z za świata. Hawnul, który stał w nogach, wprost pierwszy spojrzeć musiał na dobytego nieboszczyka i mimo że po sobie tego nie pokazał, pobladł z przerażenia, które starał się pokryć uśmiechem niezręcznym. Wiła zaciął wargi i spuścił oczy.
Oprócz tej poczwarnej trupiej głowy widać było w dębowej owej skrzyni i inne reszty słusznego wzrostu znać i ogromnej postawy mężczyzny, na nogach resztki butów czerwonych, wkoło pasa jakieś mosiężne łańcuszki, ale członki nie leżały w porządku jak były powinny, czy to że je uderzenie rydlów roztrąciło, czy z innego jakiego powodu. Jedna ręka odpadła od ramienia, w poprzek na nogach rzucona była, druga aż poza głową.
Na żebrach uchowały się resztki odzieży, która przybrała barwę brunatną, grobom właściwą, powlekającą kości, szaty i wszystko co ziemia w sobie pochłonie.
Wieśniacy cofnęli się i popadali na kolana, zobaczywszy straszną twarz nieboszczyka, a za ich przykładem wszyscy obecni mimowoli poklękli, pozdejmowali czapki i cicho poczęli odmawiać Anioł pański. Jeden tylko Hawnul cofnął się w tył i stanął opodal nie mówiąc słowa, przybity, gniewny, okiem zajadłości pełnem mierząc Wilczurę, który się najgoręcej modlił na brzegu przeciwnym mogiły.
Nie rychło po doznanem wrażeniu zebrał się Szumczykiewicz usta otworzyć.
— Mości panowie — rzekł, dobywając talara z worka, oto mój datek na żałobne nabożeństwo za duszę nieboszczyka, złóżmy się acz niewinni na modlitwę, a zapiszmy świadectwo, które wydał...
I pan Stefan Wilczura i Turzon i inni, aż do włościan rozwijających z węzełków zapaśne groszaki, aż do Matiasza Wiły, który dał berlinkę, wszyscy w milczeniu przyczynili się do składki, która na ręce pisarza sądowego tymczasowo oddana została. Hawnul nie wiem czy słyszał o czem była mowa, bo stał z boku, i nie sięgnął do worka.
— A teraz — rzekł Szumczykiewicz, — zacisnąć wieko, i zasypać zwłoki... My tu już nie mamy co robić dłużej... Władza miejscowa dopilnuje reszty...
To mówiąc zakasał poły członek sądu i zabrawszy z sobą wszystkich, pociągnął przez błotko na miejsce, gdzie Bruderkowski stękając: O la boga! co chwila oczekiwał rezultatu poszukiwań, niecierpliwiąc się i kraciastą chustką przykrywając od spiekoty.
Hawnul, który w dalszym prowadzeniu sprawy nic dla siebie pomyślnego nie przewidywał, pozostał jak przykuty przy mogile, to stojąc słupem nad nią, to obiegając ją dokoła. Może obawiając się wybuchu jego gniewu, czy też dla dopilnowania się dalszego, Wiła nawet pociągnął za Szumczykiewiczem, tak że zostawili go samego na hrudku z Żużlem i gromadą zasypującą ową nieszczęsną mogiłę.
Paweł i ludzie, którzy mu towarzyszyli z obawy rozjątrzonego pana, słowa się odezwać nie śmiejąc, nazad odrzuconą zasypywali ziemię, spoglądając tylko niekiedy na dziedzica, walczącego jeszcze z wrażeniem jakie na nim wywarł ten wypadek.
Dziki jakiś śmiech przejął ich dreszczem, obejrzeli się i zobaczyli Hawnula, który plunąwszy na mogiłę, krzyknął:
— Djabeł że was bierz żywych i umarłych psie syny!!
I to powiedziawszy nie ku gromadce sądowych, ale wprost przez błoto i trzęsawiska żywo widać go było pospieszającego ku dworowi; po chwali znikł im z oczów w gęstych zaroślach.








  1. Tu: „pedant“, zamiłowany w drobiazgach.
  2. Kato — uosobienie surowej niezłomności; impavidus — nieulękły.
  3. Tu „śledztwa“, „wypytywania“.
  4. Punkty, od którego, do którego.
  5. Więc wreszcie.
  6. Z najwyższą pilnością zaczynać.
  7. Dzieło.
  8. Dwakroć daje, kto szybko daje.
  9. Umysł.
  10. Niebacznie, zuchwale.
  11. Podejrzenie.
  12. Wykrzyknik ruski, odpow. polskiemu „Na Boga“.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.