Czciciel Potęgi/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Czciciel Potęgi
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1903
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI.

Przemysł ludzki posiadał już w porze owej przeszłość długą. Więcej niż na dwa wieki pierwej wznosił się był w Niniwie, ów pałac asyryjskich królów, którego gruzy bardzo odległe w przyszłości stulecie ze zdumieniem wydzierać miało wnętrzu ziemi, a którego 200 przeszło komnat i dziesięć podwórzy napełniały olbrzymie nagromadzenia drogich metali, rzeźbionych wyobrażeń ludzi i przyrody, cegieł okrytych kunsztownem malowidłem i pismem, upamiętnić mającem dzieła mocarzy, myśli mędrców i wypadki czasu. O wiele już przed tym czasem z tej samej Lidyi jeden z jej władców wysyłał greckim bogom dary, posiadające tak wysoką cenność i piękność, że z zachwyceniem opisywali je na swych kartach greccy dziejopisowie; w tej także Lidyi powstał wzór jednej z najpiękniejszych ozdób, na jakie zdobyć się miała architektonika wszystkich wieków, ten słup wysmukły i ozdobny, który przez sąsiednich Jończyków udoskonalony, otrzymał nazwę kolumny jońskiej; ta również Lidya, pierwsza w świecie i już przed bardzo dawnymi czasy, nadała metalom kształt i znaczenie monety, z drugiej zaś strony pierwsza również zaśpiewała na tym instrumencie muzycznym, którego naśladowaniem były greckie flety, fletowi lidyjskiemu przecież nie dorównywające tak dalece, że pewien sposób zażywania instrumentu tego, najmiększy i najsłodszy, zawsze już zwać się miał w Grecyi: «graniem na sposób lidyjski». W tym samym czasie, Fenicya z nadmorskich miast Tyru i Sydonu rozsyłała po całym znanym świecie do wysokiej doskonałości doprowadzone dzieła ceramiki, szklarstwa, farbierstwa i budowała te młyny i wytłaczalnie, których rumowiska aż dotąd świadczyć nie przestały o fabrykacyach zarówno olbrzymich jak umiejętnych, które się tam dokonywały. Nie ustały też były podówczas w pracy swojej, w czarodziejskie niemal wzory zaopatrzone, tkalnie babilońskie; Egipt malowanemi scenami życia okrywał ściany piramid i, ze sztuką nigdy już potem niedoścignioną, na drogich kamieniach rzeźbił swoje gemmy; nad brzegiem Adryatyckiego morza kwitnęła, ze zbytków swoich na wieki już słynną zostać mająca Sybaris. Pośród zaś wód innych, z wysp różnych, jak z bujnych koron kwiatów, wykwitały różne bogactwa i przemysły: w Sycylii wznosiły się milion mieszkańców mające a winem, likworami, siarką i pszenicą handlująca — Syrakuzy; Paros otwierała kopalnie najbielszych w świecie marmurów, Milet tkał najcieńsze i najprzezroczystsze materye, Lemnos w wyrobach szklarskich współzawodniczyła z Fenicyą, w Grecyi, obok surowego Lacedemonu, wpół dzikiej Tessalii, ociężałej Beocyi Ateny znajdowały się w przededniu epoki Peryklesa, więc tej prawdziwie rajskiej w życiu ludzkości chwili, która cudowny rozwój nadać miała ideom formy i myśli. W najbliższem nakoniec Pytyonowemu domowi mieście, w stołecznem, lidyjskiem Sardes, nawet gospody zajezdne, za chwilowy przytułek dla podróżników służące, wykwintem i okazałością spółzawodniczyły z pałacami satrapy i króla. Jakkolwiek nie istniały podówczas sposoby szybkiego jak wiatr przebywania przestrzeni, wszystkie te ludy jednak zapomocą koni, wielblądów, mułów i naw, setkami wioseł, po wodach pędzonych przez najezdnicze pochody wojenne z jednej strony a z drugiej przez kupieckie wycieczki i bardzo rozpowszechnione osadnicze popędy, widywały się, zapoznawały, i zarówno wytworami pracy swej jak wyciskanem na nich piętnem właściwej każdemu z nich natury wzajem dzieliły się z sobą. To wzajemne przenikanie się i nauczanie ludów, działając powoli, lecz nieprzerwanie, ten wywierało skutek, że cokolwiek w jednem z głównych ognisk świata wymyślonem, wynalezionem, zrobionem zostało, wcześniej lub później we wszystkich stawało się znanem, posiadanem, doskonalonem lub na sposób właściwy miejscu i rasie — przerabianem. Azya Mniejsza zaś, z przyczyny położenia swego najwięcej przyjmować w siebie musiała tych, z różnych stron zbiegających się, umiejętności i zdobyczy.
Wobec takiego stanu rzeczy nie było wcale dziwnem, że wnętrze Pytyonowego domu wchodzącym do niego Persom wydało się wielkim skarbcem, dziełami wykwintu i sztuki od szczytu do dołu napełnionym. Ten wykwint i ta sztuka, jakkolwiek tu i owdzie z przedziwną prostotą i naturalnością grecką zmieszane, w całości swej uderzały cechami azyatyckiej umysłowości właściwemi: przepychem, blaskiem i fantastycznością wybujałą. Niedarmo Pytyon był jednym z największych bogaczów Azyi, a bogactwa zgromadzał nie dla samego ich posiadania, lecz dla zdobywania przez nie sławy potężnego męża. Przepych napełniający dom jego, jak na nieskruszonym fundamencie, spoczywał przedewszystkiem na drogocenności materyałów, z których powstał każdy ze znajdujących się w nim przedmiotów. Cokolwiek musiało tam być drewnianem, uczynione było z cyprysowego i cedrowego drzewa, które na drzwiach i sufitach kryło się niemal całkiem pod gęstemi sieciami wyzłacanych gzygzaków i rozet, lub pod szeroko rozpostartemi a zapomocą gwoździ przytwierdzonemi blachami ze srebra i przednich gatunków miedzi. Te ciężkie i metalowymi połyskami olśniewające sufity spoczywały na gzemsach okrytych wieńcami liści bronzowych i na głowicach kolumn urobionych w kształt palm i lotosów. Z posadzek fenickich, przedstawiających kunsztowną mozaikę różnobarwnych marmurów i kamieni, wyrastały ściany z cegłami malowanemi i spajającemi się w przeróżne, prawdę i bajkę przedstawiające obrazy. Były tu, właściwemi każdemu z nich godłami otoczone, postacie bogów, sceny rolnicze, wojenne, myśliwskie; zwierzęta ziemne i wodne, przyswojone i dzikie, pośród których najczęściej powtarzały się najmilsze tym krajom wielblądy i najsilniej do wyobraźni ich przemawiające lwy. Wśród tych ścian, po których w nieskończoność jakby biegły szlaki malowanych ludzi i zwierząt, niezmiernie małą ilość sprzętów zastępowała ogromna obfitość kobierców, poduszek, lamp i — dzieł sztuki snycerskiej. Z tej-to ostatniej, najmocniejszem, wytryskiwała fantazya Wschodu, kreśląca jedną wielką, na poły przerażającą, na poły śmieszną bajkę. Literami tej bajki były z marmuru, ze spiżu, ze srebra i złota urabiane postacie i mieszaniny postaci takich, jakich naprawdę nie widziała i nigdy widzieć nie miała powierzchnia świata, jakie powstać mogły tylko w bujnych, niespokojnych snach synów ziemi, palonej przez skwarne słońce a rodzącej mandragorę, ambrę i wino. Były to wzbijające się jakby w powietrze skrzydlate tarcze i półksiężyce; wyprostowane i zdające się syczeć węże; ciężkie od lwich tułowiów, a na skrzydłach orlich, opuszczające się z góry gryfy; ludzkie twarze w oprawie łbów byczych i oślich; rybie ogony i płetwy, z których wynurzały się ciała niewieście; lamparty, z królewskimi dyademami na głowach; delfiny, unoszące na grzbietach młodzieńczych grajków. Obok żyrafy, długą szyję wysoko wznoszącej, byk, na rzeź prowadzony, kopytem o złotą podstawę uderzał i z rozwartych nozdrzy wyrzucał srebrną pianę; z za młodzieńca, z którego głowy wyrastała wieloramienna lampa, ulatywać się zdawał wielogłowy orzeł; u stóp palmy rozwieszającej wysoko szklane banie i kielichy, pełzały skrzydlate jaszczury. Jakkolwiek słońce wysoko jeszcze wznosiło się na niebie, niewiele jego światła przez wązkie i rzadkie okna przeniknąć mogło do wnętrza Pytyonowego domu. Więc oświetlały go lampy i kadzielnice, z których dobywające się nitki dymów roznosiły słodkie i mocne wonie olejków różanych, fiołkowych, mirtowych, palmowych, jakoteż ambry, cynamonu, aloesu i mastykowego lub sandałowego drzewa.
Najrzęsistsze światło lamp, najgorętsze połyski metali i najwonniejsze dymy napełniały tę komnatę, w której Kserkses do biesiady zasiadł i na łożach bogatych, lecz tak nizkich, że zaledwie nieco nad poziom wzniesionych, spoczęli najwyżsi i najmilsi mu dostojnicy. Więcej nad dwunastu być ich nie mogło; a pierwsze pośród nich miejsce po prawicy króla zajął stary Artaban; jakkolwiek bowiem nie skłaniało się ku niemu wcale serce Kserksesa, wiek najstarszy i węzeł braterstwa z niedawno zmarłym Daryuszem były mu jeszcze tarczą przeciw zbytecznym zniewagom. Po lewicy za to, u boku króla, a raczej u stopni jego tronu, spoczął Mardoniusz o chciwem i chytrem obliczu, dalej zaś, luźnem kołem zasiedli bracia królewscy, Magowie, Artafernes, wielkorządca lidyjski, Megakles, uczony Jończyk, który przez świeże zbudowanie mostu na Helesponcie, ważną królowi oddał przysługę. Młody Histaspes z lubością wpatrywał się w siedzącą u stóp jego Labdę, Mardoniusz ciekawie podnosił zasłonę, która okrywała wspaniałą kibić Anteli, Artafernes, przyjaznem skinieniem głowy witał przybywającą ku niemu małżonkę swoją, Perkalę, Kserkses bowiem do biesiady przyzwać rozkazał piękną żonę lidyjskiego satrapy, jakoteż, wśród mnóstwa innych kobiet, jadące za jego wojskiem ulubienice, Gobryanę i Arzamesę. To też żywiej nad klejnoty okrywające ich ubrania połyskiwały oczy Persów, a tu i owdzie, obok bród długich, wysoko spiętrzonych, wiły się lśniące taśmy włosów i jaśniały śniade lub białe marmury ramion kobiecych. Przed każdem zaś łożem stoły, tak prawie jak łoża nizkie, iskrzyły się od okrywających je naczyń wielkiej piękności i ceny. Były to, z metali i szkła wyrobione, rzeźbą i barwistem malowaniem okryte, a winem różnych mocy, przypraw i gatunków napełnione, kratery i dzbany; misy, pysznemi piórami bażantów i pawi, lub łuską ryb rzadkich połyskujące; kosze, spiętrzone purpurą i złotem owoców, czary i kubki szklane, srebrne, wyzłacane, głowy kóz dzikich, jeleni, gazeli z łudzącą prawdą odtwarzające, a oliwy i innych wymyślnych cieczy pełne.
Nad tem wszystkiem, nad luźnem kołem wspaniale usłanych, lecz tak nizkich, że zaledwie nieco nad ziemię wyniesionych łóż, nad siedzącymi na nich brodatymi mężami, o coraz żywiej roziskrzających się oczach, i niewiastami o lśniących taśmach włosów i obnażonych łonach, nad stołami obciążonymi drogocennem naczyniem, w najobfitszem świetle lamp i w najgorętszej mgle wonnych dymów, na tym samym tronie, który mu w darze ofiarował był Pytyon, siedział król Persyi, Medyi, Lidyi, Asyryi, Babilonii, Egiptu, Arabii i wielu innych jeszcze ziem i ludów. Spiżowe lwy wysilały się, aby go wysoko na grzbietach swych podnosić; nad głową jego i pałającą na niej blaskami dyamentów tyarą straż czujną trzymały gryfy; stopy w wysoko zakrzywionem obuwiu opierał na poduszkach, okrywających najwyższy stopień tronu, pośród których, połową twarzy ku niemu zwrócona, z perłami w bronzowych warkoczach i ze spuszczonemi powiekami, siedziała Melissa. Daremnie przecież spuszczała powieki: ani wstydliwość dziewicza, ani groza przed nieoczekiwanym wypadkiem życia, nie przezwyciężyły w niej dumy, która ją napełniła, gdy uczuła się wzniesioną tak wysoko i tak bardzo przybliżoną do tak ogromnej potęgi. Wydawało się jej to snem czarodziejskim, z którego lękała się obudzić i dla którego stwierdzenia spoglądała czasem na zasiadających poniżej dostojników perskich i usługujących im synów Pytyona; a ilekroć to czyniła, z oczu jej, które przedtem świecić umiały tylko dziecinną wesołością, tryskało dumne uczucie tryumfu. Kobietą przecież była, więc na myśl, że jej wdzięki zachwycić zdołały oczy królewskie, po jej ustach i policzkach drgały i rozlewały się rozkoszne uśmiechy, a drobne stopy w złotych sandałkach, żwawymi ruchy deptały miękkie poduszki, jakby w radości do lotu z nich porwać się chciały. Kiedy Pytyon, na stopniu tronu klęknąwszy, podał królowi róg nosorożca, on, zawartego w nim płynu skosztowawszy, złocony brzeg jego do ust Melissy przytknął.
— Pij, biała Lidyjko — rzekł — i niech szlachetna jagoda syryjska zapali płomię w alabastrowem twem ciele.
Wypiła nieco i istotnie z nagłym płomieniem na czole po raz pierwszy śmiało oczy ku twarzy króla podniosła.
— Czy dawno w domu Pytyona przebywasz? — zapytał król.
— Jestem córką jego brata i drobną sierotą przyjął on mię do swego domu — odpowiedziała z drżeniem, bo po jej ramieniu przesunęło się zimno królewskich pierścieni.
— Nie mniemałem, lidyjska dziewczyno, aby kobiety twego narodu były tak białe...
Z nowem uczuciem szczęścia odszepnęła:
— O, królu, matka moja Greczynką była...
Nie dokończyła, bo Kserkses odwrócił od niej wzrok nagle zachmurzony. Wzmianka o greckiej kobiecie, która była jej matką, przywiodła mu na pamięć Grecyę, a była to żądza, troska, może trwoga, które nad nim tak panowały, jak on panował nad światem i od których dusza jego odwracać się mogła tylko na chwilę. Zresztą, zwyczajem było Persów, iż każdą biesiadę rozpoczynali od poważnych narad, a każdej ich poważnej naradzie towarzyszyła biesiada. Więc i teraz także uczony Megakles, który zaledwie dzisiejszego poranku u granic Lidyi spotkawszy pana swego i na twarz przed nim upadłszy, o ukończeniu już Helesponckiego mostu oznajmił, wychyliwszy do dna czarę, przez uniżonego Fredegunda podaną, ręce u piersi pokornie splótł a o sposobach i materyałach, jakich do zbudowania mostu był użył, opowiadał. Liny z białego lnu fenickiego i z egipskiego biblosu, od brzegu do brzegu, na przestrzeni siedmiu stadyów wyciągnięte w ten sposób, aby fala je wyprężała; linami temi związane nawy; kloce drzew piłami porznięte a na pomoście z nich górą ułożony chróst, usypana ziemia i ustawione poręcze, aby widokiem wody nie strachały się konie i pociągowe bydlęta. Kserkses słów Megaklesa słuchał z wytężoną ciekawością i z coraz widoczniejszem rozradowaniem. Tysiąc dumnych myśli przelatywać musiało po głowie jego, która, na znak pochwały podnosząc się to skłaniając, z tyary sypała deszcze blasków; szerokim, prawie dobrodusznym uśmiechem rozwarły się mu czerwone, winem zwilżone usta. Róg nosorożca, który trzymał w ręku, wznosząc nieco, zawołał:
— I sam, Megaklesie, umysłem swoim objąć nie możesz, jak wielkie dobro zrządziłeś mnie i sobie, tak nadzwyczajne dzieło spełniając. Ażeby zaś niebo i ziemia wiedziały, jak Kserkses wynagradza wiernych niewolników swoich, tobie, uczony mężu, darowuję na wino i jarzyny to z miast mojego państwa, które sam sobie wybierzesz. Będziesz niem rządził i takie z niego daniny ciągnął, jakie sam zechcesz!...
Kiedy Megakles, porwawszy się z siedzenia, z dziękczynieniem na twarz upadał, Kserkses wypuścił z palców wypróżniony róg nosorożca i na grzbietach lwów wyciągając ramiona, mówił:
— Gdy tylko na tron ojca mojego wstąpiłem, o, mężowie perscy, u boku mego stanęła troska. Dziw was zdejmuje, z dusz niedowierzających skryte powątpiewanie wyślizguje się wam na oblicze. Czegóż lęka się ten, którego strzegą miryady? Czego pożądać i ku czemu wzdychać może posiadający wszystko? Jednak powiadam wam, że to jest prawdą. Zaledwie dobre geniusze z ciała ojca mojego duszę wywiodły, a ja, w starem Persepolis szatą Cyrusa przyobleczony, zżułem liść mastykowy i włosy swe poświęconym olejkiem namaściłem, u boku swego zobaczyłem troskę. Odtąd nie opuszczała mię nigdy, ani w dzień, ani w nocy, ani przy biesiadzie, ani wśród samotnego namysłu. Gdziekolwiek się znajdowałem, przybywała ze mną, czegokolwiek używałem, odrywała mi dla siebie połowę duszy. Mieszała się z winem, które piłem, rozluźniała mi ramiona, gdy w nich trzymałem niewiastę. Nikt ze śmiertelnych takiej troski nie znał, bo towarzyszy ona tylko wyniosłym sercom bogów. Była ona, o Persowie, strachem, abym co do sławy i potęgi nie pozostał w tyle za tymi, którzy przede mną na moim tronie siedzieli; była też ona żądzą powiększenia sławy i potęgi Persyi. W sobie Persyę, a w Persyi samego siebie kochając, nie chciałem, żeby za mną stojące postacie przodków, cieniem swoim okryły mnie, ani ażeby cień jakiego innego narodu, z mojej winy we wzroście nieposkromionego, spłynął na nią...
Z pochylonemi głowy i splecionemi u piersi rękoma obecni mowy królewskiej słuchali, nietylko słowem, lecz głośnem choćby odetchnięciem, przerwać jej nie śmiąc, on zaś, misę z jadłem, którą klęczący Pytyon mu podawał ręką odtrąciwszy, mówił dalej:
— Jak wzrastaliśmy i rozkwitali, odkądeśmy panowanie nad światem od Medów przejęli, jakie państwa i kraje pod stopę Persyi rzucili Cyrus, Kambyzes i Daryusz, wszyscy o tem wiedzą. Cóż pozostawało dla mnie, dziedzica tak wielu chwał i zwycięstw? Miałżem, jak niewiasta, bielić ciało swe w puchach rozkoszy, lub jak nasycony tygrys, wyciągać leniwe członki w upale słońca? Na Ormuzda, Persowie, tak być nie miało! Każdy z królów przynosi na świat duszę świeżego pokarmu łaknącą. Moja nowonarodzoną jest i nieznającą jeszcze smaku tryumfów własnych, więc głodna i spragniona węszy zdobycz...
Tu dłoń jego na łeb lwa opadła z taką siłą, że głośno zabrzęczały uderzone o śpiż jej pierścienie i z szybko, szeroko rozwierającemi się nozdrzami mówił dalej:
— Za morzem, usianem wyspami, które nam hołdują, to zobaczyłem, co dla mnie pozostawili przodkowie: kraj ciasny, ale przez bogów obficie zaopatrzony w wody, które na posłusznych grzbietach noszą wojenne i kupieckie nawy, w łagodne słońce, w wyborne wina i rozkoszne gaje. Miałżeby mały, lecz rajski ten kraik sam jeden bogactwa i przysmaki swoje umknąć dłoni i podniebieniu Persów? Możeby jednak, dla małości i nikczemności swojej umknął ich oku, ale zamieszkująca go garść zuchwalców ściągnęła na siebie ich pomstę. Nie oniż-to posłom wielkiego Daryusza odmawiali zawsze ziemi i wody? Nie oniż-to zbrojnemi nawami i hufcami wspierali zbuntowanych Jończyków? Jakto? mógłżeby dłużej na ziemi istnieć kraj, Persom odmawiający ziemi i wody! Jakto! mógłżeby w bezpieczeństwie długo żyć lud, który na krwawem polu nad pobitymi Persami wydawał zwycięzkie okrzyki? Nie, na Ormuzda! to się nie stanie!
Umilkł, ale na sukni jego nie było ani jednego dyamentu, któryby nie migotał od wzburzonego oddechu piersi i namiętnych poruszeń ciała. Trwało to przecież krótko, bo wnet znowu majestat zamkniętego w sobie bóstwa objął go od stóp do głowy — z wyjątkiem oblicza, zdradzającego niespokojną pożądliwość, z jaką odpowiedzi obecnych oczekiwał. Odpowiedzią był chór głosów, namiętnymi okrzykami głoszących jego wspaniałość i potęgę. Lecz z tego chóru wybił się i sam jeden rozbrzmiewać zaczął najmilszy mu głos Mardoniusza. Gdy ten mówił, możnaby mniemać, że po komnacie płynęły potoki miodu, lub że z kolei rozbrzmiewał w niej zagrzewający do walki huk trąb i kotłów.
— O panie! Najdostojniejszym i najgodniejszym chwały jesteś z pomiędzy Persów nietylko dziś żyjących, lecz i tych wszystkich, którzy pomarli, i tych także, którzy narodzić się mają. Tyś wszystko najjaśniej przejrzał, najmądrzej obmyślił, najwspanialej przedsięwziął. Ty wiesz, że nie o jeden tylko kraj grecki wojować idziemy, lecz że za nim, rozlega się ziemia wielka, dziwów i skarbów pełna, która nazywa się Europą. Ty wiesz, że gdy Greków zdepcesz, pójdziesz dalej z hufcami twymi i, jak błyskawice pomykają po niebie, jak orkany suną po pustyniach, imieniem swojem rozświecisz ciemne kraje i zmieciesz zamieszkujące je ludy. Wtedy, o panie, nie będzie już słońce patrzało na żaden ląd, ani na żadne morze graniczące z twojemi, bo wszystkie, które istnieją, w jedną dzielnicę, twojem dziedzictwem będącą, zamienisz. Idź więc naprzód, o wielki! zdobywaj, rozkazuj, panuj! My słudzy i niewolnicy twoi!
Zadowolonym był Kserkses; słowa Mardoniusza balsamem gojącym lały się mu na tajemne rany, lecz właśnie dlatego, że otwierał je głód chwały a jątrzyła niepewność przyszłości, najlżejsze i skądkolwiek pochodzące zadraśnięcie było im nieznośnem. Pochodziło zaś ono w tej chwili — jak zresztą zwykle bywało — od Artabana. Ten starzec z białą brodą i gołębiem okiem, lecz z duszą jak u młodzieńca silną, w nieugiętej postawie siedział podówczas, gdy wszyscy inni, aż ku ziemi skłaniali głowy, a gdy wydawali okrzyki zachwycenia i chwalby — milczał.
Spuszczając więc ku niemu wzrok świecący tryumfem z tym srogim uśmiechem, który mu często wargi czerwone nad białymi zębami rozchylał, Kserkses zawołał:
— Chciałbym, Artabanie, abyś teraz wypowiedział, co o wyprawie mojej i mających ją spotkać kolejach mniemasz? Nie myślę bowiem, abyś trwał jeszcze w radach, które mi objawiałeś w Suzie, i chęć mię bierze usłyszenia od ciebie rad innych. Nuże, synu Histaspa i bracie Daryusza, otwórz usta i przemów!
Jakkolwiek wielką była jego władza nad ludźmi, nie mogła jednak w głowie tego człowieka zniszczyć myśli przeciwnych jego myślom. Artaban, gdy spojrzenia wszystkich biesiadników z palącą ciekawością w nim utkwiły, spokojnie swoje wzniósł ku Kserksesowi i po krótkim namyśle mówić zaczął:
— Jestem, o synu, człowiekiem, który widział na świecie wiele dziwnych i niespodziewanych zdarzeń, silnych twierdz, obalonych przez słabe wiatry, małych robaków, które śmiertelne żądła zapuszczały w depcące po nich stopy. Pomnę jak smutnie zakończyła się wyprawa Kambyzesa przeciw Etyopom; towarzyszyłem Daryuszowi w nieszczęsnej jego wojnie ze Scytami. Co więc tych przodków twoich spotkało z osiedleńcami pustyń, to tembardziej, jak mniemam, spotkać może ciebie, gdy do ludu, wszystkimi przymioty Etyopów i Scytów przenoszącego, poniesiesz mord i zagładę. Bo winy któremi, synu, Greków obarczasz, nie są winami, lecz tylko prawą z ich strony obroną ojczystych ziem i źródeł, prawdziwym zaś powodem, który pcha cię ku nim, jest ta mara, która ci towarzyszy, a która, czem jest, sam powiedziałeś. Nie potępiam ja słusznej żądzy dorównania mężom wielkim i podniesienia blasku ojczyzny, lecz strzeż się, abyś tych dobrych pierwiastków Ormuzda nie przemienił w chuć duszy niczem niesytej i wiecznie pragnącej więcej niż posiada. Zbyt pyszne bowiem twory często gromem zabija Bóg, a drobnymi niekiedy opiekuje się z czułością. To ci, Kserksesie, mówiłem w Suzie i to samo teraz, gdy do mówienia wezwałeś mię, powtarzam. Nie przeto myślę jakiekolwiek przeszkody zamiarom twoim stawiać. Na swego następcę wybrał cię Daryusz, kapłani w Persepolis oblekli cię suknią Cyrusa i tamże zżułeś liść mastykowy. Jesteś prawym królem Persyi, czyń tedy jako chcesz; mnie pozwól milczeć!
— Pozwalam ci, synu Histaspa, natychmiast do Suzy odjechać — wśród ciszy ogólnego przerażenia rozległ się głos Kserksesa — słusznem jest bowiem, abyś mi nie towarzyszył na wojnie, której przyganiasz, lecz pospołu z tchórzliwemi niewiastami i bezsilnemi dziećmi oczekiwał jej końca, w którego chwałach i korzyściach, pospołu z niewiastami i dziećmi, żadnego udziału nie weźmiesz.
Ciężka, bo z pohańbieniem złączona, kara spadała na siwą głowę Artabana, którą przecież pochylił on nizko na znak zgodzenia się i pokory. Głowę pochylając, Artaban ujrzał Dilorama, który klęczał mu u stóp i do ust przyciskał skraj jego sukni; przerażenie zatrzęsło jego rysami i nad samą twarzą młodzieńca zaszeptał:
— Precz stąd, synu... hamuj się... Strzeż się!...
Była to przecież przestroga spóźniona, bo bystremu oku Kserksesa nic z tego, co otaczało go, umknąć nie mogło. Śmiał się jednak; z oczu strzelały mu błyskawice, lecz śmiał się szerzej i głośniej niż kiedykolwiek przedtem, a róg nosorożca ku klęczącemu jeszcze przed Artabanem Diloramowi wyciągając, zawołał:
— Na Ormuzda, podoba mi się ten młodzieniec do dziewczyny podobny, który w obecności króla Persów kogo innego za Boga sobie obiera! Ale przebaczam ci to, synu Pytyona, dla miłości ojca twego, którego jestem gościem. Powstań i śmiało powiedz, jakiem jest twoje mniemanie co do moich zamiarów na Grecyę?
Tu pośród komnaty rozległ się stuk metaliczny, sprawiony przez złotą misę, którą Pytyon z ręki wypuścił, sam w powłóczystej swej sukni słupem stając. Miał zbladłe jak płótno oblicze i oczy utkwione w podnoszącego się z klęczek młodzieńca. Ale Diloram, ani zbladłego oblicza ojca, ani dwóch braci swoich, Bubaresa i Toraksa, którzy z amforami w dłoniach, po dwu stronach Pytyona skamienieli, nie widział. Nie widział także jak ramiona biesiadników, kielichy do ust niosące, zatrzymały się w powietrzu, a wszystkie ich twarze, zadziwione lub szydercze, zwróciły się ku niemu. Na Melissę patrzał. Kiedy Kserkses do Dilorama przemówił, ona uczyniła ruch taki, jakby naprzód poskoczyć i okrzyk jakiś wydać miała; ale na obnażonem jej ramieniu, z taką rozkazującą mocą i tak od pierścieni twarda oparła się ręka króla, że jak gołębica, gdy skrzydeł jej dotkną jastrzębie szpony, zdrętwiała i od czoła do stóp oblała się bladością. Przez chwilę tylko Diloram patrzał na nią, a wielkie, czarne jego źrenice pełne były takiego smutku, wobec jakiego, na kształt niedostrzegalnej drobiny, pierzcha wszelka trwoga. Dalekim już od niego był ryk tygrysi, który mu pierś rozdzierał, tam, na tarasie, gdy Kserkses ku sobie przyzywał jego kochankę. Teraz cichym był i tylko wydawał się zarówno bez granic smutnym jak odważnym. Wzrok ku królowi podnosząc, bez zuchwalstwa i bez pokory przemówił:
— Duch Ormuzda rzekł królowi przed urodzeniem jego: «Powierzam ci ziemię, abyś strzegł ją od krwi i trupów, wody stojące, abyś je z mułu i jadowitych płazów oczyszczał, wody biegnące, abyś im czystość i rączość zachował. Nie będziesz przed porą zrywał ani owoców z drzew, ani żywotów ludzkich. Najlepszym z królów jest ten, który czyni ziemię urodzajną, a długowiecznymi ludzi».
Słowa te były wyjątkiem ze świętych ksiąg Zoroastrowych, nikt więc z obecnych powtórzeniu ich przyganiać nie śmiał. Mag Sorab z zadziwieniem wpatrywał się w Lidyjczyka tak biegłego w religii Ormuzda, milczał jednak, nie mógł słowom ksiąg świętych przyganiać. Kserkses mógł wszystko, lecz milczał także i — rzecz dziwna! — błyskawice oczu jego zagasły, ustępując przed chmurną zadumą. Spuścił powieki i głosem człowieka, w którego umysł wpadły ziarna wątpliwości, mówił:
— Tak duch Ormuzda rzekł królowi przed urodzeniem jego, biada zaś mocarzom, którzy mu są nieposłuszni! Lecz duch Ormuzda mieszka wysoko... niechby na ziemskie równiny zstąpił! niechby zstąpił i to pogodził, co siebie wzajem jak ogień i woda nie znosi! Niechby zstąpił i nauczył króla jak ma ziemię ustrzedz od trupów i zarazem ją zawojować... Żywotów ludzkich nie skracać, a bunty poskramiać i ludy przed sobą jak piaski pustyni zmiatać... urodzajną ziemię czynić i liczne wojska po niej prowadzić... Wysoko mieszka Ormuzd! Niechby zstąpił...
Wierzącym umysłem króla zatrzęsły niespodzianie usłyszane rozkazy Ormuzda; o dziecku, z którego ust one wyszły, zapomniał. Lecz nic dorównać nie mogło uniesieniu miłości, z jakiem Pytyon rzucił się ku stopniom tronu. Już, już mniemał, że zuchwałe pacholę zdruzgotanem zostanie i jego o utratę szczęścia, które najwyżej sobie cenił — przyprawi, gdy tymczasem on, ten najpotężniejszy, był także najłagodniejszym i zamiast unieść się gniewem, w pobożne popadł rozmyślanie...
To też, na klęczkach, splecione dłonie wysoko wznosząc, śpiesznemi słowy Pytyon mówić zaczął:
— Wszystko, com od młodości mniemał o wielkich sprawach tego świata, potwierdzenie znalazło w tobie! Nazywali ludzie Pytyona rozumnym człekiem, i zaprawdę był on takim, bo świadectwa zmysłów nie potrzebował, aby odgadnąć i zrozumieć — ciebie! Ujrzały cię nakoniec oczy moje, usłyszały uszy i stwierdziły, żem w błąd nie popadł. Szczęściem jest dla człowieka, który nie był tylko dwunożnem bydlęciem, gdy w starości, spojrzawszy za siebie, przekonywa się, że gmachu swego życia na marnym piasku nie budował i nie trwonił daremnie swojej czci i wiary, jak trwonią kroki i trudy wędrowcy, ścigający na pustyniach majaki złudnych miast i ogrodów.
Im więcej mówił, tem większy unosił go zapał, pierś głośno dyszeć, słowa mu w ustach plątać się zaczynały, aż porwał się z klęczek, zwyczajnym sobie giestem, szerokie rękawy sukni na plecy sobie odrzucać i wołać zaczął:
— O, głupi Pytyonie, który siebie za coś ważnego poczytywałeś, a teraz okazujesz się marnym człeczyną! Czemużem, o Cybelo, nie posiadał sto razy więcej rozumu i sto razy więcej trudów nie poniósł, aby sto razy większe gromadzić bogactwa i módz przez nie teraz serce swoje zadowolnić? Spojrzyj, o królu, na wszystko, co w tym domu przez długie lata zgromadziłem: marne to śmiecie wobec twej wielkości, zawierają przecież w sobie niemało drogiego metalu i tej kunsztownej pracy człowieka, która nazywa się sztuką. Spojrzyj, wybieraj, bierz, uwoź ze sobą, albo do Suzy odsyłaj wszystko, co tylko oczy twoje zabawić lub serce ucieszyć może... Gdybyś nawet wszystko zabrał, Pytyona nie zgubisz, ale tylko nad wszelką wartość uszczęśliwisz. Stać go bowiem na sprawienie nowych dla domu swego ozdób, a w radości późny wiek jego spływać będzie ku swemu kresowi, na skrzydle myśli, że owocami trudów swych przyozdobił on dom królewski...
Pokornym był jak czciciel przed bóstwem swojem, przed tem, co wieki późniejsze oznaczyć miały nazwą ideału, ale zarazem był także dumnym. Bystrą myślą rachował cenę przedmiotów, na które gestem ramienia, szerokim i pomimowoli dumnym, wskazywał. W tem, niespodzianie, z za pleców wystąpił mu najstarszy syn jego, Bubares, i w sukni złotymi hafty pobłyskującej, w wysokiem perskiem obuwiu, czarnowłosy, ciemny, chmurny, jak to podziemie, w którem większą część życia przepędził, zachwycone oczy wzniósł ku królowi.
— Niech mię Cybela zdruzgocze — zawołał — jeżeli dusza moja nie powtarza słowo w słowo wszystkiego, co mówią usta mego ojca! Od dzieciństwa w górnicze roboty wdrożony i z dala od świata żyjący, prostakiem jestem, o królu, i mowy swojej kwiatami zdobić nie umiem. Niemniej przecież mam serce tkliwe, które dziś napełnione zostało wielką dla ciebie miłością. Wspaniałość twa olśniła oczy moje, a dobroć, którą niewolnikom swoim okazałeś, podbiła serce! Rozkaż, a młot porwawszy, Tmolos roztrzaskam, aby z wnętrzności swoich wysypał ci do stóp wszystkie swe bryły złota!...
U drugiego boku Pytyona, Toraks — pomimo bogatych sukien, które go okrywały — wzór i uosobienie ogorzałego, gruborękiego, z rozrosłemi barami rolnika, w pokłonie czołem ziemi dotykał: tak te latorośle, w uczuciach swoich podobnemi się stały do drzewa, które im dało życie. Kserkses powolnym oddechem zdawał się wciągać w siebie tę miłość i te hołdy, które słodszą nad arabskie kadzidła wonią z dołu ku niemu buchały, aż uśmiech przyjazny twarz mu okrywać począł i uczynił ją łagodną, prawie rozrzewnioną.
— Nad miód Hymetu, po który z wojskiem mojem dążę — rzekł — słodszem jest sercu króla, gdy drogę mu zajdzie człowiek dobry. Dobrym jesteś, starcze lidyjski, i pobudzasz mię do wdzięczności, którą też ci okażę. Dosyć już wielkie złożyłeś mi dary gościnne i domu twego nie będę odzierał z ozdób, które w nim zgromadziłeś. Bogatym jest król Persów i nowych bogactw mniej potrzebuje niżeli sług wiernych. Aby tobie, Pytyonie, cześć niesłychaną wyrządzić, ze wszystkiego, co posiadasz, wybieram sobie tylko tych oto synów twoich...
Tu palcem z wielką pieczęcią na Bubaresa i Toraksa wskazał, a satrapa Lidyi, Artafernes, jak sprężyną rzucony, na łożu się podniósł i ręce splatając, śpiesznie mówił:
— Gniew twój, o najwyższy! ściągnąłbym na siebie, gdybym ci nie oznajmił, że Pytyon Lidyjczyk, w zamian synów swoich i chcąc ich od niebezpieczeństw wojny uchronić, złożył kiesy złota, za które w Abydos kupiłem i uzbroiłem pięćdziesięciu Scytów, jakoteż nawie jednej dostarczyłem dziesięciu Fenicyan.
Przestraszonym wydawał się Artafernes i wzrok jego od twarzy królewskiej latał ku twarzom Pytyona i jego synów. Lecz Kserkses z pobłażliwym ruchem dłoni odpowiedział:
— Nie dziwi mię, że mąż tak dostojny jak ten Lidyjczyk do widoku synów swoich, zmieszanych z pospólstwem wojskowem, odrazę uczuwał. Godni są oni najwyższych miejsc w mojem wojsku; otrzymają je też w mojej miryadzie nieśmiertelnych...
Tu wśród zadziwionych, ale milczących biesiadników wzrokiem wyszukał dowódcę pułków perskich, Otanesa, i zapytał:
— Nie odzyskaliż zdrowia dwaj młodzieńcy z Persepolis, których dla ciężkiej niemocy pozostawić musieliśmy we frygijskiej Kelanei i nie danoż im jeszcze zastępców?
Teść królewski, chyląc głowę, odpowiedział:
— Nie podźwigną się już tamci ze srogiej niemocy swej, o królu, a wielu najznakomitszych młodzieńców perskich do stóp mi upadało, błagając, abym dziś, gdy w Sardes już staniemy, do twego świętego ucha za nimi przemówił.
— Zawiedzionemi zostaną nadzieje najznakomitszych młodzieńców perskich — odpowiedział Kserkses — bo tych oto synów Pytyona Lidyjczyka, u boku swego posiadać pragnę. Odkąd Mitra słońce zapalił na niebie, po raz-to pierwszy, ludzie z rodu obcego Persom dzierżyć będą w swych rękach oszczepy ze złotym granatem i, jak cień nieodstępnie postępuje za człowiekiem, nieodstępnie królowi swemu towarzyszyć. Taką ja łaskę wyrządzam tobie, Lidyjczyku, za miłość, którą mi okazałeś, i taką chwałę zlewam na twoją głowę. Tobie zaś, Otanesie, rozkazuję, abyś natychmiast młodzieńców tych umieścił w miryadzie mojej, na miejscach, które tamci, w Kelanei pozostawieni, zajmowali.
Otanes ruchem ręki dał znać Bubaresowi i Toraksowi, aby zbliżyli się ku niemu, zaś inni biesiadnicy o chwale wielkiej i niesłychanej, która Pytyona spotkała, gwarnie rozprawiać zaczęli. Tylko Pytyon w swej powłóczystej sukni stał znowu przez chwilę jakby w słup przemieniony, jakby tego, co z ust królewskich usłyszał, pojąć nie mogąc. Coś bardzo podobnego do boleści powieki i policzki wprawiło mu w drganie, aż nakoniec zrozumiał niesłychaną chwałę, która na niego spłynęła, zrozumiał i, na klęczki padając, z głową schyloną zawołał:
— Niech się tak stanie! o, wielki, niech stanie się jako rzekłeś!
I było to podobne do bolesnego, acz pokornego, ofiarowania bóstwu cząstki ciała od serca oderwanej. Potem zaś, przy radosnym i los jego wysławiającym gwarze biesiadników, o tem słuchając, że synowie jego miejsce zajmą w hufcu złożonym z pokolenia wydającego królów i jak cień nierozłącznie postępuje za człowiekiem mocarzowi towarzyszyć będą, z pobladłego zarumienionym, z przestraszonego dumnym stawać się zaczął.
Ale teraz niewolnicy Pytyona do komnaty wnieśli wieńce z kwiatów i kosze pełne rumianych jagód, wydających z siebie woń przedziwną a tak silną, że stłumiła zapachy kadzideł. Były to szeroko słynne z woni, smaku i czarodziejskich leczniczych własności maliny, u szczytu góry Idy rosnące, a którym podobnych nie było na całym świecie. To też Mardoniusz, który w wojennych pochodach przebywając Lidyę, rzadkiej tej jagody już niegdyś kosztował, jął opowiadać królowi jak była ona wyborną, jakich trudów wymagało samo jej na wielkich wysokościach zdobycie, jakich cudów prawie przemyślności trzeba było na to, aby ją w porze tej, w miesiącu kwiatów — posiadać. Nawet Artaban i Otanes, najsurowsi z biesiadników, ciekawi byli skosztowania jagody, której sokiem i wonią poili się niegdyś mieszkańcy starej i sławnej Troi.
Gobryasz i Arzames, z łaskawością panów, którzy z niewolnic swoich zadowolonymi się czują, na rozwartych dłoniach podawali je ulubienicom swoim; Histaspes zaś, biorąc od niewolnika wieniec różany i na szyi Labdy go zawieszając, a maliny, na kształt rubinów z białych palców do czary sypiąc, zawołał:
— Zdaje mi się, o królu, że zbyt już długo zajmowały nas mowy i rozmyślania poważne. Cenny dar niebios występnie trwoni ten, kto bez rozchmurzenia czoła i rozwiązania pasa, dniowi wesołości przeminąć pozwala!
Gobryasz, ramieniem otaczając kibić towarzyszki, Histaspowi zawtórował:
— Blask oczu kochanej niewiasty słodszym jest sercu nad sam blask sławy, a wieniec z róż milszym głowie nad zdobną w perły tyarę...
— Gdy Mitra słońce na niebo wprowadzał, rzekł mu: «błogosławionem będziesz, ilekroć podniebienia syte i serca wesołe sług Ormuzdowych oświecisz!» — ozwał się Sorab i jedną ręką po wonny wieniec a drugą po wonniejsze jeszcze nad kwiaty jagody wyciągnął.
Poważniejszy od innych, ale ucztą rozweselony, Artafernes opowiadać zaczął:
— We frygijskiem mieście Kotajonie, u otworu skały, zawierającej zwłoki umarłych, widziałem grobowiec pyszny, a na nim napis: «Dwóch miast: świetnego Prymnesu i mądrego Kotajonu obywatelem byłem i oto, co przyjaciołom moim ze świata zaludnionego cieniami doradzam: Rozkoszy i wesołości oddaj się! żyj! bo umrzeć musisz! Pij, tańcz, używaj!»
Mardoniusz zauważył:
— Gdyby ów mądry obywatel Prymnesu i Kotajonu nie Frygijczykiem był, ale Persem, ja od siebie dodałby jeden jeszcze wyraz: zdobywaj!
A do Fredegunda, który ku niemu zbliżał się z amforą, czarę wyciągając, zawołał:
— Po scytyjsku nalewaj!
— We wszystkiem przodując światu, mająż Persowie pierwszeństwa w piciu ustąpić dzikim Scytom?... — ze śmiechem zapytał Gobryasz.
A w tejże chwili, Kserkses, na rozwartej dłoni podając maliny Melissie, ku bratu swemu Mazistowi zwrócony, zapytywał:
— Nie jestże w twoich oczach, Mazistasie, tak jak i w moich, ta dziewica lidyjska w sposób zadziwiający do twojej małżonki podobną?
Ręce u piersi splatając i złośliwe błyski źrenic pod spuszczającą się powieką kryjąc, Mazistas odpowiedział:
— Jakąż radością przejmuje mię to, Kserksesie, iż boskie oczy twoje odkryły w świecie niewiastę do mojej małżonki podobną!
Histaspes, palony przez czarne oczy Labdy, a przez wypite wino ośmielony, wzrok ku królowi podniósł i mówił:
— Sprobój, o królu, na godzinę stać się prostym śmiertelnikiem i nas przez to do używania dnia wesołości ośmiel. Marzenia o sławie na rzeczywistość rozkoszy, tyarę na wieniec zamień!
— Niech się tak stanie, o królu — chórem potwierdzili biesiadnicy, a Histaspes lekką stopą wbiegał na stopnie tronu, aby tyarę od drogich kamieni ciężką, zdjąć z głowy królewskiej.
Wtedy do Pytyona, ciche rozkazy niewolnikom wydającego, zbliżył się Indantyrs i z nizkim pokłonem, cichym szeptem oznajmił mu, że żona jego, Gorgo, pragnie z nim widzieć się natychmiast.
— Jończyk Chileas rozkazał powiedzieć ci, panie — dodał Fenicyanin — abyś koniecznie przybył; rozmowa z dostojną małżonką twoją, zabierze ci tyle tylko czasu, ile go potrzeba do wysączenia jednej czary wina...
Po chwili zasłona z kobierców, we wdzięcznych festonach wijąca się pośród kolumn, zapadała za Pytyonem, który w komnatce małej, nikłą lampą oświetlonej, oko w oko spotkał się z Gorgoną i rękę swoją uczuł w uścisku dwóch suchych, gorących dłoni. Nigdyby przedtem nie przypuszczał, aby te małe, zwiędłe, spracowane ręce kobiece tyle siły posiadać mogły; uścisk ich drżący był a zarazem wydawał się żelaznym. Twarz Gorgi, z pod żółtego zawoju zapadłemi oczyma świecąca i na policzkach ogniem rumieńca okryta, przychyliła się prawie do samej jego twarzy a usta śpiesznie, tak śpiesznie i drżąco, że wydawały się liśćmi przez wiatr miotanymi, szeptały:
— Nie gniewaj się, Pytyonie... nie mogłam wyrzec się widoku twojej chwały i tylu wspaniałości... z Chileasem więc tu przyszłam i z za uchylonej zasłony patrzałam... Cieszę się, Pytyonie, o jakże się cieszę wszystkiem, czego dziś używasz... łaską, którą okazuje ci najpotężniejszy... pochwałami tylu dostojnych mężów... tem, że tyle posiadasz... wszystkiem... Dziękuję bogom, żeś dnia tego doczekał, Pytyonie, i... cieszę się...
Wraz z ostatnim wyrazem łzy jak deszcz spłynęły na rozpalone jej policzki i na rękę Pytyona, którą do ust cisnęła. Kibić w tej chwili miała tak gibką i z takim nieśmiałym, błagającym wdziękiem do boku jego ją tuliła, jakby jeszcze była tą wysmukłą, szczęśliwą, niewinną dziewicą, którą przed wielu laty poślubiał. Przyjaźnie też, chociaż i niecierpliwie, Pytyon zapytał:
— Jeżeli, jak prawej małżonce przystoi, cieszysz się szczęściem i chwałą moją, czegóż płaczesz?
— Nietylko widziałam, ale także słyszałam wszystko — odpowiedziała.
Wtedy oczy Pytyona zmąciły się i, niespokojnie komnatę oblatując, unikały spotkania z dwojgiem wznoszących się ku niemu, łzami zalanych oczu. Spotkały się w zamian z wysoką postacią Chileasa, który, z cienia wyszedłszy, z uśmiechem na wązkich ustach przemówił:
— Wiesz o tem, Pytyonie, że najcenniejsza z niewiast mniej jeszcze rozumu posiadać może od najlichszego z mężów. Kiedy tam — tu cienki palec, ku biesiadnej komnacie wyciągnął — dwóch synów twoich tak wielkie, tak niesłychane szczęście spotykało, Gorgo, niewieścim swoim rozumem pojąć go niezdolna, byłaby padła na ziemię, gdybym ją w ramionach swoich nie podtrzymał i do ust jej nie wlał leku, który mam zawsze przy sobie, kiedy znajduję się przy niej... Wtedy też niewolnika posłałem z błaganiem, abyś przybył, bo rzekła, że o czemś niezmiernie ważnem pomówić z tobą musi...
— Chileas myli się — żywo przerwała Gorgo — nie wierz mu, Pytyonie... Nie jestem tak głupia, abym nie rozumiała, że to dla nich wielkie, niesłychane szczęście... Widziałam przecież z górnej galeryi domu, tych cudnych rycerzy... pancerze ich połyskują jak łuska rybia... na oszczepach złote granaty... z rodu wydającego królów... i tacy piękni... jak pięknymi będą w tej zbroi i w tych ozdobach Bubares i Toraks... Jak cień przy człowieku, zawsze u boku mocarza... Jakże cieszę się... jak dumną jestem, żem ich urodziła, że pod mojem okiem wzrośli ci, którzy, pierwsi z pomiędzy ludzi, Persami nie będąc, w miryadzie nieśmiertelnych zajaśnieją... Tylko... Pytyonie...
Tu tchu jej zabrakło, nowy deszcz łez z oczu popłynął i tak jak pierwszy wnet osechł. Pochyliła się, obie dłonie do piersi przycisnęła i szeptem dokończyła:
— Tylko mię boli...
Dłońmi pierś cisnąc, osunęła się na ziemię i w szacie Pytyona głowę ukryła. On, z rękoma w szerokie rękawy sukni wsuniętymi, stał chwilę nieruchomy, a Chileas, ku samemu prawie uchu jego usta przybliżając, z uśmiechem, który ich nigdy nie opuszczał — szeptał:
— Szczęście twoje wielkiem jest, Pytyonie, i na te kobiece biadania nie zważaj... Tylko te kawki i kruki... te obrzydłe kawki i kruki, które niedawno mnie nad zwłokami obrońców Miletu ukazywałeś... Nie nad buntowniczą Jonią tylko latają one... nie nad Jonią tylko... Widziano niedawno ogromne ich gromady lecące ku zachodowi... powiadam ci, że leciały tam, kędy wojsko najpotężniejszego dąży, leciały te przebrzydłe kawki i kruki...
Pytyon, jakby ze zmąconej zadumy nagle mu ukazanem straszydłem zbudzony, zadrżał, a rozgniewanym wzrokiem przeszywając Jończyka, tak, aby Gorgo nie słyszała go, odpowiedział:
— Mścisz się, lisie! lecz dom twój, zdrajco, pustym jest, mnie zaś, wiernemu niewolnikowi pana swego, pozostanie jeszcze trzech synów...
I wnet głowy Gorgony, dłonią dotykając, głośno rzekł:
— Trzej synowie jeszcze pozostaną przy tobie, Gorgo!
— Czy pozostaną? — słuch jego musnął szept tak cichy, że sam na pewno powiedziećby nie mógł, czy wyszedł z ust Jończyka, czy też z jego własnej, w różne kierunki rozkołysanej myśli.
— Niechaj zostaną... o, niech zostaną! — ramionami kolana męża oplatając, zawołała Gorgo i, z twarzą ku niemu podniesioną, znowu śpiesznie, bardzo śpiesznie mówiła:
— O tem-to właśnie z tobą, Pytyonie, pomówić musiałam... umarłabym zaraz, gdybym nie powiedziała ci tego... Lękam się... Fredegund taki mądry... Wamik tak wymowny, Diloram zuchwały... zlituj się! Tyś mądry... wiesz co czynić, ażeby oni... zlituj się! Powinieneś mi przebaczyć, bo nie było nade mnie małżonki miłującej więcej i wierniejszej... powinieneś mi przebaczyć... Melissa, u stóp jego siedzi, a on jej ramienia i włosów dotyka!... Pytyonie, kiedy odjadą stąd ci bogowie? Powinieneś mi przebaczyć... cieszę się chwałą twoją, lecz takem zlękniona... Z tamtymi stało się... ujmą w ręce złote granaty i odjadą... Niech stanie się wola najpotężniejszego! Chwała jemu i im, tym robakom moim... ale już dosyć! Pytyonie, prawda, że dosyć? Zlituj się... tyś mądry, wszystko wiesz jak uczynić...
Podniósł ją z klęczek i, ręce jej w swoich ściskając, mówił:
— Czyś oszalała! Mniemaszże, że Tantalosem jestem, który odwiedzającym go bogom dał na zjedzenie upieczone członki swego syna, albo że królowi smakowałaby taka potrawa? On najdoskonalszy. Łaska bije z oblicza jego i na kochających go spływa. Co uczynił, dobrem jest. Bubaresa i Toraksa wysoko wyniósł, na moją głowę koronę chwały włożył. Błogosławionym niech będzie!
— Niech... — bardzo cicho powtarzać zaczęła Gorgo, ale dokończyć nie mogła i po chwili dopiero u piersi męża szepnęła:
— Idź już... bądź błogosławionym!






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.