Czarny tulipan/Rozdział XVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Czarny tulipan
Wydawca Skarbiec Powieści
Data wyd. 1932
Druk Druk. Sikora
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XVII.
PIERWSZY NASIENNIK

Nazajutrz, jak nadmieniliśmy, Róża przyszła z biblją do Korneljusza de Witt.
Wtedy rozpoczęła się pomiędzy nauczycielem a uczennicą jedna z tych scen rozkosznych, które stanowią zajmujący przedmiot dla autora, zdolnego je określić.
Otwór we drzwiach więzienia Korneljusza był za wysoko, ażeby dwie osoby jednocześnie mogły czytać książkę, podniesioną do tej wysokości.
Dziewica zmuszona była oprzeć się o drzwi i trzymać książkę w jednej ręce, gdy drugą, w której trzymała świecę, Korneljusz oswobodził od tej nużącej bezwładności, przywiązawszy chustką lichtarz do kratek otworu; wtedy Róża ułatwiała sobie posuwaniem palca poznawanie głosek i sylab, które jej Korneljusz przez okienko słomką na książce wskazywał.
Światło odznaczało wydatny rumieniec Róży, żywość jej oka niebieskiego i sploty blond włosów, ukazujące się z pod złoconego ubioru głowy, zwykłego kobietom Fryzji, jej paluszki podniesione przybierały tę barwę blado-różową, jaśniejącą przy świetle, która jest oznaką życia tajemnego, krążącego pod powłoką cielistą.
Róża czyniła nadzwyczajne postępy, dzięki gorliwości nauczyciela i, gdy jaka trudność zachodziła, przełamywali ją zwykle wspólnemi usiłowaniami, czerpiąc w namiętnych spojrzeniach iskry pojętności.
Róża, powróciwszy do swego mieszkania, zajmowała się powtarzaniem udzielonej lekcji i zarazem w jej duszy budziła się miłość dotąd nieznana.
Pewnego wieczora spóźniła się o pół godziny.
Korneliusz, zdziwiony tą okolicznością nadzwyczajną przedewszystkiem zapytał o przyczynę tego.
— Nie moja w tem wina — odpowiada dziewica. — Mój ojciec wznowił znajomość tutaj z poczciwym człowiekiem, który w Hadze często go odwiedzał; jest to wesoły i miły człowiek, a przytem miłośnik butelki i zwykle częstuje mego ojca.
— Nie wiesz więcej o nim? — zapytuje Korneljusz zdziwiony.
— Nie... wiem tylko, że od dwóch tygodni ojciec mój jest z nim nierozłączony.
— Oh! — mówi Korneljusz, wyruszając głową z niespokojnością, (gdyż w każdym niezwykłym wypadku przewidywał nieszczęście) — zapewne szpieg jakiś, którego wysyłają dla śledzenia więźniów i dozorców.
— Ja tak nie sądzę — mówi Róża z uśmiechem — bo jeśli on kogo śledzi, to zapewne nie ojca mojego.
— Kogóż przecie?
— Oto mnie.
— Ciebie?
— Dlaczego wątpisz?
— A, prawda — mówi Korneljusz z westchnieniem — wszakże jesteś na wydaniu i ten człowiek starać się może o twoją rękę.
— To bardzo być może.
— I na czemże opierasz to radosne przypuszczenie?
— Powiedz raczej: tę obawę.
— Dziękuję ci, Różo, gdyż dla mnie przynajmniej jest obawą.
— Oto słuchaj lepiej
— Słucham, Różo.
— Ten człowiek zaczął bywać u nas w Buitenhof właśnie wtedy, gdy ciebie uwięziono. Przypominam sobie nawet, że mówił, iż chciał się z tobą widzieć.
— Widzieć się ze mną?
— Oh, to był tylko pozór! jestem tego pewna, bo i teraz byłby o tem wspomniał, gdyś został tu przeniesiony, lecz przeciwnie, mówił nawet wczoraj memu ojcu, że nie zna ciebie wcale.
— Przypomnij sobie wszystko, Różo, gdyż pragnąłbym dojść, kto to jest ten człowiek i jakie ma zamiary.
— Jesteś pan pewny, że żaden z jego przyjaciół nie zechcą się nim zajmować?
— Nie mam przyjaciół, Różo; jedyna istota, która była do mnie przywiązana, jest moja mamka. Ta biedna kobieta, Zug, jestem pewny, że nie robiłaby żadnych kroków podstępnych, przyszłaby tylko może z płaczem do twego ojca lub do ciebie i powiedziałaby: „Drogi panie lub panienko, moje dziecko jest tutaj, widzicie rozpacz moją, pozwólcie mi go widzieć przez godzinę 'tylko, a ja będę za was prosić Boga przez całe życie". Tak, jestem pewny, że oprócz dobrej Zug nie mam nikogo.
— A więc ten człowiek musi mieć mnie na widoku; co mnie zaś w tem przekonaniu utwierdziło, to ta okoliczność, że gdy wczoraj byłam w ogrodzie i grabiłam zagon, w którym mam zasadzić twój nasiennik, spostrzegłam cień człowieka, który się przesuwał poza drzewami. Udałam, że nie zwracam na niego uwagi, poznawszy naszego zwykłego gościa. Ukrywszy się, jak mu się przynajmniej zdawało, przypatrywał się z zajęciem mojej robocie, nie spuścił ze mnie wzroku; zdawał się mnie pochłaniać swemi oczyma.
— Oh! on jest bezwątpienia zakochany — mówi Korneljusz — czy on młody, dorodny?
I spojrzał z obawą na Różę, oczekując niecierpliwie jej odpowiedzi.
— Młody, dorodny — powtarza Róża ze śmiechem. — Twarz jego obrzydliwa, zgarbiony, ma blisko 50 lat i nigdy nie śmie spojrzeć śmiało w oczy, ani mówić głośno.
— Jak się nazywa?
— Jakób Gisel.
— Nie znam go.
— Widzisz więc, że nie dla ciebie tu przychodzi.
— On ciebie kocha, nie masz wątpliwości; kto ciebie widzi, nie może być obojętnym; a ty, Różo, mogłabyś go kochać?
— Co za pytanie!
— Czy chcesz mnie uspokoić, Różo?
— Czegóż więc będziesz wymagał
— A więc teraz, gdy już nieźle czytasz, będę pisywał do ciebie o mojej zazdrości i troskach, wynikających z naszego rozłączenia.
— Będę czytać, jeżeli będziesz pisał wyraźnie.
Potem, chcąc zmienić treść drażliwą tej rozmowy, Róża zapytuje:
— Cóż się dzieje z twoim tulipanem?
— Osądź o mojej radości, Różo; dziś zrana przyglądałem mu się; odgrzebawszy ziemię, pokrywającą nasiennik, dostrzegłem pierwszy kolec łodygi. Serce moje zadrżało; ten początek białawy, któryby skrzydło muchy zniweczyć mogło jednym zamachem, to jestestwo w zarodzie, objawiające się zaledwie w źdźble niedotykalnem prawie, bardziej mnie wzruszyło, niż czytanie rozkazu statudera który mi uratował życie na rusztowaniu w Buitenhof.
— A więc masz nadzieję?
— Tak, mam nadzieję.
— A ja kiedyż mam zasadzić mój nasiennik?
— Jak tylko pogoda się ustali; lecz nadewszystko nie używaj nikogo do tej czynności i nie zwierzaj się nikomu w świecie; bo widzisz, Różo, znawca, któryby przypadkiem dostrzegł ten nasiennik, poznałby wartość jego; wreszcie, moja droga Różo, zachowaj starannie trzecią cebulkę.
— Bądź o to spokojny, leży sobie w tym samym papierze zawinięta w mojej szafie, obłożona koronkami, które jej nie gniotą, utrzymując w suchości. A teraz bywaj zdrów, biedny więźniu.
— Jak to, już?
— Muszę.
— Przyszłaś tak późno i spieszysz się?
— Ojciec niecierpliwiłby się, gdyby mnie nie było dlugo widać; przytem mój wielbiciel mógłby powziąć podejrzenie, że ma współzawodnika.
I przysłuchiwała się z zajęciem.
— Cóż ci jest, Różo?
— Nic; zdawało mi się, że słyszę szeles..
— Cóż takiego?
— Coś podobnego do stąpań po schodach.
— To nie twój ojciec — mówi więzień — znam jego krok ciężki.
— O nie, to nie mój ojciec, lecz...
— Lecz co?
— Lecz to może być pan Jakób.
Róża szybko sunęła na schody i dosłyszała zamykające się drzwi z pośpiechem, gdy zaledwie zeszła z kilku stopni.
Korneljusz doznał żywej niespokojności, lecz to było tylko wstępem dla niego.
Gdy fatalizm rozpoczyna działanie swej niszczącej potęgi, rzadko kiedy się zdarza, ażeby nie ostrzegł swej ofiary, podobnież jak biegły szermierz dozwala swemu przeciwnikowi stanąć w postawie obronnej przeciw razom jego oręża.
Prawie zawsze te ostrzeżenia, będące wypadkiem instynktu ludzkiego, albo wynikające z przedmiotów martwych, częstokroć pozornie tylko martwych, prawie zawsze, powtarzam, ostrzeżeniami temi pogardzamy. Słyszymy szelest w powietrzu i coś spada na głowę, którą ten szelest ostrzegał; był więc czas zabezpieczyć się od wypadku nieprzewidzianego wprawdzie, lecz wynikłego z obojętności na przestrogę.
Dzień następny minął, jak inne. Gryfus odwiedził więźnia podług zwyczaju, to jest trzy razy. Dotąd nic nie odkrył podejrzanego w pomieszkaniu van Baerla. Słysząc zbliżającego się dozorcę (Gryfus codziennie zmieniał porządek godzin, w których bywał u więźnia dla podejścia go), van Baerle zapomocą mechanizmu swego pomysłu, podobnego do stosowanego do windowania worków ze zbożem, spuszczał dzbanek pod wystawę kamienną okna swego, ukrywając sznurek pod pokładem mchu, rosnącego na dachu i w szczelinach muru.
Gryfus niczego się nie domyślał.
Ten podstęp udał się dni osiem.
Dziewiątego dnia zrana Korneljusz zatopiony w przyglądaniu się swemu nasiennikowi, z którego już widać było wyrostek łodyżki, nie dosłyszał nadchodzącego Gryfusa (tego dnia dął wiatr gwałtowny i wszystko trzeszczało w wieży), drzwi się otworzyły niespodzianie, Korneljusz siedział trzymając dzbanek na kolanach.
Gryfus, spostrzegłszy, że więzień trzyma coś w ręku, rzucił się z szybkością sokoła na ten przedmiot.
Przypadek, albo raczej złowroga zręczność, którą bywają obdarzeni ludzie złośliwi, sprawiły to, że ciężka ręka dozorcy oparła się w pośrodku donicy, właśnie w tem miejscu, gdzie był zasadzony nasiennik; była to ta sama ręka, którą złamał w Hadze i którą mu Korneljusz nastawił.
— Co to masz! — zawołał. — Ah! złapałem ciebie.
I zanurzył palce w ziemi.
— Ja? nic... nic... — zawołał Korneljusz drżący.
— Ah! to dzban, napełniony ziemią! ah! tu musi się coś ukrywać!
— Drogi panie Gryfus! — mówi błagającym głosem van Baerle.
W tej chwili Gryfus grzebał w ziemi palcami.
— Panie, co robisz? strzeż się... — mówi Korneljusz blednąc.
— Czegóż mam się strzec?
— Strzeż się, mówię ci, ażebyś go nie zniweczył.
I szybkim poruszeniem, rzutem rozpaczy wyrwał dzbanek z rąk dozorcy, zasłoniwszy go rękami na krzyż złożonemi.
Lecz Gryfus, uparty starzec, będąc prawie przekonany, że odkrył spisek przeciwko księciu Oranji, zbliżył się do więźnia z podniesionym kijem, lecz widząc, że Korneljusz postanowił bronić raczej dzbanka, jak swej głowy, postanowił odebrać mu przemocą przedmiot podejrzany.
— Opierasz się, buntujesz... — wrzeszczał dozorca z wściekłością.
— Ja tylko bronię mego tulipanu — mówi van Baerle.
— Tak, znamy się na tem — odpowiada starzec — znamy się na waszych przebiegach.
— Przysięgam ci...
— Oddaj mi to! — powtarzał Gryfus, tupiąc nogą — albo wezwę pomocy straży.
— Wezwij, kogo ci się spodoba, lecz nie dostaniesz mego kwiatu, chyba po mej śmierci.
Gryfus rozjątrzony powtórnie zanurzył palce w ziemi donicy i tym razem udało mu się wydobyć nasiennik czarnego tulipanu, gdy van Baerle, ucieszony, iż ocalił dzbanek, nie przypuszczał nawet, ażeby jego przeciwnik posiadał to, co się w nim znajdowało. Dozorca cisnął o podłogę cebulę i zgniótł ją nogą.
Van Baerle odgadł to morderstwo, dostrzegł zgniecione na miazgę szczątki nasiennika, pojął okrutną radość Gryfusa i wydał okrzyk rozpaczy, zdolny wzruszyć tego dozorcę, który zabił kilka lat przedtem pająka Pollisona.
Korneljusz w pierwszej chwili powźiął zamysł odebrania życia Gryfusowi. Płomień krwisty zaślepił go i już podniósł dzbanek oburącz wraz znapełnioną nim ziemią, ażeby nim rozstrzaskać łysinę dozorcy.
Lecz głos dobrze mu znany wstrzymał go; głos rzewliwy, rozpaczliwy, głos Róży bladej, ledwo oddychającej, z wzniesionemi rękami do nieba.
Korneljusz upuścił dzbanek na ziemię, który się rozbił na drobne kawałki.
I wtedy Gryfus pojął niebezpieczeństwo, na jakie był narażony, gdy zaś to minęło, zaczął odgrażać więźniowi.
— Oh! — zawołał Korneljusz — musisz być bardzo nikczemnym i złym człowiekiem, ażeby pozbawiać biednego więźnia jedynej pociechy, pastwić się nad niewinnym kwiatem.
— To źle, mój ojcze! — odzywa się Róża.
— Ah! to ty, mościa panno! — zawołał starzec, pałający gniewem i obracając się do córki — nie mieszaj się do tego, co do ciebie nie należy, ruszaj stąd precz!
— O, ja nieszczęśliwy! — mówi Korneljusz z rozpaczą.
— Wielka szkoda zaiste, cebula tulipanu — odzywa się Gryfus cokolwiek zmieszany — dam ci ich tyle, ile zechcesz, mam ich pod strychem kilkaset.
— Idź do djabła z twemi tulipanami, one tyle warte, co i ty.
— Aha! domyślam się teraz, o co rzecz idzie. Nie żałujesz ty tulipanu, mój panie, lecz ta cebulka służyła do korespondencji, był to znak umówiony pomiędzy spiskowcami. Oh! dobrze mówiłem, że źle postąpił statuder, darując ci życie.
— Mój ojcze! mój ojcze! — zawołał Róża
— A więc tem lepiej, tem lepiej — powtarzał Gryfus — żem zniszczył tę cebulę przeklętą, dzieło szatana. Uprzedzam ciebie, ie postąpię podobnież, gdybyś coś podobnego przedsięwziął; bądź pewny, że dotrzymam słowa.
— Przeklęty człowiek! — zawołał z rozpaczą Korneljusz, obracając w drżących rękach szczątki nasiennika trupa tylu nadziei.
— Przecież mamy dwa inne, panie Korneljuszu — mówi zcicha Róża, pojąwszy rozpacz jego i głos jej stał się dla jego serca balsamem pociechy.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.