Czarny tulipan/Rozdział IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Czarny tulipan
Wydawca Skarbiec Powieści
Data wyd. 1932
Druk Druk. Sikora
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ IV.

Młodzieniec nasunąwszy na oczy kapelusz z obszernemi skrzydłami opierając się na ramieniu oficera, ocierający ciągle pot z czoła chustką, stojąc niewzruszony w kącie Buitenhofu pad wystawą sklepu zamkniętego, przypatrywał się widowisku, które zdawało się przybliżać do końca.
— Tak, zdaje się van-Dekenie, że rozkaz, który deputowani wydali, jest rzeczywiście wyrokiem śmierci na Korneljusza. Czy słyszysz te okrzyki! Lud bardzo jest rozjątrzony przeciw braciom Wittom.
— W istocie, nie słyszałem nigdy podobnych wybuchów nienawiści.
— Zdaje się, że się dostali do więzienia Korneljusza. Ah! spojrzyj, czy nie jest to okno izby, w której był osadzony?
To mówiąc wskazywał na człowieka, który oburącz trząsł kratą żelazną okna więzienia Korneljusza.
— Hurra! hurra! — wołał ten człowiek, już go tam niema!
— Jak to być może! zapytywali z ulicy ostatni z nadciągających, którzy się nie mogli dostać wewnątrz więzienia.
— Niemasz go! powtarzał z wściekłością ten sam człowiek — musiał więc uciec.
— Co mówi ton człowiek — zapytuje blednąc młodzieniec.
— Bardzo byłoby pożądanem, gdyby tylko prawdę mówił!
— Zapewnie — odpowiada młodzieniec, lecz nieszczęściem to być nie może.
— Jednakże… mówi oficer… uważ W. K. Mość.
W tej chwili kilka innych postaci ukazało się przez okna, wściekli, zgrzytający zębami, wołali.
— Uciekł, uciekł… ocalili go!…
Pospólstwo uliczne powtarzało ze złorzeczeniami:
— Uciekł, uciekł… a więc gońmy go… ścigajmy!
— Zdaje się niewątpliwem, że p. Korneljusz de Witt ratował się ucieczką — mówi oficer.
— Tak, z więzienia być może — odpowiada młodzieniec — lecz nie z miasta, przekonasz się van-Dekenie, że biedny człowiek zawiedziony zostanie, mniemając, że brama przez, którą miał wyjechać będzie otwartą.
— Czy wydany został rozkaz zamykania bram?
— Nie wiem o tem, któżby go wydał?
— A więc skąd ten wniosek?…
— Fatalizm — odpowiada obojętnie młodzieniec — częstokroć ściga wielkich ludzi, którzy padają pod jego ciosami.
Oficer uczuł zimny dreszcz przebiegający w jego żyłach gdyż przekonał się, że Korneljusz nie uniknie śmierci.
W tejże chwili wycia pospólstwa piorunowały w powietrzu, dowiedziano się, że Korneljusz uszedł z więzienia.
W samej rzeczy, Jan i Korneljusz okrążywszy główny kanał dążyli ulicą prowadzącą do Tol-Hek, zalecając woźnicy, ażeby wolniej jechał dla oddalenia podejrzeń nastręczyć mogących się z powodu pośpiechu.
Woźnica był posłuszny temu zleceniu dopóki nie ujrzał bramy miejskiej, lecz wtedy pragnąc jaknajrychlej opuścić miejsce więzienia i śmierci, mając przed sobą życie i wolność, zaniechał wszelkiej ostrożności i puścił się galopem.
Wtem nagle wstrzymał konie.
— Cóż się stało? zapytuje Jan przez drzwiczki.
— Oh! moi panowie — zawołał woźnica… oto…
Przerażenie tłumiło głos poczciwego człowieka.
— Kończże — mówi Wielki Pensjonarz.
— Oto brama jest zamknięta…
— Jak to być może?… przecież nigdy w dzień bram nie zamykają.
— Spójrz pan.
Jan de Witt wychyliwszy się z pojazdu przekonał się o rzeczywistości.
— Jedź dalej — rzekł Jan — mam przy sobie rozkaz wolnego wyjazdu, odźwierny otworzy.
Pojazd ruszył z miejsca, lecz było widocznem, że woźnica nie podniecał rączości koni, straciwszy nadzieję.
Jednocześnie, gdy Jan de Witt wyjrzał przez drzwiczki, poznany został przez pewnego piwowara, który spóźniwszy się, zamykał pośpiesznie bramę dążąc do swych towarzyszy, którzy wyprzedzili go idąc do Buitenhof.
Wydawszy okrzyk zdziwienia, pobiegł za dwoma innymi, którzy byli na przodzie. Dogoniwszy ich zaczął coś mówić i ci zatrzymali się, spoglądając na oddalającą się karetę, nie będąc pewnymi kogo w sobie mieści.
Tymczasem pojazd stanął przed Tol-Hek.
— Otwieraj! — woła woźnica.
— Otworzyć? — powtarza odźwierny stojący w progu — ale czem?
— A oczywiście, że kluczem.
— To prawda… lecz trzeba go mieć.
— Jakto, nie masz klucza od bramy? — zapytuje woźnica.
— Nie.
— Cóż się z nim stało?
— Wzięto mi go.
— Kto?
— Zapewne ten, któremu o to idzie, ażeby nikt się nie oddalił z miasta.
— Mój przyjacielu — rzekł Wielki Pensjonarz wyglądając przez drzwiczki narażając wszystko dla wszystkiego — mój przyjacielu to ja, Jan de Witt, uczyń to dla mnie i mego brata, którego odprowadzam na wygnanie.
— Oh! Panie de Witt, wierz mi, że jestem w rozpaczy — powiedział odźwierny biegnąc do pojazdu — lecz na honor przysięgam, że mi klucz odebrano.
— Kiedy?
— Dziś z rana.
— Któż go odebrał?
— Młody człowiek blady i szczupły.
— Dlaczegóż mu go oddałeś?
Ponieważ miał rozkaz z pieczęcią i podpisami.
— Przez kogo?
— Przez panów radnych miasta.
— Jeżeli tak, mówi spokojnie Korneljusz, zdaje się, że jesteśmy zgubieni bez ratunku.
— Czy wiesz, że zachowano przy innych bramach podobną przezorność?
— Nie wiem.
— Dalej więc — mówi Jan — Bóg zaleca człowiekowi, ażeby wszelkiemi środkami zachował swe życie, ruszaj do innej bramy.
Poczem, gdy woźnica zawracał, rzekł Jan do odźwiernego:
— Dziękuję ci za twoje dobre chęci, zamiar częstokroć przyjęty bywa za uczynek; miałeś zamiar nas ocalić i w obliczu stwórcy, to znaczy, jakbyś go przywiódł do skutku.
— Ah! zawołał odźwierny — czy widzisz pan co się tam dzieje.
— Ruszaj galopem pomiędzy tą grupą — zawołał Jan na woźnicę — poczem skieruj na lewo, jest to jedyna nasza nadzieja.
Grupa, o której mówił Jan, składała się naprzód z trzech ludzi, którzy śledzili karetę i następnie zwiększyła się siedmiu lub ośmiu nowoprzybyłymi.
Ci wszyscy widocznie nie mieli dobrych zamiarów względem uciekających, albowiem widząc pędzące konie, stanęli wpoprzek ulicy i wywijając pałkami wołali:
— Stój! stój!
Ze swej strony, woźnica pochylił się do koni i chłostał ich biczem.
Pojazd nareszcie dotarł na ludzi.
Bracia Wittowie nie mogli nic widzieć siedząc w głębi, lecz uczuli, iż konie wspinali się i pojazd wstrząsnął się gwałtownie. Przez chwilę kołysała się kareta, poczem ruszyła przejeżdżając coś okrągłego i elastycznego co mogło wydawać się ciałem ludzkiem, nakoniec oddaliła się pośród przekleństw.
— Oh! rzeki Korneljusz, lękam się czy nie staliśmy się przyczyną nieszczęścia.
— Galopem! galopem — wołał Jan
Lecz pomimo tego rozkazu, woźnica zatrzymał się niespodzianie.
— Cóż się stało?
— Spójrz pan — mówi woźnica.
Jan wyjrzał.
Tłumy ludu dążyły z Buitenhof ulicą, przez którą wypadała droga ucieczki; z zadziwiającą szybkością płynęła ta wyjąca lawa.
— Zatrzymaj się i sam uciekaj — mówi Jan do woźnicy — nadaremnie jechać dalej, jesteśmy zgubieni.
— Otóż ani! otóż oni! — wołają chórem.
— Tak to oni! zdrajcy! rozbójnicy! mordercy! — odpowiadają ci, którzy gonili pojazd, niosąc ciało towarzysza swego, roztratowanego przez konie.
Jego to bowiem przejechała kareta braci Wittów.
Woźnica zatrzymał się, lecz pomimo próśb pana swego, nie chciał ratować się ucieczką.
W jednej chwili kareta została otoczona przez tych którzy naprzeciw niej dążyli i tych, którzy ją ścigali.
W jednej chwili rozniosła się na tym rozkołysanym tłumem jak pływająca wyspa.
Pływająca wyspa zatrzymała się raptem, kowal z tłumu zabił jednego z dwóch koni uderzywszy go szyną żelaza.
W tej chwili uchyliła się okiennica okna i można było poznać postać bladą i wzrok ponury młodzieńca, o którym mówiliśmy.
Za nim dawała się widzieć twarz oficera prawie tak blada jak pierwszego.
— Oh! mój Boże, mój Boże!… cóż to się dziać będzie.
— Zapewne coś okropnego — odpowiada.
— Oh! spójrz pan… otóż wyciągają z karety Wielkiego Pensjonarza, okładają go razami.
— W istocie, ci ludzie muszą mieć ważne powody do podobnego postępowania.
— A teraz zkolei wyprowadzają Korneljusza, Karneljusza, którego już dręczono na torturach… oh! patrz pan, patrz…
— Tak, w istocie, to jest Korneljusz.
Oficer odwrócił głowę.
Wtedy bowiem stawiając nogę na ostatnim stopniu karety, nie dotknąwszy nawet ziemi, Ruart otrzymał cios szyną żelazną, która roztrzaskała mu głowę.
Powstał jednak, lecz natychmiast upadł.
Następnie kilku ludzi, ująwszy go za nogi ciągnęli pośród pospólstwa i wtedy widzieć można było krwistą ścieżkę widoczną przez chwilę, gdyż cisnący się natychmiast ją zamykali.
Młodzieniec zbladł bardziej, niż zwykle, co wydawało się niepodobieństwem i przez chwilę oko jego ukryło się pod powieką.
Oficer dostrzegłszy tych oznak politowania, poraz pierwszy dających się widzieć w swym surowym towarzyszu i pragnąc korzystać z tego zmiękczenia duszy, powiedział:
— Chodźmy stąd, panie, gdyż zdaje się, że mają zamiar zamordować Wielkiego Pensjonarza.
Lecz młodzieniec już oczy otworzył.
— W istocie ten lud jest niepowściągnięty.
— Biada tym, którzy go zdradzają.
— Czy nie masz środka ocalenia tego człowieka, który zajmował się wychowaniem W. K. Mości. Jeżeli podobna i choćbym miał życie utracić…
Wilhelm Orainji, gdyż to on był, zmarszczył brwi z groźnym poruszaniem, przygasił błyskawicę posępnej wściekłości iskrzącej się pod jego powieką i odpowiedział.
— Pułkowniku van Deken, proszę cię pospiesz do obozu i na każdy wypadek niech wojsko stanie pod bronią.
— Lecz mam Waszą Książęcą Mość pozostawić pośród morderców.
— Nie troszcz się bardziej o mnie jak ja o siebie — zawołał gwałtownie książę.
— Pospieszaj pułkowniku!
Oficer oddalił się ze skwapliwością okazującą nie tak posłuszeństwo rozkazom księcia, jak raczej, ażeby nie był świadkiem przerażającego widoku morderstwa drugiego brata.
Zaledwie drzwi się za nim zamknęły, gdy Jan de Witt przez nadzwyczajne wysilenie skoczył na wystawę przedsionka domu położonego naprzeciw tego, w którym był ukryty jego wychowaniec, wkrótce zachwiał się na nogach potrącany przez ścigających go w tym schronieniu; Jan wołał donośnym głosem:
— Mój bracie! gdzież jesteś Korneljuszu!
Jeden z zagorzalców zrzucił mu kapelusz z głowy.
Drugi pokazał mu ręce zakrwawione; był to jeden z morderców Korneljusza, który spieszył, ażeby nie stracił sposobności dręczenia drugiego brata, gdy tymczasem ciągniono do szubienicy ciało pierwszego.
Jan wydał jęk żałosny przyłożywszy rękę do oczu.
— Ah! zamykasz oczy — mówi jeden z milicji miejskiej, — niedługo będziesz się niemi cieszył.
I zadał mu raz piką w oblicze, z którego krew trysnęła.
— Mój brat! — zawołał de Witt, usiłując przejrzeć pomimo krwi oślepiającej wzrok jego.
— Idź się z nim połączyć, zawył drugi morderca przykładając mu muszkiet do skroni i spuszczając panewkę.
Lecz wystrzał nie dał się słyszeć.
Wtedy zabójca odwrócił broń i ująwszy ją oburącz za lufę, uderzył kolbą Jana de Witt, który się zachwiał na nogach i upadł, jednakże raz jeszcze zdołał się podnieść.
— Mój bracie! — zawołał głosem tak rzewnym, że młodzieniec zamknął okiennicę.
Przytem nie było już nic ciekawego do widzenia, gdyż trzeci morderca wymierzył z bliska pistolet do głowy Jana de Witt, który mu czaszkę roztrzaskał.
Wielki Pensjonarz padł nieżywy.
Wtedy nikczemni zbrodniarze ośmieleni tym upadkiem, spieszyli zadawać razy trupowi. Każdy chciał go uderzyć to nożem lub drągiem, każdy chciał się napawać widokiem krwi jego i obedrzeć cząstkę odzieży.
Następnie, gdy nasycono się pastwieniem nad ciałami obu braci, pospólstwo zaciągnęło ich do szubienicy naprędce wystawionej, gdzie kaci i zamiłowania zawiesili ich za nogi.
Dalej nadeszli najnikczemniejsi, którzy nie ośmieliwszy się mordować żyjących, krajali ciała, w kawałki i chodzili po mieście sprzedawać je za kilka groszy.
Nie możemy stanowczo twierdzić czy młodzieniec był świadkiem tej ostatniej sceny; lecz w chwili gdy zawieszano ciała Wittów na szubienicy, przechodził pośród tłumów zbyt zajętych, ażeby mogli zwrócić uwagę na niego i dążył w kierunku Tol-Hek.
— Czy pan mi klucz odnosisz? — zapytuje odźwierny.
— Tak, mój przyjacielu, oto masz go.
— Szkoda, żeś mi go pan nie zwrócił przód pół godziną — mówi odźwierny z westchnieniem.
— Z powodu?
— Ponieważ mógłbym bramę otworzyć pp. Wittom; gdy tymczasem zastawszy ją zamkniętą, musieli się zwrócić i wpadli w ręce swych prześladowców.
— Otworzyć bramę! — zawołał głos nakazujący.
Młodzieniec odwróciwszy się, poznał pułkownika van Deken.
— To ty pułkowniku jaszcze jesteś w Hadze? spóźniłeś się z wypełnieniem mego rozkazu.
— Nie moja w tem wina, gdyż to już trzecia brama, którą zastaję zamkniętą.
— Otwórz mój przyjacielu, — mówi młodzieniec do zdziwionego odźwiernego, który rozmawiał poprzednio tak poufale z młodzieńcem, wydającym rozkazy pułkownikowi.
Dla naprawienia swego błędu pospieszył w milczeniu otworzyć Tol-Hek.
— Czy W. K. Mość życzysz sobie mego konia, — zapytuje pułkownik księcia.
— Dziękuję ci, mój wierzchowiec powinien być stąd blisko.
I wziąwszy do ręki złotą piszczałkę, która w tej epoce służyła do przywoływania służby, wydał przeciągłe świśnięcie, na odgłos którego nadbiegł koniuszy konno, trzymając za cugle osiodłanego rumaka.
Wilhelm wskoczył na konia bez pośrednictwa strzemion i spiąwszy go ostrogami, ruszył drogą Lejdejską.
Pułkownik jechał za nim w odległości jednego konia.
Książę dał mu znak, ażeby jechał obok niego.
— Czy wiesz? — mówi nie zatrzymując się, — że te łotry zamordowali podobnie Jana jak i Korneljusza.
— Ah! Książę — mówi smutnie pułkownik — wolałbym dla twego dobra panie, ażeby te duże zawady pozostały na twej drodze wiodącej do Statuderatu Holandji.
— Bezwątpienia, że lepiej byłoby, gdyby to nie nastąpiło, co się stało. Lecz koniec końcem czyn jest dokonany, przecież nikt nas o to nie będzie obwiniał. A teraz przyspieszajmy, gdyż wypada nam być w Alphen przed przybyciem poselstwa, które stany do nas wysłać mają.
Pułkownik skłonił się, poczem książę ruszył naprzód, za nim w tejże odległości, jak przed powyższą rozmową, jechał van Deken.
— Ah! — mówi do siebie Wilhelm, marszcząc brwi, ścisnąwszy usta i spinając konia ostrogami — jakżebym pragnął widzieć postać Ludwika zwanego Słońcem, gdy się dowie o losie, jaki spotkał jego przyjaciół pp. Wittów.
— Oh! słońce! słońce! mnie nazywają Wilhelmem milczącym, lękaj się, ażebym nie przyćmił twoich promieni.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.