Czarny miesiąc/Tom II/Część druga/Rozdział XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Czarny miesiąc
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1930
Druk Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Thérèse Dunoyer
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XII.
DECYZJA.

Obszerny ten salon wytapetowany był ciemno-czerwoną materją; wielkie jego, większe niż w innych komnatach zamkowych okna, wychodziły na morze; zwisająca na łańcuchu złotym lampa rzucała słabe światło na ciężkie, starożytne meble mahoniowe.
Wiatr wzmagał się z każdą chwilą; wyraźnie słychać było huk bałwanów, na dole, u samych stóp zamkowego muru; w szyby okien bił gęsty deszcz, i gwałtowny szura rozlegał się po korytarzach zamku.
Oboje małżonkowie, głęboko zamyśleni, usiedli przy kominie.
Ewin zasłaniał czoło rękoma.
Teresa, blada, wychudła, niepewnem spojrzeniem, z głową nieruchomą i rękoma, założonemi na kolanach, spoczywała w całkowitem, jakby kataleptycznem znieruchomieniu.
Był to prawdziwy posąg boleści.
Po długiej, przygnębiającej ciszy, młoda kobieta przemówiła pierwsza, z wzrokiem bezmyślnie utkwionym w komin:
— Czy aby Mor-Nader przybędzie jutro, mimo gróźb księdza.
Ewin podniósł głowę, uśmiechnął się ponuro i odpowiedział:
— Powróci... napwno powróci... wszak to już koniec czarnego miesiąca...
— Przepowiedział straszliwą burzę... ale czy ta burza będzie trwać aż do jutra?... — mówiła młoda kobieta, wciąż pozostając w tej samej, stężałej pozycji.
— Nie sposób o tem wątpić, Tereso; burze w tych okolicach trwają po kilka dni. Czyż nie słyszysz, jaki straszliwy deszcz?
Ewin podniósł się; czas jakiś chodził po salonie; wreszcie zbliżył się do żony i rzekł jej stłumionym głosem:
— Jeżeli chcesz do kogo napisać, to teraz masz! jeszcze trochę czasu.
— No, wolę w nocy.
— Prawda... Co do mnie, to, żegnając się z księdzem de Kernëllen w głębi serca powiedziałem mu: żegnaj na zawsze...
— Jak daleko stąd morzem do Kergal?
— Dwie mile.
— A już dmie wiatr przeciwny?
— Tak... przy takim wietrze żaden sternik tam nie dotrze, nawet, jeżeli i nie brać pod uwagę... to zguba nieuchronna.
I znowu zaległo milczenie, przerwane z kolei przez pana de Ker-Elliot:
— Czyś się namyśliła, Tereso? — zapytał jakimś uroczystym tonem.
— Tak.
— Więc chcesz?
— Tak.
— Alboż to postanowienie nie jest wspólnem naszem postanowieniem|, przyjacielu drogi? Czyś ty pierwszy do niego doszedł, czy ja — trudno nawet określić... W każdym mazie tyś wpadł na myśl wybrania rocznicy naszego ślubu.
— Czy źle uczyniłem, Tereso?
— Ach, bynajmniej. Ale czyś się już zdecydował, czy to już pewne?
Ewin zawahał się.
— Doprawdy... wolałbym odłożyć do jutra, ale... Czasami tyko... ogarnia mnie jakby... nie żal... pewna trwoga...
— Przed czem?
— Obawa kary na tamtym świecie.
— Alboż my popełniamy samobójstwo, Czy co, przyjacielu drogi? Mor-Nader proponuje nam przejażdżkę po morzu i my ją przyjmujemy. Jest to stebnik doświadczony i, skoro sam proponuje żeglugę w taką pogodę, sam nie obawia się niczego.
Ewin uśmiechnął się z goryczą ma ten ponury wybieg.
— Talk, masz słuszność... stworzymy trudną do rozwiązania kwestję — rzekł. — Za ciężki ciężar dźwigamy, więc chcemy, by ktoś z mijających nas przechodniów ulżył nam.
— Czyż komu sprawiamy zło? — pytała Teresa.
— Nikomu.
— Z jakąż szlachetnością ofiarowałeś mi swoją rękę... dla zapewnienia bytu sierocie... a tej sieroty niema już na ziemi... Kochałam cię i kocham, jak najczulszego brata, a przecież w cóż obróciło się nasze życie?
— W mękę, och, w mękę!...
— Przyjaźń nie mogła nas pocieszyć... Nawet w tej godzinie czuję tak boleśnie, jak nigdy, rozłąkę z człowiekiem, któremu poświęciłam wszystko... a który tak niegodnym się okazał... a przecież zapomnieć go nie mogę... A ty kochasz mnie stale i wiernie... a przecież, mimo twego poświęcenia, nie mogę cię kochać, jak jego... Och, to straszne... straszne-...
— Cóż nam pozostaje w życiu, Tereso?... Gdyby on odszedł, tylko to nieszczęsne dziecię przywiązywało cię do życia... dla niego związałaś się, choć, jak brat z siostrą ze mną... jego śmierć zniszczyła ostatnie nasze nadzieje... Od tej straszliwej chwili niema żadnych tajemnic między nami... ale jakże okrutne i gorzkie stały się nasze zwierzenia!... Wszystko już sobie powiedzieliśmy, wszystko... wyjawiliśmy sobie wszystkie nasze smutki, naszą nieuleczalną boleść... masz wstyd, żeśmy w tym związku gorycz tylko i ból znaleźli... Stało się dla nas okrutną rozkoszą z pełną obojętnością prowadzenie rozmów o naszej rozpaczy... To słabość naszej natury — zbyt już byliśmy znękani i niedostało nam energji do zniesienia naszego krzyża, do ofiarowania naszych utrapień Bogu... wtedy może byśmy jeszcze mogli żyć, choć wśród męki...
— Ale w jakim celu żyć dalej? — odparła. Teresa. — Ty nie możesz wyrzec się beznadziejnej miłości, do której masz prawo, a ja nie mogę wyrzec się pamięci tego człowieka, choć uświadamiam sobie jego nikczemność. Siły nasze wyczerpały się w walce z przeznaczeniem... i pozostaje nam tylko odejść.
Po nowej chwili milczenia, Ewin rzekł prawie z gniewem:
— Chciałbym też wiedzieć, co teraz porabia pan de Montal... on, co nas oboje pchnął w tę przepaść... on!... No, starajmyż się domyślić... teraz dziesiąta... zapewne bawi się na jakimś balu albo na operze wraz ze swoją żoną... są zapewne do siebie bardzo przywiązani, choć zdradzają się wzajemnie i choć on poślubił ją tylko dla pieniędzy, a ona go tylko dla jakiej takiej odbudowy swej pozycji w świecie...
Teresa milczała dalej, bez ruchu. Ewin powstał i ciągnął dalej z gorzką ironją:
— Zaiste, Tereso, zasługujemy na nasz los!... Czyż to dla nas życie?... Ty jesteś piękna i młoda, ja młody i bogaty... serca nasze zwiędły, cały ród ludzki stał się nam obrzydły — ale na cóż mamy go opuszczać — na cóż dotąd wogóle oczy nań zamykaliśmy?... Zamiast skazywać się na bezużytkową śmierć, użyjmy naszej młodości i naszego złota dla okazania wzgardy światu całemu... odpłacimy mu złem za złe i to da nam możność długiego życia, nadając mu na długie lata cel!
— Biedny Ewin! — odpowiedziała Teresa z łagodnym uśmiechem — to rola nie dla nas, nie dla nas... Niezręcznie wyglądalibyśmy, jako podobni mściciele...
Ewin zamyślił się.
— To prawda — odrzekł wreszcie — nie umiałbym być złym i żyć dla zła... Ale sprężyny mej duszy popękały i straciłem już dawno wszystkie nadzieje... I dlaczegóż mam ci to powtarzać raz jeszcze w tej uroczystej i strasznej godzinie; wszystkie moje nadzieje w tobie pokładałem, Tereso... i wszystkie je stopniowo straciłem!...
— I nie mogę mieć żalu do ciebie za te nadzieje, miałeś do nich prawo, i one płynęły z twej bezmiernej szlachetności. To ja, na nieszczęście, nie byłam ani chwili godna twego wzniosłego przywiązania. Powtórzę za tobą: na cóż miałabym ci to powtarzać raz jeszcze w tej uroczystej godzinie, wszak ani chwili nie kłamałam przed tobą. Mimo życia spokojnego, w wygodach, dostatkach i szacunku, jakie twej wspaniałomyślności zawdzięczam, w głębi serca nieraz żałowałam tych czasów... tych pięknych czasów, kiedy miłość opromieniała mi wstyd i nędzę... i pozwalała mi o nich zapominać.
— I nie będę ci o to czynił wyrzutów... Miłość ku temu człowiekowi zasługuje na litość... tak na głęboką litość...
— Och, duszo, duszo człowiecza!... — odezwał się po chwili głębokiego milczenia. — duszo ludzka, o, przepaści bezdenna, ileż w tobie niepojętego. Najgorętszem pragnieniem mem było wygładzić z twej duszy wspomnienie twego kata... pozyskać twą miłość... a jednak... gdybyś zdobyła się na zapomnienie go, mniej możebym ciebie szanował... tak... A teraz, ileż razy mówiłem sobie z rozpaczliwym podziwem: niestety, Teresa nigdy nie będzie mnie kochała!... I zaraz dodawałem z czcią bezgraniczną: to jedna z tych kobiet, które raz tylko kochają, które żyją i umierają jedną i tą samą miłością.
— A jednak, Ewinie, jakże okrutnie obeszło się z nami przeznaczenie! Przecież, gdybym cię poznała o kilka zaledwie dni wcześniej... przed panem de Montal... napewno pokochałabym cię z równą miłością! Jakże przyjemnem stałoby się nasze życie, życie wypełnione miłością i słodkiemi marzeniami i rozmyślaniami we dwoje... życie, o jajkiem właśnie marzyłam... I te marzenia! pchnęły mnie w objęcia de Montala!
— Tak, mogłaś minie kochać Tereso!... I ta myśl ostatecznie czyni moją rozpacz nieuleczalną... Och, Montalu, Mpntalu!
— I czemuż nie mogę doznawać teraz szczęścia, jakie mi ofiarowałeś, Ewinie? Dlaczegóż, w ostatniej nawet godzinie, cięży na mnie przeklęte wspomnienie człowieka, który tylu wszak nieszczęść moich słał się przyczyną? Jak mogłam oprzeć się tylu dowodom twej czułości ku mnie? Doprawdy, nie mogę tego pojąć i muszę powtórzyć za tobą: jakąż przepaścią niezgłębioną bywają czasem nasze dusze!
— Nie możesz mnie kochać, jak jego, Tereso; okropne to wyrazy, ale nieodwołalne, jak przeznaczenie, co je tobie podyktowało.
— To prawda... mimo wszystko nie zdołałam cię pokochać, jak jego, mój dobry, szlachetny bracie!...
— Tak... nie pomyśleliśmy o różnicy między przyjaźnią, a prawdziwem, żywem uczuciem, i to stało się źródłem naszych cierpień....zresztą świadomość tego źródła nic w naszym losie nie zmieni... Spytam tylko, czy giniemy przez słabość, czy przez wielkość?
— I słabość i wielkość zarazem, Ewinie. Oboje zdolni jesteśmy do najwyższych ofiar, do walki siłą ducha, do wspaniałomyślności. Związek nasz uświęcony jest prawami boskiemi i ludzikiem!... a oboje daliśmy dowody rzadkiego szacunku wzajemnego. A gorzkie nasze zwierzenia — czyż nie świadczą o sile i wielkości przywiązania?... A przecież... miłości nam brak... i ten brak czyni życie nasze, wśród dostatku i spokoju, tok nędznem i, nieznośnem... tak nieznośnem, że się go wkońcu pozbyć postanowiliśmy...
— Ale odpowiedz mi wreszcie, Tereso, czy to słabość, wzniosłość rozpaczać i umierać z powodu tak błahego?
— Błahego dla serc pospolitych, nieskończenie wielkiego dla serc płomiennych. I jakąż, jakąż igraszką przeznaczenia, dwa serca, takie, jak nasze, muszą przestać bić, nigdy do siebie nie należąc?!... Niepojęte, niepojęte... A może, Ewinie, może niemożliwą jest miłość pomiędzy dwoma sercami, równemi sobię, tak... Może dla zrównoważenia, poświęcenia i dobroci potrzeba; jest z jednej strony samolubstwa i nieczułości... i dlatego skazani jesteśmy na niemożność wzajemnej miłości. Gdybyśmy byli oboje równie wspaniałomyślni, w czemże przejawiałaby się nasza wspaniałomyślność? W Czemże zaspokoilibyśmy naszą potrzebę ofiar?... Cóż mielilibyśmy sobie do wybaczenia, a przecież dla nas wybaczenie jest potrzebą?.. A wreszcie, o, biada ludzkiej naturze i jej kaprysom!... Głos, zawsze czuły i łagodny, staje się nam obojętnym, lecz, skoro głos, zawsze dumny i obojętny, stanie się wobec nas słodkim i pieszczotliwym... ach, jakaż to radość, jakie przyjemne uczucie... i ja uległam temu!... Nie koniec na tem — jakże miło jest przebaczać, jakże miło kochać, mimo złego, jakie nam kochająca osoba wyrządza. Kochać tego, co nas kocha, to łatwo... Ale wtedy, gdzież bohaterstwo w miłości, gdzież boleść i rozkosz, jaką ona daje?...
— Powiedziałaś, Tereso, wielką prawdę: w miłości, w równym stopniu boleści, jak rozkoszy szukamy... i ta boleść też jest rozkoszą.
Teresa nic nie odpowiedziała; myśli jej przeszły na inny przedmiot, bo, po chwili rzekła z głębokiem westchnieniem:
— Ze śmiercią mej córeczki... skończyło się moje życie.
— A we mnie ta śmierć strzaskała ostatnie nadzieje — odrzekł Ewin.
— Jakto?
Ewin zawahał się.
— Tereso... wierz... — zaczął mówić powolniejszym głosem — o tej godzinie znajduję jakąś rozkosz w niezasłanianiu ani jednej rany mego serca... a to jedyna może rzeczy z którą nie zwierzyliśmy się sobie jeszcze...
— Och, tak... pamiętam, Ewinie... ale dlaczego wtedy straciłeś?...
— Widziałaś z jaką starannością czuwałem nad niemi aż ido ostatniego tchnienia?
— Widziałam.
— No więc?... Jakto, jeszcze nie rozumiesz?... Och, to było okropne!...
— Więc cóż?
— Jego zgon...
—Jego zgon?
Ewin umilkł, zawahał się znowu; wreszcie wyksztusił urywanym głosem; widać było z jaką mu to trudnością przychodziło:
— Życie tego dziecięcia było ostatnią nicią, wiążącą cię, z panem de Montal... Skoro ta nić została przecięta... rozumiesz?...
— Braknie ci sił do wyrzeczenia się płonnej nadziei?
— Niestety!...
— Tak... rozumiem cię, Ewinie...
Teresa zamyśliła się boleśnie; po chwili wyrzekła stłumionym głosem:
— A jednak... czy wiesz... z jaką radością dowiedziałabym się... o śmierci pana de Montal... Przyznaję się.
Ewin smutnie pokiwał głową.
— Czyż nie z westchnieniem ulgi rozstaje się z podobałem życiem?... Ach... co za okropność... widzieć, że fatalizm namiętności wciąż podsuwa najokropniejsze marzenia i pragnienia... podczas gdy jednocześnie jest się niezdolnym do złego czynu... I z każdym dniem poznaje się coraz namacalniej niemożliwość szczęścia, którego szukamy: ja w miłości twojej, ty w miłości innego, który cię skrzywdził i okłamał, o czem wiesz sama, a przecież...
W tejże chwili wiatr zawył jeszcze mocniej i morze rozhuczało się zagrzmiało kilka piorunów.
— Co za burza, Ewinie! Rzekłbyś, że zamek trzęsie się w posadach... Dziwnie rzeczywiście burzliwy jest ten kraj!
— Błogosławić winniśmy tę burzę, Tereso, zapowiada ona dzień jeszcze burzliwszy. Jutro będzie najlepszy czas na popłynięcie do Kengal.
Teresa ze wzruszeniem uścisnęła rękę Ewina i odrzekła:
— Odwagi, bracie!... Chwila spełnienia się naszego przeznaczenia zbliża się! Szaleństwem byłoby starać się ją odwlec!
— Szczególne to nasze przeznaczenie doprawdy! Ileż dziwnych, niepojętych przypadków przeszliśmy... zaczynając od owego portretu!
— Och, ten portret! — zawołała młoda kobieta. — Dziwnie złowróżbną rolę odegrał... coś niepojętego... Jakie ta kobieta ma spojrzenie!... To szczególne podobieństwo... jakaś tajemnica, wiążąca mnie z żoną, czy kochanką twego dziada... tajemnica, której nie znamy, ani nie poznamy, ale o której wiemy, że skazuje mnie na przyniesienie zguby tobie i zagładę z tobą razem!... A przecież... rodzonego brata nie mogłabym kochać czulej...
— I ja, Tereso, bardzo często, zastanawiając się nad niepojętą, nieuleczalną uporczywością swojej miłości, doznawałem chwilami zawrotu głowy, jakbym się w przepaść wpatrywał. Pojmuję całą straszliwość niebezpieczeństwa, a przecież idę mu naprzeciwko... zguba ma jakiś wdzięk, którym mnie przyciąga... Rozum., instynkt samozachowawczy buntuje się... lecz, tajemna władza, ciągnąca mnie w przepaść jest silniejsza od nich...
— Tak, to śmierć cię kusi... I śmierć ma czasem taki urok, jak miłość.
— A prócz tego i najmniej łatwowiernym umysłom chce się czasami sprawdzić przepowiednie, któremi im grożą... Mor-Nader... A może szukamy okrutnej, dzikiej rozkoszy zostania bohaterami, męczennikami fanatycznego podania?
I znowu milczenie przerwało ponurą rozmowę. A burza szalała.
Zamek drżał aż do fundamentów; płomienie ognia i płomyki świec tańczyły, rzucając fantastyczne cienie; co chwila groziło, że woda deszczowa zaleje wielki komin.
Niekiedy, z za wielkich, weneckich szyb ukazywał się wpośród pędzących z szybkością wichru chmur, księżyc i blade jego promienie oświetlały ponury chaos morza i nisko zwieszonych chmur.
Wreszcie, na odległej wieży kościoła, w którym proboszczem był ksiądz de Keronëllen, poczęła wybijać północ.
I ten dobry kapłan nie mógł spać tej nocy; i nim miotał wciąż, jakiś niepokój o Ewina; wreszcie ukląkł do modlitwy.
A nie on sam modlił się za barona Treff-Hartlog‘a.
Modlitwy jego mierzyły się, z modlitwami Les-ein-Goch‘a i jego żony.
Straszliwe słowa Mor-Nader‘a wstrząsnęły duszami starych sług, zwłaszcza, że byli przecież świadkami ponurego milczenia barona i jego „bladej żony“ przy obiedzie.
Teraz uklękli oboje i poczęli wzywać świętych patronów swej ziemi o opiekę nad ich panem. A Les-en-Goch poraz pierwszy modlił się za małżonkę barona.
A tym czasem w wielkiej sali o weneckich oknach trwała dalej okropna scena: Ewin i Teresa siedzieli na przeciwko siebie, z całą obojętnością rozmawiając o bliskiej śmierci.
A burza wzmagała się.
Wreszcie wiatr i deszcz stłumiły ogień w wystygłym kominie.
Wówczas małżonkowie powstali w ponurem milczeniu. Teresa przerwała je pierwsza, zwracając się do Ewina ze smutnym uśmiechem:
— Jakże dziwny jest lot myśli.!... Czy wiesz, o czem ja teraz myślę?
— O czem?
— Przyszedł mi, na myśl jeden spokojny, smętny wieczór, który niegdyś spędziłam w mym panieńskim pokoju... w domu męża mej matki... Dwa lata już upłynęły od niego... Razu pewnego, matka moja, po zrobieniu mi jakiejś sceny bez żadnego powodu, kazała mi za karę... nie wiem za co... przepędzić wieczór w samotności... zdarzało mi się to dość często, ale ten wieczór właśnie najmocniej utkwił mi w duszy... Byłam wtedy rozentuzjazmowana Renem, tą melancholijną pięknością... Gdy zamknę oczy, wydaje mi się, że jeszcze siedzę, wpół oparta na kanapie, przy ogniu, sama, zatopiona w czytaniu cudownych kart Chateanbrianda, upajając się jego poezją, wzdychając za samotnością Bretonji... wszak’to po tych wybrzeżach błąkał się smutny brat Amellji. Nigdy, nigdy mój przyjacielu, nie wylałam łez, słodszych; nigdy nie kołysało mnie przyjemniejsze marzenie, jak wtedy!...
Po chwili milczenia ciągnęła dalej:
— Któżby mi wtedy powiedział, że po dwóch latach ujrzę się sama na tych smętnych brzegach, do których tak wyrywało się moje serce, za któremi tęskniła moja dusza... będę przy boku przyjaciela, męża, tak dobrego, tak czułego, tak miłego i szlachetnego, jak właśnie Réne — mych dziewiczych marzeń... mój ideał... a przecież dusza moja będzie smutna... będzie bez nadziei, aż do końca i sama będzie końca tego wyglądała... Przeznaczenie...
— Szczególna doprawdy równorzędność naszych losów: I ja przed dwoma właśnie laty pogrążony byłem w marzeniach o moim ideale... Nie znałem cię, a przecież marzyłem o tobie... Mówiłem sobie, że kobieta mych marzeń... kobieta z portretu nie istnieje zapewne... jeżeli nawet istnieje, nigdy tego skarbu. nie ujrzę... I któżby mi wtedy powiedział, że mój sen w rwa lata się urzeczywistni.... ale jakaż to rzeczywistość?... Któżby mi powiedział, że będę miał kobietę przy swym boku, że będzie mnie kochała, jak brata... a mimo to maja dusza, również jak jej, będzie smutna... bez nadziei aż do końca!
— Tak widocznie było mam zapisane?... A czemże dla nas teraz jest życie? Co nas z tym koszmarem wiąże? Czemże moglibyśmy zapełnić to życie... jakiemi rozrywkami, jakiemi zatrudnieniami?... Czynimy dobrze potrzebującym, ale czyż nie możemy czynić do śmierci — wszak sam powtarzałeś mi słowa swego filozofa: szczęśliwi bogacze, bo jałmużny ich przeżyją!... Ksiądz de Keronëllen sumiennie wykona twą ostatnią wolę i ubodzy będą nas błogosławili nadal... Co zaś do służby...
— Och, nie przypominaj mi o nich, Tereso... to jedno boleść mi sprawia... jakże mnie męczy moja niewdzięczność!... Biedna piastunka... biedny Les-en-Goch!... Gdybyś go widziała wśród boju... albo, gdyśmy się kryli jak wilki po lasach... taki wierny... a jaki odważny!... Och, nie przypominaj już mi ich!... Po ojcu i po matce, cóż może być droższego nad starą piastunkę i starego żołnierza, bo nie lokajem mi był ale sługą, co walczył przy moim boku!... Och, dużo oni będą cierpieli... lecz nie mogę już dłużej poświęcać się dla nich... A oni mnie tak kochają... biedna Anna-Joanna, ileż o mnie wykazała troskliwości!... Mówiłaś przed chwilą, Tereso, o szczególnych igraszkach ludzkiego umysłu i oto masz znowu: powiedz mi dlaczego o tej właśnie godzinie tak dalekiej i różnej od uroczych wspomnień młodości, zdaje mi się, że słyszę śpiew melancholijny Anny-Joanny, kołyszącej mnie do snu.. Przed chwilą myślałaś o wieczorach w swym dziewiczym pokoiku... a mnie zdaje się, że raz jeszcze słyszę rzewne piosenki, które usypiały mnie w dzieciństwie... Tereso, wybacz mej słabości... spójrz, aż łzy mi trysnęły na wspomnienie pięknych, a jakże dawnych, jakże odległych chwili!
I Ewin łzy otarł.
— Wiesz, Ewinie, mam szczególne pragnienie... powtórz mi te słowa, tak tobie drogie... Wiesz, że lubię posępne legendy twej dzikiej krainy, jej pieśni...
— Co, rzeczywiście chcesz, bym opowiedział ci jakąś legendę?
— Protezę cię, to mnie rezerwie.
— Któżby pomyślał, Tereso, że w takiej godzinie legendy będą nas zajmowały... a przecież już jutro, po raz ostatni... Tak, masz słuszność, niechże to będzie naszem ostatniem pożegnaniem ze szczęściem... Więc dobrze, jutrzenka jeszcze daleko, więc mamy czas na to, a czuję potrzebę płaczu... tylko bądź pobłażliwa, Tereso — śpiewam licho, więc będę ją deklamował w twardym bretońskim języku, więc nie będzie tak poetyczną.
I Ewin począł wzruszonym głosem recytować smutną balladę — monolog młodej dziewczyny, sprzedanej staremu panu:

Kiedy prałam bieliznę u rzeki, słyszałam, jako płakał nade mną kormoran, ptak śmierci:
— Tina, Tina — mówił do mnie głosem człowieczym — alboż nie wiesz jeszcze, że cię sprzedano baronowi Janicz?....
— Matuchno, matuchno moja, zali to prawda, że mię stary Janicz kupił?
— Nie wiem, córuchno, nie wiem: zapytaj o to tatusia.
— Tatusiu, tatusiu, zali to być może, aby mnie stary Janicz kupił?
— Nie wiem, córuchno, nie wiem: zapytaj o to brata.
— Laumiec-u, bracie drogi, zali to prawda, że mię ten stary pan kupił?
Tak — sprzedanaś baronowi i musisz poddać się siwemu baronowi bez szemrania, albowiem zapłacił za ciebie okup bardzo wielki: pięćdziesiąt sztuk złota bitych i tyleż talarów białych na dodatek...[1]
— Matko, matko, jakież szaty przywdzieję? Czy suknię różową, czy białą, co ją utkała Helenka, siostrzyczka moja?
— Włóż tę, która ci się najwięcej podoba — niema to żadnego znaczenia, bo baron da ci tyle szat, ile zapragniesz....
— Koń czarny czeka przed bramą; skoro tylko noc zapadnie, uniesie cię daleko ma zamek...

Ewin przerwał, bo go łzy dusiły. Teresa nie wszystko zrozumiałą, a słabo znając celtyckie narzecze, lecz i ona płakała.
— Dziękuję ci, dziękuję, mój przyjacielu, za tę opowieść rzewną. Oczy mniej mię palą i dusza czuje ulgę.. Ale czemuż dziwić się temu uczuciu? Wszak i Desdemona, wśród smutnych przeczuć, w obliczu zbliżającego się zgonu, czyż nie odczuwa ulgi śpiewając żałosny romans o wierzbie:

Rozplatam długie włosy
I zbieram się już spać.
Noc pełna pereł rosy
O losy moje, losy...
Gdzież sen ten, co miał trwać?...
Rozplatam długie włosy
I zbieram się już spać...

— Przyjacielu drogi — dodała Teresa ze smutnym uśmiechem — Szekspir był wielkim poetą; przewidział nasz stan duchowy i my... nieświadomie uczyniliśmy tak, jak on nam przewidywał i doradzał.
— To prawda... zawsze jednak nie dla się wytłumaczyć rozumowo, jak dusza ludzka może zachowywać, a nawet potęgować w sobie zdolność do podobnych wrażeń na chwilę przed posępną śmiercią... I ja, wraz z tobą, odczuwam dobroczynny skutek łez: nie osłabiają one mej mocy do wykonania postanowienia... o nawet ją wzmacniają... Ale, dziwnie piękna legenda — gdy byłem dzieckiem, rozczulała mnie ido łez — może w mej podświadomości tkwiło już przewidywanie, że nie ostatnie łzy jej poświęcę? No, ale słuchaj dalej, Tereso. Dla zrozumienia tego, co teraz następuje, dodam ci, że jedną z największych naszych bretońskich świętości, są dzwony parafjlne: z niemi w duszy ludu kojarzy się szereg obrazów i radosnych i smutnych: chrzest, (wesele., odpust, pogrzeb.
I Eiwin ciągnął opowieść o Tinie; Teresa rozumiała niewiele; mimo to niektóre urywki działały na nią wprost wstrząsająco:

Tina, przechodząc mimo wioski rodzinnej, usłyszała bicie dzwonów, tedy jęła zawodzić i płakać.
Żegnam cię, święta Anno, żegnam was, dzwony kościelne i żegnam cię, dzwonnico wysoka — już cię nie ujrzę nigdy!...
Przechodząc koło Jeziora Męki ujrzała tłumy umarłych.[2]
Ujrzała tłumy umarłych, biało i wszyscy na łodziach.
Ujrzała zastępy umarłych...
Skłoniła tedy głowę na piersi i zazgrzytała zębami.
Przechodząc przez Dolinę Kirwi ujrzała, jak umarli powstali i ruszyli za nią...

Teresa się wzdrygnęła na te wyrazy; z trwogą obejrzała się dokoła, jakby już widziała czyśćcowe upiory półgłosem rzekła do Ewina:
— Och, bracie, bracie, aż pot zimny mnie oblewa... Więc jutro... gdy pomrzemy... może i my, przebywając wiecznie ciemności Męki i może i za nami pójdą w pogoni zastępy umarłych.
Ewin pochylił głowę w zadumie.
— Wiesz, Tereso, często, bardzo często zapytywałem sam siebie, czy po śmierci odczuwamy te wszystkie same uczucia, co za życia... Religja nie uczy nas o tem.... Dziwne Chodziły mi o tem po głowie marzenia...
— Jutro, mój bracie nie będzie dla nas żadnych tajemnic... Jutro będziemy wiedzieli więcej, niż ktokolwiek na ziemi — to jedno przynajmniej pociesza w śmierci.
— Mnie życia nie żal, ale ciebie, ciebie...
Teresa z łagodnym uśmiechem, wychudłą rączką zatkała usta Ewinowi i rzekła:
— No, ciągnij dalej historję Tiny.
Ewin ucałował rękę żony i mówił o przybyciu Tiny na zamek barona:

Słudzy donieśli baronowi, że Tina, którą brat sprzedał, już przybyła...
Wnijdź, usiądź na stołku i czekaj na biesiadę...
Baron siedział na krześle wysokiem, przy kominie, w szatach czarnych, juko kormoran; włosy, brodę miał białe, a oczy mu płonęły, jak głownie.
— Oto, rzecze, dziewczyna, jakiej dawno mi było potrzeba...
— Pójdź moja piękna, a pokażę ci swoje bogactwa; pójdź ze mną, a policzymy złoto i srebro.
— Wolałabym w domu matki liczyć drwa na ogień.
— Obejdź wszystkie komory i wybierz sobie tę najpiękniejszą.
— Wołałabym płótno zgrzebne, ręką mej matki utkane.
Pójdź do piwnicy i skosztuj słodkiego imbroziemskieigo wina.
— Wołałabym w domu mej matki pić wodę źródlaną, którą poją konie mego ojca...
— Ach, Tino, Tino, wszak teraz dopiero widzę, że mnie wcale nie kochasz! O, czemuż mi język nie odpadł, czemuż mi oczy nie zgasły, w dniu, w którym ciebie kupiłem!... Biada mi, biada... czemże cię pocieszę!...
— Jakżeście szczęśliwe, ptaszęta Boże! — mówiła Tina. — Biegacie od wioski do wioski, szczęśliwe i wesołe, a ja schnę w smutku i tęsknicy... Lećcież, ptacy niebiescy i powiedzcie mojemu ojcu staremu i matce starej i moim przyjaciółkom i plebanowi staremu, co mnie ochrzcił, powiedzcie im, gdy ich ujrzycie, że ich żegnam na wieki.
— I bratu memu, co mnie sprzedał za pięćdziesiąt sztuk złota i tyleż talarów białych, powiedzcie, że mu przebaczam i, że i jego żegnam na wieki...

— O, łzy dobroczynne, łzy kojące! — mówiła Teresa, ocerając oczy.
— Jeszcze ci opowiem jeden urywek — to właśnie koniec opowiadania, które ożywiło we mnie wszystkie wspomnienia dzieciństwa:

Upłynęły już trzy miesiące; pewnego wieczoru cała rodzina Tiny już się położyła spokojnie w chacie.
Legła i spała spokojnie...
Dokoła cisza na lądzie i morzu panowała niezmącona...
A wtem głos, dziwnie miły, zadźwięczał z pad pułapu:
— Ojcze i matko i bracie, przez miłość Boską, modlicie się za mą duszę, módlcie się codziennie, noście po mnie żałobę, a i ja będę modliła się za wami... Albowiem wiedzcie, że wasza Tina śpi już w grobie...
— Biedna, biedna Tina! — zawołała Teresa. — Jakże czuła jest ta opowieść.

— *Doprawdy, Tereso, nie umiem ci wprost wyrazić, co odczuwam... Wydaje mi się, że wciąż widzę moją starą piastunkę, że słyszę, jak półgłosem przyśpiewuje mi swe słodkie i żałosne legendy, a ja zasypiam powoli na jej kolanach...
Nastało długie milczenie — Ewin i Teresa, pogrążyli się w marzeniach.
Wiatr ucichł nieco; godzina upływała za godziną; wreszcie pojawiły się pierwsze promienie świtu. Ewin drgnął.
— Za kilka lat... odezwał się nagle — może jaki poeta bretoński napisze balladę o śmierci barona de Ker-Elliot i jego żołny[3]... opowieść straszliwą, za wątek mającą fatalną przepowiednię, jaką dał czarownik całej mej familji...
— Więc może i ta legenda wyciskać będzie łzy słuchaczom. Więc przeżyjemy śmierć nietylko w ustach wdów i sierot, ale i w słowie pieśniarzy...
Milczeli znowu, aż po chwili Ewin znowu odezwał się do żołny:
— Tereso... w tak uroczystej chwili;, nie powinna kalać dusz naszych żadna myśl o nienawiści... nawet nienawiść ku człowiekowi, który tyle cierpień zadał tobie... i tyle mnie.
Teresa poruszyła się.
— Żadna... Ostatnią moją myślą będzie myśl o jego szczęściu... A ponieważ, jak mówią niektórzy poeci, nagrodą wieczną za ziemskie cierpienia i za przebaczenie sprawcom tych cierpień, czeka nas przyjemne uczucie słodkich ziemskich wrażeń, więc i ja chyba, mimo grzechów, godna będę dostąpić w Niebie najwyższej radości...
Teresa wymówiła te słowa z taką głębią uczucia, że Ewin, mimo swej reztygnacji, pochylił głowę boleśnie.
— Wybacz, wybacz mi, mój bracie... wiem, jak ci serce ranię... ale cóż mam czynić? Wszakże chcę być wobec ciebie szczerą.
— No — podniósł się Ewin z ponurą twarzą — Czas już na Mor-Nader‘a!
Światło jutrzenki wzmocniło się już tak, że oświetlało cały salon.
Burza wzmogła się na nowo, zgodnie z przewidywaniami Ewina. Nagle, dziwny śpiew zabrzmiał skroś burzy...
Głos ten zdawał się rozlegać z chmur.
— Słuchaj, Ewinie, słuchaj... bardzo słabo rozumiem — rzekła Teresa z drżeniem.
Był to stary hymn o śmierci, w narzeczu, mało już dziś przez kogo zrozumiałem.
— To głos Mpr-Nader‘a! — zawołał Ewin, prawie z radością.
— Co to za śpiew? — dopytywała się młoda kobieta z niepokojem.
— Ach, Tereso, to bardzo ambitne...
I Ewin przetłumaczył posępny wiersz o człowieku na łożu śmierci[4]

Gdzie ma siła, ma robota
Głupiem robił po te lata
Pięć miar płótna, óśm stóp w grobie;
Tylem sam narobił sobie...

Głos śpiewał dalej.
— Ewinie, Ewinie, co to znaczy?
— Ach... ta strofka jest może najbardziej ponura... no, ale słuchaj:

Młoty w mojej piersi biją,
Dusza nie śmie wynijść szyją,

Widzi niebo zatrwożone,
Widzi piekło otworzone...

Głos zamilkł na chwilę, poczem zabrzmiał na nową nutę.
— A to co znowu, Ewinie?
— Ach, Tereso!... To pieśń żałobna matki, co dziecko straciła!...

Najświętsza panno, na niebieskim tranie
Na ręku dzierżysz syna!
Szczęśliwa jesteś jego uśmiechem...
A jam utraciła nie dziecię
I w ciężkim smutku wlokę me życie...

Oto ich znaczenie... Okrutny jesteś, Mor-Nader’ze, Mor-Nader‘ze!
— Och, córko moja, córko moja!... zawołała Teresa z przeciągłym jękiem.
A posępna melodlja rozlegała się dalej.
— Co on śpiewa, co on śpiewa? — dopytywała — się Teresa. Pieśń ta obudziła w niej całą słabo uśpioną boleść macierzyńską.
— Och, nieszczęsna! Mor-Nader wie, jak można najboleśniej przygotować nas na śmierć!... To sam koniec tej posępnej pieśni:

Twe święte Dziecię wstąpiło do Nieba
A jam moje straciła...
O śmierć Cię proszę, matko miłosierna,
Niechże śmierć skróci me boleści
I z mem połączy dzieciątkiem.

— Och, tak, tak, śmierć!... To mądry człowiek... to pieśń wieszcza dla nas!... — zawołała Teresa, bliska obłąkania, biegając od okna do okna i wyglądając.
I Ewin chodził za żoną, usiłując dojrzeć Mor-Nader’a.
Jak już opisywaliśmy, zamek Treff-Hartlog składał się z głównego korpusu, oraz skrzydeł; jedno z tych ostatnich kończyło się ogromną wieżą, nawpół zburzoną; z okien salonu widać ją było dokładnie.
Wreszcie zaczęło świtać.
Chmury zapełniły całe niebo; przez ich kłęby przebijały się niby krwawe żyły.
Słońce wschodziło po woli z poza szarego kłębu o czerwonawych pręgach.
W dalii widać było długie, pieniące się bałwany, niesione wiatrem morza, które z wściekłością biły o czarne skały wybrzeża.
A nad wszystkiem górował olbrzymi zrąb wieży, chmur sięgający, a na szczycie jej stał, podobny do genjusza burzy, Mor-Nader, prężąc swą olbrzymią postać. Włosy jego wiatr rozwiewał, ręce miał złożone na potężnej piersi.
Pen-kar-ger nagłym ruchem otworzył okno. — Mor-Nader spostrzegł go i uroczystym ruchem wskazał swoją łódź, stojącą u brzegu.
Łódź była świeżo pomalowana, na czarno, jak trumna.
Mor-Nader zanucił donośnym głosem jeszcze jedną pieśń, jak hymn pogrzebowy.
— Ewinie, Ewinie, co to znaczy?
— Przyzywa nas, Tereso...

Na ziemi dzwony wam nie zadzwonią.
I ksiądz wam twarzy nie pokropi...
Ano morze trumną wam będzie...

Teresa i Ewin spojrzeli na siebie z rozpaczą...
A tymczasem Les-en-Goch i jego żona, zmęczeni długiemi modłami, spali; spali tak twardo, że Ewin i Teresa przeszli obok drzwi kuchni, a wierni słudzy nic nie słyszeli
.




  1. Tranzakcje tego rodzaju przetrwały w Bretonji bardzo długo.
  2. Według wierzeń celtów, wierzeń właściwie przedchrześcijańskich, dusza ludzka po śmierci przechodzi całą wędrówkę, w której główną rolę odgrywa czyściec, umieszczany na dnie jezior — zwłaszcza w Irlandji ludność pokazuje cały szereg „jezior czyśćcowych“ — po francusku „jezior męki“ (lacs d‘angoisse).
  3. Poezja bardów w języku bretońskim dotrwała do ostatnich lat, aczkolwiek od kilku już wieków nie wydała nic godnego uwagi.
  4. Podajemy b. starą wersję polską tego hymnu, znanego w całej Europie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.