Czarny miesiąc/Tom I/Część pierwsza/Rozdział IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Czarny miesiąc
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1930
Druk Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Thérèse Dunoyer
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.
BARON DE KER-ELLIOT.

Przerwiemy na chwilę opowieść o dalszych wydarzeniach, aby poświęcić trochę miejsca na scharakteryzowanie dziwacznej natury młodego pana na Treff-Hartlog‘u; później też opowiemy, w jaki sposób wydobył się z niebezpiecznej sytuacji w łodzi, wśród burzy, z obłąkanym sternikiem.
Ewin, jedyny syn Tremadona, barona de Ker-Elliot, utracił matkę bardzo wcześnie; wychowanie naszego bohatera powierzył ojciec Annie-Joannie, która wywiązała się ze swych obowiązków z poświęceniem i czułością. Kiedy Ewin doszedł do wieku, w którym należało pomyśleć o jego edukacji, baron zaprosił na zamek księdza de Keronëlen, dawnego porucznika dragonów królewskich, który zamieniwszy pałasz na kropidło, został plebanem, tytułowanym w Bretanji rektorem, parafji św. Michała w sąsiedniem miasteczku i zażywał wielkiej sławy i powagi z powodu swej, rzadko spotykanej w Bretanji, uczoności. Oczywiście, o uczoności tego światłego męża wiele dałoby się powiedzieć, jednakże księżyna istotnie łączył ze zdrowym rozsądkiem stały, dzielny charakter oficera i rzadkie przymioty serca i duszy. Elewa swego nauczył czytać i pisać, mówić jak się należy po francusku, wreszcie zaś arytmetyki na tyle, aby mógł się obliczać ze swoimi dzierżawcami; do tego dołączały się chaotyczne wiadomości z dziedziny historji, polityki i św. teologji, jako też wszelkich możliwych nauk.
Chociaż wykształcenie szkolne Ewina, jak i ogółu podobnych jemu panów bretońskich, było porządnie zaniedbane, jednakże wychowanie jego moralne i fizyczne udało się mentorowi cudownie; odkrywszy bowiem w dziecięciu odraził moc ciała i charakteru, oraz szlachetność i wzniosłość duszy, zrobił zeń, bez trudu zresztą, człowieka szczerego i wspaniałomyślnego, równie mężnego, jak silnego ciałem. Jak każdy szlachcic bretoński starej daty, od kolebki wpojoną miał szczerą, przesądną pobożność, instynktowny rojalizm — zasady religijne i polityczne, które dadzą streścić się w dwóch wyrazach: Bóg i król.
Stary baron, umierając, zalecił synowi, aby kościół szanował, był wierny prawowitemu monarsze, nienawidził „jakobinów“ i bonapartystów, był dobry i sprawiedliwy dla poddanych i żeby nigdy nie jeździł do Paryża, gdzie narazić się może na zgubienie i duszy i ojcowizny.
Ewin święcie wypełniał ostatnią wolę ojca. Gdy nadszedł rok 1830 i w Bretanji zaczęło się zbierać na wojnę domową, Ewin poszedł za przykładem ojca, dawnego naczelnika szuanów z lat Wielkiej Rewolucji i poszedł popierać prawowitego monarchę[1] na czele czterdziestu ludzi ze swego majątku. Wyszli, śpiewając dawną pieśń szuanów, pełną swoistej, rycerskiej poezji, naiwnej, energicznej i pełnej pobożności:

Er re Goch huyer mère
Hed nager er ported... etc.

(Starcy i dzieci, niezdolne do broni
Rano i wieczór niech się modlą szczerze
By Bóg, co cnotę i niewinność słoni,
Poszczęścił szaunów wierze... i t. d.).


Przez; cały czas powstania, Ewin walczył nieustraszenie na czele małego oddziału, który utrzymywał własnym sumptem. Gdy już niefortunna wojna dobiegała do końca, ścigany, jak wilk, skazany zaocznie na śmierć, ukrywał się z wiernym sługą, Les-en-Goch‘em wśród gęstych lasów Armioryki.
Po czterech miesiącach tułaczego życia, doczekał się amnestji — wtedy mógł powrócić do domu, okryty chwałą, bo w niejednej potyczce z „konstytucyjnymi“ okazał odwagę i zimną krew.
Wreszcie mógł już powrócić do dawnego, spokojnego trybu życia; czas jakiś żałował awanturniczego, junackiego okresu swego życia, jako młody i lgnący do wszystkiego, co tchnie niebezpieczeństwem i rycerstwem; jednak ten wojowniczy zapał gasł w nim pomału pośród słodyczy samotności. Rzecz dziwna w naszym wieku — Ewin widział szczęście w ciszy i samotności i cały pierwszy rok po ruchawce upłynął mu spokojnie w starem zamczysku.
Ewin mógł bądź oddawać się miłym dumaniem, bądź też podziwianiu cudów natury. Często noc go zaskoczyła, gdy szczęśliwy, wzruszony widokiem zapadającego w niezmierzony ocean słońca, w czasie pięknych, choć rzadkich tu, letnich wieczorów, słuchał starych pieśni bretońskich, tak drogich każdemu synowi Armoryki.
I tak zmierzch następował po dniu, noc po zmierzchu, a młody baron siedział jeszcze na skale, mając oczy, przepełnione łzami i czując rozrzewnienie, zbyt głębokie, by je opisać.
Powracając wolnym krokiem do starego zamczyska, podziwiał gwiaździste niebo, oddychał rozkosznie wonią kwiatów, które każdemu bretończykowi tak są przyjemne.
Przybywszy wreszcie ido Treff-Hartlog, Ewin zasitawał przychylnych sobie służących, ogień, trzeszczący wesoło na kominie, gotową wieczerzę i starą piastunkę, niespokojną, czy potrawy przypadną mu do smaku. Później mógł dumać swobodnie przy kominie, aż wreszcie zasypiał spokojnym snem pod dachem przodków.
Niekiedy, dosiadłszy konika z gór Arrez, małego, lecz pełnego siły i ognia, odbywał długie wycieczki po kraju, unikając tylko miast, jak Pont-Croix i Kemper, albowiem nie lubił huku i gwaru. Najczęściej harcował po niezmierzonych stepach, po równinach, pustych, jak wyschłe morze i jak morze pełnych wrażeń.
Czasami znowu polował — terenu do polowania miał dosyć w tym kraju, pełnym lasów, błot, dróg nieprzebytych, poprzerywanych rowami; dzięki swej sile i zręczności, powracał prawie zawsze z torbą, pełną zwierzyny, poprzedzany przez dwa wierne psy myśliwskie: Cyfnerth‘a i Bilnewin‘a.
Na podstawie tego szkicu o życiu młodego barona, de Ker-Elliot, mógłby ktoś sądzić, że był to człowiek zdolny jedynie do ćwiczeń fizycznych, a przecież trudno znaleźć umysł bardziej ruchliwy, bardziej poetyczny, niż umysł tego młodego szlachcica, mimo jego małego wykształcenia.
Ewin, tak był czuły na piękno natury, że śmiało możemy go nazwać poetą, mimo, że wierszy nie pisał; wiemy bowiem, że zaledwie czytał i pisał poprawnie — był atoli poetą dzięki wzniosłości ducha i poczuciu piękna, dzięki swemu zamiłowaniu do samotności, w której źli stają się jeszcze gorszymi, lecz dusze czyste oczyszczają się ostatecznie, wielkie bardziej jeszcze rosną.
Był on wreszcie poetą przez swą sympatję do ludzi prostych, nieoświeconych, lecz pełnych sił duchowych — i przez wstręt instynktowny do wszystkiego, co tchnęło zepsuciem i upodleniem, jakich ogniskiem są wielkie miasta.
Żyjąc w spokoju i zadowoleniu pomiędzy poczciwymi rybakami i rolnikami, Ewin zgoła nie odczuwał skłonności do przestawania z młodzieżą miejską, której brudne zabawy i hałaśliwa wesołość odrazę budziły w tej poważnej i czystej duszy, ilekroć z tym światem się zetknął.
Dobroć, szczera wspaniałomyślność barona de Ker-Elliot, pomimo jego samotnego trybu życia, tak były głośne w całej okolicy, że nie miał nieprzyjaciela; nawet urzędnicy i zwolennicy rządu przebaczyli mu jego zachowanie się podczas awantury wandejskiej; nawet jego skłonności do samotności często uważanej za objaw dumy, nikt nie odważał się tłumaczyć w niekorzystny dlań sposób — nazywano go nawet filozofem.
W jaki sposób umysł, tak zdolny do przejmowania wrażeń, był jednocześnie tak zdolny do przechodzenia z jednej ostateczności w drugą? W jaki naprzykład sposób mógł łączyć swą wrażliwość i uczuciowość, z rządkiem męstwem i energją? Skąd tyle delikatności uczuć mogło się rozwinąć pod szorstką korą tego, mimo całej swej średniowiecznej pańskości, wieśniaka? Jakim sposobem, nie przeczytawszy w całem swem życiu ani jednego wiersza, prawie, jak wogóle nie przeczytawszy prawie niczego, mógł tak nagle unieść się o własnych siłach w nieskończoności dumania i poezji, nie poezji pisanej, ale poezji myśli? Skąd zaczerpnął tę skłonność do życia samotnego, którego mu nie zostawił przecież w spadku po sobie ojciec, dobry myśliwy, dobry do bitki i do wypitki — skłonność do życia spokojnego, od którego przecież samo wychowanie, wspólne całej szlachcie bretońskiej i półtora roku wojaczki powinny go były odstręczyć? Zamiast wyjaśniać teraz wszystkie te zawikłane sprzeczności, opowiemy o pewnym fakcie z jego życia, na nieszczęście bardzo prawdziwym.
Przykro jest zastanowić się, że skłonności duchowe, podobnie jak namiętności zmysłowe, im bardziej się je podnieca i zaspakaja, tem mocniej się rozwijają; im więcej są rozwinięte, tem więcej wymagają; stąd wynika, że muszą prowadzić w końcu do zbytku, przesytu, zniechęcenia, prowadzących z kolei do smutnych katastrof.
Jeżeli chodzi o rozpadanie wyobraźni, stara ta, ogólnie uznana, jaskrawiej jeszcze i tragiczniej występuje.
Życie młodego pana Treff-Hartlog‘u aż do niedawna spokojne i powabne, powoli zaczęło ulegać głębokim zmianom. Bywa tak niekiedy, w poranek gdy niebo jest czyste, roztacza najpiękniejszy lazur, bez najlżejszej chmurki... a jednak, powoli, prawie niewidzialnie, wznosi się jakby dym, niebo ciemnieje powoli, a wreszcie chmury gromadzą się za chmurami i nadchodzi burza...
Nic prostszego, nic bardziej ludzkiego, nad przyczynę przełomu w życiu Ewina.
Pewnego dnia odczuł, że samotność ciężyć mu poczyna. Zmuszony do skupienia wrażeń w samym sobie, zaczął żałować, że nie ma przy sobie ani jednego, przyjaciela, ani jednego umysłu, podobnego do jego, ani jednej duszy poetyckiej, z którą mógłby się dzielić swemi uczuciami. Smutek ten doprowadził go do wytworzenia sobie w myśli istoty idealnej — jednego z pięknych urojeń młodzieńczej myśli.
Nie mówiliśmy dotąd o roli, jaką w życiu duchowem Ewina odgrywała miłość — albowiem nieliczne spotkania, z nimfami w gorsetach i bez trzewików, niegodne są przecież tego miana.
Sąsiedzi, których spotykał, pytali go niekiedy z uśmiechem:
— No i kiedy się ożenisz, panie Ewinie?
— Nigdy chyba — odpowiadał młody baron. — Jestem za, dziki i zanadto cenię swą wolność, abym miał kiedykolwiek myśleć o ożenku.
Tak szczery i otwarty zawsze Ewin, w tym wypadku nie mówił prawdy. Od niejakiego czasu nie było dnia jednego, w którymby nie marzył o jakiemś cudownem małżeństwie, czy o związku, jaki sobie uroił; tylu atoli wymagał od swego ideału przymiotów i wdzięków, że w rzeczywistości był to ideał nie do znalezienia. Te same przyczyny, dla których stronił od wesołych, lecz zbyt pustych i prostackich zabaw sąsiadów, wywoływały jego antypatję do prowincjonalnych panienek, wśród których łatwo mógł wyszukać żonę.
Znaczny majątek Ewina, jego znakomite nazwisko, szanowane w całej Bretanji, jego czyny rycerskie, będące dotychczas dla większości jego ziomków przedmiotem sympatji, jego powszechnie znany, szczery, zacny charakter sprawiały, że wielu z pośród panów okolicznych chętnie widziałoby go, jako swego zięcia. Dawny jego nauczyciel, ksiądz Keronëllen, już próbował go swatać, między innemi, najpierw z jedną, potem z drugą bogatą dziedziczką Quimper, z któremi pan Treff-Hartlog‘u zapoznał się przypadkowo przed rokiem na pojednaniu[2] w Falgoat.
Chociaż obie te panienki były istotnie bardzo miłe, dobrze urodzone i wychowane, tak mało przecież odpowiadały marzeniom Ewina, że, jak zwykle, wymówił się od zrobienia wyboru swoim wstrętem do małżeństwa.
Przez długi czas pan de Ker-Elliot zaprzątał głowę wypracowaniem obrazu wymarzonej piękności: codziennie dodawał jej jakiś nowy wdzięk i rozmaite przymioty; obok cudownej piękności chciał widzieć w swym ideale różne talenty; tworzył w wyobraźni charakter łagodny i silny zarazem, duszę czułą, poetyczną, zdolną do odczucia całej wspaniałości natury. Jednem słowem, ideał dziewicy, wytworzony przez jego fantazję, musiał być podobnie, jak on, rozmiłowany w spokojnej, radosnej samotności dwojga osób.
Takim był twór poetycznych marzeń Ewina — jak prawdziwy artysta potrafił go wzbogacić wszystkiemi skarbami serca, duszy i umysłu — był to prawdziwy ideał.
Dopóki to szczególne urojenie było jedynie grą wyobraźni młodego zapaleńca, śliczne to widziadło mile zajmowało go w jego osamotnieniu, gdy jednak powoli myśli, początkowo przyjemne, stały się cierpkiemu, zasmucił się okropnie i mówił sam do siebie:
Dlaczegóż dotąd podobnej kobiety nie ujrzałem nawet?
Stopniowo myśli jego stały się gorzkie i mówił sobie: gdybym nawet spotkał taką kobietę, nie mógłbym marzyć o jej posiadaniu!
— Jakże jestem nieszczęśliwy — mówił sam do siebie — życzenia moje są tak wielkie, że się ziścić nie mogą, gust mój stał się tak zępsuty, że nie wystarczy mi szczęścia zwyczajnego — zawsze będę wzdychał za czemś więcej — a przecież to, czego pragnę, przekracza nieskończenie moje możliwości, to zaś, co jest dla mnie możliwe, wydaje mi się niegodnem!
Urocze i spokojne obrazy, które przedtem były dlań tak miłe, teraz zaczęły go nudzić. Teraz szukał burzliwych wieczorów tak, jak przedtem wschodzących, spokojnych poranków, które podnosząca się jutrzenka krasiła karminem i lazurem; stał się nieczuły na piękność łąk, na których połyskiwała się rosa; nie lubił już obszernych, porosłych krzakami przestrzeni, na których ciepły wiatr powiewał, nie szukał szmeru strumieni, które mruczały pod wierzbami i odbijały w sobie srebrne blaski letniego księżyca w pełni.
Pan na Treff-Hartlog nie chodził już więcej, by siadać na szczytach skał i podziwiać blask zachodzącego słońca i patrzeć, jak zbierające się chmury, grożące burzą, płoszą rybaków z powrotem do zacisznych portów.
Dziś doznawał dzikiej przyjemności, słuchając, jak ocean u stóp mu huczy, patrząc jak spienione bałwany biją w piaszczyste wybrzeże zatoki Topielców, rozlewając się daleko po sztrandzie. To znów ścigał okiem gęste chmury, pędzone przez huragan, które, fantastycznie oświetlone blaskiem księżyca, wydawały się w jego bladem świetle wojskiem widziadeł, kawalkatą demonów, pędzącą na skrzydłach burzliwego, zachodniego wiatru.
Napatrzywszy się tym okropnym obrazom, Ewin powracał do Treff-Hartlog zziajany, zmęczony; czuł, juk sam mówił, burzę w swej duszy.
Macierzyńska pieczołowitość Anny-Joanny, ciche poświęcenie Les-en-Goch‘a, uspakajały nieco gorączkowe wzruszenie młodego pana. Nim wszedł do swego pokoju, powolnym krokiem przechadzał się po niezamieszkałej części zamku, słuchając z nieokreśloną trwogą, jak wicher huczy po pustych komnatach.
Potrzeba wzruszeń i ta czarna melancholja osłabiły umysł Ewina i rozwinęły w nim i tak już wrodzoną mu jak każdemu bretończykowi nawet najwyższego rodu, wiarę w cudowność.
W całej okolicy mówiono z pewną trwogą o magicznych siłach Mor-Nadera, ponurego sternika z pobliskiej wyspy Sein i Ewin nie mógł opanować chęci zapoznania się z nim i szukania jego rad. Stary sternik, w rzeczywistości doprowadzony własną przesądnością prawie do obłąkania, prorokował mu o fatalnym wpływie czarnego miesiąca, od wielu pokoleń zgubnego dla rodziny panów zaimku Treff-Hartlog.
Widzieliśmy już, jak półobłąkany wiejski mag, dla dowiedzenia prawdziwości swych ponurych przepowiedni, nie zawahał się przed narażeniem swej ofiary na śmierć.
Mimo tych, rosnących coraz bardziej dziwactw, mało zresztą rażących w potwornie przesądnej Armoryce, Ewin zachował całkowicie dawną dobroć, łagodność i szczerość, a nawet miłosierdzie jego dla nieszczęśliwych i dobroczynność rosły w miarę wzmagania się jego wewnętrznych cierpień. Natomiast urojenia jego poczęły przechodzić poprostu w jakąś nieuleczalną chorobę, zwłaszcza pod wpływem pewnego osobliwego wypadku.
Treff-Hartlog nie obfitował w przedmioty sztuki; trudno zaliczyć do takowych niekształtne, choć kosztowne swym materjałem naczynia srebrne, tudzież szpetne bohomazy, uwieczniające na ścianach świętych patronów ziemi bretańskiej i przodków pana zamku. Jednakże do pokoju Ewina zabłąkało się w tajemniczy sposób stare malowidło, nawpół już zniszczone, lecz rzeczywiście wartościowe; przedstawiało ono prześliczną kobietę.
Na tle prawie czarnem odcinała się twarz blada, którą prawie zupełne zatarcie się pierwotnego kolorytu czyniło jeszcze bledszą; ramiona postaci przykrywała różowa tunika, której ślady zaledwie można było dostrzec; na skroniach zwijały się w pukle brunatne, gęste włosy — reszta zaś nikła zupełnie w ciemności tła. Z całego portretu w najlepszym stanie zachowało się czoło i oczy: czoło wysokie, dumne, o białości i twardości kararyjskiego marmuru — oczy czarne, wielkie, cudownie piękne, mimo ich wyrazu, złośliwego i zuchwałego. Rysów reszty twarzy: nosa, ust, podbródka, raczej trzeba się było domyślać, niż je dostrzec; portret sprawiał wrażenie bardzo starego.
Malowidło to niesamowite zrobiło wrażenie na młodym marzycielu: Ewin odrazu nadał wymarzonej przez siebie istocie wyraz twarzy tego portretu; nawet rysy twarzy, mocno zatarte, cudownie odpowiadały gorączkowym rojeniom jego chorobliwej imaginacji.
Codziennie, kładąc się spać i wstając, Ewin zawsze pierwszem spojrzeniem szukał tych wielkich oczu i białego czoła.
W tym nastroju, W jakim ¡znajdował się pan Treff-Hartlog, najmniejsza okoliczność przybiera charakter cudowny, prawie nadnaturalny. Czy stosunkowo późno zwrócił na to malowidło uwagę, czy też umieszczono je w jego pokoju w ostatnich czasach dopiero, bez jego wiedzy, dość, że Ewin był przekonany, że za życia ojca nigdy tego kontrefektu nie widział i zgoła nie miał pojęcia, skąd ten obraz wziął się w jego pokoju, tembardziej, że napróżno wypytywał o to i Les-en-Goch‘a i Annę-Joannę; wierni słudzy nie umieli nic mu wyjaśnić, a ich odpowiedzi, jak i ich zdumienie, połączone ze strachem, zdwoiły ciekawość młodego pana.
Tajemniczy obraz malowany był na drzewie; Ewin obejrzał go pilnie i, po długich oględzinach, zdołał dostrzec u spodu jakiś, prawdę już zatarty, napis, z którego jeden tylko wyraz pozostał czytelny... — listopad... Wzdrygnął się — jakim cudem. znajduje na tym obrazie nazwę złowrogiego czarnego miesiąca — zgubnego dla jego rodu?... Pomyślał, że może dawny jego nauczyciel, pleban z parafji św. Michała, zdołałby objaśnić mu tę niesamowitą tajemnicę; niestety, pleban od trzech miesięcy bawił w Paryżu, to też Czarna melancholja jego ucznia zdążyła przez ten czas poczynić zatrważające postępy. Takim był stan Ewina w chwili, gdy rozpoczynamy niniejszą powieść.




  1. Karol X, uciekając z Francji przed rewolucją lipcową, abdykował na rzecz wnuka, syna ks. Berry, Karola Henryka hr. Chambord („Henryka V“), który w ciągu całego życia (1820 — 1883) był w oczach francuskich legitymistów prawowitym pretendentem do korony Francji, pomimo b. ograniczonych zdolności.
  2. Pojednanie — wiejska uroczystość w Bretanji — rodzaj dożynek.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.