Czarny adept/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Czarny adept
Podtytuł Powieść sensacyjna
Wydawca Wydawnictwo „Świt”
Data wyd. 1933
Druk Drukarnia „Siła“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.
Pamiętnik Mary.

Siedzę w mym zacisznym pokoju śród porozrzucanych ksiąg i rękopisów i czytam te dziwne karty... Początkowo noszą charakter luźnych notatek; początkowo niema dat i domyślać się jedynie należy, że pierwsze zapiski poczynają się zapewne w sierpniu 1926 r. Dopiero, gdy sytuacja staje się naprężoną, odnajdujemy konsekwentniejsze adnotacje, snać dla ułatwienia temu, który pamiętnik odczyta... Zredagowane, że się wyrażę, fragmentarycznie. Prócz tego Mary Łomnicka, chyba umyślnie, nie podaje prawie nazwisk, co zaś się tyczy miejscowości, w których wypadki się toczyły, zaznacza ogólnikowo, lub maskuje pierwszą literą... Stąd wielkie luki, wiele domyślać się trzeba. Pod koniec pamiętnik staje się chaotyczny, lecz... Przepisuję dosłownie, w formie w jakiej napisany został.

Sierpień

Wróciłam z Paryża, wezwana przez Renę w sprawie działów spadkowych. Jakie to wszystko beznadziejnie nudne i jaka ta Warszewa szara i pusta. Wiecznie jedno i to samo: Aleje, Bagatela, Ziemiańska, kino.... Mary Pickford, Pola Negri i Douglas Fairbancks. Nawet książek porządnych niema, bo z powodu wysokiego poziomu intelektualnego wydawcy nas karmią Paul de Kockiem i Eugenjuszem Sue... Doprawdy żałuję, że rodzice pozostawili znaczny majątek. Gdybym była biedna miałabym ciągłe rozrywki z długami, wekslami i komornem. Nie miałabym czasu myśleć o kulturalnych wymogach i chwaliłabym swój los... Byle przebrnąć te parę miesięcy póki nudne formalności prawne nie zostaną skończone, a potem, jak dostanę swoje, tak drapnę zagranicę, że mnie kochana ojczyzna nigdy nie zobaczy. Rozmawiałam z Reną i namawiałam usilnie, aby ekspatrjowała się razem ze mną... Lecz jej jeszcze różne idealizmy i „obowiązki społeczne” chodzą po głowie. Trudno, nawet dla miłości Reny, nie zostanę, choć mi będzie bardzo przykro.... Kupię małą willę w Nizzy... i vogue la galere..... tu z rozpaczy albobym została artystką kinową, albo miałabym kochanków, z których każdy naciągałby mnie ile mógł, bo dziś już takie poszły czasy, że kobiety muszą mężczyznom kupować garnitury, a w końcu wyszłabym za mąż za radcę legacyjnego i ten za moje pieniądze wywiózłby mnie zagranicę. I thank you! Wolę to zrobić sama, tem bardziej, że jestem kobietą współczesną: mam krótkie włosy, palę namiętnie, lubię swobodę i zakochać się nie potrafię...

Wrzesień

Dziś po raz pierwszy od czasu żałoby byłam na małym raucie u Idy Leszczyńskiej. Właściwie „mały raut” należy czytać „modne tańce w kółku prywatnem”, bez jazzband‘u, bo wszyscy sąsiedzi by się zbuntowali z powodu hałasu. Oczywiście jeszcze nie tańczyłam. Wystawa nagich ciał i nóg. Panienki, udające kobiety z przeszłością i starsze panie w „młodym wieku”, wypierające się przeszłości. Dzięki modzie różnice się zacierają i babkę od wnuczki odróżnić trudno, aczkolwiek leciwe damy tańczą zapamiętalej, to im zastępuje Karlsbad.
Pozatem, trzaskający w pięty porucznicy, pragnący się wżenić w pannę z posagiem, ostatecznie w mieszkanie. Goli, lecz ważni referenci ministerjalni, dźwigający na czubku nosa majestat piastowanych głodowych urzędów. Kombinujący adwokaci. Prócz tego nowy typ. Sportowy młodzieniec, ucharakteryzowany na amerykanina i mający coś wspólnego z autem. Albo młode Rudolfy Valentiny, chwilowo się trudniące zawodowem szimmowaniem[1] specjalnie z mężatkami o dużych butonach brylantowych w uszach.... Dla całości obrazu rastaquer’owskie sylwety podupadłych półpanków. Jegomość taki bezwzględnie czytał Dekobrę[2] i myśli o odegraniu roli księcia Selimana, ostatecznie zgodziłby się na posag i w Polsce a chwilowo jest bardzo kontent, gdy wygra w bilard dwadzieścia złotych u Loursa[3]..... Jakie to wszystko zajmujące? Gdybym miała cierpliwość, napisałabym satyrę. Doprawdy, rację ma Rena, że nigdzie bywać nie chce.
Naturalnie spotkał mnie zaszczyt wielki. Oświadczył mi się dyrektor B. Długo tarł łysinę, wykładał o sprawach monarchistyczno-ekonomiczno-giełdziarskich a kiedy przytakiwałam myśląc o czem innem, wypalił:
— Jaka z nas byłaby dobrana para?
— Zdaje mi się — odparłam grzecznie — niezupełnie.
— Czemu?
— Pan jest łysy — ja mam włosy krótko obcięte. Pan już mógłby mi być wiernym po ślubie; ja pana zaczęła bym zdradzać natychmiast.
Skrzywił się mocno, coś jeszcze referował i poszedł jak zmyty.
Naogół pono mego języka się boją, lecz pieniądz u panny ma już tę właściwość, że podobny komplement każdy spokojnie przełknie. Tyle było moich popisów na znamienitym raucie...
Wyszłam wcześnie. Wracałam do domu pieszo i bodaj wówczas przeżyłam z całego wieczoru najciekawszy moment. Szłam powoli Nowym-Światem i Świętokrzyską z przyjemnością rozkoszując się letniem, rozgrzanem powietrzem.
Na Świętokrzyskiej koło Czackiego zauważyłam, iż jakiś dżentelmen przygląda mi się uważnie. Zwolniłam jeszcze kroku, wiedząc co w takich wypadkach nastąpi. Pierwszorzędna zabawa! On zaczyna się kręcić to z prawej to z lewej strony, zagląda w oczy a wkońcu zapytuje niczem w „Fauście”: „czy wolno pięknej towarzyszyć damie”. Na to się nie odpowiada, lecz idzie dalej, wysłuchując w milczeniu trajkotania adonisa, a gdy się jest przed swą bramą, ofiarowywuje się donjuanowi dziesięć groszy na wodę sodową, celem ostudzenia zapałów. W tym wypadku nic podobnego nie nastąpiło. Wyraźnie szedł za mną, lecz nie pozwolił sobie na najmniejszą zaczepkę. Gdy byłam w bramie, obejrzałam się i nasze spojrzenia się skrzyżowały. Przyznaję, doznałam dziwnego wrażenia. Tak przenikliwego wzroku nie spotykałam. Były to jakby dwie strzały, przeszywające na wylot. Odwróciłam się natychmiast i weszłam na schody.
Wyglądał na cudzoziemca. Nieprzeciętnie przystojny.
Kto to może być?

Wrzesień, piątek.

Dziś znów spotkałam tajemniczego nieznajomego. Spotkałam a nawet... poznałam. Stało się to arcyprzypadkowo.
Wyszłam, jak zwykle przed południem przejść się nieco z moim dobermanem w Aleje. Po drodze na Brackiej wstępowałam do sklepu i kupiłam flakon „Quelques Fleurs”. — Lubię ten mdły zapach. Zawiesiwszy paczkę na palcu wolno wędrowałam w stronę Belwederu, obserwując psa, który z zamiłowaniem uganiał się po trawnikach. Aleje o tej porze były względnie puste. Trochę emerytów, trochę pań z pociechami w wózkach. Nagle, koło Łazienek, paczka mi się wysuwa i pada na chodnik. Chcę się właśnie po nią schylić, gdy jakiś pan idący z tyłu za mną podnosi ją uprzejmie i słyszę melodyjny głos o cudzoziemskim akcencie.
— Służę, madame!
Oglądam się i... drgnęłam. To był on... mój wczorajszy nieznajomy. Brunet o typie południowca, wysoki, wygolony. Ubrany cały czarno, w czarnym krawacie połyskiwała duża perła. Stał przedemną i uśmiechając się zlekka podawał zgubę.
Wyciągnęłam rękę, a gdy swą ręką przypadkiem czy naumyślnie dotknął mojej — jakby iskra elektryczna mnie przebiegła. Nigdy nie sądziłam, że samo dotknięcie mężczyzny może sprawić podobne wrażenie. Gdy tak stałam, z miną przyznaję dość głupią, miast by skłoniwszy się przerwać dawno tę scenę, on zdążył już powiedzieć:
— Pozwoli pani, że się przedstawię. Jestem Adhemar baron de Loves...
— Łomnicka! — nie wiem, jak mi się wyrwało.
— Idziemy na spacer w jedną stronę. Czy wielką byłoby dla pani przykrością, gdybym jej towarzyszył?
— Ależ, bardzo proszę! — znów odpowiedziałam sama nie wiem czemu.
Tak poznałam tego dziwnego człowieka. Pozornie jest to typ internacjonalny, typ z luksusowych pociągów, wielkich hoteli, z Biaritz czy Ostendy. Wytworny, dyplomatyzujący pan z powieści Prevost’a, czy Bourget’a, Lecz ma w sobie coś... coś nieokreślonego a pociągającego, jak magnes. Doznaje się przy nim wrażenia podobnego, jak motyl, gdy igra z ogniem, lub gdy ptaka hypnotyzuje wzrok węża. Niesamowicie lgnie się do niego, już po paru minutach wydaje się, że zna od lat wielu, tymczasem...
Szedł obok mnie i coś mówił. Właściwie, że zachwycony jest z poznania tak uroczej warszawianki, że jest napół polakiem napół francuzem, że bawi tu za jakiemiś bardzo ważnemi sprawami, że pewnie musimy mieć wielu wspólnych znajomych, że...
Przez ten czas myślałam, jak mogłam zawrzeć znajomość równie lekkomyślnie. Gdzie się podziała moja pewność siebie i przystawione trzymanie „dżentelmenów” na odległość. Toć właściwie wytworny towarzysz mógł być najzwyklejszym hochsztaplerem. Przerwałam jego wywody.
— I ja panu wielce wdzięczna jestem za tak miłą chwilę rozmowy. Lecz niestety spieszę na obiad...
Byliśmy koło Bagateli. Skinęłam na przejeżdżającą dorożkę.
— Czy nie będę miał więcej przyjemności spotkania pani?
— Nie wiem, w tych dniach wyjeżdżam — skłamałam umyślnie.
— Rozumiem... sprawunki... zabiegi... może mąż?
— I to bardzo zazdrosny!
— Jaka szkoda... ja stale depaysé w Warszawie spaceruję po obiedzie po Łazienkach. Tak miło byłoby powtórzyć... ot choćby jutro... o siódmej... będę oczekiwał koło królewskiego pałacu...
— Niestety! panie! — odrzekłam, biorąc dobermana na smycz i wsiadając do dorożki — jeszcze na randez vous nie chodzę...
Skinęłam głową. Dryndziarz ruszył, pies zajadle zaszczekał, a mój baron de Loves pozostał z kapeluszem w ręku, samotnie na chodniku...
Więcej go nigdy nie zobaczę.

Sobota rano

Jestem wściekła na siebie... Ciągle muszę myśleć o nim... dlaczego nie wiem? Doprawdy nic bym nie ryzykowała, gdybym poszła do Łazienek. Wydrwiła bym go po swojemu. Lecz jaki cel? Afiszować się z awanturnikiem? Pytałam się dziś dyskretnie paru znajomych. Nikt o baronie de Loves nic nie słyszał. Zatelefonowałam nawet, z nudów, do Zdzisia Pokrzywnickiego z M. S. Z. — powiada, że egzystencja podobnego arystokraty jest mu nieznaną i że ich akta o osobniku tego nazwiska milczą. Dodał nawet, żebym się zajęła lepiej rodzinnemi, naprzykład galicyjskiemi hrabiami... „Wiecznie galileusz z pana wyłazi“ — powiedziałam i położyłam słuchawkę.
Ładnie byłabym się ubrała! Ten cały de Loves, to pewnie złodziej kieszonkowy i dawny maitre d’hotel. Dziś maitre d’hotel‘owie mają lepsze maniery od magnatów...

Niedziela

A jednak byłam... Nie chciałam a byłam o siódmej, jakaś siła wprost wypchnęła mnie z domu. Jak gracza, który przysiągł sobie, że grać nie będzie, a pędzi skoro wie, że znajdzie partyjkę. Wyszłam po siódmej, zmuszałam się, by iść powoli, z nadzieją, że gdy spóźnię się blizko o godzinę... jemu się znudzi, że go nie będzie... Z tą nadzieją kroczyłam przez ciemne aleje ogrodu. Ale gdzie tam! Tuż koło posągów, okalających jezioro przed królewskim pałacem Stanisława Augusta stał i coś grzebał w zwirze cieniuchną laseczką. W świetle płonących latarni wydał się, jakby uosobieniem zła, demonem wytwornym z „Djabła” Molnara.
— A jednak pani przyszła? — zgiął się w ukłonie.
— Każdemu o tej porze spacerować wolno! — odcięłam.
— Więc i mnie towarzyszyć wolno!
Nie odpowiedziałam nic; poszliśmy alejami, okalającemi jeziorko. W mroku mijały nas przytulone do siebie pary, w powietrzu unosił się aromat kwiatów, zdala dobiegały przytłumione odgłosy miasta.
— Może usiądziemy?
Siedliśmy tuż nad wodą, nad nami schylały drzewa swe zielone głowy, w dali majaczył biały posąg nimfy, unoszonej przez satyra....
— Wiedziałem, że panią spotkam — szepnął.
— Czemu?
— Może bardzo tego pragnąłem, może wyczarowałem, może wysyłałem me myśli, jak macki, by tutaj przyciągnąć...
Milczałam, głos równy i melodyjny tego człowieka upajał mnie. Wstydziłam się a jednak z nim było mi dobrze. Tak czuć się musi wielka dama, gdy ulega kaprysowi dla stajennego chłopaka... Nie wiem dla czego w dalszym ciągu nie mam do panka zaufania, choć jest bezwzględnie nieprzeciętnie inteligenty i oczytany. Mówi z największą łatwością o wszystkiem i... o niczem. Musiał podróżować wiele, opowiada równie zajmująco o mahatmach i Indjach, jak o grobowcu Tutenkamena czy o londyńskiej Picadylly, lub Bois de Boulogne paryskim. Powoli wciągnął mnie w rozmowę. Rozgadałam się głupio i niepotrzebnie. Mówiłam za dużo i za szczerze. On dowiedział się właściwie wszystko o mnie... ja o nim nic. Ma dziwny sposób wypytywania, niby niechcący, o stosunki osobiste... sam unika sprecyzowania swych zajęć tutaj... Ogólnikami daje do zrozumienia, że ma rozległe, pierwszorzędnej wagi sprawy. Nie śmiałam nalegać, a tak chciałoby coś bliżej dowiedzieć się o nim...
Gdy na pożegnanie wpił się wargami w przegub mej ręki... nie broniłam. Po stokroć gorzej, obiecałam z nim spotkać się jutro...
Sama nie wiem co się ze mną dzieje? Będę musiała szczerze opowiedzieć wszystko Renie. Jeszcze tego nie robię, bo... mnie krępuje, iż stracę cały prestige dotychczasowy. Jakiś przystojny hochstapler wyprawia ze mną, co sam chce! Wcale jutro nie pójdę... albo każę się zamknąć do domu dla nerwowo chorych...

Wtorek

Byłam... będę... jestem zgubiona! Jak ciężko mi to wszystko pisać! Cały dzień wczoraj biłam się z myślami, parę razy chciałam już prawdę siostrze powiedzieć, prosić o pomoc... ale przez usta mi nie przeszło... jestem zbyt dumna... Tysiąc razy postanawiałam, że wcale z domu nie wyjdę... i w końcu wyszłam, aby...
Oczekiwał na mnie, jak było umówione, w automobilu prywatnym; wewnątrz auto przystrojone było różami, snać na moją cześć.
— Zgodzi się pani — rzekł całując rękę — przejechać za miasto?
— Owszem! — odpowiedziałam, wsiadając pierwsza. Sama rada byłam z tej wycieczki, sądząc, że w samochodzie nikt ze znajomych nas nie zobaczy.
Jechaliśmy długiemi ulicami, wymijając szybko sznury stłoczonych pojazdów. Przemknęliśmy Marszałkowską płosząc przechodniów. Skręcaliśmy przez belwederską rogatkę na Wilanowską szosę.
— Dokąd mnie pan porywa? — zapytałam ze śmiechem — czy na raki do Wilanowa? to banalne!
— Gdyby pani się zgodziła — odparł — miałbym pewną propozycję do uczynienia.
— Słucham?
— Zamieszkuję mały domek w Konstancinie. Jeszcze tego nie zdążyłem opowiedzieć... Znacznie milej i sympatyczniej tam niż w Warszawie, szczególnie o ile się pracuje umysłowo, jak ja. Gdyby...
— Co? mam odwiedzić pana w kawalerskiem mieszkaniu?
— Ach pocóż takie oklepane frazesy dobre dla starych ciotek: kawalerskie mieszkanie! To przestarzałe trąci Mussetem i gryzetką. Wprost proponuję pani, kobiecie par excelance XX w. traktującej mężczyznę, jak mężczyzna, spędzić parę chwil u mnie na werandzie, na miłej pogawędce, przy coctail’u. Mój służący wcale nieźle go przyrządza...
— Ale co świat na to powie? — powiedziałam więcej, żeby coś powiedzieć, niż z przekonania.
— Powie, że postępujemy racjonalnie, jak ludzie którzy chcą mile spędzić popołudnie... pozatem nic... zresztą o ile pani taka „prude” zgadzam się na przyszłość zabierać leciwą guwernantkę! Na dziś proponuję tete a tete. Czyżbyśmy się bali o siebie?
To mnie ukłuło.
— Każda kobieta robi tylko to, co sama chce!
— A więc tembardziej! Zgoda?
— Dobrze, ale tylko na chwilę!
— Przyjmuję z góry wszystkie warunki. O ile nie będę bardzo nudny, może termin zostanie przedłużony. Zresztą twierdzi pani, iż lubi książki, mam bardzo ciekawe wydania...
— Markiza de Sade i Casanovę? Tym pan mi nie zaimponuje!
— Niestety pani, studjuję rzeczy wiele poważniejsze. Jeśli interesują stare Elzewiry...
Auto po paru zakrętach w wązkich uliczkach Konstancina, przystanęło przed jedną z willi stojących na uboczu. Był to raczej niewielki biały domek, o paru pokojach, do którego się wchodziło przez obrośniętą winem werandę. Idealne pustkowie: nawet z blizka trudno było dojrzeć, co się dzieje wewnątrz domku. Na progu przyjął nas stary, wystylowany służący. Twarz bez wyrazu wygolona, długie siwe bokobrody. Takich służących spotyka się jeszcze w teatrze na francuskich komedjach.
— Proszę szybko kawę i coctail’e. Dla pani naturalnie ciasteczka — rozkazywał baron.
Po chwili siedzieliśmy w głębokich wyplatanych fotelach na cienistej werendzie, sącząc ze szklanek przez słomki kremowo żółty trunek.
— Czy u mnie tak strasznie? — zagadnął.
— Wcale nie — zaprzeczyłam — zadowolona nawet jestem, że się dałam namówić...
Poczynało się powoli ściemniać. Sosny szumiały zlekka swą wieczną pieśń. W gąszczach ptactwo świergotało cicho tajemnicze modlitwy. Trwaliśmy długą chwilę w milczeniu, nadsłuchując głosów wieczoru, biegnących zdala. Taka chwila uspasabia do zwierzeń, do marzeń. Czułam dziwny spokój, jakby oderwanie od życia, nie myślałam o niczem.
— Niech pan co opowie — prosiłam wyciągając się leniwie — coś miłego, pan tak ładnie opowiada!
Zaciągnął się głęboko papierosem i począł mówić równym, metalicznym głosem, jak gdyby perły sypały się po kamieniach... Taki głos musiał mieć Oskar Wilde, gdy opowiadał swe przypowieści duchessom i honorables ladys w salonach... Mówił o dumnej księżniczce indyjskiej Viamalah z krainy róż Garopour, w której się zakochał biedny poeta rycerz. Księżniczka była nieprzystępna i zimna, lecz on potrafił ją porwać swym czarem miłości... potrafił ją porwać... że poszła za nim bezwolna w świat... na dolę niedolę...
Gwarzyły drzewa, ciemność zalegała werendę, tylko czerwonawym blaskiem jarzył się koniec papierosa.
— Bo są zaklęcia, wonie, dotknięcia, które kobietę przyprowadzić mogą o szał... — kończył opowieść.
— W pięknych bajkach, miły amfitryjonie — odezwałam się po chwili. — W pięknych bajkach, lecz nie wierzę, by tak było w istocie...
— A chciałaby pani tego spróbować?
— Gdyby się ktoś znalazł, coby to uczynić potrafił...
— Pan może? — dodałam drwiąco.
— Proszę podać rękę! — wyrzekł powoli.
Wahałam się chwilę.
— Boi się pani? Nie nalegam!
— Niczego się nie boję! Ciekawam poznać czary! Lecz zastrzegam, że na hypnotyzm się nie zgadzam!
— To nie jest hypnotyzm! — zabrzmiał głucho jego głos — to niema nic z usypianiem wspólnego!
Wyciągnęłam dłoń.
On począł, nie patrząc się nawet, leciutko dotykać końcami palców. Leciusieńko, jak gdyby muskał najdelikatniejszem piórkiem. Potem uczynił parę ruchów nad głową, wzdłuż ciała.
Zaczynało się ze mną dziać coś nieokreślonego, prądy zimna i gorąca przechodziły przezemnie, budząc dreszcze... Cała ma istność poczynała dążyć, ciągnąć ku niemu. To nie był magnetyzm, to było stokroć gorzej... jakaś potężna fala zmysłowości rozpętana... zdawało mi się chwilami, że skonam, że krzyczeć będę z rozkoszy...
On czynił ruchy coraz szybsze, coraz gwałtowniejsze. Jego ręce, o długich białych palcach, zgięte w skurczu, jak szpony, fruwały nademną, niby dwa drapieżne ptaki... a gdy jego twarz o nienaturalnie rozszerzonych źrenicach zbliżyła się ku mnie, bezwolnie podałam mu usta...

Czwartek

Jestem jego własnością, jego rzeczą... Nigdy mnie nie hypnotyzował, a jednak nie mam woli, jestem wewnątrz pusta... Muszę myśleć tylko o nim. Wystarczy jedno spojrzenie tego człowieka, bym rzuciła mu pod stopy wszystko... nawet... br... boję się pisać... kocham go, kocham, raz jeszcze kocham...

Sobota.

Nie chce mi powiedzieć kim jest, co robi. To mnie dręczy. Mówi o wielkiej misji do spełnienia, o zapoznaniu ze wszystkiem, gdy nadejdzie pora. Byłam u niego powtórnie w podmiejskiej willi, ale musiałam mu przysiądz zupełną dyskrecję, nawet przed siostrą. Twierdził, że nie jest żonaty, lecz prosił, by stosunek nasz czas jakiś jeszcze pozostał nieznany. Potem weźmiemy ślub, wyjedziemy zagranicę. Poczynię należyte przygotowania u rejenta, choć zaznacza, że jest bardzo bogaty i na moim majątku mu nie zależy... Ale ta niepewność zabija mnie. Czyżby moje początkowe przypuszczenia były słuszne? Teraz cofać się trudno. Nie mam siły się z nim rozstać, ale chcę poznać prawdę... nawet gdyby był mordercą...... pozatem... jestem szalenie zazdrosna.... wiem co zrobię....

Niedziela
Dziś wpadłam do niego rano w godzinie nieprzewidzianej. Nibyto bardzo się ucieszył, dziękował za niespodziewane odwiedziny, ale odczułam, że nie był zbyt zadowolony. Trudno... celu dopięłam. Gdy wyszedł na chwilę z pokoju po szklankę wody dla mnie, gdyż służącego w domu nie było, zrobiłam odcisk z wosku zamku wejściowych drzwi. Na jutro klucz będzie gotów... byle tylko pasował.... umówiłam się z nim na wtorek. Zawsze w poniedziałki jest zajęty. Zobaczę właśnie, co w ten dzień robi....
Wtorek 20 października.

Zakradłam się wczoraj w nocy do małego domku, zakradłam, dzięki dorobionemu kluczowi. To co się stało jest tak straszne, że wprost boję się pisać.... mnie wykreślono z liczby żyjących.... lecz może te wiersze... jeśli kto je czytać będzie... uchronią innych....
Z początku nie zauważyłam nic niezwykłego. Domek wydawał się wymarły. Gospodarza nie było. Nie zapalając światła oczywiście, postanowiłam zaczekać. Chciałam wiedzieć, jak wygląda ten człowiek, gdy jest sam, gdy zrzuci maskę!
Rozkład mieszkania znałam mniej więcej.
W pokoju środkowym-gabinecie, tuż za przedsionkiem, znajdowała się mała nisza, przesłonięta kotarą. W niej stały różne rupiecie, stolik nadłamany, stary fotel i kufry. Wiedziałam, że bez niezwykłego przypadku nikt tam nie zajrzy.
Wtuliłam się w fotel, postanawiając zaczekać dopóki nie wróci, a potem z ukrycia obserwować zachowanie, może podchwycić wątek rozmowy.... Siedziałam śród ciemności i ciszy. Mijały minuty, kwadranse... zegar wybił dziesiątą. Znaczy się, czekałam dwie godziny, bo przybyłam mniej więcej o ósmej.
Zastanawiałam się już czy dobrze uczyniłam wdzierając do mieszkania potajemnie? Może de Loves nie miał żadnych tajemnic? Może mniemane dwuznaczności postępowania były zwykłemi interesami?
Może przypuszczenia, oparte na przesłankach jedynie, były niesłuszne? Czy nie był dla mnie czuły, subtelny i pozornie zupełnie oddany? Co mogłam mu zarzucić? — A teraz... jeśli mnie dostrzeże... może istotnie nabrać odrazy, iż go szpieguję i nachodzę!
Poczynałam żałować, że się tu znalazłam. Właściwie nie wiedząc co począć, chwilami wstydząc się nerwów moich, podnosiłam się już z fotela, aby równie cicho opuścić kryjówkę, gdy nagle posłyszałam zgrzyt otwieranych wejściowych drzwi.
Zamarłam. Rozległy się kroki. Ktoś przekręcił kontakt elektryczny i potoki światła zalały pokój. Przywarłam twarzą do fałd portjery. W drzwiach wejściowych stał on. Klasnął trzykrotnie w dłonie. Na ten znak, jak z pod ziemi, wyrósł stary sługa.
— Dziś? — krótko zapytał.
Gospodarz nie raczył nawet skinąć głową. Podszedł do ściany i nacisnął guzik. Za dotknięciem w murze odsłoniła się świetnie zamaskowana szafa. De Loves schylił się i począł wyjmować jakieś przedmioty, jakby ubranie. Przerzucił je przez ramię, dał ręką znak słudze i zniknął w drzwiach sypialni.
Przez ten czas lokaj robił dziwne przygotowania. Wyjmował z szafy materje; zawieszał na ścianach coś w rodzaju wielkich czarnych makat, usianych srebrnemi, niezrozumiałemi znakami. U góry słońce i księżyc, pośrodku łeb potwornie wykrzywionego kozła, na dole trupia czaszka na skrzyżowanych piszczelach. Potem ustawiał krzesła wzdłuż obu ścian, przy każdym rzędzie krzeseł umieścił po słupie: na jednym widniała litera B, na drugim S litera.
Naprzeciw wejścia tuż koło kotary ustawił stolik, pokryty równie czarną jedwabną materją, duży rzeźbiony fotel. Na stole żydowski świecznik siedmioramienny, czerwoną czaszę, wielką jakąś księgę i szpadę złocistą o krzywej klindze.
Ustawiając niemal ocierał o mnie. Truchlałam, bo najmniejsze niebaczne poruszenie zgubić mnie mogło. Lecz sprzątający zbytnio był swą robotą zaaferowany i zapewne nigdyby nie przypuścił, że w zakurzonej niszy mógł znajdować się niepowołany świadek. Gotów już prawie ze swą robotą, rozglądał się dokoła czy czego nie zapomniał, gdy do pokoju wszedł de Loves ubrany w długi czarny jedwabny płaszcz. Na głowie miał dziwaczny trójkątny biret.
— Wszystko w należytym porządku?
— Tak jest! Najprzewielebniejszy mistrzu!
— Odejdź! Będziesz kontrolował wstępujących!
Sługa skłonił się i wyszedł. Gospodarz podszedł do stolika i za nim zajął miejsce. Siedział tak blisko, że niemal wyczuwałam jego oddech. Teraz przyznaję byłam przerażona, ale i zaciekawiona do najwyższego stopnia. Rozpalona, jak żelazo. Co to wszystko miało oznaczać? W mym mózgu wirowała jedna myśl: co dalej nastąpi?
Po chwili w drzwi rozległy się trzy dyskretne stuknięcia.
Siedzący za stołem, szybkim ruchem nałożył maskę i zapytał.
— Kto śmie zakłócać spokój świątyni?
— Siostra i brat, łaknący światła! — zabrzmiała przytłumiona odpowiedź z za drzwi.
— A jakie światło ma być udzielone?
— Światło prawdziwego zbawienia!
— Wstąpcie!
Szereg, otulonych szczelnie w długie czarne płaszcze, postaci wkroczył do pokoju.
Wchodzący bez wyjątku mieli maski na twarzy. Przy drzwiach rozłączano się: kobiety zajmowały miejsca wzdłuż słupu S. mężczyźni przy filarze B. Przeważały kobiety, było ich pięć, podczas gdy, prócz de Loves’a, mężczyzn naliczyłam czterech. Płaszcze i maski, zapewne musieli przybierać w przedsionku, gdy dawali hasło, nadchodząc z miasta.
Skoro wszyscy zajęli miejsca i zaległa cisza, przewodniczący pozdrowił obecnych.
— W imię tego, co rozkazuje nam, witam was siostry i bracia!
— Pokłon jemu — tu powstano z miejsc — i tobie pokłon Najprzewielebniejszy!
— Czy bracia spełnią powinność?
— Tak!
— Czy siostry poddać się chcą ponownej próbie i ofierze?
— Tak! — zabrzmiały dźwięcznie kobiece głosy.
— I nie będzie zdrajców pośród nas?
— Śmierć zdrajcom! — powtórzył chór.
Prezydujący powstał z swego miejsca i ujął złocistą szpadę. Wyciągnął przed siebie. Podchodzono kolejno, całując w skupieniu. Najprzód bracia, później siostry. Gdy ta ceremonja została ukończona, stuknął trzykrotnie srebrnym młoteczkiem o stół. — Do porządku siostry, bracia moi!
Wszystko się uciszyło, powoli i dobitnie mówił.
— Pocośmy się tu zebrali, powtarzać zbyteczne! Zebraliśmy się nie celem poziomego zaspokojenia zmysłów i żądz naszych, lecz wielkiego duchowego odrodzenia. Dwóch-tysiącoletnie panowanie fałszywego proroka, Mesjasza, jest na ukończeniu. Raz już chwiało się w milenium roku tysięcznym, lecz... lecz jeśli utrzymało się wówczas, dziś czas ostatecznej a nieodwołalnej batalji się zbliża! Zbliża się ten, którego jezuici, faryzeusze i kłamcy zwali Antychrystem! Nie Antychryst to, a nowe objawienie, siła nowa, nowa religja, oczekiwana z drżeniem przez cały świat. Religja piękna i swobody, religja nie strachu a wyzwolonego człowieka. Zmysły tylekroć wyszydzane i obrzydzane powrócą do swych praw a helleńskie ideały obejmą i odrodzą strupieszały świat! Takim jest ten co idzie, takim ja jestem, jego prekursor, nowy Jan Chrzciciel a rebours... Pontifex maximus Kultu słońca, którego potwarcy zwą czarnym adeptem!
— A... a... a.. — rozległ się przytłumiony szmer. — W imię tej nowej wiary, której kapłanem się mienię, ogłaszam i propaguję wolność, wolność wszelką, zrzucenie oków i kajdan! Indywidualność człowieka, zniwelowana i zatracona przez tyranję współczesnego społeczeństwa i wszechwładną reglamentację demokratycznych a w gruncie drakońskich rządów — zabłyśnie w całej pełni na nowo. Ogłaszam za prawo, tylko prawo rozumu naturalnego, zabezpieczającego największą swobodę. Sekta nasza stanie się potężną a jej kanony jedynym nakazem! Po za naszą sektą niema doskonałości, niema związków, niema zobowiązań! Precz z współczesnym państwem, współczesną rodziną, współczesnem małżeństwem!...
W milczeniu potakiwały czarne maski, on prawił dalej:
— Kult
nasz nie jest wymysłem czasów dzisiejszych, trwa od lat tysięcy. Szedł przez wielkie misterja starożytności, związki gnostyckie, nauki filozofów aleksandryjskiej szkoły, ceremonje adeptów średniowiecza, bractwa zakonspirowane aż po dziś dzień. Tępiony i tropiony, odradzał jak Feniks z popiołów, wybuchał potężnym płomieniem protestu przeciw hypokryzji, tyranji i obłudzie... Wy, wybrani, dziś obecni, stajecie się filarami potężnego związku, nowej religji, która swemi ramiony obejmie świat... Jak pokrewni wam bracia pracują na zachodzie.. tak waszem zadaniem nieść światło tu..! Na posiedzeniu naszej rady najwyższej, każdy z was reprezentuje grupy, które pozyskał... Te grupy należy pouczać w tym duchu w jakim mówiłem, rozpalić wyobraźnie, poznać charaktery, prowadzić, niby hufce w każdej chwili gotowe do boju... Jak postępuje propaganda?
— Znakomicie! Najprzewielebniejszy! — zabrzmiały głosy.
— Bracia i siostry złożą kolejno w ciągu dwóch dni sprawozdania z postępu swych prac...
— Stanie się, jako każesz Mistrzu!
— Lożę w stopniu rady najwyższej ogłaszam za zamkniętą... a na stwierdzenie braterskiej jedności przejdziemy do „Sali Zapomnienia”.....
Powstał ruch i hałas przesuwanych krzeseł. De Loves podszedł do ściany. Nachylił się.
Za naciśnięciem tajemnej sprężyny wielka szafa biblioteczna, obróciła się leciutko na zawiasach i ukazała spore zamaskowane przejście. Gospodarz ruchem zapraszał do wstępowania obecnych.
Szybko przechodzono do tajemnej komnaty, na końcu wszedł on, poczem szafa znów obróciła się na swych zawiasach i zakryła otwór, tak że nikt domyśleć się nie mógł obecności w domku liczniejszego grona. Już chciałam wysunąć się z za kotary, gdy usłyszałam nowy szmer. Do pokoju wsunął się sługa i równie prędko, jak przedtem doprowadzał wszystko do porządku. Po upływie paru minut nic nie mogło nasuwać myśli, iż przed chwilą miało miejsce dziwaczne zebranie. Ustawiwszy sprzęty, zagasił światło i wyszedł, zapewne do sieni, celem dopilnowania, by niepowołany do willi nie przeniknął.
Zastanawiałam się co dalej czynić? Najrozsądniejszem było, korzystając z ciemności, wymknąć się cichaczem, unikając spotkania z wartującym strażnikiem. Bezwzględnie było to najrozsądniejszem. Niestety, ciekawość, ta przemożna ciekawość co tam się dzieje, pchała mnie fatalnie naprzód...
Uległam i nastąpiło to, co nastąpiło...
Pozostawałam więc może z pół godziny w ukryciu rozmyślając i tocząc sama z sobą walkę... Potem wysunęłam się z za kotary i stąpając na palcach zbliżyłam do tajemniczej ściany. Po omacku długo głaskałam gładki mur, dopóki ręka nie natrafiła na ukrytą sprężynę. Nacisnęłam. Szafa zachwiała się i usunęła bez hałasu, powoli, odsłaniając sekretne przejście. Zajrzałam. Na dół prowadziło parę schodków, skąpo oświetlonych małą lampką. Kończyły się tuż przy zamkniętych drzwiach, z za których dobiegał szmer głosów. Snać lokal podziemnych zebrań, urządzono w specjalnie wyrytej piwnicy.
Postąpiłam parę kroków w dół, nadsłuchując. Nagle ruchoma ściana z tyłu, za mną drgnęła i szybko zatrzasnęła bezszumnie. Byłam w potrzasku. Nie umiejąc obchodzić się z skrytym mechanizmem, nie zabezpieczyłam sobie odwrotu. Nie było wyjścia. Zdmuchnęłam lampkę naftową, oświetlającą schody i pozostałam w ciemnościach bez ruchu, licząc na przypadek jedynie, mogący z groźnej sytuacji wybawić.
W istocie, nie zdawałam sobie nawet sprawy, że sytuacja jest groźną. Raczej wstydziłam się, że mogę zostać przyłapaną, jak smarkata, na podglądaniu tajemnic. Również żal miałam do kochanka, że tak mało mi ufał i nie przypuścił do zebrania, którego byłam mimowolnym świadkiem. Wszak uczestniczyły też kobiety!
Zresztą przyznaję jeszcze rozumiałam nie wiele a rozigrane nerwy uniemożliwiały spokojną refleksję. Przez dłuższy czas stałam w górze schodów spokojnie: może kto nadejdzie, otworzy drzwi i wyślizgnę się w mroku, wszak lampkę zgasiłam. Ponieważ jednak nikt nie nadchodził ciekawość przemogła i cichuteńko zeszłam na dół. Schodów mogło być piętnaście. Zeszłam i przylgnęłam uchem do drzwi. Z wewnątrz biegły wesołe głosy, śmiech kobiet, brzęk szkła, podnoszonych kielichów. Nadsłuchiwałam i pojmowałam coraz mniej. Czyż ta poważna ceremonja, której asystowałam przed chwilą miała się przerodzić w zwykłą zabawę? Drzwi musiały być grube, gdyż poszczególnych słów nie mogłam rozróżnić. Szukałam szpary, szczeliny, pragnąc zajrzeć do wewnątrz. Daremnie! Wówczas zdobyłam się na szaleństwo. Ostrożnie nacisnęłam klamkę. Drzwi nie były zamknięte na klucz ni zasuwę. Ustąpiły. Rozchyliłam leciuchno i... nakoniec ujrzałam co się wewnątrz działo....
Co zobaczyłam, tak przeszło wszelkie oczekiwania.. iż z całej siły zagryzłam wargi, by nie krzyczeć głośno...
Było to spore podziemne pomieszczenie, bez okien, snać by zewnątrz nie wzbudzać podejrzeń. Wzdłuż ścian szerokie, nizkie tureckie otomany, zasłane puszystemi kobiercami. Takież dywany leżały na ziemi. Makaty, w dziwne, kabalistyczne znaki, zdobiły mury, pod jedną ze ścian stał z wytrzeszczonemi zębami kościotrup. Po rogach poustawiane trójnogi z płonącemi wonnościami napełniały komnatę żarem i odurzającym aromatem. Pośrodku stół, oświetlony dwoma olbrzymiemi siedmioramiennemi kandelabrami, na stole szereg potraw i baterje butelek. Przed każdym z biesiadników, zauważyłam, sporą czarę srebrną w kształcie trupiej głowy.
To wszystko, aczkolwiek dziwaczne i niesamowite sprawiające wrażenie, było głupstwem w porównaniu... z szczegółami dalszemi. Kobiety, zasiadające za stołem, były niemal nagie. Z pod jedwabnych narzuconych płaszczów wyzierała biel ich ciał. Zatrzymały na twarzach maski, za cały strój służyły im jedynie długie czarne jedwabne pończochy, niknące w połysku wysokiego lakierowanego obuwia. Zapuszczona po samą ziemię w jednym z kątów kotara tłomaczyła tajemnicę: tam musiały zrzucić swe zwierzchnie szaty.
Mężczyźni również przybrani w maski i płaszcze, zachowali ubrania. Nie był to jednak strój wieczorowy, ni zwykły. Coś w rodzaju czerwono wiśniowych mundurów czy wysoko zapiętych bluzek, haftowanych w różne znaki, wyzierało z pod wierzchnich narzutek.
Musiano pić nie mało i odnosiło się wrażenie, iż orgja dochodzi do kulminacyjnego punktu. Kobiety, opierały się gołemi ramiony o swych towarzyszów, przeciągając się lubieżnie i kusząco. Wargi krzywił grymas namiętny, gdyby kwiat dojrzały rozchylały się karminowe usta. Mężczyźni swobodnie coś szepcząc do ucha, pochylali nad sąsiadkami, uwodzeni przepychem tych niemal nagich a bez wyjątku pięknych, jędrnych ciał, zaledwie przesłoniętych zwisającemi płaszczami.
Powietrze było letnie, niemal gorące. Spiralne smugi kadzideł oplatały stół, snuły wokół obecnych, przesycając salę ciężkim i zmysłowym zapachem.
Gdy zdumiona stałam, niby słup kamienny, spoglądając przez uchylone drzwi, na opisaną scenę, nagle zabrzmiał głos.
— Skoro — mówił donośnie de Loves — wielki moment się zbliża, postąpimy jako dawni synowie piękna! Zbliżmy się wzajem, na zasadzie swobodnej woli, nie skutej żadnym tyrańskim przesądem! Na cześć potęgi naszego wolnego związku wznoszę czarę...
Podniósł się nieco ze swego miejsca, u górnego końca stołu i ujął w rękę srebrny puhar kształtu trupiej czaszki.
Na rozkaz ten, powitany gromkim okrzykiem obecni porwali się na nogi. Białe ręce pochwyciły straszliwe kielichy. Gdy on powoli wychylił swój do dna, poczęto wzajem czaszami trącać i przykładać do ust, ciągnąc zawarty trunek rozkosznie i radośnie, niczem nektar odrodzenia i młodości.
Napój snać musiał zawierać oszałamiający narkotyk. Coś, jakby wiew sabatu, fala wyuzdania i zmysłowości przeszła po zebranych. Dotychczas względnie przyzwoicie zachowujące się towarzystwo mimo więcej niż swobodnych kostjumów, odrzucało wszelkie więzy i konwenanse. Oczy połyskiwały niesamowicie, usta charchały niezrozumiałe wyrazy, ramiona wyciągały lubieżnie...
— Zgasić światło! — padł rozkaz.
Płomienie wielkich siedmioramiennych świeczników zagasły. Tylko żarzące się węgle trójnogów rzucały czerwone błyski, przecinając mroki komnaty... Pary, niby wielkie cienie ginęły, śród kobierców przyściennych otoman, rozlegały się szmery drapieżnych ukąszeń czy pocałunków...
Wpijałam się wzrokiem w ciemności, by dostrzedz co robi on? Siedział zdawało się obojętnie, oświecony mdłym płomieniem, jakby w zadumie, jakby szatański trunek pozostał nad nim bez mocy.
Nagle jedna z kobiet, wynurzyła się z półcieni. Wysoka, rosła blondyna, niemal o posągowych kształtach. Powoli krok za krokiem, kusząc jęła zbliżać. Wężowo gięło się jej ciało... niby pantery gotowej do skoku. De Loves kamienny, trwał w oczekiwaniu. Nagle z ochrypłym odgłosem przypadła, osuwając się wzdłuż niego, kryjąc głowę na kolanach...
— Nie! — rozdarł powietrze ostry krzyk.
To ja krzyknęłam. Sama nie wiedziałam, jak się to stało. Przemówiły przezemnie nerwy, przemówiła podrażniona kobieca zazdrość...
— Nie! — zawołałam powtórnie, stając w progu.
Gdyby podmuch lodowaty powiał śród zebranych. W lubieżnych uściskach zwarte pary rozłączały się spiesznie, lub skamieniałe w pokrętnych ruchach ze zdumieniem spoglądały na nieoczekiwanego intruza.
— Co... to... kto?... — biegł szept.
De Loves odwracał się powoli.
— A to ty! — wyrzekł jakimś dalekim głosem. — Poczem z wysiłkiem przychodząc do przytomności:
— Jakiem prawem tu weszłaś?
Stałam zmięszana, nie wiedząc co dalej czynić. Dokoła poczęły syczeć groźne pomruki. Jego twarz przybierała nieznany, obcy wyraz.
— Ja tego nie chciałem — mówił powoli — sądziłem, żeś nieprzygotowana! Skoro sama pragniesz... Zresztą obecnie cofać się zbyt późno!
— Co zamierzasz? — wybełkotałam.
— Podać puhar zapomnienia! — zawołał. — Nowa siostra nam przybyła! Skoro sama przybywa... biorę z nią ślub. Wolny ślub naszego wolnego związku! Odtąd w myśl naszych praw, jest moją żoną... Ale pamiętaj — dodał, patrząc na mnie groźnie — odtąd również jesteś na wieki złączona z nami...
Grzmot oklasków i okrzyków pokrył ostatnie słowa.
— Nie będziesz miała innych kanonów prócz naszego bractwa, nie będzie istniała dla ciebie rodzina, a wszystko co twoje naszem się staje... Wdarłaś się samowolnie w obce tajemnice, musisz ponieść skutki, lub grozi ci śmierć... Na to nawet ja nic nie poradzę...
Drżałam, pojmując dopiero teraz konsekwencje nieopatrznej ciekawości i lekkomyślności. Moje wargi nie mogły się zdobyć na niewyraźny protest.
— Prędzej! prędzej puhar zapomnienia! — wołał wesoło chór głosów kobiecych.
Ktoś podsunął mi wielką srebrną czaszę. Inny przechylił mą głowę. Bezwolna, jak manekin, piłam ognisty płyn, który paląc gardło zdawał krew zamieniać w lawę.
W uszach poczynało szumieć, puls bił przyspieszonem tentnem, zawirowała komnata, jakiś huragan unosił mnie całą. Tracąc przytomność, osunęłam się na jedną z otoman.
— Nic nie szkodzi — usłyszałam głos — tak pierwszy raz zawsze bywa...
Co dalej nastąpiło nie pamiętam. Przez mgłę widziałam twarz de Loves’a pochyloną nad sobą... Schylała się ku mnie, coraz bliżej... bliżej...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

21 września. Środa. Wczoraj nie miałam siły pisać. Czułam się rozbita, złamana. Duchowo i fizycznie. Podobno wtedy, wróciłam samochodem nad ranem i zataczałam się pijana. Powiedziałam Renie, że byłam u Idy Leszczyńskiej i zanadto dolewano wina. Jak dręczą wspomnienia tej nocy!... To musi być straszny narkotyk. Czytałam kiedyś o trunkach miłosnych średniowiecza i aphrodisiaques epoki renesansu. Nigdy nie wierzyłam, teraz przypuszczam... Jestem jeszcze, jak pusta. Czy to była rzeczywistość, czy koszmar i sen?
Dziś dostałam od niego kartkę. Będę... muszę.. Co on chce ze mną zrobić? Co zamierza? Co ze mną dalej się stanie?

22 września Czwartek.

Widziałam go, rozmawiałam długo... Starał się mnie uspokoić, mówił zawile o jakichś związkach wyższych, duchowem odrodzeniu przez ciało... Twierdzi, żem jego żoną; jeślim taka zacofana powtórzy ceremonję oficjalnie... Starał się wydrwić, zrzucał wszystko na mnie, na moje niewczesne wtargnięcie... podobno inaczej postąpić nie mógł... Mam nadal bywać na zebraniach, by uniknąć podejrzeń... wszystko potem się ułoży... on wyjaśni... bylem miała zaufanie... Doprawdy nie wiem, co myśleć, co sądzić, w głowie mam chaos, nawet się nie zastanawiam, jak wybrnąć...

28 września Wtorek.

Byłam znów wczoraj oficjalnie na posiedzeniu loży „Miłości”. Przeszłam przez szereg wyświęceń, nadano mi imię „Nahelael”, bo każdy i każda przybrane miano nosi. Mam przejść szereg prób; jako jego „żona wybrana” dojdę do godności mistrzyni. Ceremonja odbywała się jak przedtem. Wysłuchałam szeregu oracji, z nich niewiele rozumiem. Wszystko takie mgliste... galimatjas urywków o zbawieniu ludzkości, kabalistyczne cytaty pomięszane z kultem Djonizosa, Orfeusza i Astarte. Wyrzeczenie się wszelkich dóbr i wszechpotęga zmysłów...
A potem ta wstrętna uczta... Siedziałam koło niego. Wszyscy byli w maskach. Kobiety bezwzględnie muszą pochodzić z najlepszego towarzystwa, mężczyźni są wysoce inteligentni... Co to jest? Banda szaleńców czy degeneratów? Co on w tem robi? Czy oni go oplątali czy on igra, jak z kukłami? W takim razie jest... nie chcę pisać, choć wszystko wskazuje... W pewnym momencie jedna z „sióstr”, wysoka blondyna o której wspominałam, nachyliła się ku mnie.
— Ciesz się! ciesz! mistrzyni! — wyszeptała jadowicie — nie długo twego panowania...
— Nie rozumiem? — odparłam zdziwiona.
— Były przed tobą, po tobie też będą... Najprzewielebniejszy często zmienia...
Odwróciła się ze śmiechem, by nadal prowadzić z sąsiadem rozmowę.
A potem „czasza zapomnienia”... Znów jestem rozbita, złamana... Ja się do tego nigdy nie przyzwyczaję, to ohydne! Rozmówię się kategorycznie...

30 września Czwartek.
Boże! W czyje ręce ja wpadłam! Dziś zrzucił maskę! To potwór! Czego on nie żąda odemnie... bym była szpiegiem... donosiła wszystko, co się dzieje u znajomych, pozyskiwała nowe „siostry”... Stanowczo pragnie wciągnąć Renę... nigdy... przenigdy...
3 października Niedziela.

Teraz dopiero mogę nieco skupić myśli. Przez trzy dni go nie widziałam. Wczoraj dostałam zawiadomienie, bym stawiła się, jak zwykle. Oni mi nie dowierzają, jestem zewsząd otoczoną szpiegami... czuję to... na ulicy... nawet w bramie domu uwijają się jacyś podejrzani ludzie. Nie mam się nawet kogo poradzić! Wczoraj, gdy odebrałam bilet, doszłam do takiego zdenerwowania, że o mały włos wszystkiego nie powiedziałam Renie. Ona musi coś przeczuwać. Ale opis mej hańby nigdy nie przecisnąłby mi się przez usta. Co robić? Przecież ja muszę milczeć... milczeć... ...jak grób... chyba... jedyne wyjście... Trzeba ratować Renę, inaczej zginie...
Chodziłam błędna parę godzin po ulicy... Śmierć nie jest przerażająca, to wielka wybawicielka... Ale pójdę jutro, uczynię ostatnią próbę. Podpiszę wszystko, co zechce... może wtedy...

5 października Wtorek rano.

Jestem zupełnie spokojna, bo się zdecydowałam.
Gdy przybyłam, jak zwykle, wysłanem autem, światła w małym domku były pogaszone. De Loves stał na werendzie. Pochmurny, popatrzył na mnie dziwnie.
— Niema zebrania? — zapytałam.
Nie odpowiedział lecz wziął silnie za rękę i poprowadził tylnem przejściem z willi. Tam oczekiwał samochód gotowy do drogi. Wciągnął mnie do wewnątrz i zatrzasnął drzwiczki.
— Co to ma znaczyć? — zawołałam przerażona.
— Zdradziłaś? — rzucił krótko.
— Ja?
— Nie kłam! A ten szpieg co z twoją siostrą za tobą przybył?
— Przysięgam...
— Powtarzam, nie kłam! Niech się ucieszą! Zastaną pustą willę... My jesteśmy wszędzie i zgóry wiemy czyja wizyta nas czeka...
Boczną drogą, śród drzew, jechaliśmy okrążając.
— Patrz! — zawołał.
Wpiłam się wzrokiem w ciemności. Na drodze stał oświetlony samochód. W nim najwyraźniej siedziała Rena z jakimś nieznajomym. Co to oznaczać miało?
Chaotycznie, plącząc się, płacząc i zaklinając poczęłam tłomaczyć. Czy uwierzył akcentom szczerości przebijającym się w mych bezładnych frazesach, czy udał, że wierzy, lecz nic nie odpowiadał. W pewnym momencie rzucił:
— Najwyżej zmienimy lokal zebrań! Jutro się tem zajmę! I tak Konstancin w zimie był niedogodny...
Wjeżdżaliśmy w jasno oświetlone ulice Warszawy. Na placu Zbawiciela de Loves zatrzymał maszynę.
— Wysiądziemy, weźmiesz auto i natychmiast pojedziesz na Świętokrzyską. Położysz się do łóżka i udasz przed siostrą zdziwienie. Mimo wszystko nie bardzo ci wierzę, więc posłuchaj dobrze, co powiem... Rozmyślnie zrobił pauzę, poczem powoli i dobitnie mówił:
Albo wprowadzisz mnie dobrowolnie do waszego domu i przedstawisz Renie... nie dalej niż jutro... lub też sam osobiście pojutrze u pań będę... a myślę, że to wypadnie znacznie gorzej... Nie usiłuj zawiadamiać policji, lub uciekać z Warszawy... to się na nic nie zda... tylko byś się skompromitowała... a ja potrafię wszędzie odnaleźć...
Gdy stałam na chodniku, ironicznie dorzucił.
— Żonę, sądzę, zawsze odwiedzać wolno... Ale, prawda, nie wiesz gdzie mnie odszukać, bo przez ciebie podmiejską rezydencję straciłem... dla wszelkiej pewności zatelefonuję po odpowiedź sam...
Zatrzasnął drzwiczki... i znikł w październikowej mgle.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Nie zawiadomię policji... nie... nie miałabym na to dość siły... ja go jeszcze kocham... nie wprowadzę do naszego domu... Nie poznam z Reną... wiem coby to oznaczało... biedna moja malutka... Jeśli mnie nie będzie... może się zadowolni... Rena straci nieco... lecz ocali cześć i życie...
Postanowiłam... ten pan, co jej towarzyszył...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Tu pamiętnik się urywał.
Przez długą chwilę pozostałem w zadumie. Tyle wymowne karty, nagle przerwane, nakazywały oczekiwać czegoś straszliwego...
Zamierzałem powziąść decyzję, gdy...
Dr... dr... dr... — zabrzmiał ostry dzwonek telefoniczny. Pochwyciłem słuchawkę.
— Niech pan natychmiast przybywa — mówił odległy głos — panna Mary się otruła, już nie żyje...
Niestety! Wydało mi się to naturalnem zakończeniem tragedji.








  1. Przypis własny Wikiźródeł szimmowanie — tańczenie shimmy, popularnego w epoce jazzu. Zob. hasło w Wikipedii.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Maurice Dekobra (1885—1973) — francuski pisarz, dziennikarz „Le Figaro”, autor popularnych romansów awanturniczych. Zob. hasło w Wikipedii.
  3. Przypis własny Wikiźródeł u Loursa — w popularnej warszawskiej cukierni/kawiarni założonej w 1821 r. przez Szwajcara Wawrzyńca Lourse'a; w okresie międzywojennym mieściła się w Hotelu Europejskim. Źródła: [1], [2]





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.