Czarny Bóg (zbiór)/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Czarny Bóg; Farsa panny Heni
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegner
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Rolnicza P. G. w Poznaniu
Miejsce wyd. Lwów; Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


MARJA RODZIEWICZÓWNA
PISMA
WYDANIE ZBIOROWE JUBILEUSZOWE
Z PRZEDMOWĄ ZDZISŁAWA DĘBICKIEGO
TOM XV
LWÓW—POZNAŃ
NAKŁADEM WYDAWNICTWA POLSKIEGO





WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
Drukarnia Rolnicza P. G. w Poznaniu, ul. Sew. Mielżyńskiego 24






MARJA RODZIEWICZÓWNA
CZARNY BÓG
LWÓW—POZNAŃ
NAKŁADEM WYDAWNICTWA POLSKIEGO






I.
NOWY ROK

Szedł ktoś szybko po schodach — szedł i gwizdał. Śnieg, nazbierany na ulicy, pokrywał jego czapkę i ramiona, ręce wetknął w kieszenie, głowę wtulił w wytarty barankowy kołnierz i spieszył widocznie. Minął wszystkie porządne drzwi i piętra, wgramolił się na strych, w egipskich ciemnościach znalazł jakieś drzwi i wszedł.
Powitał go gromadny okrzyk.
Izba więcej zawierała dymu niż powietrza i ciepła. Nieład równał się chyba z brudem, a sprzęty nieliczne nie miały ani jednego całego egzemplarza. Jedna lampka dogorywała na oknie, więcej dając swędu niż blasku, naprzeciw niej, w żelaznym piecyku, żarzyły się węgle.
Trzech mężczyzn już się znajdowało w izbie. Jeden siedział na stole i śpiewał, drugi leżał na łóżku i palił papierosa, trzeci klęczał przed piecykiem i grzał ręce, zapatrzony w błękitnawe smugi gazu.
— Nowy rok idzie! Uha! — wrzasnął na widok wchodzącego ten, co siedział na stole.
Chwała mu i cześć! Skąd macie ogień w piecu?
— Z krzesła. A ty przyniosłeś cokolwiek?
— A jakże! Całych dziewięć rubli!
— Hurrah!
Zeskoczył ze stołu jeden, od pieca zbliżył się drugi, tylko ten, co leżał, ani się ozwał, ani poruszył.
Teraz lampka oświetliła ich nieco.
Śpiewający miał twarz ładną, młodą, trochę bezczelną i cyniczną; — ten, co grzał ręce, był garbaty, szpetny, o krótkich, pałąkowatych nogach, zapadłej piersi i twarzy zalękłej, chorowitej; — ten, co wszedł, był szczupły, nerwowy, żywy, o prostem, szczerem wejrzeniu siwych oczu, trochę marzycielskim zakroju ust.
Wyjął z kieszeni garść asygnat i rzucił obojętnie na stół.
— Róbcie z tem, co chcecie. Ja się zmęczyłem — rzekł.
— Ja chcę tytoniu — rzekł cynik.
— Lampa gaśnie! — wtrącił kaleka.
— Jabym chętnie coś wypił gorącego!
— No — to tak. Trzeba nafty, herbaty, cukru, araku, tytoniu, chleba, kiełbasy, wódki i śledzia. Niech Maksymow idzie! Kiedy bal — to po formie! Słyszysz Gregori?
— Słyszę — tylko Maksymow nie pójdzie. Żeby go Bóg stworzył na posłańca, miałby proste nogi. Ty sam idź, Sewer.
powiedziawszy, leżący powstał, aby zapalić drugiego papierosa, wrócił do łóżka, ale już nie legł, tylko usiadł, rękami objął głowę i zamyślił się.
Sewer wcale nie protestował, wziął czapkę i wybiegł. Maksymow wydobył samowar z kąta i wodą go napełniał.
— Czyś otruty, Gregori? — spytał kapitalista.
— O bestje! żebym ja ich miał w ręku! — z niedającą się opisać wściekłością tamten zamruczał.
— Kogo? profesorów?
— A tych wszystkich, co się władzą nazywają!
— Pewnie znów heca o „Kwiatek lnu?“
— A jakże! Złodziej ma siedm paszportów, a chodzi bezkarny! Ona, dobra i cicha, niech się choć do domu rozpusty zapisze, kiedy nie ma papierów! To prawo! Trzy dni dali jej zwłoki, a potem... won z mieszkania, z miasta, może won ze świata! O psy!
Podniósł głowę i pięści. Był młody, piękny, dziki. Zbudowany przepysznie, wysoki, smukły brunet, — twarzy ściągłej i smagławej, mającej w sobie dziwny, pociągający urok, a na czole i w oczach piętno rzadkiej potęgi i myśli. Tacy muszą panować, władać, rządzić, bo do tego stworzeni.
Nawał myśli buchał mu na usta, więcej niż chciał wyrazić; pohamował się, twarz znowu w dłonie ukrył i znieruchomiał.
— Co robić? I to minie! — smutno, z rezygnacją nad lata jego starszą, westchnął towarzysz.
— Co minie? — tamten się żachnął.
— Bieda!
— To nie bieda, to krzywda! Masz rację, Świda — i to musi minąć!
Świda głową dziwnie pokiwał.
— Musi, nie musi — odparł powoli, a marzące jego oczy szły w dal nieokreśloną. — Żebyś ziemię nawylot przekopał, ta grudka, co na wierzchu, i ta, co na najgłębszym spodzie, ten wyraz ci powie: krzywda! Treść ziemi ten wyraz stanowi.
— To ją zepchnąć w próżnię, niech ginie!
— Tytani już skałami przywaleni leżą pobici!
— Milcz, bo ci powiem, żeś i ty pies niewolnik.
— Powiedz — jam jest! — zdławionym głosem szepnął towarzysz.
Sewer wpadł z hałasem i śpiewem, z okrutną fantazją.
— Masz, małpo! — krzyknął, obrzucając Maksymowa pakunkami.
Zaczął wnet papieros kręcić i trzepał ze śmiechem:
— Jak Kijów Kijowem, nie mieli studenci takiej uczty. Zaprosiłem po drodze męczenników z Ławry, niech przychodzi Chmielnicki ze swymi rabusiami, starczy dla każdego kiełbasy i wódki. Cóż wy? Śpiewacie? Wszystko głupstwo wobec wieczności, a wieczność wobec kwaszonego ogórka. Kto tu gospodarz? Mogę być i ja. Gdzie będziemy ucztowali? Na podłodze? O siedzenia nie będzie sporu.
We dwóch z Maksymowem zajęli się rozłożeniem zapasów i przyrządzeniem biesiady. Dwaj tamci siedzieli na łóżku, nie wtrącali się do niczego — myśleli.
— Słuchaj, Świda, jeśli mi tu zaraz nie zaśpiewasz, to cię zarżnę! — krzyknął Sewer, nalewając pierwszy kieliszek.
Wypili wszyscy, i częścią leżąc, to klęcząc, otoczyli zapasy. Gregori tylko nic nie jadł, a pił za dwóch.
Przy trzecim kieliszku, Sewer zaproponował:
— Każdy najmilsze zdrowie!
— Nie mam nikogo! — rzekł Świda.
— Ja Gregora! — bąknął Maksymow.
— Ty „Kwiatka Lnu“, a ja piosnki wesołej.
— Masz przecie matkę — zauważył Świda.
— Mogę ci ją ustąpić za byle co, nawet gratis ofiarować. Ty gdzieś rodziców podział?
— Jednego dnia ich pobito w powstaniu naszem!
— A ty, Gregor, i, czyś kukułczy syn, kozaczy?
— Nic ciekawego — mruknął Gregor.
— Owszem. Żyjemy razem, dobrze czasem pogadać o swoich stronach, o swoich ludziach. Dobrze pogadać o swoich rojeniach, ot, byle codzienną biedę odepchnąć. My ze Świdą nie daleko się rodzili. Przynajmniej tak moje papiery opiewają. Sewer Adrjanow Słowicz. Ojca nie widziałem, bo gdzieś umarł, a matki także nigdy nie widziałem, bo mnie rzuciła temu szelmie Stockiemu na opiekę. Pieniędzy podobno przysyła tyle, żem dotąd nie zdechł, a sama gdzieś zagranicą siedzi. Ot ja kukułczy syn, bracia! Ale to nic. Zobaczycie, że kiedyś het, u wierzchu będę!
— To jakim sposobem? — spytał Świda.
— Bo chcę!
— Dobrze powiedziane! — bąknął Gregor.
— Szczęśliwy, kto ma iluzje! — rzekł Świda.
— Ty czemu ich nie masz?
— Bo nic z tego nie będzie. Pieść myśl jaką, kochaj, noś ją w głowie i sercu — tyle twego. Kształtów ona nie przyoblecze, nie stanie przed tobą, nie wypadnie jej jedna z tobą droga, a goniąc ją, łeb roztrzaskasz!
Nagle Gregor się porwał, stanął przed Polakiem i jak w kleszcze porwał jego ramię.
— Ty milcz! — krzyknął strasznym głosem. — Myślisz tak, to poco żyjesz? Idź — Dniepr niedaleko. Miejże tę moc ustąpić z drogi żywym — ty, trupie. Nie zabieraj nam powietrza — nie truj. Won!
Zielonawym, tygrysim blaskiem płonęły jego demoniczne źrenice. Pijany był.
Świda spokojnie nań spojrzał.
— Posłuchaj, Gregor! Wiesz ty kto ja! — zawołał, zapalając się. — Ja — Polak! Et nos fuimus! Tak — mieliśmy kraje od morza do morza — i pierwszą po rzymskiej republikę — równość, wolność, potęgę. Królami byli ojcowie, orłami, lwami. A ja kto? Za ideę ojciec mój skonał pod szubienicą, matka ducha oddała pod pletniami sołdactwa — kat wziął mienie — a ja kto — Polak. W gimnazjum są stypendja, na uniwersytecie są pomoce, na świecie są posady, prace, karjery — a na drzwiach do tych miejsc pomocy, na każdym szczeblu społecznej drabiny, wypisane stoi: „z wyjątkiem osób polskiego pochodzenia“. Nas, wchodzących w życie, piętnują: „katolik“, „nielojalny“ — i tak idź w świat. Poddany państwowy jesteś, podatek zapłać, służbę wojskową wypełnij, a zresztą poza tem — ty nielojalny, niepotrzebny, zawadzający tym, którzy ze Wschodu do twego kraju przyszli i na gruzach buntu, za waleczność w tej wojnie, zajęli ziemię, urzęda. Ty Parjas, nigdzie niepotrzebny. Powiedzcie mi — szczęśliwsi Czerkiesi! Wypędzono ich gromadą z własnego kraju. Pod armatami wygnano, pletniami pędzono, poco nas zostawili? Poczekaj, Gregor, nim mi i stąd won powtórzysz. Chwałę, sławę, cywilizację, dorobek, czyny wielkie tylu pokoleń ja odziedziczyłem, czuję się panem tych moich panów, a od stu lat każde pokolenie daje w klęskach moce, bohaterstwa, zdrowie, krew i marzenia. Co chcesz, ja ostatni skąd mam mieć moc, zrodzony na zgubę? w matki wnętrznościach już skazany? Teraz mi powtórz — won — Gregor! Człowiek, który nie ma dla czego żyć i pracować, tylko dla siebie jednego, zaprawdę, nie wart życia, bo nie jednostką jest wielkiej cyfry, ale zerem.
To powiedziawszy, Świda ku drzwiom się skierował, ale mu Gregor drogę zastąpił i prawicę wyciągnął.
— Daruj! — rzekł poważnie.
Przyskoczył Sewer, przykulał Maksymow, ścisnął każdy dłoń Parjasa, ale nastrój uczty utracił niefrasobliwy ton i każdy głęboko się zamyślił.
Wśród tej ciszy rozległ się głęboki głos Gregora. Głos to był przepyszny, o niewyczerpanej skali tonów, porywający, jak on cały porywający był.
— A jaż co? Ja Grzegorz Romanowicz Zachareńko! Ja Małorus, co kniaziom swoim służył, gdy tam na Wschodzie, po panach moich teraźniejszych Tatarzy deptali nogami, jak bydlę po gnoju! Mnie kto pytał, czy jarzma chcę? Futor, co jeszcze Chmielnickiego pamiętał, mieli rodzice. Spodobał się gubernatorowi. Żeby go dostać, wplątali ojca w proces złodziejski o rabunek cerkiewny i poszedł w katorgę — matce, gdy z żalu i desperacji szalała, dowiedziono, że jednem słowem obraziła władcę i pognano też w Sybir. Mnie oddano do ochrony podrzutków, ograbiono z mienia i nazwiska. Zachareńko ja, co carów bizantyjskich imię noszę! Siedm lat wtedy miałem, a pamiętam, i konając, takim będę.
— Tedy nam sobie dłoń podać trzeba! — rzekł Świda. — Przed nami już tylko jedna zguba — spodlenie. Ta pamięć chwały, to jedna obrona.
— A czyn?
Sewer słuchał zwarzony i ponury. Rękami włosy zwichrzył i desperacko się odezwał:
— To otchłań. I skąd ratunek? Każdy malkontent, każdy cierpi i ginie! A zda się cierpią miljony przeciw setkom. Zda się łatwo granice skasować, wojsko, władzę wybrać, a nie znosić — i światby odżył.
— To mało! — rzekł Gregor.
— Dać każdemu żyć i pracować na swej ziemi, po swojemu do Boga i braci mówić! — dodał Świda.
— To mało! — powtórzył Gregor.
— Żeby nie było pieniędzy, a ludy nie politycznie, a etnograficznie się łączyły! — szepnął dotąd milczący Maksymow.
— To mało!... Wyjałowione grunta rodzą chwasty, wycieńczone organizmy rodzą kalectwa, wyżyte społeczeństwa rodzą potwory. Siekiery i pługa! Ognia i krwi! Tę całą ziemię zrównać, zgładzić, wytępić! — a potem na odrodzonej siać nowe ziarna!
— Więc mord znowu, znowu krzywda, znowu samowolna władza! — gdy tamci ze zgrozy umilkli, podjął Maksymow. — Czyś ty już zapomniał, Gregori, ten hymn do białego Boga Zendawesty?
I gdy nikt się nie odezwał, kaleka swym głosem schorowanym powoli mówił:
— „Ahuramazdo, jeżeli człowiek, porwany przez namiętność, podraźni się myślą, mową, lub uczynkiem, a upokorzony woła, abyś mu był przyjacielem, uczyń to, ty wielki, ty święty, ty nieśmiertelny, ty najdoskonalszy, — jako ja przyjaciel będę człowiekowi, który mnie ukrzywdzi, a przeprasza w pokorze!“ Biały Bóg, dobry Bóg! — dodał Maksymow.
— Ten dobry, co da mi choć jeden tryumf. Ten mój będzie, ten wielki, najdoskonalszy! — ponuro się ozwał Gregor.
— Zwarjowałeś, Maksymow! — krzyknął Sewer. — Więc ty sobie roisz, że ślepi przejrzą, a katy cię przeproszą może?
— Może synowie ich przejrzą, wnuki. Im w duszę ziarna rzucać!
— Apostołować ten myśli — idjota!
— Więc cóż czynić?
— Naprzód dłonie sobie dać, żeby pamiętać, że nas czterech było. Pójdziemy w świat, niechże choć każdy wie, że trzech braci ma, że nie sam jest. I poprzysiąc, że żaden z nas się nie spodli i krzywdy na duszę nie weźmie, gdzieby nie był, w najgorszej i najlepszej doli.
Na to słowo Sewera, Świda pierwszy dłoń podał, za nim uczynili to Gregor i Maksymow.
W tejże chwili gdzieś z wieży ozwał się zegar i uderzył dwanaście razy.
— Otóż i Nowy Rok! — zawołał Sławicz. — Co on nam da?
— Może dola kapryśna zajrzy na strych, a niedola jędza na schodach nogi połamie — z uśmiechem dodał Świda.
Jeszcze mówił, gdy za drzwiami rozległy się kroki i poszukiwanie klamki. Wreszcie drzwi się rozwarły i zajrzał posługacz hotelowy wahająco.
— Czy tu jest ten pan? — spytał, bilet podając.
Sewer go porwał i przeczytał.
— To ja sam. Czego? — spytał żywo.
— Chwała Bogu! Na trzeciej kwaterze znalazłem, mogłem szukać do setnej! To jenerał, przybyły onegdaj, prosi pana do siebie.
— Co za jenerał?
— Z Petersburga przyjechał. Zajął trzy salony. Bogaty pan! Prosił, aby pan, nie zważając na godzinę, zaraz przyszedł.
— Awantury arabskie! Słyszycie, koledzy?
— Ano, może to dola! — uśmiechnął się Świda.
— Idź! — rzekł Gregor.
Sewer raz jeszcze na bilet spojrzał, wreszcie ręką machnął, palto na ramiona tylko narzucił i wyszedł za posługaczem.
Pozostali ruszyli ramionami.
— Ot i jeden już ubył! — bezmyślnie zamruczał Maksymow, sprzątając resztki uczty.
Gregor począł chodzić po pokoju. Świda usiadł i zapatrzył się w próżnię. Myślał, a raczej marzył, bo po chwili śpiewać począł:

Orły lecą, gwiazdy świecą,
Kraj w niewoli — ty daleko,
A wokoło łzy.

Tak się w swych wspomnieniach pogrążył, że nie spostrzegł, jak się drzwi znowu rozwarły, ale tym razem nikt nie wszedł, tylko wsunęła się dłoń czarna, mała ręka wyrostka, rzuciła na ziemię papier zmięty i znikła. Nawet Maksymow tego epizodu nie dojrzał. Gregor widział, nic nie rzekł, nieznacznie papier podniósł, i do lampy z nim podszedł. Były na nim tylko dwa wyrazy i cyfra: „Ulica Górna II“. Przewrócił na drugą stronę, znowu jeden wyraz i dwie oderwane litery: „Zaraz — Z. W.“ Nieznacznie student papier nad lampą potrzymał, i na dłoni spalił, proch pozostały starł i rzucił. Potem do Maksymowa przystąpił.
— Pójdę! — rzekł. — Jeśli jutro mnie nie będzie, powiedz im, że wyjechałem ze Stefką; jeśli za tydzień nie wrócę, to i nie szukaj między żywymi, cicho siedź!
— Gregor, to i ja z tobą!
— Mówię — zostań — słyszałeś?
— O Gregor! To Czarny Bóg!
— Mówię, milcz! Słyszałeś?
Maksymow jak robak na ziemi się zwinął i stęknął głucho. Nieznacznie Gregor się ubrał i wyszedł. Świda zamyślony wciąż śpiewał.




II.
WERBUNEK.

Górna ulica była jednym z najgorszych zaułków padołu. Dom, oznaczony numerem II, drewniany, niski, posiadał od frontu trzy sklepy: szynk, pełen społecznych szumowin, nędzną norę tandeciarza i kramik z tytoniem, oświetlony kopcącą lampą, brudny, zabłocony, wstrętny. Gregor zawahał się chwilę, gdzie iść, wreszcie pchnął furtkę bramy, wiodącą do ciemnych, wilgotnych sieni. Oprócz wrzasku pijanych w szynkowni i pisku rynsztokowych szczurów, nic się nie odzywało w głębi tego ponurego domostwa. Dotykając ścian, Gregor napotkał drzwi i na chybił trafił zastukał do nich.
Po dość długiej przerwie, zajęczał klucz. Na progu stanął mężczyzna wysoki, w czerwonej, jedwabnej koszuli, wyglądającej z pod narzuconego niedbale surduta. Światło świecy, drżące od przeciągu, padało nierówno na twarz jego bladą, pokrytą szwami po ospie, szpetną, ostrą, z wyrazem owej martwoty i obojętności, jaką chłop pokrywa wszelkie namiętności i wrażenia. Policzki miał, mimo chudości, potężnie rozwinięte, oczy zielone, małe, schowane głęboko pod wydatnem, niskiem czołem, usta wąskie, posępnie zaciśnięte, w prawem ręku coś dzierżył, kryjąc pod koszulą. Był to jeden z tych ludzi ślepo posłusznych, jak żelazo wytrwałych, zaciętych, zimnych, niczem nieubłaganych. Spojrzał zpodełba na gościa, prawicę wyjął z pod koszuli, rewolwer błysnął i wnet zniknął w kieszeni, a on spytał przez zęby:
— Gotów ty?
— Gotów.
Oczy kacapa błysły radością, usunął się, i za Gregorem drzwi zaryglował.
Stali w małej izdebce o trzech drzwiach, zawalonej łachmanami tandeciarza, bo stanowiła komórkę, przytykającą do sklepu. U stolika, na którym tlała groszowa łojówka, wetknięta w szparę desek, stał mężczyzna średniego wieku, szczupły, wyniosły, o ruchach człowieka wyższych sfer, choć miał na sobie kożuch wyrobnika, pod nim perkalową, różową koszulę i buty koślawe na nogach. Mało co widać było jego twarzy — szary łachman miał na jednem oku, a zarost bujny łączył się ze zdziczałemi włosami. Zauważył Gregor, że w lewem uchu nosił prosty, srebrny kolczyk, a na skroni bliznę miał bardzo świeżą.
Stał oparty o stół i ostre oczy wpił w twarz nowicjusza, zazierając do dna myśli.
— Oto człowiek! — rzekł kacap w jedwabnej koszuli i cofnął się w głąb.
— Dużo mi mówił o tobie Nikita Siemionow — rzekł starszy — wierzę ledwie w połowie, ale i tego dosyć!
— Ja, co siebie lepiej znam niż Nikita — nie powiem nic — odparł student zimno.
— Gotóweś z nami iść?
— Dokąd? Cele bywają różne.
— Do swobody i woli. Do boju z tyraństwem, władzą nieprawną, ohydą całej ludzkości. Do wolnej myśli, wolnej ziemi, nowego porządku i praw! Rozumiesz ty, jako mścić musimy miljony, jako odwet brać za wszystkie upodlenia?
— Jestem z wami!
— A wiesz, jak do tego świata iść nam trzeba? Krwią, zdradą, skrytobójstwem. Nie apostołem będziesz, ale mordercą, i będziesz zwierzem, tropionym przez psy, będziesz codzień o krok od śmierci, aż ją weźmiesz może na szubienicy, a malkontentów miljony cię nie obronią, bośmy pionierzy zaledwie.
— To wiem i gotówem!
— A wiesz ty, że z chwilą obecną targasz wszystkie człowiecze uczucia i obowiązki? Nikt pozostać nie powinien, ktoby ci mógł wolę osłabić: ani rodzina, ani druh, ani kochanka. Jednostką będziesz, jednej idei poddaną duszą, ciałem, siłą, myślą — wszystkiem. Każą ci podpalać, judzić brata na brata, ojca na syna, burzyć ustawy najpotężniejsze, może ci każą umrzeć za drugiego, potrzebniejszego nam — każą truć, dusić, kłamać, krzywoprzysięgać, kraść, przekupywać — musisz być posłusznym bez drgnienia — albo się zabić. Pamiętaj!
— Dlatego dnia, co przyjdzie, takim będę! — wymówił Gregor ponuro.
Podniósł głowę i patrzył na mówiącego. Oczy jego stalowe migotały czarnemi błyski.
— A wieszże ty jeszcze, że rozkazywać ci może będzie podpalacz, złodziej, wyrzutek społeczeństwa, z mętów dno same!
— Dlatego dnia, co przyjdzie — niech mi rozkazuje!
— A jeśli zdradzisz, zabije cię jak psa parszywego ten sam, tu obecny, Nikita.
— Tego nie uczyni — spokojnie rzekł.
— Pamiętaj i o tem, że cię ujmą. Pamiętaj o więzieniu, śledztwie, torturach, o obietnicach raju i katuszach piekielnych, pamiętaj jak milczeć musisz!
— Ja wiem, kędy moja droga iść musi. Ot, patrzcie!
Pięść wyciągnął nad płomieniem i trzymał, aż całą izbę napełnił swąd spalenizny.
— Co to znaczy! — mruknął z pogardliwym uśmiechem.
— Maszże chęć jaką dla siebie osobistą?
— Jakże! Chcę ruiny starych bogów, rządów, praw, dogmatów. Chcę zmartwychwstania pokrzywdzonych i zdeptanych, chcę nowego świata i zwycięstwa człowieka wolnego. Owego dnia chcę, owego odrodzenia!
Zamilkł i chwilę myślał.
— Jeszcze jedno. Nikita, znasz Stefkę?
— Znam! — mruknął ospowaty.
— Żona to twoja, czy kochanka? — spytał jednooki zimno.
— Ani jedno, ani drugie. Sierotę wziąłem z ulicy, dziecko prawie. Teraz ją zostawię. Chciałbym jej dać spokój. Ona nie ma żadnej legitymacji!
Jednooki, nie odpowiadając, otworzył tylne drzwi izdebki i zawołał:
— Nikifor Iwanicz!
Na to wezwanie, wąska figurka tandeciarza zjawiła się w progu. Miał na sobie wytarty mundur piechoty, twarz była uosobieniem azjatyckiej podległości rozkazom.
— Masz metrykę i inne urzędowe papiery dla młodej dziewczyny?
— Mam!
— Podaj tu zaraz.
Sołdat zniknął.
Jednooki wyjął notesik z kieszeni i spojrzał na Gregora.
— Student jesteś?
— Tak, medyk — jako i Nikita.
— Na którym kursie?
— Na trzecim.
— Może już tu nie zostaniesz. Nikita Siemionow — oddaję ci go pod twoje rozkazy — a ty młody u nas będziesz się nazywał Małorus.
Tandeciarz wsunął się znowu i położył na stoliku parę arkuszy papieru z rządowemi pieczęciami.
Jednooki czytał: „Marja Wasiljewna Achtarow, urodzona w chersońskiej gub.“ etc. etc. Dobra metryka Nikifor?
— Dobra, panie. Cerkiew ta spaliła się zeszłego roku. Sam djabeł nie sprawdzi.
— Dobrze — możesz iść. Małorus — weź to sobie.
Gregor z gorączką zgarnął papiery.
— A teraz zadam ci pierwszą próbę. Słyszałeś o zabójstwie żandarma w Tule?
— Słyszałem.
— Ten, co to uczynił, przemyka się zagranicę i przez nieuwagę wpadł w oko policji. Depesze z rysopisem latają wszędy. Nie można go poświęcić, bo wiezie ważne papiery — musi być w Żytomierzu jutro. Telegraficzne druty już tam zerwano, depesza idzie pocztą. Ruszaj — i żeby ta przeklęta koperta nie była przed środą w Żytomierzu. Rozumiesz?
— Rozumiem.
— Oto masz pieniądze na drogę — przebierz się i nie bądź trwożny!
— Bądźcie spokojni. Nie mnie ginąć w takiej nędznej okazji. O świcie odchodzi pociąg — odniosę jeszcze te papiery.
— W drogę zatem — tę wielką — te jedną, którą razem już iść będziemy. Hej! — tryumf przed nami!
— Dożyjemy go — a nie my — to ci, co po nas przyjdą! Żegnajcie!
Uścisnęli sobie dłonie. Nikita otworzył drzwi i podał mu rewolwer.
— Weź! — twój gorszy! — mruknął.
Gregor kiwnął głową, broń na piersi ukrył i wyszedł.
— Sprawi się dobrze? — spytał jednooki.
— Zapewne i to uczyni, ale to nie jego powołanie. On nie narzędzie — to będzie wódz, organizator! Setki pójdą za jego głosem — za tą jego demoniczną siłą wzroku, wymowy, pięknością. Jego — nie zdając sobie sprawy — już teraz słucha cały uniwersytet. Jego słowo masami kieruje! On nas wszystkich kiedyś przerośnie.
— I pewny?
— Ot — jak kamień. Wy sami nawet przysięgi od niego nie wzięliście.
— Nie śmiałem.
— Tak jest!
— A ta dziewczyna?
— Będzie jego kochanką. Piękna — ale dziecko.
— Pilnujcież jej!
— Będzie naszą.
— A zatem ostatni interes załatwiony. Ruszam dalej. Byle już być zagranicą.
— Przeprowadzić was?
— Nie trzeba. Jest na rogu Iwan z dorożką. Bywajcie zdrowi!
— Szczęśliwej wam drogi!
Jednooki wysunął się przez drzwi w głębi.
Nikita Siemionow dobył z kieszeni jakiś papier, brudną próbę drukarską, i pochylony nad stołem, robił ołówkiem znaki i uwagi.
Tak go zastał Gregor po godzinie. Spojrzał na papier i rzekł:
— Jutrzejszy numer „Ziemi i Woli“ ty drukujesz sam?
— Nie, żona.
— Twoja?
— Moja.
— Nie mieszkacie razem?
— Nie. Ona pracuje u Karstowa w sklepie, a nocą gazety odbija. Jak mnie wezmą, ona zostanie. Jest dziecko.
Gdy to mówił, nawet i wtedy twarz mu się nie rozjaśniła. Niewolnik to był swojej idei. Schował makulaturę do kieszeni i zawołał tandeciarza. Zabrano się do dzieła. Gdy noc dobiegła kresu, z bramy jedenastego numeru wyszedł na ulicę kacap młody, ryży w typowym tułubie i obdartej czapce. W kieszeni miał pasport Jakowa Samonowa z pskowskiej gubernji, starowierca, miał nóż, pieniądze, w cholewie miał rewolwer i pęk kluczyków.
Jednocześnie ze sklepu tandeciarza wyszedł młody człowiek, ubrany pół po europejsku. Kacap szedł przodem, student Nikita za nim. Tak długo trwało. Wreszcie robotnik zwrócił w stronę dworca kolei, student poszedł w przeciwną stronę. Otarli się prawie o dwóch policjantów, którzy śledzili psa podejrzanego o wściekliznę.
Nikita ani razu się nie obejrzał.
Kim ten był, ten starszy malkontent? Czy był wyrzuconym z ziemi Parjasem, czy odartym z nazwiska potomkiem kijowskich kniaziów, czy Czerkiesem, wygnanym armatami z rodzinnego aułu? Czemże jego ten władca znienawidzony ukrzywdził? Ten władca przed kilkunastu laty ojców jego uczynił wolnymi kraju obywatelami, obdarował szczodrze w ziemię i samorząd, pieścił i dogadzał, jak ojciec najmłodszemu dziecku. Odkryte miał przed sobą Nikita: nauki, karjerę — nawet bezkarność zapewnioną względem dawnych panów... Nikita był chłopcem z mińskiej gubernji, z ojców zamożnych i urzędników gminy. Czy marzył władca ideolog, obdarzający miljony niewolników, że takiej wdzięczności dozna już w pierwszem pokoleniu? Uczynił dzieło wiekopomne, jednym zamachem pióra o sto lat naprzód pchnął ideę równości, z trzody chciał ludzi uczynić — a wyhodował sobie katów. Tygrys, zrodzony w psiarni, będzie przecie tygrysem.
Nikita urodził się w chacie starszyzny. Ojciec, chytry lis, uchodził za mędrka; obłowił się też przy konfiskacie pańskiego dworu; miał pola dwie włóki, dobytku obfitość. Sam niepiśmienny, marzył o rozumnym synu, któryby kiedyś pisarzem gminnym mógł zostać, honoru i dochodu mu przysporzyć. Dwóch miał dziedziców imienia i fortuny, ale starszy, Jarmoch, zda się już w polu, a młodszy, Mykita, głupowaty i wątły, w sam raz na „pysara“! Wątłość i głupowaty wygląd zdecydowały o losie Nikity. Poszedł do miejscowej szkółki, pod władzę świeżo z Rosji sprowadzonego nauczyciela, proletarjusza i socjalisty. Cztery lata spędził pod jego ręką i wpływem. Głupowatość znikła, rozbudziła się wcześnie bezczelność, krańcowość i cynizm. Przyswajał sobie prędko teorje „nastawnika“. Chaos miał w głowie, ale nie ten chaos, po którym zdrowe światło wejdzie. Jak w słońce patrzał w mistrza, pożerał jego słowa, wierzył, jak w Boga. Więc naprzód stracił uszanowanie dla starszych, zuchwale nawet o karze się odzywał, gotów ojcowskiej władzy siłą się oprzeć — wiary nie miał żadnej, a wreszcie pogardził swym stanem, marząc o świecie dalekim i użyciu. Takim już był, gdy po tych czterech latach, pewnego wiosennego wieczora, przestąpił, z patentem w ręku, próg ojcowskiej chaty. Elegant był, a minę miał hardą i cyniczną. Wszedł i zakrztusił się dymem i oparem, napełniającym izbę, gdzie mieściła się, wraz z rodzicami, rodzina ożenionego już od dwóch lat brata Jarmocha.
— Zdrastwujtie! — przemówił po rosyjsku, podając ojcu chlubne świadectwo skończenia nauk.
Ale stary czytać nie umiał. Wetknął świadectwo za święty obrazek na ścianie i pokazał misę synowi.
— Perechrestyś, taj jesz! — rzekł.
Nikita skosztował, skrzywił się i łyżkę położył.
— Cóż dalej będzie, bat‘ku? — spytał.
Powstała ożywiona dysputa. Ojciec chciał go oddać do powiatowego gimnazjum, brat się opierał, matka płakała, a dzieci Jarmocha wrzeszczały w niebogłosy. Nikita słuchał i czerwieniał, wreszcie wstał i zaklął straszliwie.
— Cholera na was! To wy myślicie, że ja tu wam pastuchem będę i ratajem? że ja w tej smrodliwej norze usiedzę i w tem błocie żywot zbędę? Niedoczekanie wasze! Ty, bat‘ku, pieniądze mi dawaj, a ty, durny Jarmochu, milcz, bo ja ci pokażę! Mnie co innego sądzono, niż chłopem być! Jak po woli nie puścicie mnie w świat, to i sam trafię!
W ojcu miał poparcie, więc postawił na swojem. Stary Semen grosze dał, a mentor „nastawnik“ odwiózł chłopca do miasta — i wrócił z wieścią, że go do trzeciej klasy przyjęto.
Minęło lat pięć i słuch o nim zaginął. Nawet o pieniądze się nie upominał, nie przysyłał wieści, nie przyjeżdżał na wakacje. Zapomniano o nim, jak o umarłym. I znowu pewnego wiosennego wieczora drzwi chaty Semena rozwarły się przed gościem obcym zupełnie i rozległo się pozdrowienie:
— Zdrastwujtie!
— Mykita! — krzyknęła matka jedna.
Tylko przeczucie matczyne odnalazło dawnego pastuszka w tym mężczyźnie, ubranym w czarny surdut, w czerwonej koszuli. Ospa zeszpeciła do reszty ostre, brzydkie rysy. Tylko mu oczy płonęły dziko, spodełba patrzące. Wnet też zrozumiała rodzina, że wszelkie węzły życie zerwało na wieki, nie mieli o czem mówić nawet. Nikita nie słuchał prawie wioskowych i gospodarskich kronik, krzywił się na jadło i czarny chleb, nie spojrzał na dzieci Jarmocha, nie spytał o żadnego z dawnych znajomych. Nie chciał nawet w chacie zamieszkać, ale po godzinie poszedł na nocleg do szkoły.
Matka zapłakała, ojciec spojrzał za nim ponuro, a Jarmoch, plotąc łapcie u komina, mruknął:
— Ja wam to przepowiedział, bat‘ku.
Nikita, wyszedłszy na ulicę wioskową, zapalił papierosa i gwizdał, rozglądając się wkoło. Zajrzał do karczmy, gdzie tańczono i pogardliwie się zaśmiał; spojrzał na dwór i ponuro błysły mu źrenice ; minął cerkiew i mogiłki, bez uchylenia czapki.
Wyszedł za wieś. Noc była przecudna — wszystko kwitło i pachniało — miesiąc świecił srebrzyście. Nawet Nikita odtajał i parę razy pełną piersią odetchnął, czując w sobie niebywałą błogość i spokój. Nagle zatrzymał się i słuchał. Głos dziewczęcy — smutny, niedaleko nucił:

Ty pójdziesz drogą, ty pójdziesz drogą,
A ja łozami;
Ty się zmyjesz wodą, ty się zmyjesz wodą,
Ja memi łzami.

Student podszedł. Obok drogi płot się ciągnął — za nim sad, domek bielutki i gospodarskie obejście. U furtki drewnianej, pod osypaną kwieciem jabłonią, stała dziewczyna cała w miesiącu. Ubrana była ze szlachecka, zgrabna, smukła, twarzy ślicznej, czarnooka, cud nie dziewka. Patrzyła na przechodnia bynajmniej nie zalękniona, tylko smutna.
Przystanął u płotu — zapatrzony w nią.
— Czemu tej pięknej nocy smutno śpiewacie? — spytał pół po rosyjsku, pół miejscowem narzeczem. — W karczmie piją i tańczą!
— Ja do karczmy nie chodzę!
— I tego wam szkoda?
— Nie. Tak smutno czegoś! — westchnęła.
— To ja was pożałuję! — rzekł łagodnie.
Dziw się stał z Nikitą. Naprawdę żal mu było dziewczyny — i choć ją mógł objąć i wycałować — tylko patrzył.
— A wy kto? Tutejszych znam, a was nie.
— Bo ja w gościnę dziś przyjechał z Kijowa. Starszyzny syn — Nikita!
— Aha — słyszałam coś o was. Mówią, że wy bardzo uczony?
— A pewnie! — zaśmiał się.
I znowu w nią się wpatrzył i głucho rzekł:
— Nu, czy to miłowanie będzie, że mnie tak coś za piersi uchwyciło. Tyle widział i przeżył, — a ot od was na mnie przyszło. Krasa bo od was jak łuna bije! Kto wy?
— Ja Józefa Kalinowskiego Helenka! Ojciec u dawnych panów lokajem był i tę ziemię za dobrą służbę dostał. Teraz jednak macochę wziął i ja gorzej sieroty.
— Pozwólcie jutro przyjść, na siebie popatrzeć. Dziw, jak mi do was serce skacze! Uroki, czy co?
— Nie gadajcie bredni! — szepnęła. — Wstąpcie jutro, ale do domu. Ojciec rad przyjmie.
Ruszyła, aby odejść, a jego nagła gorącość objęła. Przechylił się, wpół ją obiął i pocałował. Szarpnęła się, potrąciła gałąź jabłoni. Deszcz śnieżnych płatków osypał ich głowy, a on, odchodząc, zatoczył się, jak pijany.
Dwa miesiące zabawił i pokochali się z dziewczyną zapamiętale. Poszedł otwarcie do starego Kalinowskiego i o córkę uczciwie poprosił, ale natknął się na tak dumną i ubliżającą odmowę szlachcica, konserwatysty i katolika, że tylko zęby zaciął i zemstę zaprzysiągł.
Przyszło mu to łatwo, bo dziewczynę opór ojca rozegzaltował tak, że oddała się kochankowi duszą całą i ognistym temperamentem.
Jednak sprawy swej Nikita nie zaniedbał. Dnie spędzał w szkole i karczmie, skupiała się przy nim młodzież wioskowa, chciwie pożerając nową naukę. Propaganda rozwijała się świetnie. Niewola zaszczepiła w nich wszystkie nikczemne instynkty, ciemnota uwodziła na błędne rozdroża. Pijani byli żądzą odwetu na wszystkiem, co władzą się zwało, patrzyli na grunty dworskie, jak na swą przyszłą własność, bo Nikita przepowiadał podział równy, zniesienie podatków, darowywał im Rosję całą!
Tymczasem stawali się bezczelni i hardzi. Czynili szkody i bezprawia, odgrażali się buntem i zaborem, nie chcieli zarobkować we dworze, szynkarzowi tłukli szyby i odbijali wódkę.
Wieczory spędzał Nikita w wyborowem towarzystwie. Byli tam popi, diaki, nastawnicy, pisarze, niżsi urzędnicy. Tam już się dysputy toczyły, plany rozwijały, rzucano coraz krwawsze zdania i poglądy. Były to bratnie duchy studenta.
Zdarzały się dla urozmaicenia „prazniki“ i festy, wieczorki demokratyczne, jarmarki, pijatyki. Wesołe to były wakacje.
Nareszcie trzeba było się rozstać. Pewnego wieczora Nikita w niezwykle dobrym humorze wszedł do swego mentora.
— Czas wracać, Nikołaj Antonowicz! — rzekł, oglądając przy świecy naboje rewolweru. — Żyd dał donos na mnie — a jutro ma policja aresztować! No, bywajcie zdrowi! Przeprowadźcie na trakt!
Poszli bez drogi, poza ogrodami.
— Na Boga, Nikita! — szepnął nastawnik — toż ciebie złowią na uniwersytecie.
— Na jakim! — zaśmiał się student. — Ty wiesz, skąd ja przyjechał? dokąd jadę? A jeśli ty nie wiesz — to któż? Oni? Te durnie, policjanty? Niech szukają wiatru w polu.
Niedaleko karczmy zatrzymał się — usiadł na płocie — zapalili papierosy. Nikita nasłuchiwał, rozglądał się, wreszcie zaśpiewał:

W małem siole Wańka żył,
Wańka żył!
Wańka Tańku polubił,
Polubił!

Zanim śpiewać skończył, nastawnik wydał okrzyk zgrozy, kłęby czarnego dymu objęły karczmę, a wnet i płomień błysnął.
— Ot, ode mnie żydowi pamiątka! — rzekł Nikita. — Teraz już pójdę spokojny. Do zobaczenia za rok!
Zeskoczył z płotu i zaśmiał się.
— Byleby Żyda żywcem upiekli — te bydlęta! — rzucił ostatnie życzenie i przepadł w gąszczu.
Dotrzymał obietnicy — wrócił po roku i nawet tym razem do ojca nie wstąpił. Przyszedł do szkółki.
— Co u was nowego słychać? — zagadnął po przywitaniu.
— Już ucichło. Było sporo biedy z tą karczmą. Żyd się upiekł — wiesz. Zwalono wszystko na tego krawca sołdata — Osłupa. Zuch chłop — ani pisnął — i poszedł nieborak w aresztanckie roty.
— Nieborak zdrów i cały — handluje tandetą — tylko nazywa się Nikifor. Służy doskonale. Z mojej racji nikt się nie marnuje!
— Tylko córka Kalinowskiego!...
— Przyjechałem po nią, bo już mam kawałek chleba. Umiłowałem ją na śmierć!
— We dworze służy. Po tej hańbie, wygnał ją ojciec z domu, a bił, a pastwiłaż się macocha... Przeleżała u nas miesiąc! Przyjęto ją we dworze na pokojówkę. Biedna — połowy jej nie stało.
Nikita, słowa nie rzekłszy, pociągnął do dworu. Wrócił ponury, dziki i ruszył do dworku Kalinowskiego. Pozdrowił po rusku i nie bawił się w długie przedmowy.
— Przyszedłem po waszą córkę, a moją kochankę — rzekł, patrząc na macochę, jak głodny wilk.
Starzy oniemieli na jego widok.
Chuda jego, szpetna twarz wyrażała zimną decyzję na wszelkie ostateczności.
— Słyszysz mnie, ty babo! Marsz do dworu, dziewczynę przeproś i do domu zabierz. Jutro ze swatami przyjdę, jak każdy cham, i wesele huczne mieć chcę... Stoisz jeszcze? Idź — bo nie ujrzycie, ani wy, ani ten folwark, dnia jutrzejszego, jeśli moja wola się nie stanie! Żeby nie dziewczyny za wami prośba — poznalibyście mnie innym! Teraz ja dobry!
Starzy usłuchali, zgnębieni.
Hardy szlachcic przyjął nazajutrz chłopskie swaty. Nikita na złość mu włożył świtę i postoły, przychodził codzień do Helenki, pił, palił obrzydliwą machorkę. Pastwił się nad pokonanym Lachem.
Kazał sprosić wszystkich półpanków i koligatów Kalinowskiego na ślub cerkiewny i na wesele; naprowadził ze swej strony tłuszczę pijanego, brutalnego chłopstwa, łajał, krzyczał, poił, naigrawał się. Wreszcie syt tryumfu, pożegnał rodzinę, zabrał żonę, zabraniając wziąć cokolwiek, oprócz odzieży, co miała na sobie, i opuścił na zawsze strony ojczyste.
Przepadł jak kamień w wodzie, na wielkim świecie.
I rzecz dziwna, Helenka nie zapłakała nigdy na swą dolę. Rzecz dziwniejsza, że Nikita, cynik, człowiek bez żadnych zasad i pojęć moralnych, ją szanował, nigdy słowem nie uraził, najlepszym był mężem. Pracowali oboje ciężko, bili się z biedą nieustannie, często przymierali głodem — a przecie przez lata całe takiej psiej doli żadne nie rzekło gorzkiego słowa. Wszystkie dobre uczucia tego człowieka skupiły się w niej jednej, po za nią tygrys to był.
W hierarchji socjalnej stanął wysoko. Głową był moskiewskiego nihilistycznego klubu, redaktorem ich dziennika; pomimo to uczył się świetnie — rok mu tylko pozostał do doktoryzacji — ile do zguby, katorgi lub śmierci, tego nie wiedział, lecz się i nie troszczył.
Takim był ten chłopski syn — zdrajca swego dobroczyńcy.




III.
PIERWSZA PRÓBA

Stacja pocztowa w Olszance była, jak wszystkie, żydowskiem domostwem, której tyły zajmowały stajnie i remizy, a naprzeciwko, za błotnistą ulicą, świecił szynk, zwykłe schronienie pocztyljonów.
Pewnej nocy, pisarz miejscowy zdawał koledze listy i pakiety do następnej stacji, a obadwa mieli mocno skwaszone miny. Ten, co zostawał wolałby jechać, bo miał żonę sekutnicę; ten, co jechał, wolałby zostać, bo zakochany był w miejscowej popadiance. Na dworze zresztą wicher szalał, padał śnieg i wcale drogi nie było.
Pod oknem, przylepiony do ściany, stał człowiek i przyglądał się przez szybkę robocie, przysłuchiwał się lakonicznym uwagom.
— Ot, policyjna depesza do gubernatora — słyszeliście, telegraf popsuty!
— Psia robota. Jeszcze i za telegraf obowiązek spełniaj! — mruknął drugi urzędnik, wsuwając papier do torby.
Człowiek podpatrujący odlepił się od ściany i poszedł do szynku.
Urzędnicy zasiedli do herbaty.
W pół godziny potem, na dziedziniec stajenny Żyd dzierżawca się wychylił, drżąc z zimna.
— Iwan! — krzyknął.
— Aha! — odparł z głębi chrapliwy głos.
— Zaprzęgaj! Powieziesz „sumkę“.
— Aha!
Po krótkiem oczekiwaniu, dzwonek jękliwy rozległ się przed gankiem.
Urzędnik wyszedł, otulony w burkę i baszłyk, rzucił z pasją torbę na spód bryczki, skulił się na siedzeniu, szablę obok siebie umieścił, nogą kopnął woźnicę.
— Ruszaj kanaljo! — burknął, wściekły na świat cały.
Odgłos dzwonka wnet w wichrze utonął.
— Wio, wiooo! — wrzeszczał od czasu do czasu pocztyljon, ćwicząc szkapy bez miłosierdzia.
Urzędnik już i oczy zakrył, tak go ten wiatr siekł po twarzy. Usypiało go leniwe stąpanie koni, monotonny krzyk chłopa, chlupanie błota. Wreszcie zasnął.
Pocztyljon spojrzał nań raz i drugi, potem fajkę zapalił, przechylił się naprzód, przysunął do siebie torbę i wziął ją na kolana. Kwadrans może tak manewrował. Potem świecąc sobie fajką, obejrzał zameczek, sięgnął do cholewy, dobył pęk kluczyków i dobierał je pokolei.
— Wio! wiooo! — krzyczeć nie ustawał.
Minął znowu kwadrans gorączkowy. Nareszcie znalazł pasujący kluczyk, otworzył, zajrzał do wnętrza. Świeciła mu źle mała iskierka fajki i trudna była robota. Urzędnik kiwał się zawzięcie, — może mu się śniło, że tańczy ze swą miłą na prazniku. Ocknął się na jakieś gwałtowniejsze stuknięcie, odkrył oko, spojrzał na szablę i torbę przedewszystkiem: inwentarz kazionny był w całości. Znowu go ogarnęła wściekłość na tę drogę i niepogodę, kopnął obcasem woźnicę.
— Pojedziesz ty prędzej, błotna gadzino!
Nagle inny duch wstąpił w konie, ruszyły sporym truchtem.
Po godzinie, urzędnik znowu na innej stacji zabierał pocztę i rozgrzewał skostniałe członki.
Woźnica ani chwili nie popasał, z powrotem gnał biedne szkapy. W zanadrzu miał przemokłą, siną kopertę, a biedny urzędnik w tej chwili ani przeczuwał, że za parę dni straci posadę, byt, wpadnie do więzienia, pożegna się z rojeniem o pięknej popadiance. Sina koperta wracała do Olszanki, a zbieg nihilista, za dni parę bezpieczny, przewinie się przez szmat kraju, niosąc epidemję dalej, i zniknie zagranicą.
Szkapy ustawały zupełnie i dzień się robił, gdy pod samą Olszanką woźnica spotkał idącego ku sobie parobczaka.
— Daj wam Boże zdrowie! — wołał dobrodusznie. — I poczęstowali jak brat, i poratowali jak brat. Leżał ja pijany, jak kłoda; żeby wy mnie nie zastąpili, straciłbym miesięczną pensję. Dziękuje!
Wygramolił się na kozioł, — zastępca został na drodze.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Nikita preparował trupa w sali anatomicznej, gdy Gregor doń trafił z raportem. Rozmówili się oczami, sina koperta przeszła w ręce Siemionowa. Przeczytał ją i zaśmiał się.
— Djabełby go nie poznał według tego rysopisu. No, sprawiłeś się gracko na pierwszy raz.
— Mogę pójść do siebie?
— Możesz — wieczorem zaprowadzę cię do klubu.
Wziął znowu narzędzie do rąk, gdy sobie coś przypomniał i zawołał wychodzącego:
— Słuchajno, żonie trzeba w drukarni pomocy. Oddaj tam twoją Stefkę, będzie bezpieczna...
Gregor bystro nań spojrzał.
— Każesz? — krótko spytał.
— Nie, radzę!
— To nie chcę. Za młoda ona na to.
— To co? Ja, cham, kobietę rozumiem tylko jako wspólniczkę i pomocnicę. Młoda, tem lepiej, wcześniej twe cele obejmie i zrozumie. Ty co chcesz z niej mieć — zabawkę?
— Nie, ale jej nie mam do sprzedania, ni stracenia.
— Głupio robisz! Rozpustnik Sewer już ją przezwał „Kwiatkiem Lnu“. Zabiłbym go za to, ale tobie kwiatek dogadza — to wstyd, a potem będzie nieszczęście.
Gregor brwi zmarszczył.
— Od nikogo pociechy nie poproszę — mruknął przez zęby i wyszedł.
Zmęczony był, więc spieszył na strych, gdzie mieścili się od roku we czterech. On i Świda byli medykami, Sewer słuchał prawa, Maksymow filologji; po za studjami pracowali rozmaicie: dawali korepetycje, przepisywali akta, chwytali bylejaką robotę, żeby żyć. Sewer miewał zasiłki od opiekuna, Maksymowem zajmował się jakiś pop, daleki krewny, — Świda i Gregor dawali sobie sami radę.
Gdy Gregor wszedł do stancji, zastał Świdę zajętego nauką, Maksymowa czytającego w kącie.
Brakło śpiewu Sewera.
Filolog powitał przyjaciela uśmiechem tak szczęśliwym i radosnym, że aż zaćmił jego szpetotę; Świda badawczo spojrzał mu w oczy.
Legł Gregor spać, ale mu czegoś brakło — wreszcie zrozumiał powód swego niepokoju. Ziewnął i rozejrzał się.
— Gdzie Sewer? — spytał.
— Niema!
— To widzę, słyszę i czuję. Byważ tu kiedy tak cicho przy nim — ale gdzie się powlókł?
— Będzie już zawsze tak cicho! — mruknął zadowolony Maksymow, a Świda dodał:
— Kazał cię pożegnać — wyjechał zupełnie.
Mówił to tak niechętnie, że zajął Gregora.
— Co się stało?
— Zabrał go ten generał do Petersburga.
— Jaki generał?
— Ten, co do niego posyłał hotelowego na Nowy Rok!
— Zabrał — poco?
— Na opiekę.
— Dlaczego? Krewny to jego?
— Długoby gadać — mruknął Świda.
— Jak się zowie ten generał?
— Glebow — szef żandarmów!
Gregor się zerwał i zbielał jak ściana.
— Glebow — dawny gubernator?
— Glebow — uśmierzyciel polskiego buntu — ponuro dodał Świda.
Stali naprzeciw siebie tak wzruszeni, że nie mogli słowa rzec.
Maksymow, któremu przeszkadzali wertować sanskryt, zatknął uszy i czytał półgłosem.
— I za tym Glebowem on poszedł? — wyjąkał wreszcie Gregor.
— Poszedł. Szał go ogarnął. Podobno ma go dostojnik ten nawet usynowić. Sewer wpadł tu do nas nieprzytomny z dumy. — Karjera! — wołał — bogactwa! użycie! — wszystko mam! Nikt z nas słowa nie rzekł do zaślepionego! Poszedł, obiecując nam swe łaski kiedyś.
— Co to znaczy? Kim jest dla niego ten Glebow? Rozumiesz ty cokolwiek?
— Ja rozumiem. Pamiętasz przecie, że sam mówił, żeśmy niedaleko się rodzili. Ale czy warto mówić — niesławy? Poszedł — nie spotkamy go więcej.
— Owszem mów, mów. Ten Glebow więc i u was się krwią zapisał?
— Tak. Stary mój opiekun nieboszczyk — opowiadał o tej sprawie. Dzieckiem byłem — ale mi to w pamięci zostało — jako hańba. W owe czasy było wielu bohaterów u nas — byli i słabi, ale taka ohyda na Litwę całą była jedna. Adrjan Sławicz był porządny człowiek, miał majątek od jeziora ogromnego, pod samym dworem, zwany Jezierna, liczył się do najbogatszych właścicieli, rządził się rozumnie. Zaczęto sarkać nań od ożenienia. Wziął kobietę bardzo piękną, świetną — ale złego rodu. Na naszej konserwatywnej ziemi wierzą w rodową tradycję cnoty lub występku. Była żona Sławicza z rodu złych kobiet — wróżono mu źle zatem. I tak się stało. Jezierna się zmieniła. Bale szły po balach, gości było pełno — obcych, znajomych pani z szerokiego świata. Sławicz sponurzał, usunął się od obywatelstwa, nawet z czasem przestał się pokazywać w pałacu. Cała okolica mówiła głośno o skandalicznych romansach pani, po imieniu nazywając kochanków. On musiał to słyszeć i rozumieć, ale milczał — nie pilnował, nie sądził i nie mścił się.
Wybuchło powstanie. W pałacu był bal, i tejże nocy gospodarz poszedł w las, na śmierć. Piękna pani została na łasce Moskali — a przecie minął miesiąc, a na Jeziernę nie spadała konfiskata. Dziwili się sąsiedzi, a wreszcie dziwić się przestali. Pewnej nocy, w głębi puszczy, gdzie z partją obozował, dowiedział się Sławicz, jaki to glejt miał dom jego przodków, gniazdo uczciwych Polaków. Przyszedł ktoś świeży do braci osaczonych i przy ogniu rozpowiadał:
— Tego wzięli, i tego, i tamtego. Ten dwór spalono, ten zaorano, ten skonfiskowano.
— A Jezierna? — spytał Sławicz.
Opowiadający go nie znał, więc odparł bezwzględnie:
— Jezierna bezpieczna! Strzeże pułk piechoty — no, a pułkownik — kochanek pani!
— Kto on?
— Jakiś petersburski elegant. Rolę gospodarza dobrze odgrywa. Ze dworu pułk idzie na nas obławą jutro!
Wstał Sławicz od ognia, strzelbę wziął i poszedł. Chłop rybak przeprowadził go nocą przez jezioro, szedł oślep na zgubę. Podobno pułkownik miał nazajutrz obwiązaną rękę. Boże — strzelba w pokoju niewygodna broń. Wezwał ludzi, żeby usunęli trupa z sypialni pani. Trup miał dwie rany od kul pistoletowych, a na sobie powstańcze łachmany. U pani w kilka miesięcy potem urodził się syn. Nie zaprzeczył nikt, gdy go nazwano Sławiczem — ale też nikt w to nie wierzył. Pułkownik ruszył dalej w swej zwycięskiej walce i więcej się w Jeziernie nie pokazał. Sławiczowej jednak glejt pozostał, ale usiedzieć nie mogła w tamtych stronach. Sprzedała majątek — zagranicą bawi stale. Chłopaka wywiozła i rzuciła obcym ludziom, wyhodował się bez matki i domu, bez wspomnień i tradycyj. Taki został! Teraz nie wiem dlaczego — ten ojciec prawdziwy go sobie przypomniał.
— Ten ojciec — Glebow!
— Tak.
Spojrzeli na siebie z jednakim wstrętem i ohydą. Potem Świda boleśnie się uśmiechnął, a Gregor zamruczał:
— I stanie się, że ja z jego ręki padnę, albo on z mojej. Jedna droga — ha — jedna droga!
Zaśmiał się i on gorzko.




IV.
NOWICJAT

Klub, do którego wszedł Gregor, miał za szyld ludową garkuchnię i najgorszego gatunku salę taneczną. Wśród wrzawy, tłoku, na oczach policji, spiskowano najspokojniej. Za restauracją i salą zabaw, było kilka stancyj dla graczy i palaczy. Stancje te miały mało znaczne boczne wyjście — miały czujną straż i najlegalniejsze pozory. W najdalszej prezydował sam zarząd klubu. Gregor przeszedł wszystkie stopnie wtajemniczenia. Obcował z hałastrą, niezdającą sobie sprawy z własnych żądz, — z zapaleńcami, służącymi za narzędzia — wreszcie ze starszyzną. Bawił tydzień, gdzie inni rok spędzają. Po miesiącu znał wszystkich i każdego — pojął organizację i siły. Dużo plew było i dużo mętów. Czuć było młodość, nowość instytucji — fermentowało, burzyło się, wrzało gorączkowo. Ledwie kilku rozumiało cele, gotowych było do walki, — reszta przynosiła tylko wstyd i szkodę. Niełatwe miał zadanie Nikita — rządzić tą niesforną zgrają. Trzeba było i gładzić, i pobłażać, i karać — a przedewszystkiem imponować. Gregor niedługo patrzył i uważał — a poznał wnet braki wodza. Był świadkiem starć gwałtownych, niesnasek — poza klubem wściekłości Nikity; — nienawidził swych podkomendnych — nie mogąc ich ujarzmić. Siemionow do czynu się zdał, administracji podołać nie mógł. Mówił źle, unosił się łatwo, brutalizował delikatnych — ustępował przed warchołami — lękał się pięści i języków szui zuchwałej. Gregor jeden był mu ślepo posłusznym, na mieszanych zgromadzeniach wcale nie dysputował, zachowywał się chłodno i rozważnie — nie ubliżył nigdy przywódcy. I stało się, że Nikita pewnego dnia wyznał mu swą niezaradność, poprosił pomocy.
Gregora znali dotąd tylko z artykułów w „Ziemi i Woli“ — artykułów świetnych, pełnych rozumowań ścisłych i planów potężnych. Wertowano je w klubie, w ciasnych głowach nawet czyniły one jasność, sprowadzały najsprzeczniejsze żywioły do jednej idei i celu. Artykuły te miały dziwną moc spokoju, uszanowania i logiki. Wtedy to na jednej z burzliwych sesyj, gdy debatowano nad propagandą wśród wojska, a Nikita daremnie chciał ład zaprowadzić, kilku najburzliwszych rzuciło się do Gregora.
— Ty, powiedz, co myślisz? Jak ty, tak my! — wołano.
Gregor pierwszy raz powstał i przemówił wśród ciszy, której klub nie znał:
— Kim my jesteśmy? Członkami klubu, czy nie? Jeśli nie, jesteśmy zgrają; jeśli tak, powinniśmy jednego słuchać. Ja w imieniu wszystkich przepraszam Nikitę!
Nikt już tego wieczora głosu nie podniósł. Nazajutrz przyszli do Gregora trzej socjaliści, najtężsi, najpoważniejsi z grona: Dmitri Achaczeńko, Fiodor Małyczew i Iwan Satin.
— Słuchaj! — rzekł Achaczeńko — ma nami kto kierować, to tylko ty. Nikity słuchać nie chcemy.
Gregor przez chwilę tylko patrzył na nich tak, że spuścili oczy.
— Czy Nikitę narzucono wam? — spytał.
— Wybraliśmy sami, bo wówczas był najstarszy!... Teraz my dorośliśmy i przerośliśmy jego...
— I przeto jesteście zdrajcami. Nie wy uczynicie co wielkiego! Ja jeszcze nie dorosłem niczego, oprócz posłuszeństwa Nikicie.
Wysłańcy poszli zawstydzeni.
Nikita tego samego dnia wiedział o tem przez szpiegów. Gregor spotkał go w drukarni „Ziemi i Woli“, gdzie przyszedł z artykułem. Ponury był Siemionow i ledwie mu dłoń uścisnął.
— Nikita, tobie nie wolno być człowiekiem.
— Sobacze mięso! — burknął chłop zawstydzony.
— Jeśli ci chodzi o mój szacunek, to daj dłoń! Nie nam myśleć o takiej nędzy!
Już pojednani, złączeni ściślej i poważniej, ruszyli do klubu.
Świda i Maksymow weszli doń jednocześnie z Gregorem. Kaleka nie zajmował się żadnemi nowożytnemi sprawami, ale za Gregorem poszedłby w piekło. Świda wolał w klubie spędzać wieczory, niż samotnie na strychu. Tam słuchał, patrzył, ale zdania swego dotąd nie wyraził. Po zgodzie zawartej z Nikitą, Gregor ośmielił się dać mu rad parę.
— Za wiele ich jest!... Jabym na twem miejscu zdecentralizował klub i rozdzielił władzę. Motłochowi rzuciłbym człowieka z byczą piersią i gardłem. Wybranych zebrałbym ściślej.
— Wybranych?... Jestże jeden pewny? — gorzko wódz mruknął.
— Jest dziesięciu. Tychbym zorganizował, i już gotowych rzucał między ludzi. Przytem mniej gadania, więcej czynu. Dysputy rozwadniają kwestję. Zresztą, my już wiemy, czego chcemy.
— Powiedz to im! — cicho rzekł Nikita.
Uznawał się tedy bezsilnym.
Do klubu nie wchodzili przez garkuchnię. Na ciemnym zaułku wpadli w jakąś sień wąską. Tędy był odwrót zapewniony w razie zejścia policji. Tylko Nikita je znał i chłopak wyrostek, Iluszka, który tu nocną wartę odprawiał. Wchodzący natykali się na niego — cichy gwizd — i Iluszka znikał spokojny. Tego dnia zatrzymał Nikitę.
— Okropnie tam wrzeszczą! — szepnął — ja skoczę, zobaczę, co to znaczy. Zaczekajcie!
Zostali, a on po kilku minutach wrócił.
— Nic to. Bawią się! — oznajmił.
W ostatnim pokoju kilku starszych czytało gazety, lub pisało na skrawkach pospiesznie. W następnym słuchano jakiegoś obcego i przeglądano broszury litografowane, dalej panował wrzask ogłuszający.
Nikita spojrzał na obcego, zamienili z sobą milczący uścisk dłoni i odeszli na stronę.
Gregor skierował się na ten hałas, tknięty przeczuciem. Przez kurz, parę i plecy ludzkie zrazu nic nie ujrzał; skupiony tu był tłum młodzieży. W reszcie dostał się do środka i spostrzegł jednego z klubowców, syna kupca, Fiodora Chwastowa, przedstawiającego jakąś dziwaczną pantominę.
Student, wielki drągal, zrobił sobie garb olbrzymi, podkurczył jedną nogę, rozburzył włosy, umalował na żółto twarz i wśród strasznych kontorsyj, pijany, skakał, udając, że tańczy i wył fałszywie jakąś bezwstydną piosenkę. Była to karykatura Maksymowa, tak udatna, że widzowie bili brawo i wtórowali huraganem śmiechu.
Oryginał, trzymany na rękach przez dwóch drabów, asystował, wijąc się jak wąż i prawie płacząc w bezsilnej złości.
Gregor przyskoczył do Chwastowa, porwał go za kark, wstrząsnął i przed sobą postawił.
— Co ty robisz? — spytał zimno.
— Bawię się! — burknął student.
— To idź się bawić gdzieindziej, do podobnych tobie. My, co do swobody dążymy, do wolności i równości, nie pozwolimy nad słabszym się pastwić. Tam idź, gdzie słaby ofiarą; u nas słaby jest godnym szacunku, bo my rycerze biednych, małych, pokrzywdzonych! Idź od nas — czynowniki niech ci będą mistrzami!
Chwastow milczał, Maksymow uczuł się wolnym, tłum cofnął się i malał. Umykali lepsi, wstydem zdjęci.
Gregor wtedy pierwszy raz przemówił, rękę na ramieniu Maksymowa trzymając. Zdało się, że blask słoneczny go oświecał, taka piękność, siła i zapał zeń biły. Mówił swym metalicznym głosem, co miał raz po raz to stali zgrzyty, to dzwonów dźwięki, to organów powagę.
Słowa mu biegły jak rzeka, zwroty miał to groźne i dzikie, to błagalne; a przed oczyma słuchaczy rozwijał się obraz całej ludzkości — tej zdeptanej — nędza, rany, krzywdy. Aż głos jak w trąbę uderzył, trąbę do boju, do powstania, do wynagrodzenia, a potem w modlitwie jakby skończył, w prośbie o zgodną pracę, o wytrwałą walkę, o szlachetne braterstwo, o zgodę i jedność. „Bo dzieło wielkie jest i przeklęty, co mu przeszkadza, głupi, co za sobą go nie widzi, nieszczęsny, który je zdradza!“
Już przestał mówić — a jeszcze długie minuty cisza trwała taka, że nawet szmer oddechów ustał — potem ledwie szepty zadrgały, a wreszcie rzucili się do niego wszyscy, porwali na ramiona, wyli — podnieceni do szału — zelektryzowani na bohaterów.
Zdumieni ciszą — z dalszych izb ukazali się starsi — wszedł wreszcie Nikita z tym obcym i słuchali tej nadzwyczajnej wymowy.
— Więc to wasz Małorus! — szepnął obcy. — Zobaczymy go wysoko. To demon! Więcej takich — a sprawa nasza wygrana.
— Taki stworzy sobie podobnych! — zawołał Nikita przejęty.
Odtąd Gregor przemawiał czasami i odtąd on był rzeczywistym zwierzchnikiem. Doszło do tego, że Siemionow nie zdecydował nic bez porady z nim. Poznał tedy Gregor wszystkie tajemnice i wszystkich ludzi, ideą z nim złączonych, i tylko dotąd Świdy nie przejrzał.
Polak był to człowiek spokojny i cichy, zgnębiony swem położeniem wyjątkowem, rzetelny pracownik, marzyciel w chwilach wolnych. Wtedy śpiewał, albo czytał poezje swoje narodowe. Cenił go Gregor i zjednać chciał. Czekał, że on zacznie o tem rozmowę, ale Świda o tem zdawał się nie myśleć.
Więc raz zaczepił go sam pewnej wolnej niedzieli wieczorem.
— No i cóż — i ty z nami? — rzekł.
Myślał wahanie spotkać, ale Świda kategorycznie odparł:
— Nie.
— Jakże! Pogodziłeś się ze świata porządkiem?
— Nie, ale w wasz plan nie wierzę — tutaj.
— Jakto, tutaj?
— To znaczy na świecie wogóle — a w Europie w szczególności. Nie ziemski to plan i nie ludzki. Idea szczytna dla wybranych. Kup wysepkę małą i zaludnij ją tymi wybranymi — i to zadanie nad siły, i ci się rozprzęgną! A ty marzysz o świecie takim i to w Europie starej, przeludnionej, zgrzybiałej w swej nieprawości, wiekami uprawnionej. I marzysz co: równy podział ziemi i bogactwa, swobodę zdań i myśli, wolność obyczajową, moralną, religijną! Jestże to możliwe? Nazajutrz już jeden straci, drugi przysporzy, jeden pracować będzie, drugi nie. To koniec równego podziału. A swoboda zdań i myśli? Jeden powie, że dzień, drugi, że noc, wezwą trzeciego na sędziego i oto spór gotów, oto dwa już stronnictwa. Marzysz wolność obyczajową i moralną — wydrzyj że ludziom swoim nerwy, wytocz krew, zniszcz żądze, swawole i fantazje, bo inaczej drugi świt wolnego świata ujrzy znowu mordy, nadużycia, stare rany odnowione!
— Jakto, więc nie wierzysz w dojrzewanie duchów i społeczeństw? Nie wykształcamyż ludzi?
— Nie — bo środki wasze są haniebne! Kto sieje wiatry, zbiera burze. Kto składa waszą partję? Teoretycy i utopiści, uważający ludzi wedle jakichś książkowych formułek; — szalone głowy, żądne wrzawy i ekscesów, i masa brudna, chcąca się obłowić!
— A mnie do kogo zaliczasz?
— Tyś się urodził o dwieście lat za wcześnie, jak ja o dwieście za późno. Dlatego zmarnujemy się obadwa!
— Więc ty czego pragniesz — do czego dążysz? Czyście już tak zupełnie niewolą spodleni, że żadnej iskry w was nie zostało?
Świda poczerwieniał.
— Ja osobiście nic już burzyć nie chcę. Królobójców nie było w naszym narodzie. Zmęczony, skrzywdzony, cierpię cicho! Chciałbym do ziemi swej wrócić, i na niej żywot zbyć — pracując. Ach, kawałek ziemi!
Gregor pogardliwie splunął.
— A ziemiaż ta? Uważasz, że twoja? Kazionna ona, czynownicza, popia a nie twoja!
— Moja! — dumnie podnosząc głowę rzekł Świda. — Moja, bo na niej mój ojciec padł w otwartej walce, bo w niej moja matka leży, która mi tę oto jedną pamięć po sobie zostawiła, zaszytą w szkaplerzyk.
Sięgnął medyk do piersi i pokazał blaszkę srebrną, jak medalik. Orzeł i Pogoń były na jednej stronie, Bogarodzica na drugiej.
— Ot — mój sztandar. Mnie idei ni walki szukać nie trzeba. Pod ten znak pójdę albo pod żaden. Nie wolno mi też po nocy walczyć i tradycji burzyć — mnie starego rodu synowi — i nie stanę z tymi, co w Boga nie wierzą — bom Tej Królowej poddany! Wy — młody naród — żyć i działać poczynacie. Nie brudźcież rzezią pierwszej karty waszej młodzieńczej historji. Wieki z was tej plamy nie zmyją. Bez wiary jesteście, prędko moc stracicie. Mnie was żal!
— Więc cóż czynić mamy? Biernie znosić gwałt nad duchem i człowieczeństwem?
— Nie — lecz wychowywać! Wychowajcie urzędników uczciwych; uczonych o szerokim poglądzie; nauczycieli mądrych i dobrych; kobiety poważne i światłe. Niech staną wasi legalnie u steru rządu, niech nie krwią zaleją kraj, ale swoją własną jasnością. Macie ludzi, którzy napiszą konstytucję — wychowajcież jeszcze takich, coby ją rozumnie, głęboko pojęli. A nie tykajcie dwóch rzeczy: Boga i rodziny. Gdy to zwalicie — nie ujrzycie swej przyszłości!
Gregor głową potrząsnął.
— Zaiste — urodziłeś się o dwieście lat za późno — lunatyku! — rzekł ponuro — Tak — dla ciebie niema wśród nas miejsca! My nie możemy czekać lat na wyzwolenie — nam iść trzeba krokami olbrzyma, walczyć bronią, jaką się da, wierzyć w Czarnego, mściwego Boga! W każdym razie, wierzę ci, i skoro przejrzysz — przychodź do nas śmiało!
— Nie zdradzę was za cenę życia nawet, ale nie pójdę, za cenę wolnego kraju! — odparł spokojnie Świda.
I już więcej nigdy o tem nie mówili.
Czas biegł, przygotowania do egzaminów pochłonęły wszystkich. Świda kończył kursy — miał pracować na doktoryzację. Gregor nawet wieczory w domu spędzał. Nikita przychodził do niego, skoro interes się trafił.
Klub zamknięto na czas jakiś, wskutek nagłej rewizji w lokalu, której ofiarą padł restaurator, Bogu ducha winien, niczego nieświadomy, i odsiedział miesięczny areszt. Uczyniła się tedy wielka cisza. Gazety rozpisały się szeroko o stłumieniu nihilistycznego ducha w Kijowie, gubernator dostał order, policja pieniężną nagrodę.
Biedny Iluszka coś wiedział o tem zwycięstwie policji. Stracił swą nocną posadę, a natomiast musiał „Ziemię i Wolę“ roznosić po mieszkaniach, i co tydzień gdzieindziej — obwieszczać punkt zborny — wedle rozkazu Nikity. Wskutek rozgłosu, sprawa zyskała kilku dobrych członków, którzy dotąd o niczem nie wiedzieli, a emisarjusz z zagranicy przywiózł pełne skrzypce poleceń dla wodza.
Skrzypce te przyniósł Nikita do Gregora i przejrzeli zawartość. Był przekaz na bank — na 50.000 rubli. Na zapomogi jednym, na przekupstwa drugich — na druki, na podróże, na propagandę były te pieniądze.
— Patrz, jacy my bogaci! — rzekł Nikita do Świdy, który u tegoż stołu pisał swą rozprawę.
Polak obojętnie na stos pieniędzy spojrzał:
— Moja Litwa bogatsza. Przez dwadzieścia już lat płaci rocznie sześć miljonów kontrybucji za powstanie!
— Stado! — burknął Nikita, zwracając się do Gregora.
— I my stąd pójdziemy. Dla ciebie jest rozkaz stawienia się w Genewie, mnie poruczono przekradzenie z zagranicy fałszywych asygnat. Tedy ruszymy za dni parę. Skończyłeś egzaminy?
— Skończyłem.
— Zabierz swe papiery. Kto wie, czy wrócisz tutaj. A teraz do dzieła. Trzeba z gotowemi rozkazami dla wszystkich być dzisiaj na sesji. Och! katorga wakacyjna — ile to ginie przez te dwa miesiące, jeden o drugim nie wiedząc!
Zasiedli do dzieła. Nikita wziął na siebie przekradzenie fałszywych asygnat, tęższych rozsyłano na propagandę po całem Cesarstwie, słabych oddawano pod zarząd zorganizowanych klubów, rzucano ową zarazę ducha wszędy, by toczyła społeczeństwo.
Załatwiwszy tę czynność, wyszli, zostawiając Polaka w mieszkaniu.
Wczesna wiosna opanowała już niebo i ziemię. Latarnie uliczne nie rozjaśniały już ulic. Rozjaśniał je śliczny księżyc i gwiazd miljony na wypogodzonem odświętnie szafirze niebios. Dniepr szumiał potężny, a wiatr nanosił w nozdrzach świeżej ziemi rzeźwość, pobudzał krew do grania.
Tak idąc, wspomnieli o sobie.
— Żonkę mi rzucić trzeba! — rzekł Nikita. — Ostatni wieczór tu bawię. Jutro Nikifor tandeciarz pasporty nam przygotuje i pójdziemy. Kobieta zostanie sama.
Chłopskim obyczajem podrapał się za uchem i przez zęby zagwizdał.
— Zabierz ją z sobą — rzekł Gregor.
— Aha! A drukarni kto dopilnuje? Ona tu obowiązkiem przykuta, ja gdzieindziej. Z fałszywemi asygnatami całą Rosję trzeba przejść. Żeby chociaż wrócić. Jeśli zginę, to może ją bracia przygarną, żeby dziecko podhodować mogła!
Znowu zagwizdał.
— Jednakowoż bez niej prędzejbym zginął. Człowiek brnie naoślep, nikogo za sobą nie mając. Ano, jak swe szczenię małe wspomni, chytrzej postępuje! Ty się nie ożenił?
— Nie.
— To się ożeń przed odjazdem. Kto wie kiedy wrócisz. Wicher daleko wolny liść niesie, a kochanka jak wolny liść. Żona co innego!
Gregor nic nie odparł. Nie wywnętrzał się nigdy ze swych spraw osobistych. Może się wstydził kochania jak słabości, może się bał ludziom o swym raju opowiadać... Raj ten sam sobie stworzył.
Przed kilku laty, w chłodny marcowy wieczór, zerwał to kochanie swoje jak kwiat tajemniczej, wielkiej mocy. Dziewczyna to była, co sprzedawała fiołki na rogach ulic, sama jak kwiatek ładna i delikatna w swych łachmanach. Jakaś wiedźma, która ją wychowywała dla występku, jak towar, wysyłała ją co rano z wiązankami kwiatów, ucząc w ten sposób włóczęgi i żebrania. Owego wieczora, u drzwi kawiarni, czatowała długo, skulona na marcowej słocie, bojąc się wrócić bez zarobku do domu. W kawiarni studenci grali w bilard i dokazywali z usługującemi dziewczętami, a w kącie, obojętny na kobiety, obojętny na stuk kul, Gregor czytał gazety. Ilekroć drzwi się rozwarły, na dziecko zziębnięte buchało ciepło przesiąkłe zapachem jadła i dymu, i ukazywały się twarze śmiejące. Czekała na tych spóźnionych gości, ożywiona nadzieją groszowego zarobku, głodna jak zwierzę często bite, cierpliwa.
Nareszcie zaczęli wychodzić, potykać się prawie o nią, opędzać się od jej próśb żałosnych, wreszcie kląć. Przeprowadziła ich jednak do rogu, aż ją któryś nastraszył policją. Wtedy ustąpiła zalękła i płacząc wróciła do oświetlonego okna, postanawiając tam nocować we wgłębieniu muru. Gzyms ją nieco osłaniał od szarugi. Zgarbiła się w kłębek i znieruchomiała, wyczerpana głodem, zmęczeniem, zimnem i płaczem. Wtedy Gregor wyszedł ostatni. Doleciał do jego uszu pisk jakby porzuconego kociaka, dostrzegł tę drobinę w łachmanach.
— Czego płaczesz? — spytał.
— Bić będą i jeść nie dadzą! Nikt kwiatów nie chciał.
— Ileż chcesz za kwiaty?
— Pół rubla, panie!
Wstała i wtedy ją ujrzał w świetle okna. Chude to było, nędzne, sine z zimna. Główka tylko miała już skończoną doskonałość form, przedziwną karnację i wyraz. Ciemniejsze od fiołków były oczy, nad wiek głębokie i słodkie; złocistsze od zboża, roztargane, bujne włosy; jak kwiat czerwone usta. Gregor poczuł gorącość w piersi i oczu długo od niej nie mógł oderwać. Budził się w nim kult zmysłów, pociąg nieprzeparty do piękna, zachwyt dla złotowłosego ideału kobiety.
— Chodź ze mną! — rzekł bezwiednie prawie.
Poszła spokojnie, trzymając go za rękę. W dłoni jego rozpalonej rozgrzała swą skostniałą rączynę i dreptała milcząca. Zaprowadził ją do garkuchni, kędy jadał, nakarmił, wypytał o przeszłość.
Gdy, posilona i wypoczęta, uśmiechnęła się doń raz pierwszy z bezmierną czułością, poczuł, że bez uśmiechu tego żyć nie potrafi i rzekł, porwany potęgą, która o życiu całem stanowi:
— Chodź ze mną. Nie dam cię nikomu krzywdzić! Będziesz moją!
Dziewczyna roześmiała się znowu rozkosznie. Jedną ręką oddała mu swe fiołki, drugą włożyła w jego prawicę i przytulona doń, poszła, o nic nie pytając.
On też dotrzymał słowa. Pracą niestrudzoną, odejmując sobie od ust, stworzył jej byt spokojny — za legitymację — sprzedał swe życie, włożył w nią wszystkie swe ideały i nadzieje. Przez te kilka lat wyrosła na śliczną kobietę, promieniała młodością, krasą, szczęściem. Mało kto ją znał z kolegów Gregora. Skarb swój on trzymał w ukryciu. Tylko Sewer ciekawy wyszpiegował czarodziejkę i Świda o niej coś wiedział.
Mieszkała u starej emerytki, wdowy po oficerze, i zajmowała się robieniem kwiatów, bardziej dla zabawy, niż z potrzeby, bo Gregor płacił za nią komorne, ubierał, karmił, dogadzał nawet kaprysom. Kosztowała go bezsenne noce, prace całodzienne; odmawiał sobie wszystkiego dla niej. Przyjmowała to nieopatrznie, sprawy sobie nie zdając z jego ofiar, jako rzecz sobie należną to biorąc. Kochała go za to i była wierną. Poświęcała się nawet, bo nauczyła się wielu nudnych rzeczy, byle mu dogodzić. Wprawdzie on sam profesorem był. Sztukę pisania, czytania, rachunków — odeń pojęła, zaznajomił ją z geografją i historją, nauczył myśleć i sądzić. Poświęcenie to było dla jej natury: żywej, swawolnej, wesołej — męką dla ruchliwego umysłu!
Przecie wybrnęła z suchych teoryj i nawet umiała słuchać, gdy jej czytywał poważne rzeczy, chociaż wolała mu śpiewać jak ptaszek, wolała się z nim pieścić jak kotek. Natura to była, jak wosk miękka; urobił sobie ten wosk, jak chciał, i szczęśliwy z nią był nad wyraz wszelki. Ona jedna znała jego śmiech, widziała oczy jego łagodne, słyszała jego serdeczne słowa. W tej izdebce, co raj jego zawierała, on był człowiekiem jak inni, tam ten demon zrzucał swą moc i nienawiść, był dobrym, słabym, wesołym! Za wszystko mu starczyła: za rodziców, za rodzeństwo, za wiarę, za dom, za marzenie!
Teraz ją opuścić miał. Gdy otrzymał rozkaz wyjazdu do Szwajcarji, z wątpliwą perspektywą powrotu, poczuł śmiertelne zimno w sercu i choć się ni słowem, ni drżeniem nie zdradził, cierpiał nieznośnie. Nie pojmował życia bez niej, a jednak szedł ją pożegnać.
Przed chwilą pożegnał druhów w klubie. Wobec ich entuzjazmu i uwielbienia dla siebie, nie mógł się pozbyć owego chłodu w duszy. Przeczucie to śmierci było, śmierci człowieczeństwa dla idei. Powoli, ciężko wszedł na dobrze sobie znane schody, prowadzące do mieszkania Marty Iwanówny Czymbajew, opiekunki dziewczyny.
Nikita rozstał się z nim, dając urlop parogodzinny zaledwie — potem mieli się spotkać na dworcu kolei i ruszać w swą drogę.
Stanął Gregor u drzwi mieszkania i we właściwy sobie sposób zapukał. Wewnątrz lekki krok się rozległ i głos srebrny dziewczęcia spytał:
— To ty?
— Ja! — odparł głucho.
Rozwarły się drzwi i ramiona go objęły za szyję, i poczuł serce bijące u swej piersi, i usta gorące na swej skroni. Wpół ją ramieniem ogarnął — gibką, smukłą i tulił do siebie — myśląc, że chyba lepiej tak w objęciu skonać, niż odejść na zawsze może!
Długi czas w pokoiku rozlegały się tylko szepty gorących słów i szmery pocałunków. Nic o czasie nie chciał wiedzieć, nic o rzeczywistości. Po rozpaczy swej, jej ból ceniąc, myślał odejść, jak zwykle, nic nie rzekłszy; to znów czuł, że powiedzieć musi. Boć przecie dotąd ona jedna jego bóle dzieliła, jak dzieliła szczęśliwości.
Przemocą od ust się jej oderwał, od uroku.
— Ty wiesz, że ja dzisiaj odjeżdżam! — zawołał dziko, wściekle.
— Gdzie? Na długo? — zapytała bez tchu.
— Zagranicę, nie wiem na jak długo. Ty wiesz, że słuchać muszę!
— O Boże! A ja? — zawołała.
— Ty! O moje szczęście... Słuchaj — mówił mi kolega, żebym przed odjazdem ożenił się z tobą. Nie chcę — za nic nie chcę! Rozumiesz — nie chcę żadnych pęt ci nakładać, ani cię bodaj nazwiskiem swem narażać. Spokojna masz być, bezpieczna, duszą tylko ze mną związana i własną wolą. Jakeś mi się oddała, a jam ci opiekę przysiągł i wiarę — tak ci ją dochowam. Gdziekolwiek mnie losy rzucą, o swój los bądź spokojną. Jesteś mi jedną i pozostaniesz. Nie do żony mnie rwać będzie — ale do szczęścia — nie o obowiązku pomyślę, ale o życiu. Życie moje — to ty!
— Umrę bez ciebie! — jęknęła rozpacznie — o, zabierz mnie lepiej.
— Wrócę — teraz sam iść muszę!
— Ale ja cię kocham! O Gregor, nie zostawiaj tak mnie! Boję się!
— Czego? Daleki, czy bliski, będę przy tobie. Opiekę moją codzień czuć będziesz, a nie zawiedziesz mnie przecie, bo ci wierzę, bom człowieka uczynił z ciebie, bo wiesz, że mnie zabijesz, gdy zapomnisz i zdradzisz. Bóstwem jesteś, które czczę; ideą, którą szanuję; krwią moją, okiem, duszą i jedyną własnością. Zginie człowiek, coby cię skrzywdził, a ten coby się o ciebie pokusił, nie będzie żył, póki ja jestem na świecie. Teraz odchodzę, wrócę za rok może, za dwa, za trzy. Ale cię odnajdę wszędy! Kochasz mnie?
— O Gregor... Nie potrafię żyć bez ciebie!
— Nie mów, tak, nie mów! O mocy moja!
Ustami jej zatkał usta, i zrozpaczeni oboje — szaleli, chcąc ból zagłuszyć.
Gdy godzina odejścia nadbiegła, bez głosu byli, bez sił, znękani, nieszczęśni. Jeszcze raz ją wziął w ramiona i szeptem dzikim spytał:
— Nie dasz mi życia stracić? Zastanę cię swoją?
— O Gregor! Jedyny! — szeptała wśród łkań.
— Adres ci przyślę, i wieści częste. Tylko ty mnie nie zabijaj. Bez ciebie ja zwierz będę i szatan! Daj mi człowiekiem być!
— Do śmierci wierną będę, do śmierci! Ale ty wracaj prędko! O nie zostawiaj mnie!
Zemdlała mu w objęciu.
Nieprzytomny oddał ją w opiekę Marcie Czymbajew; polecił staraniom, prosił o pamięć życzliwą i uciekł, zatykając uszy, zataczając się, jak pijany.
Był już wielki czas. Na dworcu czekano na niego. Nikita z żoną się żegnał, niby obojętnym głosem dając jej polecenia, tylko co chwila czynił ruch taki, jakby go febra trzęsła. Świda i Maksymow przyszli druhów raz jeszcze ujrzeć i przeprowadzić. Garbus zostawał w Kijowie, on nigdy nie miewał wakacyj, ani kogo swego, by na odpoczynek pojechać. Świda wybierał się do krewnych dalekich, w strony swoje.
Przez chwilę patrząc w wierne oczy Maksymowa, Gregor chciał mu dziewczynę polecić, ale go zwykła skrytość przemogła i zamilczał.
Pożegnanie krótkie było i ciężkie, choć, jak na zuchów przystało — spokojne. Nikita czapkę zdjął, dziecko do siebie podniósł, pocałował i matce oddał.
— Nu, kobieto, — rzekł szorstko, — jakby mnie utłukli, to cię może koledzy poratują. A jeśli nie będą pamiętali, to sama nie daj się łatwo biedzie zjeść. Znasz ją nie od dzisiaj, a jak chłopiec z nią się wcześnie pozna, to albo go umorzy prędko, albo zahartuje. Ot, wiadomo psia dola nasza. Może jeszcze wrócę. Nie płacz, głupia, bo mi wstyd! Ot i bęben się drze, jakby to co rozumiało! Bywajcie zdrowi, koledzy.
Uścisnęli sobie dłonie, wsiedli odjeżdżający do wagonu. Dwóch studentów i kobieta z dzieckiem na ręku stali milczący na platformie, patrząc w okno.
Tłum ich popychał obojętny.
Gregor zaszył się w kąt ławki, Nikita w oknie się rozparł i gwizdał przez zęby. Oczy jego błądziły po niebie i dachach, czasem je przymykał i ukradkiem na żonę spozierał, tak ostrożnie, aby nawet ona tego nie spostrzegła.
Dopiero gdy pociąg ruszył i turkotał, chłop głowę wysadził i zawołał:
— Helenka, a wspominaj mnie — złoto!
Przeraźliwy gwizd zagłuszył go i Kijów został w mroku.
Długo towarzysze wyprawy nie odzywali się do siebie. Siemionow spał, Gregor czytał. Przebyli spokojnie granicę. Potem zaczęli rozmawiać o obojętnych przedmiotach. Na jednej z małych stacyj Nikita wyciągnął dłoń do kolegi.
— Tu się rozstaniemy. Wysiadam!
— Wysiądę i ja, przeprowadzę cię z pieniędzmi zagranicę. We dwóch bezpieczniej.
— A pewnie. Ale ciebie niewolno narażać!
— Mniejsza o to! I tobie, i mnie nie sądzono ginąć w takiej podłej przeprawie. Czeka nas coś lepszego od śmierci!
Wyskoczyli tedy i poszli ze stacji pieszo, zagłębiając się w parowy, ocierając się o zboża, odpoczywając nad strumykami. Zmęczone ich piersi chłonęły chciwie swobodę i spokój. Aż stanęli we wsi dużej, o której nazwę spytał Nikita i rzekł:
— To tutaj!
Potem więcej się o nic nie dowiadywał, tylko surdut swój zdjął, podszewką na zewnątrz wywróciwszy, zarzucił na ramię i tak, z pozoru rzemieślnik wędrowny, z czapką na bakier, rękami w kieszeniach, ruszył po ulicy, z ukosa wszędy zazierając.
Gregor, idący za nim, począł się bacznie owej podszewce surduta przypatrywać, ale nic nie dojrzał, to tylko, że była łatana i cerowana troskliwie.
Po chwili człowiek jakiś, palący fajkę przed domostwem, gdy go mijali, wstał i począł iść za nimi. Tak przeszli we trzech wieś, wcale się nie odzywając. Na drodze obcy wyprzedził Nikitę i on ich prowadził teraz. Wsunęli się w gęsty, bukowy gaj, potem w dębinę, gdzie już tylko ścieżka się wiła.
Nikita zagwizdał, przewodnik zawtórował mu i Gregor tę samą melodję powtórzył. Uczuli się spokojni, że trafili. Wreszcie bór się rozrzedził i ukazała się leśniczówka.
Przewodnik wszedł do domku, studenci położyli się na trawie, z całą abnegacją czekając dalszego ciągu.
Gregor patrząc na schludne budowle, ład i dobrobyt tej osady, rzekł ponuro:
— Dożyją też wnuki twoje, żeby rodziny, co gniją po piwnicach, marzną po poddaszach, miały każda taką fermę i zdrowie?
— Ten wiek idzie! Czas gnić i marznąć panom! — odparł chłop, dziko łyskając oczami.
Przewodnik ukazał się we drzwiach i patrzał na nich. Wstali tedy i podeszli.
— Ludów dzwon? — rzekł leśniczy.
„Ziemia i Wola!“ — odparli obadwa.
— Znak!
Nikita nóż dobył, kołnierz surduta odpruł, wyjął z pod szwa skrawek brudnego papieru.
Stało na nim: „Nikanor Hryncewicz — Nikicie Siemionow odda towar“.
— Spocznijcie i posilcie się. Zaraz pakę przyniosę!
Usiedli przy stole, zastawionym przekąską i jedli, jak wilki zgłodniałe. Potem bez ceremonji pokładli się na ławach i usnęli kamiennym snem.
O zmroku zbudził ich Hryncewicz.
— Gotowe! — rzekł. — Oto towar — granica o milę, noc będzie chmurna. Ruszajcie z Bogiem.
Nikita do pudła zajrzał i jedną z krasnych dziesięciorublówek obejrzał.
— Łotry dobrze robią. Ani śladu, że ten Michał Romanow samozwaniec!
Zaśmiał się.
Wypakował fałszywe asygnaty w dwie torby, które sobie przez ramię przewiesił, obejrzał rewolwer, zapalił papierosa i wyszedł.
— Granica tam? — spytał, ręką wskazując.
— Mogę was zaprowadzić! — ofiarował się Hryncewicz.
— Nie trzeba czynić więcej nad rozkaz! Zrobiłeś swoje, idź spać! Reszta do nas należy. Pójdźmy, Gregor.
Nie pożegnali nawet leśniczego. Jak widma przepadli w gęstwiejącym mroku.
Rychło wydostali się z lasu. Ława pustego, sfalowanego wiatrem piasku była między nimi, a czarniejącemi het lasami Wołynia. Na tle tem czarnem gdzie niegdzie błyskały ognie posterunków granicznych i majaczyły jałowcowe krzaki, rozrzucone po piaskach.
Nikita nie zdradzał najmniejszego niepokoju. Zielone jego oczy szperały każdy cień i ruch; weszli w miałki piasek. Krok ich ginął bez szelestu, tamowali oddech. Minęli ławę jasną, dotarli krzaków.
— Udało się! — szepnął Nikita.
Domawiał tych słów, gdy krzak się zaruszał. Czarna sylwetka granicznika stanęła przed nimi.
— Gdzie idziecie?... Pasport! — spytał przepitym, chrypliwym głosem.
— Idziemy, gdzie nam trzeba. Ustąp! — odparł Gregor, wysuwając się naprzód, by uwagę draba zwrócić na siebie.
— Ruszajcie na posterunek!
— Nie mamy czasu!
Nikita, korzystając ze zwłoki, rzucił się w bok i przepadł za krzakiem.
Strażnik podniósł do ust sygnałową gwizdawkę — Gregor pięść podniósł i uderzył go w twarz. Człowiek się zachwiał, ale i on pojął, że ten, co uchodził, zwierzyną był. Ogłuszony razem, nie odpowiadał napastnikowi, lecz strzelbę z ramienia zdjął i za zbiegiem poskoczył. Dojrzał go, przemykającego jak zwierz wśród zarośli, z błyskawiczną szybkością wziął na cel. Z błyskawiczną też szybkością poskoczył za nim Gregor. Lewą ręką, nie patrząc, uderzył po lufie, prawą rewolwer wydobył i do boku granicznika przytknął. Dwa strzały i dwa jęki rozległy się jednocześnie. Strażnik broń z rąk wypuścił, za bok się chwycił i padł twarzą do ziemi. Gregor machinalnie do ust lewą swą rękę podniósł, czując ból wściekły. Dwa palce kula mu urwała, nim kędyś w piaskach ugrzęzła. Zaciąwszy zęby, spojrzał, szukając Nikity. Nigdzie go widać nie było. Tedy na strażnika oczy zwrócił. Na ziemi się wił, pełznąc bezwiednie, drapiąc rękami piasek, bełkocąc; za nim pozostawała droga czarna, krew! Wyglądał jak krab potworny, wyrzucony na piasek.
Tam, w dali odzywały się gwizdy, tętent, głosy. Strzały zaalarmowały całą linję straży. Biegli towarzyszowi z pomocą. Instynkt zachowawczy zbudził się w Gregorze. Zawrócił wstecz i uchodził spiesznie pod opiekuńcze skrzydła boru, cisnąc do boku okaleczałą rękę, z gardłem zaschłem, sercem bijącem i straszną zgrozą tej pierwszej ofiary jego idei, ofiary niewinnej, narzędzia, które zdruzgotał!...
Ten człowiek, pełzający w ostatnich odruchach konania, został mu głęboko w pamięci.
Już nad nim tryumfujący, roztaczał swą moc ponurą Ahryman Zendawesty!




V.
STARY I MŁODY GLEBOW

Sewer Sławicz począł wierzyć we wróżki i czarodziejów, w zaklętych królewiczów, w fantastyczne przygody bohaterów arabskich bajek. Droga z Kijowa do Petersburga snem mu się zdała, a przyjazd do stolicy upoił go. Gdy wysiedli, on i generał Glebow, głowy poczęły się chylić, karki giąć, żandarmi salutować, a z tuzin galonowej służby otoczył ich wnet, z ust odgadując chęci. Szpaler policji utworzył się i środkiem ciżby, zalękłej, ciekawej, przechodził potentat śledztwa i szpiegów, nadęty, ponury, a za nim młodzieniaszek bardzo ładny, przebrany już w wykwintną odzież i ledwie trochę tylko nieśmiały.
Naczelnik trzeciego wydziału był pyszny.
W dzień wyjazdu do Kijowa odkryto tajną rewolucyjną drukarnię, złapano chłopca, rozlepiającego socjalistyczne plakaty, ujęto podejrzaną osobistość, obładowaną prochem, słowem policja dotarła do jądra kwestji, i — jak pisały dzienniki, pozbawiła nihilizm głowy i przywódców. Jenerał Glebow ośmielił się tedy prosić monarchę o prawo adoptowania nieprawego syna i uzyskawszy tę łaskę, wyjechał.
Tymczasem chłopiec od szewca, dziewczyna zecerka i drab o fizjognomji cyklopa idjoty, siedzieli głęboko pod ziemią, narzędzia podruzgotane: żywi, a już umarli! Wracał teraz potentat i miał na obwisłych wargach zjadliwy uśmiech, w oczach, pod ciężkiemi powiekami, żółtawe błyski trygrysiej złośliwości, w całej postawie tryumf dokonanej zemsty. Ilekroć spojrzał na Sewera, nadymał się jeszcze bardziej i sapał w radości okrutnej. Człowiek ten hołdował dwom namiętnościom: śledztwu i pięknym kobietom. Teraz uczuł trzecią: rozkoszował się rozpaczą swych spadkobierców na wieść o tym synu, którego sobie przyswoił. Zdawało mu się, że słyszy syk gadzinowy swych bratowych, które go wyśmiewały, bratanków młodych, którzy mu z przed nosa sprzątali kochanki i w klubach opowiadali o jego niedołęstwie. Teraz on z nich zadrwi.
Sanie pyszne, zaprzężone w trójkę karych rysaków, czekały u peronu dworca, otoczone kozakami i służbą. Generał otulił się w sobole, podobneż kamerdyner podał Sewerowi i ruszyli szalonym pędem do pałacu.
Tam, w przedsionku, Glebow głos podniósł:
— Lewe skrzydło dla młodego pana. Marszałek niech idzie za mną po rozkazy.
Służba z azjatycką czołobitnością obstąpiła Sewera. Zaprowadzono go do jego apartamentów, opadli go fryzjerzy, krawcy, szewcy, jak lalkę poczęli stroić. A wszędy bezmierna uniżoność, pochlebstwa, spojrzenia błagające o łaskę.
— Młody pan! młody pan! — biegło z ust do ust z podziwem, lękiem, nadzieją.
Sewer, z giętkością sobie właściwą, przejął nową rolę. Ten nędzarz onegdaj, potrafił uchwycić ton wielkiego pana, potrafił dostosować do pałacu swe ruchy, wyraz twarzy, nabrał w jednej chwili pewności siebie, i nie nacieszywszy się jeszcze zbytkiem, już minę miał, jakby się nim przesycił i lekceważył, jako rzecz sobie należną.
Wystrojony, wypiękniał i urósł. Głowę zadarł, usta w grymas pogardliwy ułożył, na cygara rublowe się krzywił. W jednej chwili stał się Glebowem junior i niczem się nie zdradził, niczego niestosownego nie popełnił.
Gdy go wezwano do gabinetu generała, biedny student kijowski ustąpił miejsca eleganckiemu paniczowi, na którego Glebow popatrzył z widocznem zadowoleniem.
Siedział w fotelu, ociężały, spasiony, z uśmiechem starego fauna na mięsistych wargach, w rękach, okrytych pierścieniami, przerzucając papiery. Odłożył je i wskazał krzesło Sewerowi.
— Djable! patrząc na cię, widzę siebie z przed trzydziestu lat. Ładny chłop byłem i wściekle do kobiet szczęśliwy. Takież miałem kędzierzawe włosy jasne i oczy błękitne. Uderzająco jesteś do mnie podobny.
Sewer spojrzał na niego i nieznacznie się skrzywił.
— To dowód, jak moja matka dobrze pana zapamiętała! — odparł dość swobodnie.
Generał się roześmiał. Podobała się despocie niefrasobliwość młodego.
— Nie nazywaj mnie panem. Czy nie wyglądam na ojca dorosłego syna? Zestarczysz mnie wobec kobiet, ale cóż robić. Grzeszki młodości! Zresztą, niech moi spadkobiercy się wściekają. Nazywaj mnie jak najczęściej ojcem! Dlatego mam jeszcze parę kwestyj z tobą do załatwienia. Ochrzczono cię po katolicku?
Sewer głową skinął.
— Trzeba to zmienić. C‘est mal vu!
Młody sekundę się zawahał. Przez tę sekundę mignęła mu w myśli sylwetka Świdy, klękającego codziennie do pacierza, znoszącego z dumną godnością prześladowanie swego wyznania, chełpiącego się cierpianą niesprawiedliwością.
— Cóż to — dewot jesteś, fanatyk, baba? — zaśmiał się ironicznie generał. — Cha, cha! prowincja cuchnie od ciebie!
Sewer poczerwieniał, dotknięty w próżności.
— Ja i wyznanie! To śmieszne zestawienie! Jakakolwiek religja jest dla mnie martwą literą. Nie wierzę w żadną i dlatego nie cierpię wszelkich ceremonij, odbywających się w kościele, mniejsza w którym!
— Ale o tem mowy niema! To się załatwi tutaj, w tym samym gabinecie. Chodzi o to, abyś należał do panującego kościoła. Dalej zwolniony jesteś od wszelkich religijnych ceregieli. Dobre to dla pospólstwa.
— Naturalnie! — potwierdził z przejęciem Sewer.
— Następnie, z łaski najjaśniejszej, przyjęty jesteś jako kornet do Złotej Gwardji. Łaska to wielka, dla mnie uczyniona. Już w zbroi wiernego sługi i poddanego, przedstawię cię najwyższemu obliczu! Cha! cha! Marzyłeś ty kiedy o podobnem szczęściu?
Znowu Sewer sekundę milczał. Druga sylwetka przemknęła mu w myśli, olbrzyma Gregora, demonicznie piękna, miała zapał bohaterstwa i wielkiego swobody ruchów odrodzenia.
Machinalnie, czując wzrok generała na sobie, potwierdził:
— Tak, nie marzyłem!
Ale oczu nie podniósł długą chwilę.
— Te dwie rzeczy załatwiwszy, jesteś a flot w Petersburgu. Zanim cię nie poznam, czerpać możesz bezkarnie u mego bankiera i robić, co się podoba. Dwóch rzeczy nie znoszę: kart i demokracji. Jeśli się tego strzec będziesz, pozostaniemy w najlepszej komitywie. Jeśli nie, stracisz wszystko, odeślę cię do dóbr w Samarze i tam odpokutujesz, ile mi się podoba. To koniec mych rad i wymagań. Masz swe apartamenty, konie, służbę, pieniądze, młodość, piękność. Un, deux, trois, capitaine et roi! Koledzy cię nauczą reszty, kobiety nie dadzą próżnować, ja zaś zamawiam cię tylko niekiedy na oficjalne wizyty.
Sewer wstał i odrzucił głowę ruchem dumy wyzywającego zuchwalstwa.
— Ano, dam sobie radę. Dziękuję ojcu.
— Jeszcze jedno. Masz imię nieprawowierne. Może się drugie w metryce znajdzie. Ejże, nie nazwała cię matka Piotrem?
— Nie. I imienia nie oddam ojcu! Zanadto je kobiety lubią!
— Przed taką racją, czołem! Mniejsza, mało kto potrzebuje wiedzieć imię młodego Glebowa. A zatem jesteśmy w porządku. Chodźmy na obiad.
Oparł się ciężko na młodem ramieniu i poszli oświetlonemi salonami do pysznej jadalni.
Taki był wstęp do nowego życia.
Po tygodniu, odbyła się abjuracja wiary, przyjęcie do pułku, pasowanie nowicjusza na rycerza salonów i nie salonów.
Nic się nie szczepi łatwiej, jak rozpusta, nic nie zaraża gorzej, jak towarzystwo. Po paru miesiącach, z dawnego Sewera i atomu nie zostało, ani pamięci nawet poprzednich idei i stosunków, ani drgnienia charakteru, ani sekundy rozmysłu. Zresztą on nie miał czasu myśleć. Rajszula, służba, stosunki towarzyskie, teatry, półświatek, pijatyki z kolegami, noce strawione na hulance, dni gorączkowe. Pochlebiało mu, że zwalczał paniczów, zużytych we wszelkich ekscesach: pijany był powodzeniem, pochlebstwy, nadskakiwaniem całego świata, łaskami kobiet, nimbem swego nowego nazwiska.
Lubiono go też i dla niego samego. Za świeżość sił, za wesołe, żartobliwe usposobienie, za łatwość, z jaką zastosowywał się do każdego, za niewyczerpany zapas projektów hulanek i konceptów. Ślizgał się przez życie, nikogo nie obrażając, sam, zda się, razem niedostępny. Ojcu był posłuszny. Nie grał w karty i obracał się tylko w kołach najwyższych, wszystko, co małe, biedne i podwładne, traktując bezwzględnie i pogardliwie.
Zresztą Glebow senior mało się synem zajmował. Po tryumfie opadły go niepowodzenia. Owi trzej, tak trudno zdobyci i drogocenni socjaliści, pewnej pięknej nocy zniknęli, jak kamfora, w osłupieniu pogrążając swych stróżów, drwiąc z rygli i murów, i uwodząc z sobą dozorcę więzienia. Tegoż dnia Glebow znalazł w swej karecie drukowaną odezwę, w której przemytnik prochu, zecerka i terminator szewski składali mu podziękowanie za wygodę i kwaterę, jako też stanowcze pożegnanie. Generała wprawiło to w szał wściekłości.
Sądny dzień dział się w jego kancelarji. Płazowano i bito stróżów, zdegradowano jednych, wsadzono do kozy innych, pojmano tysiące niewinnych osób, ściągano zeznania z każdego, kto się nawinął, zrewidowano tysiące mieszkań, powiększono liczbę tajnej policji, zapisano tomy sprawozdań i wreszcie ogłoszono drukiem, że socjalizm to towar zagraniczny, w Rosji nie produkowany ani znany.
Wszystko tedy odbyło się dawnym trybem i powróciła cisza. Jenerał tylko naciął w pamięci nowy karb na nihilistów, a nie mając świeżych ofiar, wyrobił obostrzenie kary tym, którzy nie mieli więcej światła Bożego oglądać w życiu — i gnili pomału.
A na świecie panowała cisza głucha, ponura! Ciszy tylko Sewer nie czuł.
Lato minęło szybko i jesień przyniosła znowu bale, znowu zamęt, którym połowa świata zabija czas, próżnię życia, często rozpacz lub sumienie. Hulał Sewer na zabój, tygodniami całemi nie pokazywał się w domu, był wszędzie i nigdzie.
Pewnego ranka, po całonocnej biesiadzie w jakimś zimowym ogrodzie podmiejskim, zmęczony, półżywy, otrzymał wezwanie od ojca, by się stawił w ważnym interesie. Pismo przyniósł żandarm i wedle rozkazu nie ustąpił, aż go usadowił w powozie. Po przybyciu do domu, Agafon, przyboczny sługa generała, czekający w przedsionku, nie dał mu chwil wytchnienia.
— Jego wysokość raczy czekać! — rzekł dobitnie.
Sewer poszedł, ziewając, w najgorszem usposobieniu, rozżalony na taką krzywdę, którą wyrządzano jego swobodzie.
I generał wyglądał, jakby się nie kładł tej nocy. Miał na sobie mundur paradny i wszystkie ordery.
— Bodajże cię! Od wieczora czekam i szukam. Łatwiej złoczyńcę wytropić, niż ciebie!
— To dowód, że ojca wyżły nie mają węchu. Używam stale jednych perfum! — odparł apatycznie młody, rzucając się w fotel.
— Ależ zmachałeś się! — zaśmiał się generał, patrząc na niego. — Patrzcie na tych młodzików. Do czego to podobne po pół roku!
— Niech mi ojciec nie mówi impertynencyj. Trochem nie dospał i basta. Cieszy mnie to jednak, że mnie policja znaleźć nie umie. Co za pyszny byłby ze mnie nihilista.
Ziewnął, śmiejąc się.
— Rzeczywiście, zanadto żyjesz! Czas nieco się uspokoić.
— Co? Już? Chce mnie ojciec wysłać do Samary?
— Może nie... jeśli wybierzesz drugie.
— Tak! A to drugie?
— Musisz się ożenić!
— Ożenić? Ale z mężatką! Nie cierpię panien!
— Tiens! tiens! — gwizdnął cynicznie stary. — Ja zaś dotychczas lubię tylko panny!
— Ojciec widocznie lubi kurczęta i cielęcinę, ja zaś wytrawnego burgunda i angielski befsztyk! A no, to szczęśliwie, nie będziemy rywalizowali!
— Ożenię cię z panną!
— Poco? Niech ojcu służy. Przecież ojciec też może sobie na ten zbytek, żonę, pozwolić. Jabym nawet wolał ojca niż siebie, będąc panną.
— Ano, jam proponował, ale wybrano ciebie. Przyjmij twój los z pokorą.
— Jakto? Wybrano mnie? Któż to taki?
— Hrabianka Gizella.
— Hrabianka Gizella! — powtórzył Sewer.
Umilkł, pomyślał, spojrzał na ojca i wreszcie roześmiał się bezczelnie w twarz starego.
— Ano, to inna kwestja. Poco ten wstęp cały? Ojciec traktuje mnie istotnie, jak naiwną pannę. Mówmy, jak ludzie dojrzali. Mam być kulisą, nazwiskiem i osobą pokryć głośną tajemnicę, zatrzymać hrabiankę w Petersburgu, nie wtrącać się do niej, zamknąć oczy i uszy, i żyć dalej, jak żyłem? Co za szyld będzie ze mnie! Ciekawym, co też dostanę wzamian?
— Rangę, łaskę nieograniczoną i miljon funduszu panny! Zresztą jednym zamachem i mnie zobowiążesz! Wziąłem na się ten interes. Pojutrze bal maskowy u hrabiostwa. Wtedy się zbliżysz i poznasz. Dalej pójdzie jak z płatka.
— Dlaczegóż więc dzisiaj ojciec mnie tą nudną historją truje? Będzie jeszcze tyle czasu. Dalibóg, nie pamiętam, jak ta dziewczyna wygląda.
— Piękna jest, przepyszna!
— To się rozumie! Dla pospolitej nie robi się tyle zachodu i tak długiego wstępu. Aaaa! jak mi się spać chce. Dobranoc ojcu!
Przeciągnął się i wyszedł.
Teraz dopiero z mnóstwa kobiecych twarzy poczęły mu się uwypuklać rysy owej przeznaczonej. Była to jedynaczka, córka zagranicznego magnata, którego obowiązki służbowe chwilowo zatrzymywały w Petersburgu. Powoli przypominał sobie Sewer, kto najgorliwiej koło niej się uwijał, a potem i to mu przyszło na myśl, że mówiono o rychłym wyjeździe magnata, z powodu właśnie dość dwuznacznych plotek i komentarzy. Gdy zasypiał, jak żywa, w pół-śnie, pół-jawie, stanęła przed nim smukła postać bardzo młodej dziewczyny, o marzących, aksamitnych oczach. Te oczy często spotykał utkwione w siebie na balach. Tańczył rzadko z nią i zaledwie parę słów banalnych zamienił. Nie wydała mu się ani ponętną, ani zabawną, w porównaniu do światowych, dojrzałych dam.
Zresztą i wśród tych dam była jedna, której zalotność i wdzięk szatański pochłonęły nawet nieuchwytnego Sewera. Od jesieni trzymała go, wabiła, drażniła, doprowadzała do szału. Opętany był ten lew salonów. Wobec tego uroku, co znaczyła młodziutka, sentymentalna dziewczyna. Dowiedziawszy się, że jego wybrała, że go dostanie oficjalnie, że może dumną będzie z tego posiadania, uczuł do niej nienawiść i odrazę za to, że to nie tamta była.
Usnął z silnem postanowieniem odmówienia ojcu stanowczo.
Nazajutrz jednak oswoił się z tą myślą, a raczej zapomniał, porwany wirem życia. Otrzymał masę bilecików anonimowych na bal maskowy, to go ostatecznie pociągnęło na tę zabawę, mającą być wstępem do małżeństwa. Gdy ojciec doń wstąpił nazajutrz wieczorem, poznał po twarzy młodego, że zbyt jest czemś innem zajęty, by mieć silną wolę oporu. Kapiący od złota gwardzista nakładał już rękawiczki; obok, na stole, starannie przechowana w wilgotnym mchu, leżała gałązka bzu perskiego.
— Czy to kwiat od kogoś, czy dla kogoś? — spytał stary libertyn.
Sewer mocno poczerwieniał.
— Przysłano mi bez nazwiska! Nie wiem! — odparł, chowając spiesznie kwiat do kieszeni.
— Może chcesz, moim wyżłom daj do powąchania. Odnajdą rychło ofiarodawczynię!
— Ech, nie warto! — zbywająco rzucił Sewer.
— Jedziemy zatem w swaty!
— Ach, prawda! Proszę ojca o swobodę do jutra!
— Potrzebujesz się poradzić kogoś? Owszem.
Gdy weszli, salony już były pełne. Glebow chciał doprowadzić syna do hrabianki, ale chłopak mu zginął w tłoku masek i mundurów. Lawirując, opędzając na wszystkie strony od zaczepek, kierował się gwardzista do oranżerji, obszedł zakątki pomarańczowe, zajrzał na ławki, osłonięte równikowemi paprociami, i wreszcie stanął, niby w podziwie, przed jakimś kwiatem. Opodal, na ławce, dwoje ludzi rozmawiało zcicha i bardzo żywo. Była to sprzeczka. Kobieta uderzała wachlarzem po liściach, potrząsała głową, przeczyła; mężczyzna coś jej przekładał, o coś nalegał. Maska okrywała oczy damy, ale miała na sobie liljowe domino i gałązkę perskiego bzu u ramion. Sewer znalazł, czego szukał.
Kobieta miała kształty nadzwyczaj piękne, arystokratyczne ręce i karnację bladej róży; z pod koronki błyskały mocno ponsowe usta, z za maski widać było demonicznie piękne oczy. Ujrzała i ona Sewera i kończąc rozmowę, podniosła głos do sąsiada:
— Tymczasem dosyć tego, Platonie. Zarzynasz mnie twemi dowodzeniami. Jeśli mi się uda, i owszem, ale niczego nie obiecuję! Idź sobie — chcę się bawić.
— W każdym razie nie zapomnij o mnie, siostrzyczko!
— Nie zawiodłam ciebie dotąd!
Mężczyzna wstał, ucałował jej rękę i odszedł. Dama powolnym ruchem zdjęła maskę i spojrzała na Sewera. Podszedł i skłonił się.
— Omal się hrabia nie spóźnił! — rzekła z dąsem. — Zaraz odjeżdżam.
— Mam obiecany kotyljon.
— O, ja lubię dotrzymać tylko tego, czego nie obiecywałam. Zresztą Platon mi zatruł wieczór.
— A zatem wierny i w niełasce, parę słów tylko rzucę. Hrabina wie, że się żenię?
— Bardzo żałuję przyszłej żony hrabiego. Któż to?
— Hrabianka Gizella!
— Ha! ha! ha! Więc to na hrabiego przypadł los konserwatora drogocennych depozytów? Jesteś osobą, wzbudzającą aż tak wysokie zaufanie? Winszuję!
— Dziękuję pani!
Sewer znowu się skłonił, rozdrażniony szyderstwem. Wieścią tą myślał zwalczyć chłodną kokietkę. Myślał, że zechce skorzystać ze swego wpływu i zabroni mu. Zawiedziony, ostygł nagle. Głuchy gniew w nim wzbierał.
Kobieta patrzyła nań drwiąco.
— Nie róbże, hrabio, takiej wściekłej miny. Przygotuj się do nowej roli, łagodnego, bezstronnego świadka, a tymczasem usiądź, proszę!
Usłuchał, nadąsany. Zaleciał go zapach perfum; na ciasnej kanapce opierali się prawie o siebie.
— I to wszystko, co mi pani powie? — mruknął, poczynając drżeć.
— Cóż więcej? — ruszyła ramionami. — Śmieję się!
— Patrząc, że ja cierpię!
— Wolę sama nie cierpieć!
— I nie kochać?
— Naturalnie!
— Pani jest gorszą od kata!
— Doprawdy? Dziękuję za porównanie. Pan zaś jest naiwniejszy od dziecka.
— Dlaczego?
— Bo pan cierpi nad moją wesołością. Żebym ja panu wybierała żonę, wybrałabym tylko hrabiankę Gizellę. To mi dogadza.
— Bo?
— Może się pan domyślać i kombinować. Słyszy pan, coś grają. Czas nam się ukazać. Ruszaj pan i pomów z hrabianką. Ma złote domino na sobie.
Wstała, włożyła maskę, i zanim się opamiętał, już jej w cieplarni nie było.
Ruszył opieszale ku salonom, gdy mu drogę zastąpił generał-ojciec.
— Mówiłem już z hrabią! — rzekł. — L‘affaire est dans le sac! Ty załatwiłeś się z dziewczyną?
— Wcale nie i straciłem ochotę.
— Jak chcesz, ale jutro wyjedziesz do Samary bez grosza! Nie znoszę żartów w poważnej sprawie!
Sewer popatrzył mu w oczy i zadrżał. Zrozumiał, że był wzięty w sieć bardzo mocną, trzymano go tem, bez czego jużby żyć nie potrafił — pieniędzmi.
Schylił głowę pobity i pokorny.
— Zapłacę jej za to! — zamruczał wściekły, kierując się w stronę złotego domina.
Zapanował jednak rychło nad sobą, zaczepił z uśmiechem zamaskowaną i zamieniwszy parę słów banalnej rozmowy, zaprosił do walca.
Po przetańczeniu, podał ramię i poczęli się przechadzać. Dziewczynę nie bawiło udawanie, milcząca była i jakby zalękła. Wreszcie nieśmiało się odezwała:
— Pan hrabia mnie poznał. Ja tak nie lubię udawania. Proszę więc być sobą i rozmawiać nie z maską.
— Co za gąsiątko! — pomyślał z niesmakiem. — Jakie szczęście, że ja jej wyznania miłosnego nie będę czynił.
Wogóle rozmowa się nie kleiła. On był znużony, ona widocznie zbyt przejęta. Nie wiedział, że patrzyła nań rozmarzonemi, tęsknemi oczami pierwszego serdecznego zajęcia. Patrzyła i potem, gdy odszedł, pozbywszy się obowiązku, ścigała go w kotyljonie. On już o jej istnieniu zapomniał, roznamiętniony tańcem z hrabiną Zitą. Zdyszani oboje, rzucali sobie krótkie słowa i spojrzenia. Ramię Sewera zaciskało się wokoło jej toczonej kibici. Już się nie śmiała. Usta jej płonęły ogniem, oczy obiecywały rozkosz. W pół kotyljona zabrakło tej pary.
Po ustach wielu tańczących przewinął się dyskretny uśmieszek, tylko Gizella niczego nie pojęła.
W parę dni potem generał znowu wezwał do siebie syna.
— Czas już, byś się osobiście oświadczył. Hrabia tego czeka! — rzekł z naciskiem.
— Jeżeli się to nie może beze mnie obejść, to służę!
— Schowaj do kieszeni swą minę ofiary. Musisz przecie zjednać sobie dziewczynę, okazać i powiedzieć, że kochasz! Jest podobno sentymentalna. Ty zaś potrafisz na obstalunek rozkochać ją!
— Naturalnie, to żadna fatyga. Niech mnie tylko po ślubie nią nie traktują.
— O to się nie troszcz.
Poszedł tedy Sewer z oświadczynami. Rodzice przyjęli jedynaka miljonera bardzo skwapliwie, a po trzech wizytach wyznała Gizella matce, że jest nad wyraz szczęśliwą. Narzeczony znosił kwiaty i książęce podarki, był correct w każdej chwili, okazywał troskliwość i zajęcie.
Jednocześnie romans Sewera i hrabiny Zity stał się faktem jawnym i bajką modnego świata stolicy. Nie zadawali sobie nawet trudu ukrywania. U hrabiny była to bezczelność i chęć zgnębienia rywalki; u Sewera chęć wykręcenia się od nienawistnego małżeństwa. Myślał, że słuch dojdzie do Gizelli i jej rodziców, wywoła skandal, oburzenie i zerwanie związku. Ale, jak zwykle w takich razach, osoby najbardziej zainteresowane pozostawały w nieświadomości. Oszczędzano ich. Jedni milczeli przez obojętność, inni przez satysfakcję dopomagania złemu, reszta przez lęk Glebowa.
Nie wiedziała tedy Gizella, że ten piękny gwardzista, towarzyszący jej na balach, prawiący słodkie słówka, czuł do niej prawie wstręt, myślał o innej, a był tylko przynętą, rzuconą przez zręcznego rybaka. Młoda, czuła, ufna, szła za nim z rozkoszą, kwiatom, gwiazdom, ptakom szepcząc swe zwierzenia o szczęściu.
W styczniu ślub się odbył.
Glebow chciał go mieć na miejscu, w soborze, przy asystencji dworu i dygnitarzy.
Lecz wtedy raz pierwszy poznał, że z synową przyszłą będzie miał niełatwą robotę. Hrabianka zażądała stanowczo katolickiego ślubu.
Generał wyszedł wściekły i zaraz napadł na syna:
— Słyszałeś, ona mi stawia swe ultimatum! Cóż to, myślisz, że ja jej słuchać będę?
Sewer się rozśmiał.
— Ano, ojciec myśli może, że wasi żandarmi wszędzie dadzą radę! Iluzje! Trzeba się skurczyć, prosić klechów katolickich o ślub, bo mi się widzi, że niebardzo mile mnie przyjmą.
— Doprawdy? Źle ci się widzi. Im się każe i basta!
— Niech więc to ojciec załatwi, bo ja nie ciekawym posłyszeć od nich tego, co powiedzą!
— Nie ośmielą się! Bądź spokojny!
— Zresztą, to się załatwi! — rzekł obojętnie Sewer, podczas gdy chmura obejmowała jego twarz. — Ale czy ojciec jest zupełnie pewnym, że wykona się równie gładko dalszy ciąg programu?
— Cóż to znowu? Pozwoliłeś sobie może zakochać się w niej?
— To nie, ale ona mnie kocha i bardzo wątpię, czy będzie komu innemu łaskawą. To ojcu wcześnie powiadam, abyśmy nie wpadli w pułapkę, którą sami stawiamy. Popsujemy żywot jej, mój, a nie spełnimy zadania.
— Brednie! Niema kobiety, coby to odrzuciła. Zbyt piękne masz o sobie wyobrażenie!
Sewer zaśmiał się szyderczo.
— Niech mnie ojciec w tym razie nie wyzywa. Może pójdziemy o zakład!
Generał się przeraził.
— Dajże pokój głupstwom. Dosyć masz rozsądku, aby nie ściągać gromów na moją i twoją głowę. Teraz idźże do tej głupiej i staraj się ją namówić do naszego ślubu.
Sewer, ociągając się, poszedł.
Długi czas o zmroku rozmawiali z hrabianką. Z czułego i wesołego, ton rozmowy zszedł na poważny. Gwardzista coraz się stawał bardziej milczący i zadumany, Gizella coraz wymowniejszą. Sewer poczuł, że nie lalka to jest i nie dziecko, ale istota zasad pewnych, pojęć jasnych, stała a łagodna, kochająca, ale z całem poczuciem obopólnych obowiązków. Chwilami czerwieniał ze wstydu, to bladł ze strachu, to się wzdrygał buntem i tak pochylony, rękę jej machinalnie trzymając, milczał, myśląc, że się srodze zawiedli.
Gdy przyszedł nazajutrz do generała z relacją swej misji, ponury był i rozdrażniony.
— Ładnegośmy się kłopotu napytali! — burknął. — Ślub odbędzie się w Wiedniu. Niech się ojciec nie stara opierać. Inaczej być nie może.
— A po ślubie wracacie natychmiast tutaj?
— Naturalnie. Byle prędzej to pozbyć. Bylebym jej nie potrzebował w oczy patrzeć. Popełniamy ohydę.
Widząc jego niechęć, generał starał się wszystko gładko załatwić.
W każdym razie był to dlań piękny dzień, gdy ujrzał Sewera i Gizellę wychodzących pod rękę z wiedeńskiego Votiw-Kirche, połączonych już na życie przysięgą i obrączką ślubną. Glebow głęboko odetchnął i z niekłamanym zapałem uścisnął syna.
Tegoż dnia, pozorując obowiązkami służbowemi, Sewer uwiózł żonę do Petersburga. Rzeczywiście powoływała go służba hrabiny Zity, a przytem nie mógł patrzeć w oczy Gizelli, w te oczy fiołkowe, słodkie, głębokie, a takie czyste i prawe.
W pysznym pałacu Glebowa rozpoczęło się nowe życie hrabianki. Świat spodziewał się scen i skandalów, widząc, że Sewer w niczem dawnego trybu nie zmienił, ale zawiodły się tym razem ludzkie języki i ciekawość. Pałac był cichy, żadna zeń nie wyszła plotka, najciekawsi nie dostrzegli niczego podejrzanego.
W parę tygodni po ślubie Gizella zachorowała ciężko, miesiąc walczyła ze śmiercią, potem ukazała się znowu w świecie, przyjmowała i składała wizyty, bywała na balach, spełniała z uśmiechem i spokojem obowiązki swego towarzyskiego stanowiska.
Z młodej dzieweczki stała się wielką damą, i nikt nie dojrzał w niej najmniejszego cienia, śladu rozbicia, złamania, zawodu, wiedzy nawet tego, co się działo wkoło niej.
Czas, zbywający od przyjęć i świata, poświęciła ubogim, chorym, dziatwie bezdomnej; opatrznością była nędzy, należała do wszystkich filantropijnych zakładów, zyskała rychło popularność dobrodziejstwa. Z mężem zaledwie się widywali chwilowo. Z taktem i miarą unikała wszelkich wyjaśnień i scen przykrych. Nie rzekła doń nigdy dwuznacznego słowa, ale też nie spojrzała nigdy w oczy, nie odezwała się serdecznie.
Bywali razem, jeśli tego wymagał obyczaj świata, rozmawiali z sobą ściśle tyle, ile wymagała konieczność i żyli tak pod jednym dachem, rozdzieleni otchłanią obojętności jego i jej głęboką niechęcią, za zdradę i kłamstwo. A Sewer szalał, jak przedtem.
Mówiono, że nigdy dotąd hrabina Zita nie była tak długo dla jednego łaskawą; zazdroszczono mu, winszowano. On, upojony tryumfem, stracił wszelką miarę i równowagę.
Występowali wszędzie razem, afiszowali się bezczelnie, doszło do tego, że zażądała, by żonę do niej wprowadził na bal zapustny, gdzie w żywych obrazach ona miała być Arjadną, on Bachusem.
Był nietrzeźwy, gdy z tą propozycją przybył do Gizelli, nie pojmował, co czyni. Ona wysłuchała go spokojnie, purpura krwi objęła jej przezroczyste skronie, milczała sekundę.
— Niestety, być nie mogę — odparła wreszcie. — Mam sesję przytułku pod prezydencją najjaśniejszej pani, właśnie w ten dzień.
Pijany zaśmiał się cynicznie.
— O! muszę zatem ustąpić! Czy to będzie pierwsza schadzka? Pocóż tyle zachodów? Pałac jest wolny. Ta filantropja zbyteczną jest maską.
Gizella tym razem zbladła jak ściana.
— Pałac wolnym nie jest, bo w nim mieszka mój honor. Wyjdź pan.
Otrzeźwiał nagle i wyszedł, palącego wstydu pełen. Pod gankiem spotkał ojca, siadającego do sanek.
— Jedź ze mną — rzekł generał — pokażę ci coś ładnego.
— Coś ładnego, czego nie znam? Tego niema w Petersburgu.
— Ano, zobaczysz. To moje. Ruszaj do Arkadji, Anika!
Wysiedli przed francuskim teatrzykiem.
Tam pokazał synowi aktoreczkę młodą, produkującą swój cienki głos i delikatne kształty, przed publiką półpijaną.
— Tam do licha! — mruknął Sewer — a toż nasz kijowski „Kwiatek lnu“, w karykaturze naturalnie.
— Kto taki? — zagadnął ciekawie generał.
— To stare wspomnienie. Miał jeden z kolegów w Kijowie dziewczynkę cudo! Przypomniała mi ją ta, jak małpa przypomina człowieka. Biała, smukła, z buzią koralową, ząbkami jak perły, a takich oczu błękitnych nie widziałem nigdzie, u nikogo. Kolega też ją kochał wściekle, a strzegł — jak Turek.
— Jak się zwała?
— Nie wiem.
— Djablo mi się jej chce. Ejże, zrób mi prezent i odszukaj ją.
— Sfiksował ojciec. Po pierwsze, za młodym na handlarza niewolnic, a po drugie lubiłem kolegę i nie myślę mu odbierać skarbu. To cała jego własność na świecie. Niech trzyma.
— Decidement, nie chcesz mi zrobić przysługi! — burknął generał.
— A to ojciec chciwy.
— Mogę sobie dogodzić.
— I owszem. Ale ja pośredniczyć nie mogę.
— Nie możesz? — zaburczał Glebow.
Nie znosił oporu, ani przeszkody w swej chęci. Sapał i umilkł, coś złego obmyślając w swej tygrysiej głowie.
Już Sewer dawno o tym epizodzie zapomniał, gdy pewnego dnia generał wezwał do siebie służbowego adjutanta.
— Wziąć pod nadzór Platona Donatowa! — rozkazał.
— Pod nadzór tajny?
— Tak. Rzucić tylko prywatne o tem ostrzeżenie na Fontankę do jego siostry, hrabiny Zity.
Oficer się skłonił i wyszedł.
Glebow, jak pająk, sieć rozpiął i w środku niej zaczajony czekał. Trafny miał węch stary szpieg i intrygant.
Już nazajutrz Sewer się doń zjawił, niespokojny, rozdrażniony, ale widocznie pokorny.
— Czy to prawda, że Platon pod nadzorem? — spytał, nie umiejąc dyplomatyzować.
— Co za Platon?
— Donatow.
— A tak. I to dopiero początek. Będzie z nim ile.
— Dlaczego?
— To socjalista.
— Brednie!
— Może być. Ale takie brednie prowadzą do petropawłowskiej fortecy, albo i dalej.
— Ojciec tego nie uczyni. Platon zabawia się dzikiemi mrzonkami, bez żadnej szkody dla istniejącego porządku rzeczy.
— Niech się nie zabawia — zimno rzekł generał, bębniąc palcami o stół. — To będzie go drogo kosztowało.
— Ojciec niech dla mnie to uczyni i da mu pokój. Wyjedzie zagranicę.
Glebow przez nawisie brwi śledził obłoczki dymu z cygara.
— Nie wyjedzie już — wycedził z satysfakcją kata.
— Co ojciec chce za wypuszczenie Platona? — drżąc cały, spytał Sewer.
Glebow począł pogwizdywać przez zęby i uśmiechać się złośliwie.
— Mógłbym zażądać hrabiny Zity — wycedził — ale będę wspaniałomyślnym. Przyjmę „Kwiatek lnu“ z twych rąk.
Sewer otarł pot ze skroni, wzdrygała się w nim reszta szlachetności.
— To gorsze niż tamto! — zamruczał.
— Jak sobie chcesz — odparł stary i przechodząc do innego tematu, spytał:
— Czy będziesz dzisiaj na służbie w Gatczynie?
— Daj mi ojciec rozkaz uwolnienia do policji — zawołał głucho Sewer.
— Ty daj słowo, że za miesiąc będę miał dziewczynę.
— Wiem przecie, do czego się zobowiązuję.
Generał rzucił na papier słów kilka i podając, zaśmiał się cynicznie.
— Jak pomyślę, co ty za to dostaniesz, czuję, żem się oszukał — rzekł.
Sewer nic nie odparł. Czuł, że popełnia ohydę, zrywa ostatnie ogniwo duszy.




VI.
HODUJĄ SIĘ KATY MIAST MĘDRCÓW.

Biała i mroźna była Rosja, nagi i pusty dworzec kijowski, nad ziemią śnieżna zadymka. Pociąg przywiózł nielicznych podróżnych, noc była głucha.
Na zaśnieżoną platformę, wprost nieruchomego, jak karjatyda, żandarma, wyskoczył z wagonu młody, przyzwoicie ubrany mężczyzna i skierował się do sali trzeciej klasy. W tłoku żołnierstwa i robotników rozejrzał się bystro i głos podnosząc, zawołał:
— Aleksy!
Głos miał takie metaliczne, pełne brzmienie, że bliżsi się obejrzeli, a tymczasem gdzieś z kąta potworna postać kaleki Maksymowa wypełzła i stanęła przed wołającym, żywy kontrast brzydoty i piękna, nędzy i mocy.
Podali sobie dłonie. Maksymow promieniał radością.
— Czekaliśmy ciebie pojutrze, Gregor — szepnął.
— Pojutrze przybędzie ten, dla policji! — odparł podobnież przybyły.
Wyszli z dworca, a minąwszy sanki i dorożki, szli przeciw wiatru i śniegu, obojętni.
— Dużo naszych jest gotowych?
— Tysiąc zuchów. Czekamy ciebie.
— A Nikita?
— Niema. Poszedł przed pół rokiem w katorgi.
— Katy! Ceniłem go.
— A Sewer z nami? — znów spytał.
— O Sewer. Ten przeciw nam, rodzony syn Glebowa!
— Lubiłem go! — szepnął głucho Gregor.
Szli czas jakiś w milczeniu.
— Świdy niema?
— Niema. Kędyś w swoim kraju, w mieścinie od wioski mało co lepszej, praktykuje. Mógł tu mieć świetne miejsce, nie zechciał.
— Szanowałem go.
— Słusznie. Choć on nie nasz.
— Któż tutaj zastąpił Nikitę?
— Achczeńko.
— A ty, co porabiasz?
— Ja czekałem na ciebie. Czy tu zostaniesz?
— Nie, przejeżdżam tylko w drodze do Petersburga.
— Zabierzesz mnie z sobą?
— Zabiorę.
Maksymow zaśmiał się, jak dziecko.
— Teraz do klubu ruszaj i zwołaj naszych. Będę tam za parę godzin.
Stali na górze i śnieg padać przestał.
Gregor się zatrzymał, wokoło obejrzał.
— O Rusi moja zdeptana, będziesz wolną! — zamruczał, w ciemności daleki wzrok topiąc, głęboko wciągając powietrze.
— Idź, Aleksy! — powtórzył. — Niech mnie czekają.
Kaleka posłuszny odszedł.
Gregor pozostał tak chwilę zamyślony. Ciemności mu się rozsuwały i obraz cudowny wolnego świata występował z chaosu. Zdał mu się tak bliskim, że omal go ręką dotykał, zdrowy puls ludzkości słyszał.
Powoli począł iść dalej. Oddech kraju, co go upoił po paru latach niewidzenia, poczynał go oblatywać, a w duszy opętanej ideą, głos człowieka się odzywał, głos młodości, szczęścia. Po dwóch latach wracał do swego, do swojej! Zobaczy ją, nie pisała oddawna. Sekundę zabawi, duszy dogodzi, zanim znowu pójdzie w bój — w pracę.
Nie patrząc trafił, same nogi go wiodły po znajomych zakrętach, sama ręka znalazła klamkę bramy, dzwonek na schodach. Otworzono mu, spojrzał, była to stara Marta Czybajew z nieodstępnym w ustach papierosem. Poznała go i klasnęła dłońmi.
— To ty, hołubczyk! Ach Boże mój! Nie było ciebie w porę, nie było!
— W jaką porę, matuszka Marta?
— Żeby ją zatrzymać!
— Kogo? Ją?
— Dziewczynę!
— Dziewczynę? Gdzie ona?
— Porzuciła mnie. Nie puszczałam! Zła była, niepoczciwa, głupia!
— Niema jej? — rzekł Gregor spokojnie.
— Gdzież! Pisałam do ciebie, ale nie znalazłam adresu. List dotąd leży! Pół roku sama jestem!
— Niema jej! — powtórzył młody człowiek.
Stara, rada z okazji, poczęła rozwodzić żale.
— Zaczął się tu kręcić jakiś młody. Odprowadzał ją z fabryki, czatował na rogu ulicy, wreszcie wprosił się raz na herbatę, potem poprowadził do teatru. — Powiadam: — Stefka, źle robisz — a ona mi na to: — Ciotka głupia, to kolega Gregora! — Bywał codzień, przestała chodzić na robotę, spacerowała po całych dniach. Widzę do czego idzie. Powiadam: — Napiszę do Gregora — a ona mi skacze do oczu: — Cóż to ja żona Gregora? ślubowałam mu przed ołtarzem? Mam czekać starości i śmierci, dolę tracić. Porzucił mnie, tyle i dba, tak kocha! — Jak na złość gach był gładki, wąsy mu stały, jak szydła, czupryna kędzierzawa, złota, oczy tkliwe. Umiał śpiewać i żartować, że śmiech mnie starą ogarniał!
— Kto był? — obcym głosem zagadnął Gregor.
— Kolega twój. Bogaty pan, hrabia! Zdurzył ją, podarkami usidlił — i tak razu pewnego nie wróciła ze spaceru z nim, aż dotąd! Nie żałuj jej, hołubczyk, lepszej tyś wart, drugą znajdziesz.
Gregor słowa nie rzekł. O drzwi oparty stał, patrząc w jeden punkt, w lampę dymną, która oświetlała ponuro sień. Żółtawa bladość pokryła jego twarz i pot zimny wystąpił na czoło. Machinalnie podniósł ramię i dłoń wsunął w zanadrze.
Stara mówić przestała, a on słuchał, słuchał, rozwierając niekiedy usta i język spalony przesuwając po wargach. Wreszcie głowę odrzucił i uderzył nią o kant drzwi. Nagły ból go orzeźwił. Powiódł powoli oczami wokoło siebie i jak automat się zawrócił.
Marta Czybajew uchwyciła go za rękaw.
— Poczekaj, hołubczyk, herbaty wypij! Samowar kipi, słyszysz!
Nie słyszał, ani zrozumiał. Począł zstępować ze schodów, a że mu w głowie się kręciło, o ścianę się dłonią chwytał.
Znalazł się na ulicy i szedł przed siebie, zwracając się w lewo, lub prawo, bez myśli.
Zawrót głowy plątał mu nogi. Przystanął pod jakąś ścianą i dostrzegłszy zagłębienie w murze, schodów parę do furtki, na tych kamieniach ośnieżonych usiadł, zgarnął się, w kłębek zwinął i pozostał.
Te same to były schody, skąd przed laty zabrał dziecko wpółnagie, głodne, poniewierane... Siedział tam teraz on, najnędzniejszy, zabity, czarnej rozpaczy mając duszę pełną po brzegi, nieczuły na zewnętrzne wrażenia. Żaden głos, ni skarga nie wyrwała się zeń, tylko czuł, że go złe teraz ogarnia, że nic nie uszanuje, nie wzdrygnie się przed niczem!
Ciężka dłoń wstrząsnęła go za ramię. Był to policjant.
— Tu nocować nie wolno. Ruszaj! — rzekł.
Machinalnie wstał. Znowu zszedł z ulicy w ulicę, jak lunatyk. Nie zauważył, że go ktoś dogonił i towarzyszył, stąpając cicho i nie mówiąc słowa. Długi czas tak szli obok siebie, wreszcie rozbity głos Maksymowa się rozległ:
— Czekamy na ciebie, Gregor.
Drgnął i popatrzył na kalekę, a ten dalej mówił, powoli, zcicha:
— Cały świat zdradzony, zdeptany, skrzywdzony. Cała ziemia rosę ma słoną od łez — pył ciemny od krwi. Tyś przysięgał ludzkości swe życie! Chodź!
Gregor popatrzał nań, wzdrygnął się.
— Czekają mnie? Prawda. Idę. — rzekł spokojnie.
Po chwili milczenia, spytał:
— Spotkałeś Sewera tutaj przed kilku miesiącami?
— Nie. Więc to on?
— On! — zimno Gregor potwierdził.
Więcej nic nie rzekli, rozumieli się.
Stali już u drzwi domu, naznaczonego na schadzkę, gdy Gregor przemówił:
— Oni tam mnie czekają i spodziewają się, że ich, jak dawniej, słowem gorącem zapalę, porwę. Zawiodą się oni i ci, co mnie tu wysłali. Nie mam myśli i głosu. Zwierzęce życie tylko zostało we mnie. Chciałbym krew pić i wnętrzności wywlekać i to tylko potrafię.
— Gregor, tobie nie wolno tak mówić!
— Wolno, bom był, jak inni, człowiekiem. Nie powiem tego im, ale tobie powiem. Słuchaj. Nie odrodzi się nigdy świat, bo każdy z nas ludzi, gdy pełni sił dochodzi, łamie się i jak stępione narzędzie, jest do wielkiej pracy niezdatny. Dlatego małe tylko dzieła widzi ziemia i zaledwie siebie jednego ma moc pomścić człowiek!
— Gregor, to była jedna kobieta! — szepnął Maksymow.
— Miłowałem ją! — lakonicznie odparł młody.
Przesunął ręką po oczach i dodał:
— Prowadź. Mnie spieszno w drogę dalszą!
Zginęli w ciemnej szyi domostwa.
Z furty, kędy weszli, przez całą długą noc zimową wysuwali się i wchodzili ludzie. Nie zwracało to uwagi policji, bo w posesji była fabryka firanek, bawarja, łaźnia, mieszkał doktór i żyd lichwiarz. Było to zatem gniazdo nocnego, ciemnego ptactwa, a ludzie snujący się należeli do różnych klas społeczeństwa. Byli młodzi i starsi, wyrobnicy, kobiety, panicze szynkowni i brodate figury uliczne.
Nad samem ranem, gdy nagła odwilż zatruła miasto brudną mgłą, wyszedł ostatni Gregor. Był sam, ale wkoło śledziły go oczy troskliwych braci. Był w opiece setek. Nikt go przecie nie zaczepił. Zmęczony wyglądał, skierował się znowu w uliczki brudne i ciasne, kędy żyje nędza. Jeszcze mu jeden obowiązek pozostał do spełnienia, szedł go załatwić.
W nędznej komórce pod schodami, powitała go łzami kobieta wyniszczona i blada, cień dawnej, pięknej żony Nikity. Na podłodze, przed piecykiem, siedział chłopaczek kilkoletni w czerwonej, jak krew, koszuli i podniósł na gościa zielone, ponure oczy.
— Zaszedłem po was! — rzekł Gregor. — Do Petersburga jadę dzisiaj. Tam na was czeka mieszkanie i zajęcie.
— Dobrze! — odparła kobieta. — Słuchał was Nikita. Żebyście tutaj byli, możeby nie zginął tak marnie. Pójdę za wami, bo onby mi tak kazał.
Poczęła płakać, a on pocieszać ani mógł, ani umiał. Patrzał na dziecko. Stworzenie to było szpetne i chude, z nie dziecinnym już wyrazem wąskich, wielkich ust. Wciąż ukosem przyglądał się gościowi, a tymczasem zbliżył się do piecyka, wygarnął garść popiołu, napluł nań i cisnął na Gregora.
Młody człowiek uśmiechnął się szyderczo, otrzepując rękaw.
— Co robisz, Kostku? — zawołała matka.
— Pan w czarnej odzieży. Czego on tutaj? — zamruczało dziecko.
— Głupcze. Idź go przeproś, on druh twojego ojca.
— Nieprawda!
Matka chciała go ukarać, ale Gregor ją zatrzymał.
— Dajcie mu być sobą. Dosyć będzie miał czasu udawać i kryć zdanie. Zuch z niego urośnie. I wy nie płaczcie. Nikita twardy był, wróci. Zabrałbym was dzisiaj z sobą, ale moja droga nie prosta. Może za parę ledwie tygodni stanę w stolicy. Pojedziecie z Maksymowem. Praca wasza gotowa i miejsce gotowe.
Skurcz mu przeszedł po twarzy. Dla kogo innego było to miejsce, dla kogo innego praca. Ochłonął po chwili.
— Zdrowi jesteście? — zagadnął.
— Zdrowa! — odparła kobieta. — Jak ta brzoza, której wicher wierzchołek ukręcił. Korzeniami żyje! Dziecko jeszcze bardzo małe, trzeba żyć!
Zapłakała znowu.
On do odejścia się zabierał, więc rękę jej uścisnął, a na stole paczkę pieniędzy zostawił.
— Do zobaczenia rychło! — rzekł z progu.
Gdy zamknął drzwi, druga garść popiołu uderzyła deski i świszczący głos chłopca rzucił mu pożegnanie:
— Kistokrat! padlec! czynownik!
Musiał dosłyszeć, bo się uśmiechnął i zamruczał:
— Hodują się katy, miast mędrców!




VII.
PRZECIWNICY IDEI

Mieścina, w której osiadł Bronisław Świda, mało się różniła od wsi. Miała zaledwie kilkadziesiąt żydowskich domostw, kilka bóżnic, cerkiew, sąd „mirowy“, kramiki wśród olbrzymiego placu, trzy ulice mieszczańskie, trzy chłopskie a wokoło zboża i łąki.
Doktór wynajął dla siebie domostwo z ogrodem w sąsiedztwie pól i tak od roku klepał biedę, wcale nie myśląc o zmianie, ani szukając czegoś lepszego. Praktyki dostarczały mu dwory okoliczne i Żydzi, chłopów leczył darmo, sam przyrządzał lekarstwa, sam urządzał swój ogród, zarabiał na chleba kawałek, a w swobodny czas zagłębiał się miedzami w zboże, lub strzelał ptactwo po błotach. Był szczęśliwy. Stara gospodyni pilnowała mu domu i jadła, chłopak znajda doglądał krowiny i konika. W okolicy miał dużo życzliwych znajomych, w miasteczku sławę i uznanie. Był szczęśliwy.
Po roku zaczęto przebąkiwać, że doktór w pierze porasta i nawet żenić się zamyśla. Coprawda, częściej niż tego wymagała konieczność, bywał Świda w jednym z okolicznych dworów, a swój dworek stroił i upiększał. We dworze owym dogorywał stary pan, a dozorowała go jedynaczka córka. Powoli, pomiędzy tym dwojgiem a doktorem, zawiązała się zażyła przyjaźń. Stary kochał go, jak zbawcę, wyglądał ratunku i pomocy, krzepił się na jego widok; dziewczyna znalazła w młodym człowieku szczerego towarzysza pracy przy roli, uważnego słuchacza marzeń, doradcę i pomocnika w ważniejszych kłopotach.
Tradycja rodowa ciągnęła Świdę do wsi, do życia rolniczego; wydziedziczony z ziemi, miał skowrończe upodobanie pól szerokich, ciszy, wielkich obszarów traw i kłosów. Intuicyjnie rozumiał trud około roli, zajmował go każdy szczegół. Zanim dziewczynę pokochał, już rozmiłowany był w jej życiu.
Oboje byli marzyciele. Umieli godzinami błąkać się wśród pól, umieli siadywać w milczeniu, bez końca, pod ścianą zboża, lub pod cieniem wierzby krzywej, patrzeć, słuchać i pić rozkosz spokoju.
Dni tak spędzone zaznaczał Świda czerwono w swym kalendarzu, aż wreszcie pewną datkę zakreślił mocno i szeroko. Był to dzień, gdy zasłuchani w śpiewy ptactwa, owiani wonią zbożowego kwiecia, poważni, wyznali sobie kochanie, w cichych, krótkich słowach.
Stało się to w drugim roku jego pobytu w miasteczku. Od tego dnia począł pracować w dwójnasób, oszczędzać, zbierać grosze. Co zebrał, oddawał staremu panu. Był to jego posag do ślubowin z ziemią ukochaną. Nie chciał do niej przyjść z próżnemi rękami, postanowili czekać, a tymczasem mówili „nasze“ na wszystko, i roili cudne plany przyszłości.
Zdawało się czasem Świdzie, że chyba tyle szczęśliwości w duszy mu się nie zmieści. Czasami, wracając do domu wieczorem, przejęty dobrem i wydoskonalony złotą nadzieją, nie mógł ni śpiewać, ni marzyć; więc zcicha się modlił i świat cały tuliłby do piersi, z wdzięczności za taką dolę.
Pewnego dnia tak właśnie jechał drogą wśród zbóż, powoli, półgłosem odmawiając pacierze. Pod miasteczkiem, na piasku, konik jeszcze zwolnił kroku, doktór lejce na rękę założył i zamyślony po zbożu spoglądał. Nagle od krzyża na wzgórku odenrała się jakaś postać i zrównała się z nim.
— To ty, Bronisław Kazimierzowicz? — przyciszony głos spytał.
— Ja! — odparł Świda i myśląc, że go ktoś do chorego potrzebuje, dodał:
— Natychmiast służę!
Wędrowiec położył rękę na brzegu wózka.
— Nie poznajesz mnie? — spytał.
Szary, głęboki zmrok był, i żadnej gwiazdy, jednakże nie widząc twarzy gościa, Świda poznał ten głos. Poznałby go wszędzie.
— To ty, Gregor! — zawołał.
— Ciszej! Ja sam. Cieszy to mnie, żeś przecie zrozumiał, z kim mówisz!
— Osobliwe spotkanie. Ty tutaj? Siadajże, proszę. Spodziewam się, że przyjmiesz u mnie gościnę.
— To zależy, czy przyjąć zechcesz. Nazywam się teraz Sergjusz Aleksandrow.
— Dlaczego, Gregor?
— Dlatego, żem zeszłego tygodnia zabił generała żandarmów w Twerze i na głowę moją naznaczona jest nagroda pięciu tysięcy rubli. Musiałem zniknąć na czas jakiś, wybrałem te lojalne, zapadłe strony. Zabawię tutaj dwa tygodnie. Mając do wyboru błąkanie po lasach lub zgłoszenie się do ciebie, przyszedłem tutaj. Wiem, żeś ideom naszym wróg, ale wiem, że uczciwy człowiek, dlategom cię nie oszukiwał. Wiesz kim jestem i co mnie tu sprowadza. Czyń jak chcesz!
Świda poczuł w sercu lęk i wahanie. Przez sekundę chciał prosić tego człowieka: — Ulituj się nad szczęściem mojem! — ale wrodzona ofiarność wzięła górę nad rozsądkiem.
— Popełniłeś zły czyn, Gregor, ale nie mnie ciebie sądzić. Zaufałeś i coby się nie stało, nie zawiedziesz się. Siadaj obok mnie, u przeciwnika swej idei będziesz bezpiecznym!
Socjalista uścisnął jego dłoń w milczeniu i usiadł na wózku. Ruszyli powoli.
— Wyglądasz bardzo zdrożony, Gregor! Poznałem cię tylko po głosie. Zresztą inny jesteś.
— Najzupełniej. Ludzie, którzy żyć mają długo, żyją, zwolna, rachują na lata. Ja życie swoje rachuję tylko na miesiące, zresztą chory jestem. Gorączka mnie trawi. Mam nadzieję zginąć, jeśli nie, to prędko umrę.
— Dawno wróciłeś z zagranicy?
— Od pół roku tutaj jestem.
— Odnalazłeś kogokolwiek z naszego towarzystwa?
— A jakże! Maksymowa.
— Możeś się ożenił?
— Ja! Ha! ha! — zaśmiał się szyderczo — a ty?
— Mam narzeczoną.
— Ano, zapewne! Ty możesz! Ja nie mam czasu, ani chęci. Przez te pół roku nie spędziłem tygodnia w jednem miejscu, ani rozmawiałem dwa razy z jedną osobą. Wiesz, że Sewer jest w Petersburgu, adoptowany przez Glebowa?
— Słyszałem o tem.
— Ha! ha! Możemy mieć protekcję!
— To bardzo smutne! — szepnął Świda.
— Tacy stanowią większość. Po ich głowach przejść trzeba, po ich zwłokach. Stoją na drodze, więc padną.
— Tak, ale z pośród tych, co ich podepcą, wyrosną im podobni. Zresztą, Gregor, znasz mnie, poco próżne dysputy?
— Głupiś, my przyniesiemy i wam wolność.
— Wątpię, ale gdyby tak nawet się stało, ci z nas, którzy z wami będą wojowali, niech z wami zostaną. Wyrzekamy się ich.
— Mówisz jak trybun ludu, a jesteś jednostką.
— Mylisz się. Mam krewnych, przyjaciół, znajomych, myślą jak ja. Myśmy mieli wieki wybujałość wolności, nasza historja jest jednym szeregiem klęsk i błędów, wynikłych z rozpasania swobody i nieposzanowania władzy. Wy jesteście teoretycy i utopiści, my jesteśmy praktyką. My możemy was uczyć.
Wózek wtoczył się w ulicę miasteczka i wnet stanął przed domkiem, który białe sztachety dzieliły od drogi. Między płotem o ścianą rosły wiśnie, malwy i słoneczniki, czerwona fasola oplatała ganek, a nasturcje, wybiegając po za pręty ogrodzenia, słały się na szlak.
Chłopak znajda przyjął lejce z rąk Świdy, a stara gospodyni otworzyła drzwi domu.
Weszli obadwa. W jadalni czekała wieczerza i starucha poczęła rozpowiadać zdarzenia dnia. Odprawiona dość obojętnie, spojrzała niechętnie na Gregora, który od chwili przybycia ust nie otworzył i rozparty na stole, zdawał się nieobecnym myślą i duchem. Mało co jadł i pił.
Świda odchodząc, wezwany do ciężko chorego w miasteczku, zostawił go w tej samej pozycji, pochylonej, osłabłej. Wyglądał jak zwierz do pół śmierci przez ogary zegnany, gdy dopadnie ustronia, gdzie może odsapnąć.
Doktór poczuł dlań bezmierną litość.
Nazajutrz zbieg ledwie się dźwignął z posłania. Nie skarżył się ani opowiadał skąd przybył i w jaki sposób, ale znać po nim było bezmierne, fizyczne i moralne wyczerpanie. Świda ustąpił mu swego pokoju i zostawił w ciszy. Nie taił, że ma kolegę, który u niego czas jakiś zabawi, tylko fałszywego pasportu nie chciał przedstawić policji, pilność urzędnika załagodził łapówką. Przez kilka dni Gregor odpoczywał. Coś pisał, czytywał dzienniki, aż pewnego razu nie zastał go doktór w domu. Całą noc go nie było. W dzień Świda, obowiązkami swego powołania ciągniony w różne strony, odjechał w sąsiedztwo, do chorych. I tak się zdarzyło, że mieszkając pod jednym dachem, nie spotkali się cały tydzień.
Po tygodniu spotkał go sędzia na rynku.
— Szczególnego masz pan kolegę, doktorze — rzekł. — Wszak on noce spędza w szynkowniach. Zaznajomił się też z pisarzem gminnym i nauczycielem szkółki. Osobliwa kompanja.
Świda pobladł, ale wnet spokój odzyskał.
— Dziwak! — odparł lekceważąco.
— Czyś pan pewien, że tylko dziwak? — mruknął sędzia z powątpiewaniem. — Gdybym pana nie znał i nie szanował, pomyślałbym, że należysz do nihilistów.
— O! co to, to nie! — zaśmiał się doktór, nadrabiając rezonem.
Pożegnał urzędnika i ruszył szybko do domu.
— Gregor! — zawołał, oglądając się, czy kto nie słyszy — kompromitujesz się.
Zachareńko ponure swe oczy podniósł.
— Muszę. To mój obowiązek. Ale nie trwóż się. Dziś w nocy cię pożegnam.
Świda odetchnął. Socjalista spostrzegł to i zaśmiał się.
— Jakże ci życie miłe, że o nie tak dbasz — zauważył ironicznie. — Uspokój się, nie spotkamy się więcej. Dziękuję ci za gościnność.
— Gdzież idziesz, Gregor? Zostań. Jam cię urazić nie chciał. Ostrzegłem tylko!
— To dosyć! Zresztą ty już kobietę wplotłeś sobie do żywota. Kobieta daje mężczyźnie tchórzostwo i słabość. Tyś się już tem stał. Ano, żyj zdrów dalej, produkuj dzieci na sołdatów swemu katowi, niech mu twa ziemia daje wszystkie plony, a ty pracuj dlań, straw życie.
Odwrócił się od Świdy i gwiżdżąc, począł zbierać swe papiery ze stołu. Złożył je w torbę i na piersi ukrył, potem się przebrał, paląc papierosy i pijąc mocną herbatę, doczekał zmierzchu.
Wtedy tłomoczek swój zarzucił na plecy, dłoń Świdy w milczeniu uścisnął i wyszedł, słowa nie rzekłszy.
Doktór niespokojny za nim podążył.
— Gregor, konia ci natychmiast podadzą! Odprowadzą cię, gdzie chcesz!
— Mam ja tutaj sto koni i tyluż ludzi! Dziękuję ci, jestem wśród swoich!
Zaśmiał się szyderczo i skręciwszy około domostwa, wszył się między mieszczańskie zagrody.
W pierwszej chwili Świda zmartwiony był i dotknięty tem rozstaniem. Czuł, że Gregor z urazą odchodził i że go trzeba było zatrzymać i przejednać. Czuł też, że o odwiedzinach tych prawdę powinien wyznać narzeczonej, a wahał się, czy może kolegę zdradzić. Jednakże, gdy się znaleźli sam na sam, a spytała go o powód tak długiej niebytności, powiedział wszystko. Dziewczyna rozumna popatrzała nań poważnie i zasępiła się.
— To źle! — rzekła. — Może pan odpokutować.
— Dlaczego? Wszakżem wróg ich celów i środków.
— Ale pozór będzie przeciw panu świadczył. Zresztą zna ich pan. To aż nadto, aby zginąć!
Młody człowiek popatrzył na nią. Wzdrygnęli się oboje.
— Co Bóg da! — westchnął Świda. — Złegom nic nie uczynił, a odmówić gościny choremu koledze nie mogłem. Coby się zaś nie stało, nie zdradzę ich, z donosem do władzy nie pójdę!
— Naturalnie. Może zresztą lękamy się bez racji. Pan uczynił, jak był powinien. Co Bóg da!
Westchnęli raz jeszcze i przeszli do innego przedmiotu. Ciężko im jednak było na duszy.
Przywykli od wielu lat wierzyć tylko w złe!




VIII.
PLANY

Pewnego dnia do hrabiny Gizelli wsunął się nieśmiało Agafon, najzaufańszy sługa generała Glebowa. Człowiek ten nieokreślonego wieku, z twarzy podobny do Tatara, był w łaskach u wszystkich. Niestrudzony nigdy, cichy, uprzedzający każdy rozkaz, czytający myśli z oczu, był wzorem rosyjskiego lokaja.
Stary Glebow ufał mu nieograniczenie, ustępował niekiedy w ważnych razach synowi, Agafon zaś z własnego wyboru potrafił znaleźć czas, by usłużyć młodej hrabinie. Potrafił nawet wrazić się jej w pamięć i zyskać jej łaski. Mimowoli pociągało ją przyjaźnie ku niemu rozradowanie, malujące się w jego oczach, ilekroć mu poleciła jaki komis, lub wydała rozkaz, bawił ją uśmiech szczęścia, ilekroć się do niego odezwała. Tego dnia Agafon wsunął się nie wołany i stanął u portjery, nieśmiało ku niej patrząc.
— Czego chcesz? — spytała.
— Ja do jasnej pani z modlitwą! — szepnął.
— Z jaką modlitwą?
— O łaskę.
— Mówże śmiało.
— Jasna pani, jak święta, choremi się opiekuje. Możeby raczyła zobaczyć moją żonę.
— Toś żonaty, Agafon? Ileż masz lat?
— Trzy lata jak odsłużyłem swój czas w wojsku. A już na trzy lata przed wojskiem mnie ożenili.
— Więc miałeś wtedy siedmnaście lat, a teraz masz dwadzieścia siedm. Dziesięć lat tedy jesteś już żonatym. Dlaczegoś się tak młodo ożenił?
— U nas taki zwyczaj w riazańskiej gubernji. Powiadają starzy, że żonaty nie zginie na świecie i do domu wróci z wojska. Ja nie wrócił, bo mnie jego wysokość graf generał raczył sobie zatrzymać. Więc mi starzy żonę tutaj odesłali, i teraz nie wiem, co z nią robić. Umiera każdego dnia.
— Czemuż jej nie leczysz?
— Nie mam za co, jasna pani! Jego wysokość dobrze mi płaci, ale starzy mi powiedzieli, że przeklną, jeśli sobie choć grosz zatrzymam. Więc odsyłam. Żona robi koronki i z tego się sama utrzymywała, aż zachorzała!
— Dobrze, odwiedzę ją jutro. Pojedziesz ze mną, to wskażesz, gdzie mieszka. Tymczasem masz tu trochę pieniędzy dla niej.
Agafon do nóg jej upadł i całował dywan na ziemi.
— Najjaśniejsza pani hrabino, nie dawajcie pieniędzy! Nie wezmę, nie wezmę! — jąkał zawstydzony, a szczęśliwy obietnicą.
Gizella pamiętała o niej i nazajutrz, wsiadając do sanek, obejrzała się, szukając lokaja. Stał i czekał, skinęła nań, zaprząg ruszył. Daleki to był kurs na ulice, które w braku nazw, poznaczono linjami. Tam, przed domem parterowym, zatrzymał stangreta Agafon i wprowadził hrabinę na podwórze do odległej oficyny.
Na świetny zaprząg zwrócił uwagę policjant, snujący się opodal, zauważyło go parę figur podejrzanych, o wyglądzie tajnych szperaczy. Policjant zbliżył się do stangreta i spytał:
— Czyje to konie?
— Pani! — lakonicznie odparł sługa.
— Odpowiadaj porządnie, bo dostaniesz się do kozy!
— Owa! Prędzej ty sam. To konie Glebowa syna. Żona jego weszła do tego domu.
Policjant usunął się natychmiast, figury podejrzane zanotowały wygląd domostwa i rozpełzły się dalej.
Gizella tymczasem minęła, poprzedzana przez lokaja, labirynt ciemnych sieni i korytarzów, wreszcie znalazła się w dość dużej stancji, w której parę kobiet oprawiało książki. Izba była wilgotna, a pracownice wyglądały anemicznie i nędznie.
Gdy drzwi skrzypnęły, jedna tylko podniosła głowę, a że stała najbliżej, Gizella dojrzała ją wyraźnie. Byłą wysoka, kształtna o twarzy drwiąco-cynicznej i zmęczonych, czarno podbitych oczach. Ręce miała po łokcie odsłonięte i na jednej z nich wykłute sine znamię. Popatrzała na damę, potem na Agafona i zajęła się dalej powlekaniem klejem arkuszów bibuły.
Agafon otworzył dalsze drzwi i zawołał:
— Helena, anioła tobie Bóg zesłał!
Izdebka, mała i ciemna, była bardzo czysta. Na tapczanie leżała kobieta bardzo blada, widocznie w paroksyzmie febry. Nie miała siły podnieść głowy, więc tylko oczy zwróciła na hrabinę i wyszeptała bardzo cicho:
— Spasi Boh! Spasi Boh!
Gizella dotknęła jej czoła.
— Tu przedewszystkiem trzeba doktora, Agafon. Idź i sprowadź pierwszego lepszego, którego znajdziesz... byle prędzej.
Agafon wybiegł, a hrabina rozejrzała się uważnie.
Na ścianie, w kącie, wisiała „ikona“ z lampką, dalej kilka jaskrawych podobizn cesarza i członków panującej rodziny. Ze sprzętów, oprócz posłania, była skrzynka, stolik i parę krzeseł.
Chora kaszlała ciężko, a z kąta odzywało się sapanie. Zaciekawiona, zajrzała tam pani i ujrzała dziecko, śpiące na kupie skrawków papieru, resztek, wymiatanych z introligatorni zapewne.
Gizella, obejrzawszy tę nędzę, stanęła u okna i wyglądała na podwórze czarne, po którem snuły się chude koty i ulicznik odarty grzebał w śmietniku.
Ogarnął ją bezmierny smutek i nuda. Przyszło jej na myśl, że gdy ona chorowała śmiertelnie w swym pałacu, mąż nie okazał nawet tyle troskliwości, co ten chłop riazański — i bardziej nędzną, i smutną była, niż ta kobieta, która dla dziecka nie miała pościeli, dla siebie odrobiny wody.
Tymczasem do warsztatu Agafon wprowadził doktora. Na jego widok podniosły się wszystkie twarze i zabłyszczały gorączkowo oczy pracownic. Był to młody mężczyzna, uderzająco piękny. Gdy mijał tę ze znamieniem na ręku, ona głowę przechyliła i otarła się o niego, jakby niechcący. On ani drgnął, jej krew nabiegła w policzki, zabarwiła purpurą usta.
— Nie żartuj, Sonia! — szeptem upomniał Agafon.
Kwaczem, pełnym kleju, uderzyła go po szyi i policzku; przy tym ruchu, znamię jej stanęło w świetle. Siną farbą wykłute było: „Gregori“.
Agafon odskoczył i przed doktorem drzwi izdebki rozwarł.
— Oto pan doktór, wasza wysokość! — oznajmił.
Doktór skłonił się w milczeniu.
— Tu jest chora — rzekła hrabina. — Mam nadzieję, że nie znajdziesz pan nic bardzo groźnego.
Doktór zdjął szubę i dość długo badał chorą. Gdy stanął u stołu dla pisania recepty, spytała go o rezultat badania.
— Febra skomplikowana cierpieniem płucnem. Da się usunąć — odparł.
Agafon przyniósł pióro i atrament.
Hrabina spytała doktora o adres.
— Niedaleko stąd, na II linji.
— Obrał pan bardzo oddaloną część miasta?
— Najbogatszą pod względem studjów tak fizjologicznych, jak i psychicznych. Tego zarobku nie odstąpiłbym za najlepszą posadę. Przytem mam ogromną praktykę i ciekawe objawy chorób, jakich nie znaleźć wśród warstw bogatszych. Pracuję tutaj z zamiłowaniem.
— Upraszam pana o zajęcie się moją protegowaną i polecam ją pańskiej opiece. O ile będę mogła, postaram się ją codzień odwiedzić, w każdym razie ufam, że ją pan rychło postawi na nogi.
— Należałoby jej dać stałą dozorczynię — mąż nie może u niej przebywać.
— Opiekę to ona ma! — wtrącił Agafon. — Te panny z warsztatu wstępują do niej parę razy na dzień. Teraz ona żywa być musi, kiedy wasza wysokość na nią spojrzała!
I znowu padł do nóg, kraj sukni Gizelli całując.
Zarumieniła się.
— Dajże pokój. Oto masz na receptę pieniądze. Załatw to wszystko zaraz, ja cię wytłumaczę przed panem, a gdy wrócisz do pałacu, daj mi znać.
Otuliła się w swój płaszcz sobolowy i wyszła, piękna, świetna, ocierając się prawie o dziewczęta nędzarki.
Sonia śpiewała, inne śmiały się i rzucały sobie dowcipy.
— Szczęśliwe! — pomyślała Gizella, oglądając się na nie.
Agafon otulił jej nogi futrami, a doktór wychodząc jednocześnie zapewnił, że chorej niezawodnie się polepszy. Skinęła mu uprzejmie głową na pożegnanie, on się skłonił i sanie ją uniosły.
Policjant widział tę scenę, widziały brzydkie figury tajne.
Doktór zwrócił się do Agafona.
— Mocnego rosołu, wina, mleka — zaczął, a dalsze słowa mówił już w bramie.
Policjant i brzydkie figury odeszły stanowczo dalej, widząc, że tutaj niema roboty.
Gdy doktór z Agafonem stanął na dziedzińcu, ulicznik, którego Gizella widziała grzebiącego w śmietniku, zbliżył się do nich i podał doktorowi kartkę, potem stanął w bramie i pomimo mrozu, pozostał przyklejony do ściany, zerkając to na ulicę, to na oficynę, do której weszli obadwa.
W sieni ciemnej Agafon roześmiał się śmiechem cichym, przypominającym pomruk sytej pantery.
— Złowiłem bobra!
— Udało ci się — odparł doktór — dostaniesz obecnie sto rubli.
— Dobre i ruble, lepsza sztuka!
— Skrzywdził ciebie Glebow? — zagadnął młody człowiek.
— Tak jest — lakonicznie odparł lokaj. — Ja z jego włości rodem! Od dziecka on mnie do siebie przyjął. Wyrostkiem ze swoją kochanką ożenił, jedynaka do wojska oddał i raz kazał krew wziąć na duszę. Ja wziął, odkupienie swoje stracił. On mój czart!
Znowu się zaśmiał, lecz wnet urwał i kładąc rękę na ramieniu doktora, rzekł:
— Ty mnie obiecał rychło od niego uwolnić! Ja czekam i dobrze tobie służę. Rób koniec.
— Prędko, na dnie rachuj!
— Mnie po nocach wioska swoja się roi. Chciałbym wrócić!
— Wrócisz. Generał dziś wieczorem będzie w domu?
— Nie!
— A jutro?
— Nie wiem!
— Późno się kładzie spać?
— Późno. Do północy w gabinecie czyta i pali.
— Dasz mi znać, kiedy tak będzie spędzał wieczór.
— Słucham. Teraz już wracać muszę.
— Możesz odejść. Nic więcej nie mam do rozkazania.
Agafon zabrał się do odwrotu, lecz sobie jeszcze jedno przypomniał.
— Wiesz, Sonia pokłóciła się z Laninem.
— Skąd wiesz?
— Od niego samego. Czasami wieczorem pan mój posyła mnie po niego. Jak dziewczynę ma u siebie, to mu się nie chce iść, więc poznał się ze mną i w takim razie ja przynoszę panu raport: „nie zastałem sekretarza, wasza wysokość!“ — Wczoraj mnie posłał — Lanin był wściekły, aż się przede mną wyspowiadał: Sonia się zbuntowała. Trzeba ją napędzić, bo on nam potrzebny, a dla niej gotów na wszystko!
Doktór głową skinął i wszedł do warsztatu.
Kobiety pracowały dalej, ale zmieniła się robota. Na stole stała niewielka prasa drukarska, z pod której wychodziły arkusze nędznej bibuły, zadrukowane, wilgotne. Arkusze te zwijała Sonia i wsuwała w kosz pełen skrawków papieru. Nuciła przytem wyuzdaną piosenkę uliczną.
Doktór wszedł do pokoju chorej, która siedziała na pościeli, apatycznie patrząc w okno.
— Dobrą wieść dzisiaj miałem! — rzekł do niej. — Nikita uciekł z katorgi.
Porwała się na nogi, wychudłe ręce przyciskając do piersi.
— O Boże, Gregor! A jeśli go pojmą?
— Nie. Znajdą się swoi, co mu dopomogą. Zobaczymy go, może rychło.
Kobieta do kolan mu upadła.
— Mój dobrodzieju, opiekunie! — załkała. — Żebym ja umiała i mogła co tobie za to uczynić!
— Małom ja zrobił — odburknął — i niczego nie potrzebuję. Nikita musi wrócić, bo będzie potrzebny. Na mnie kolej ginąć! Markowski i Achczeńko zaraz przyjdą. Kończcie prędzej druk i wypraw dziewczęta!
Kobieta wyszła do warsztatu, a on u okna stanął, i nieco głos podnosząc, zawołał:
— Sonia!
Dziewczyna weszła.
Gregor, nie patrząc na nią, spytał:
— Co słychać u Lanina?
— Nie wiem! — burknęła.
— Dlaczego nie wiesz?
— Bom u niego nie była.
— Teraz kiedy toczy się sprawa Zajcowa o ten zrabowany z kolei proch?
— Co to mnie obchodzi!
— A cóż ciebie obchodzi?
— Ty wiesz. Nienawidzę Lanina! Mam tego dosyć! Poślij do niego inną. Wiele ich dla ciebie, na twój rozkaz, będzie jego kochanką! Ja już nie chcę.
— Stanowczo?
— Stanowczo.
Gregor nic nie odparł. Wyglądał oknem.
Wieczór zapadał. Po okienkach zapalały się światła, na ulicy ruch się wzmagał. Z dala dobiegały dźwięki rozbitego fortepianu i śpiew niewyraźny. Białawy odblask mroźnej nocy bił w oblicze zimne, twarde, piękne, milczącego mężczyzny.
Dziewczyna dyszała, zapatrzona w niego. Nagle postąpiła naprzód, objęła go rękami za szyję i poczęła namiętnie całować. On się wzdrygnął, dominujący ból przeszedł mu po twarzy, ręce podniósł, jakby ją odepchnąć chciał, ale nie uczynił tego. Dziewczyna odskoczyła po chwili. Rozkochanie jej przeszło w dzikość. Rozdymały się jej nozdrza, mieniła twarz cała.
— Ty trupie! — szepnęła głucho. — Depczże mnie, oplwaj, wyszydź, chociażby! Kiedym rzuciła dom i wszystko, niby dla twojej idei, rzekłeś, żem dobrze uczyniła. Dotychczas spełniałam jak pies twe rozkazy, teraz mi za to płać!
— Nie kłamałem, ani łudziłem cię nigdy! Trup jestem! — odparł.
— Więc mi tylko powiedz, kto cię trupem uczynił, żebym zamordować mogła!
— Szalona jesteś! — szepnął.
— Powiedz! — nalegała.
Ruszył ramionami.
— Co ci z tego przyjdzie? Nienawidzę kobiet. Miłość mi jest wstrętną.
— Więc i mną się brzydzisz?
— Jak każdą.
Dziewczyna zaśmiała się dziko.
— Nie zobaczysz mnie więcej! — burknęła i wyszła, zatrzaskując drzwi z łoskotem.
Gregor nawet się nie obejrzał. W mrok dziedzińca utkwił oczy i czekał. Po chwili ukazała się jedna czarna sylwetka, przesunęła się jak widmo. W warsztacie było już pusto. Helena zamknęła już wnętrzne okiennice, na stole paliło się kilka świec i stał kipiący samowar.
Nowy gość wszedł. Młody człowiek w ciemnych okularach, z pudełkiem pod ręką. Nie zdejmując kapelusza, ani witając się, spytał:
— Gregor jest?
— Jestem — odparł Zachareńko, wychodząc.
Uścisnęli sobie dłonie.
— Czekamy ciebie od tygodnia, Markowski.
— Et! jeszcze wkońcu ja na was czekać będę! Byłem w Belgji. Potrzebowałem form pewnych i preparatów, dzisiaj wróciłem i oto jestem. Nic nowego?
— Achczeńko zaraz przyjdzie, dowiesz się, jak daleko posunął robotę. Aresztowań żadnych nie było.
Markowski, podśpiewując pod wąsem, wszedł do pokoju Heleny, odsunął kuferek, odkrył kilka desek podłogi. Ukazała się czarna czeluść, w którą wsunął się śmiało, zawsze z swem niedostępnem pudełkiem.
— Poświecić ci? — rzekł Gregor.
— Nie wolno! Za wiele tu wybuchowych materyj! Zaraz wracam.
Głos jego zginął pod ziemią.
Na dziedzińcu rozległo się przeraźliwe miauczenie kota. Gregor pospiesznie zasunął deski i na kuferku usiadł. Hasło to było ulicznika o zbliżaniu się niebezpieczeństwa. W warsztacie była tylko sama Helena. Pod stosem rupieci stała prasa drukarska, wilgotne, ostatnie odbitki rewolucyjnej gazety leżały przykryte skrawkami papieru; tuż obok chemik Markowski fabrykował swój dynamit; za ścianą siedział człowiek, na którego głowę była naznaczona kilkotysięczna nagroda.
Kobieta wiedziała to wszystko. Usiadła przy stole, nalała sobie herbaty, wzięła dziecko na kolana i poczęła je karmić. Łyżeczka, którą podawała Kosti do ust, nie zadrżała ani razu, nawet wtedy, gdy we drzwiach stanął Lanin, sekretarz Glebowa.
— Tutaj mieszka podobno Zofja Marforow? — spytał młody, przystojny elegant.
— Tak, panie, tutaj — odparła spokojnie Helena.
— Można ją widzieć? Mam pilny interes.
— Wyszła przed chwilą.
— Nie mówiła dokąd?
— Zapewne do sklepu, gdzie dostarcza pudełek. Może pan raczy zaczekać?
— Nie mam czasu. Zostawię do niej bilecik.
— Proszę pana. Oddam jej natychmiast, skoro przyjdzie. Za godzinę najdalej.
Młody człowiek dobył bilet i nagryzmolił na nim słów parę. Potem wsunął do koperty, zakleił i nie kładąc adresu, podał Helenie.
Wychodził już, gdy mu myśl zła zaświtała. Wrócił i bacznie spojrzał na kobietę.
— Może wy kłamiecie i ona wcale do sklepu nie poszła? — spytał. — Ma kochanka?
— Mogłaby ich dużo mieć, ale ich nie chce.
— Tak. Dziękuję wam. Mieszkając razem, wiecie, jak żyje. Proszę, pilnujcie jej i jakby zaczęła przyjmować różnych, dajcie mi wiedzieć. Na złe tego nie użyję, słowo daję, ale wiedzieć lubię. Za usługę dobrze płacę.
Dobył z kieszeni jaskrawą asygnatę i położył przed Heleną.
— To będzie zadatek! — dodał z uśmiechem.
Helena uśmiechnęła się też uprzejmie.
— Z miłą chęcią usłużę panu. O! Soni trudno będzie uchronić się od pokus. Zaczepek ma bez liku.
Lanin pobladł nieco.
— Ja będę wstępował po wiadomości! A dzisiaj namówcie ją, aby posłuchała treści tej kartki.
— Dobrze, panie.
Elegant, zajęty swą miłością, roztargniony, nie spojrzał nawet na pokój.
Gdy się drzwi za nim zamknęły, dzieciak, który przysłuchiwał się uważnie, parsknął śmiechem.
— Widziałaś, matko, ile on miał pieniędzy? Żeby ja duży był, tobym je zabrał!
Gregor i Markowski weszli.
— Zuch, Helena! — rzekł chemik.
— Udało się! — dodał Gregor — ale Sonię tam posłać trzeba koniecznie.
— Wyszukam ją i sprowadzę — ofiarowała się Helena.
Nikt jej nie odpowiedział. Mężczyźni rozłożyli na stole plan stolicy i Markowski kreślił po nim różne znaki. Pochylili głowy ku sobie i rozmawiali szeptem. Gregor cyfry jakieś notował. Kobieta wyszła.
Po chwili drzwi znowu skrzypnęły. Markowski się obejrzał.
— Ty, Achczeńko, zawsze ostatni! — rzekł.
Nowoprzybyły zdjął futro i na plan spojrzał.
— Ciężko idzie robota! Jestem tutaj — rzekł, punkt jakiś wskazując.
— Za dwa tygodnie skończysz? — spytał Gregor.
— Może, jeśli nie odkryją. Nie podoba mi się jeden z pomocników, Chwastow. Pijak.
— Zmienić go! — mruknął Markowski.
— Dam ci Maksymowa — rzekł Gregor.
— Dobrze. Cóż słychać? Gotów dynamit?
— Taka nędza. Zrób podkop pod całą stolicę. Będzie pewność, że skutek nie chybi.
— Ba, jabym zrył chętnie cały świat, żeby mi dano rotę saperów. Z jedną kobietą i Chwastowem, to za wiele zajmie czasu!
Usiadł i głęboko odetchnął.
— Trzy doby nie wychodziłem z przekopu. Rąk i pleców nie czuję. Dajcie herbaty. Jeśli się nie uda, precz stąd pójdę, jeśli żyw zostanę. Pójdę się jeszcze uczyć zagranicą. Widzi mi się, żeśmy tutaj zawcześnie zaczęli. Ha, żeby wojna!
— Gdybyśmy poginęli wszyscy, nie osiągnąwszy nic więcej nad kopiejkę zniżki na chlebie, soli i godzinę pracy roboczej, dosyć nam chwały! — rzekł Markowski.
— A mnieby wystarczyło za nagrodę, gdyby jeden człowiek z nas zbydlęconych poczuł się myślącą, wolną jednostką! — zamruczał Gregor.
Achczeńko się zaśmiał.
— Żeby fachowiec zobaczył tę pracę moją, to świdrowanie ziemi bez narzędzi, ludzi, jak dżdżownica, miałbym pomniki. Tam do licha — a będę miał tylko stryczek!
Wypił duszkiem herbatę i zwracając się do Gregora, spytał:
— Miałeś wieści z zagranicy?
— Miałem. Zawsze jedno, propaganda ludu i wojska. Dwudziestu emisarjuszów rzucili znowu, mam stosy broszur i sprawozdań. Oni tam się organizują, a my działamy poomacku.
— Pieniądze przysłali?
— Nie.
— To źle. Tutaj nędza. Zresztą bez przekupstwa nie zajdziemy daleko!
— Jegor ma tutaj być rychło!
— Poco? Twoja głowa wystarczy.
— Moja głowa już oceniona. Lada dzień mogę zginąć!
Mały Kostia, zajęty struganiem patyka, podniósł głowę ku drzwiom i zawołał:
— Matko, ja głodny!
Mężczyźni obejrzeli się także.
— Aha, upolowali Sonię! — rzekł Markowski.
Dziewczyna stanęła u stołu i spojrzała po nich dziko.
— Czego chcecie ode mnie? — spytała.
— Lanin tu był po ciebie! — rzekł Gregor. — Musisz iść do niego.
Żachnęła się niecierpliwie.
— Nie muszę i nie pójdę! — burknęła.
Markowski wydmuchnął kłąb dymu z papierosa, Achczeńko zcicha gwizdnął. Gregor wstał. Nie wiadomo, co chciał uczynić, bo w tej chwili we drzwiach stanął gość nowy i głęboki głos pozdrowił ich:
— Ziemia i wola!
— Jegor!... — mruknął Achczeńko niechętnie.
Nowoprzybyły spojrzał po nich i dłoń do Gregora wyciągnął.
— Cóż milczysz? Witam cię.
— Milczę, bo odpowiedzieć muszę: chaos i niewola!
— Opuściliście ręce?
— Nie, ale wstyd nam i hańba, żeśmy naprzód nie postąpili. Najlepsi gniją w katorgach. Oto całe sprawozdanie.
— I dotąd darujecie życie Glebowowi?
— Oszczędzamy go z powodu podkopu — odparł Achczeńko.
— Ostudzić go, to głupstwo! — dodał Markowski. — Ale na co to się zda? Bestyj takich roi się w Rosji! Będzie drugi.
Gregora usta zadrżały i o jeden cień stał się bledszym, milczał.
— Potrzebujemy pieniędzy. Przywiozłeś, Jegor? — spytał Achczeńko.
Jegor się zaśmiał.
— Cóż to, nie macie w Rosji kapitalistów? Nie możecie sobie sami wziąć?
— Jakto? Zarżnąć i ukraść? — spytał Markowski, błyskając dziwnie z pod okularów.
— Oni biednych rżnęli i okradali. To będzie restytucja.
— To nie z mego fachu — burknął Achczeńko.
Gregor, milczący, bardzo blady, w twarz Jegora wlepił oczy przysłonięte mgłą i grozą. Przypomniał sobie noc w Kijowie, gdy ten sam człowiek werbował go w służbę idei cudnej, wzniosłej, nadziemskiej. Podniósł swe ręce i spojrzał po nich. Jedna okaleczała była, na obu była krew przelana dla idei. Więc teraz i tego mało — te ręce mają odrywać zamki cudzych kas, dla idei tej cudnej. Wzdrygnął się cały.
Zapanowało chwilowe milczenie.
Sonia, nie troszcząc się o towarzystwo, zabierała się do snu w kącie pokoju, na zydlu. Helena w swej stancyjce usypiała chłopca na ręku, i zapatrzona w jasną plamę okna, myślała o zbiegłym katorżniku, który teraz, tropiony jak zwierz, idzie ku niej przez stepy Syberji.
— Ktoś tu idzie — rzekł nagle Achczeńko — swój, bo malec nie alarmuje.
— Zapewne Maksymów! — odparł Gregor.
Tak, to on był. Potworny, ze swym garbem, który go pochłaniał, zda się. Zresztą ten sam, blady, nikły, o żałosnem wejrzeniu i ustach upartych. Dziwny kontrast niedołęstwa i woli.
Wszedł i nie widząc nikogo oprócz Gregora, nie pozdrawiając, bez żadnego wstępu, rzekł:
— Wzięto Chwastowa!
Achczeńko podskoczył na stołku.
— Gdzie? Napewno? — zawołał.
— W szynku! Pijany był. Tak go poprowadzono. Plótł wszystko, bezładnie, ale teraz koniec będzie nam!
— Kto to jest Chwastow? — spytał Jegor, a Markowski odrzucił papierosa i splunął.
— Napróżno tedy fatygowałem się do Belgji. Com tam skorzystał, przekażę chyba oprawcy. Szkoda zachodu!
Grzegorz wreszcie przemówił:
— Chwastowa trzeba struć do jutra.
— Bezwarunkowo! — potwierdził Jegor.
— To dobrze. Ja pójdę — ofiarował się Maksymow.
— Gdzie pójdziesz, poczwaro! — zabrzmiał nagle za nim głos Soni. — Nie porywaj się z motyką na słońce. Ja idę! Macie strychninę?
Stała w futerku i bobrowej czapeczce, ożywiona, bez wahania i skrupułów. Pytała o strychninę tonem, jakby mówiła: — Czy nie widzieliście moich kaloszy?
— Zuch, dziewka! — rzekł Jegor.
— Mam strychninę. Od czegóżem chemik! — odparł Markowski.
— Wsyp do wódki i dawaj zaraz! — komenderowała.
— Glebow wyzywa nas! — mruknął Gregor. — Przed tygodniem otrzymał ostrzeżenie, że gdy zaaresztuje jeszcze jednego z nas, wyda na siebie wyrok śmierci.
Markowski przyniósł flaszeczkę ze swej piwnicy i wręczył Soni.
Wyszła, coś nucąc przez zęby.
— Muszę na wszelki wypadek zasypać wejście do przekopu! — rzekł Achczeńko biorąc za czapkę.
— Ty, Maksymow, idź też! — rozkazał Gregor. — Sprowadź jak najrychlej kilkunastu naszych. Niech stąd uprzątną drukarnię i laboratorjum Markowskiego przeniosą do stajen, gdzie je przechowa Agafon. Żywo, ranek niedaleki!
Zostali tedy we trzech.
— Na Glebowa czas przyszedł! — dziko powtórzył Zachareńko. — Jeśli Chwastow się wygadał, to śmiercią jego zyskamy na czasie. Powstanie chaos, zajmą się zabójcą, Achczeńko skończy podkop.
— A ten zabójca? Masz go? — spytał Jegor.
— Ja sam!
Markowski zagwizdał, co czynił zwykle, gdy mu coś nie dogadzało, a Jegor, po chwili namysłu, rzekł:
— Gruba gra! Szkoda ciebie.
— Tem lepiej, że gra trudna, a mnie już nie szkoda. Zrobiłem dosyć i czuję, że kończyć muszę. Zostawię wam zorganizowane tutaj koła, porządną gazetę, sprzątnąłem czterech już tuzów, odsłużyłem swój czas. Zresztą, Glebow do mnie należy. Mamy swoje z nim duże rachunki. Jeżeli teraz na niego już kolej, to i na mnie. My nierozdzielni.
Zaśmiał się i odetchnął ciężko.
— Długom ja o tym dniu marzył.
— Osobiste sprawy należy zapomnieć! — mruknął Jegor. — Ja wezmę na siebie Glebowa.
Gregor poskoczył naprzód.
— Nie śmiej go tknąć nawet! — warknął, złowieszczo błyskając oczami.
— Ejże, nie zapominaj się!
— On mój! Chcesz wiedzieć dlaczego! Za ojca zesłanego do Nerczyńska, za matkę zmarzłą w drodze do Irkucka, za wydartą ziemię i nazwisko, za kobietę kochaną. On mnie odarł z tego, co ludzie miłują, jaż od niego co wezmę? — tylko życie. Tego mi jeszcze bronisz!
Jegor usta otworzył, ale w tej chwili Markowski mu przerwał:
— Milcz! On słusznie mówi. Prawo ma. Glebowa życie do niego należy! Niech je bierze. Nikt inny! Basta!
— Niech bierze! — zamruczał Jegor.
Chwilę zamyśleni milczeli, wreszcie Jegor spytał:
— Kiedy?
— Do trzech dni — odparł Gregor.
— W każdym razie staraj się zemknąć!
— Wątpię. Zresztą bądźcie spokojni. Ode mnie niczego się nie dowiedzą.
Jegor bębnił palcami po stole, Markowski papierosa kręcił, do izby weszło kilku ludzi, zaczęli częściowo wynosić drukarnię. Nikt się nie odzywał. Wreszcie Gregor się poruszył, za czapkę wziął.
— Mam wiele roboty. Jeśli będę potrzebny, Maksymow wie, gdzie mnie szukać. Niech się nikt z naszych nie pokazuje u mnie w mieszkaniu. Po wypadku, to będzie srodze kompromitujące! Żegnajcie.
Zmieszał się z ludźmi, krążącymi u drzwi i zniknął.
Nad stolicą jeszcze noc leżała, jasna od zorzy i mrozu. Pusto było w tej zapadłej dzielnicy. Ludzie, snujący się zrzadka, mieli lisi krok złoczyńców lub szpiegów, okna były ciemne. Gregor minął parę ulic, przystanął na rogu obok jednokonnych sanek, które zdawały się tutaj czekać na kogoś. Koń był biały od mrozu, woźnica, dla odpędzenia snu, gwizdał pod nosem. Na widok młodego człowieka, zebrał lejce w rękę, głową w milczeniu skinął.
Ruszyli bez szelestu prawie, ślizgając się po zlodowaciałej ulicy. Za mostem woźnica stanął. Gregor wysiadł, rzucił mu zapłatę i poszedł dalej pieszo.
Gdy mijał pałac Glebowa, pod portyk zajeżdżały sanki. Wyskoczył z nich Sewer rozbawiony, śmiejący, w towarzystwie innego oficera. Rozmawiali głośno:
— Pyszna Elza!
— Donatow zgrał się do nitki.
— Będziesz na rewji?
— Naturalnie.
— No i jutro u hrabiny Zity?
Ton odpowiedzi Sewera był zbyt obojętny, aby mógł być naturalnym:
— Wątpię! Będę gdzieindziej zajęty.
Oficer się roześmiał.
— Co? Nie podoba ci się asysta tego śpiewaka? Ejże, każdemu czas mija, lub nadchodzi.
Sewer ramionami ruszył.
La donna e mobile! — zanucił.
Pożegnali się uściskiem ręki. Glebow młody otarł się prawie o Gregora i znikł we drzwiach.
Socjalista ruszył dalej.
Nad stolicą z mrozu tuman się tworzył. Jak fantastyczne widziadła majaczyły pałace, pomniki, gmachy publiczne. Gregor, mijając, liczył je i rozmyślał: o robotnikach w tych pałacach zamieszkałych, o rządzie wybranym, rezydującym w gmachach, o nauce bezpłatnej, o pomnikach, z których piedestały tylko zostaną dla nowego świata założycieli i bohaterów. Tak go te rojenia opanowały, że powoli z siebie się wyzuł. Beznamiętnie, spokojnie marzył, niepomny, że do tego dnia szło się przez krew, ruinę, podłości; niepomny, że i jego krew na tej drodze swą ciemną plamę zostawi, jak krew jego ofiar i krew następnych tysięcy. A jednak poza tą myślą, która jego opętaniem była, gdzieś na dnie druga tkwiła myśl, która jego kroki, machinalne zda się, wiodła do pewnego celu.
Doszedł tam i stanął.
Przed domem stała kareta, na piętrze jedno okno słaby, różowy blask, sypialni, czy buduaru, rzucało na pustą ulicę. Socjalista za latarnią się ukrył, w zanadrze sięgnął. Drzemał stangret na koźle karety, można było łacno do niej się zakraść, do wsiadającego strzelić.
Młody człowiek może to właśnie myślał, ale spostrzegł brak rewolweru.
— Pożyjesz jeszcze jeden dzień!... — zamruczał.
W tej chwili drzwi kamienicy się rozwarły. Wyszedł z nich Glebow stary, sam, osłonięty po oczy szubą.
Chód miał niepewny, głos chrypliwy, gdy budził z przekleństwem stangreta. Za nim wysunął się nieodstępny Agafon, do karety wsiąść dopomógł, na swe miejsce skoczył, ruszyli.
Gregor za nimi popatrzał, potem raz jeszcze na to okno różowe i poszedł. Teraz już nie marzył — układał plan.
Do domu wracał. Musiał się z Maksymowem rozmówić, jego los zabezpieczyć, papiery jedne poniszczyć, inne ukryć, z Agafonem się zobaczyć.
Szedł prędko, jak człowiek bardzo trzeźwy i dobiegający celu. W sobie czuł wielki chłód, ogólne śmiertelne zamarcie. Był gotów do swego ostatniego czynu.
Mieszkał i praktykował jako doktór Sergjusz Aleksandrow, Maksymow uchodził za jego brata. Zajmowali trzy pokoje, nie mieli żadnej służby.
Gdy Gregor drzwi otwierał, dojrzał światło w sypialni, które natychmiast zgasło. Zdziwiło go to, wszedł do swego lekarskiego gabinetu i zapalając lampę, zawołał Maksymowa.
Kaleka milczał.
Tedy Gregor z lampą wszedł do sypialni i obejrzał się. Maksymow leżał, przykryty po oczy.
— Co się tu dzieje? Udajesz śpiącego, zgasiłeś światło? Coś ty, pijany? — zagadnął, trącając go Gregor.
— Nie... Trochę zasłabłem!... Spać mi się chce...
— To wstań. Wyśpisz się potem. Mam dla ciebie wiele poleceń!
— Słucham. Mów!
Gregor lampę na stole postawił.
— Co tu, na tym stole? Krew? I na ziemi też? Co ci się stało?
— Nic. Trochę się skaleczyłem, a leniłem się sprzątnąć.
— Skaleczyłeś się! Jak? Tym nożem? To mój nóż! Gdzieś go wziął?
— Z twojej szafki z narzędziami.
— Do licha! Wiesz ty, żem w pośpiechu narzędzia rzucił źle oczyszczone po ostatniej sekcji. Pokaż skaleczenie.
— Głupstwo. Nic mi nie będzie.
— Pokaż, mówię ci!
Prawie gwałtem odkrył kołdrę.
Maksymow leżał ubrany, trzymając w zanadrzu lewą rękę. Krew była na posłaniu.
— Daj mi święty spokój. Czym ja dziecko!
Siłą opatrzył go Gregor. Maksymow bowiem odpychał go, burczał, nogami kopał. Gdy go za lewą rękę Gregor ujął, on zbielał, syknął i omdlał na chwilę. Ukazało się tedy kalectwo. U ręki brakło dwóch palców, okręcona była szmatami krwawemi niezgrabnie.
— Co to jest? — krzyknął ze zgrozą Gregor.
Maksymow, widząc się odkrytym, skulił się, w kąt zaszył, poczerwieniał. Tylko oczy jego patrzały śmiało w rozsrożone źrenice Gregora, a miały te biedne, czerwone, zezowate oczy wyraz śliczny i uśmiech dziecięcej prostoty.
— Nie gniewaj się, Gregor — począł jąkać. — Była tu Sonia, wracając od Lanina, czekała nawet na ciebie długo, a wreszcie mnie zostawiła relację. Chwastowa już niema. Wypił Soni wódkę. Sprawiła się gracko. Ale Chwastow gadał i omal ciebie nie zdradził. Teraz jednak już niebezpieczeństwo minęło.
Maksymow dźwignął się i wstrząsany dreszczem bólu, mówił dalej trochę gorączkowo:
— To głupstwo, zaradziło się. Powiedział: — Szukajcie człowieka bez dwóch palców u lewej ręki, pojmiecie bobra. Ha! ha! to głupie. Bez palców tych może być kto inny, mogę być ja. Bobra nie pojmą!
Tryumfująco wzniósł okaleczoną rękę do góry.
Gregor z zapartym tchem, niezdolny nic rzec, rękę tę ujął, rozwinął szmaty, wziął się do opatrunku.
Maksymow, zmęczony, osłabły, ułożył się znowu i dał z sobą robić co chciano. Bardzo blady, wpatrywał się w Gregora i lekko uśmiechał...
Zachareńko, ukończywszy opatrunek, obejrzał nóż skrwawiony, poszukał czegoś w książce medycznej, wyszedł, wrócił z lekarstwami i doczekał rana, siedząc nad chorym. O świcie zjawił się Agafon.
— Dzisiaj generał będzie wieczór spędzał u siebie — oznajmił. — Rozkażecie cokolwiek?
— Przyjdę tam o północy. Czekaj. A teraz skocz do Soni i przyślij mi tu ją.
Po godzinie dziewczyna stawiła się na wezwanie. Gregor wskazał Maksymowa.
— Ten mi jeden drogi, iść muszę. Zostań przy nim. Jeśli się stan pogorszy, postaw w oknie zapaloną świecę. Lękam się o niego.
— Głupia poczwara! — mruknęła Sonia.
Wiedział, że nienawidzi Maksymowa, ale był przekonany, że w pewniejsze ręce nie może go powierzyć.
Chory się przecknął, słysząc rozmowę.
— Odchodzisz, Gregor? — rzekł. — Bywajże zdrów.
— Cóż ci? Cierpisz?
— Nie. Sen morzy. Wróć jeszcze do mnie!
— Wrócę. Sonia przy tobie zostanie.
— Dobrze — odparł łagodnie, patrząc za przyjacielem.
Na schodach jakaś moc szarpnęła Gregora. Gwałtem go wstecz ciągnęło. Przemógł się jednak i poszedł dalej.




IX.
SAMOBÓJSTWO I MORD

W pałacu Glebowych na pozór nic się nie zmieniło. Na pozór tylko. Świetność kryła rany, zbytek brudy, spokój — może gorycz. Od pewnego czasu złe myśli znalazły dostęp nawet do tak gładkiej natury, jak Sewer.
Ocuciła go z szału ta sama hrabina Zita, która go opętała i spodliła do reszty. Pożerała mu ona miljony, zdrowie, sumienie, honor, wszystko, aż naraz przesyciła się nim i rzuciła go, otrząsając jak proch ze swych pantofelków. Znudziła ją jego miłość bezgraniczna i poświęcenie, dokuczyło jej deptać po człowieku, zachciało się nowej zdobyczy, denerwujących przeszkód, oporu, wstępów. Miała dość spokojnego stosunku.
Przez pewien czas on tego nie spostrzegł, potem temu nie wierzył, czepiając się nadziei i złudzeń, omamiony jej fałszem. Oszukiwała go i zdradzała, ale tajemnie, bojąc się scen, gwałtowności jego. Wreszcie pewnego wieczora, na balu, w ustronnym gabinecie, ujrzał ją w objęciach sławnego tenora i otrzeźwiał.
Nie zrobił sceny. Śpiewak wydał mu się nikczemnym rywalem, zohydził mu w jednej chwili kobietę. I nagle w tej chwili Sewer zastygł i dojrzał. Poczuł się dopiero w jakiejś bezdni czarnej, ohydnej, pełnej błota i zaduchu, zajrzał w siebie, wzdrygnął się i opamiętał. Opanował go wstręt, nuda i rozpacz straszna, wreszcie rozchorował się na dobre. Leżąc, miał czas rozmyślać. W dzień odwiedzali go koledzy i znajomi, ale noce bezsenne spędzał samotny. Noce chorych należą do osób kochających, do rodziny, a tych Sewer nie miał.
Ojciec spędzał je u „Kwiatka Lnu“, żona ignorowała go, sam sobie tę dolę zgotował. Gizella, zawsze o formy dbała, odwiedzała go codzień o południu, ze stereotypowem pytaniem o zdrowie i kondolencją. Gdy znalazła kogokolwiek z gości, zostawała dłużej; gdy chory był sam, nie bawiła więcej minuty. Na twarzy jej, zaostrzonej cierpieniem, nigdy nie zdradzonem, malował się chłód i sarkazm. Czuł Sewer, że plotka stołeczna doniosła jej wieść o jego porażce i że ona tryumfuje, pyszna w swej czci niepokalanej wobec niego, nędznego. To podwajało gorycz jego, napełniało względem niej głuchą wściekłością. Czuł chęć dokuczenia jej, zbrutalizowania.
Raz wybuchnął, gdy go, jak zwykle, pytała o zdrowie.
— Czuję się lepiej. Jeśli pani miała nadzieję oswobodzić się prędko ode mnie, to nadzieja jest płonna.
— Nie żywię żadnych nadziei — odparła spokojnie.
— Tylko tryumf i radość, że cierpię.
— Nie myślę nigdy o panu.
— Nie wierzę. Zanadto nienawidzi mnie pani.
— Myli się pan. Tylko pogardzam.
Rzucił się.
— Pocóż ten przymus bytności tutaj?
— Odchodzę już! — rzekła zimno.
Nie chybiła jednak nazajutrz. Znalazła kilku panów i rozmawiała swobodnie. Gdy wyszła, jeden z gości, Francuz z ambasady, zwrócił się do Sewera:
— Najpiękniejszą masz, hrabio, kobietę z całej stolicy. Co za kształty i rysy! Zazdroszczę ci.
Obecni, starzy znajomi, uśmiechali się nieznacznie z naiwności nowego przybysza. Sewer zagryzł wargi i poczerwieniał.
W parę dni potem, już wychodził i wyjeżdżał. Ale to inny był Sewer. Nie bawiło go już nic. Wewnątrz toczył go rak zniechęcenia do życia. Nurtowała w nim myśl samobójstwa. Sztuczny był jego spokój i wesołość. W duszy był niezmiernie nieszczęśliwy.
Bywał znowu w świecie i spełniał gorliwie służbę, wyczerpywało go do reszty udawanie. Gdy mógł, zamykał się w domu. Począł wspominać kijowską nędzę, żałować jej i swych złotych snów ówczesnych. Męczył go świat, a samotność była nieznośną. Parę razy odwiedził ojca. Generał prawił mu o swych sprawach, o interesach, o plotkach buduarowych. Ohydny mu się wydał.
Razu jednego, w wieczór, gdy był bardziej rozdenerwowany, zbolały, postanowił do żony iść, dokuczyć jej, zobaczyć, że ona też cierpi. Nie kazał się meldować, dźwięki fortepianu zaprowadziły go do gabinetu, gdzie Gizella, też samotna, grała w półcieniu. Nie usłyszała go i on minutę słuchał i patrzał. Zdradził go piesek pokojowy nieprzyjaznem warczeniem.
Gizella się obejrzała, przestała grać, lecz nie odjęła rąk z klawiszów, ani powitała. Czekała, co jej powie.
— Jesteśmy proszeni na bal na Nabiereżną — rzekł, wiedząc, że nienawidziła tego domu.
— Mam się ubierać zatem? Za godzinę będę gotową.
Wstała powolnie, rozmarzona grą, jeszcze pod wrażeniem tonów.
— Może pani jechać nie chce? — spytał.
— Nie chodzi o to, czego chcę. Mamy jechać, więc się ubieram.
— I jabym wolał pójść do baletnic, ale może spotkam na balu Olgę P.
Gizella złożyła nuty.
— Bezwarunkowo tedy być warto! — rzekła szyderczo i wyszła.
Po godzinie wsiedli razem do karety.
— Co pani uczyni z sobą, gdy mnie już nie będzie? — zagadnął nagle Sewer, po długiem milczeniu.
— Nie zastanawiałam się nigdy nad tem.
— Więc proszę się teraz zastanowić. To może przyjść prędko.
Spojrzała na niego uważnie.
— Hrabia wydaje się chory. Może lepiej wrócić do domu. Doktór stosowniejszy będzie od balu.
— Niech mi pani odpowie. Gdy mnie nie będzie, wyjedzie stąd pani?
— Tak! — odparła.
— Dlaczego?
— O hrabio, to nie potrzebuje tłumaczenia.
— I wyjdzie pani zamąż?
— Nie! — odparła lakonicznie.
— Ale pani rada będzie mnie się pozbyć?
— Nie! — powtórzyła równie krótko i stanowczo.
— Mógłbym sądzić, że pani dogadzam zatem?
— Mówiłam już, że pan dla mnie nie istniejesz. Cóż mnie obchodzi życie lub śmierć tego tam przechodnia?
— Cóż zatem i któż istnieje dla pani?
— Istnieje Bóg, wiara, rodzice, kraj, poczucie spełnionych obowiązków, nadzieja innego życia po śmierci. Istnieje wiele mocy i spokój w sobie.
Powóz stanął, rozłączył ich wnet wir ludzi.
Rozmowa ta do cierpień Sewera dodała nowe, rozbudziła wyrzuty sumienia, pojęcie całego szeregu popełnionych podłości, utrwaliła żądzę samobójstwa.
Nazajutrz po tej nocy, gdy Gregor go spotkał i słyszał rozmawiającego, świetny kirasjer stał u szczytu swego postanowienia. Gdy odbył służbę wieczorną, wrócił do domu i poszedł wprost do swej sypialni. Przechodząc, spytał o ojca, — był na mieście.
W swym gabinecie Sewer przedewszystkiem popalił listy, potem napisał dwa i położył na biurze. Następnie kazał podać wina i odprawił służbę. Wtedy paląc cygara i pijąc, raz ostatni się zastanowił: poco żyć?
Posiadał wszystko, użył do syta, nie miał pragnień, ni chęci, w nic i w nikogo nie wierzył, cierpiał nieznośnie. Nabił rewolwer, włożył lufę do ust, ale się wstrzymał.
Opadła go pijacka myśl, zastrzelenia się w pokoju żony. Ten fakt skomplikuje wypadek, zmyli ludzkie przypuszczenia, że samobójstwem kierowała rozpacz po kochance. Będą sobie głowy łamali, Gizelli ostatecznie dokuczy. Ukrył tedy broń i poszedł.
Czerwone iskry latały mu przed oczami, krew pulsowała gorączkowo, zataczał się. Zdumiona służba usuwała mu się z drogi. U drzwi sypialni żony, garderobiana, na widok jego, przeżegnała się, jak przed widmem. Otworzył te ostatnie drzwi i wszedł.
Gizella modliła się, klęcząc przed wielkim hebanowym krucyfiksem, rozebrana do snu, w dłoniach ukrywszy twarz. Zerwała się, widząc go, zbladła jak marmur. Ujrzał, że łzy miała na twarzy.
— Módl się pani dalej, nie przeszkadzam — rzekł. — Wybrałem sobie pani pokój, by spocząć. Za chwilę będzie pani wolną.
Dobył rewolwer. Zrozumiała go wtedy. Poskoczyła, przytomność tracąc.
— Sewer! — krzyknęła.
Z krzykiem tym jednocześnie padł strzał. Kula ugodziła w pierś, Sewer się zachybotał, rękami uderzył w próżnię i runął.
Uchwyciła go i razem z nim osunęła się na kolana.
— Doktora! — zawołała, oburącz krew tamując.
Garderobiana z krzykiem pobiegła po ratunek. W tej chwili generał wracał od „Kwiatka Lnu“, trafił na zamęt i lament służby.
Wieść straszna uderzyła go jak piorun. Biegł i on przerażony na miejsce katastrofy. Zastał Gizellę wciąż klęczącą, z głową Sewera bezwładną na piersi, obryzganą krwią, bladą, bez tchu i mowy.
— Nie żyje? — spytał, osuwając się na ziemię.
Zaprzeczyła ruchem głowy. Zerwał się ożywiony nadzieją.
— Doktora! Doktora! — krzyknął.
Doktór już wchodził.
Dźwignięto Sewera na łóżko żony, przystąpiono do opatrunku.
Była to ciężka noc. Generał, znękany, spędził ją w fotelu. Gizella u nóg łóżka. Zeszło się więcej doktorów, dobyto kulę, która minęła serce, przeszła płuca, kierowana gorączkową ręką. Sewer żył, ale stan ogólny był fatalny, krew mu się rzucała ustami, mdlał bezustannie, nad ranem rozwinęła się okropna gorączka.
Stary Glebow odszedł, wezwany swemi obowiązkami. O dziesięć lat zestarzał się przez te kilka godzin.
Złożył raport o wypadku, zwalając winę na nieostrożność z bronią, pojechał nawet o porze zwykłej do swego biura.
Tam, na wstępie, spotkała go znowu zła wieść: raport z więzienia o nagłej śmierci ujętego wczoraj socjalisty. Lanin był zmieszany, ale generał zbyt swą troską zajęty, aby wysnuwać wnioski, podejrzenie powziąć, lub zająć się czemkolwiek. Stosy raportów odsunął od siebie, niezdolny myśleć i decydować.
— Do jutra! — rzekł do sekretarza.
Tak chciał los. W raportach tych były wyznania Chwastowa, donos o podkopie, rysopis Jegora i Gregora.
Socjaliści zyskali dobę czasu.
Generał wrócił do domu. Sewer pasował się ze śmiercią, pałac był ponury, jak grób. Przy chorym czuwała żona.
— Co to było? Co mu się stało? — spytał jej Glebow, palce wyłamując ze stawów.
— Zabiło go takie życie — odparła ponuro. — Nadużycie, przesyt, hrabina Zita!
— Nie może być. Każdy podobnie żyje, ja — tyle lat!
Spojrzała na niego z pogardą.
— Widocznie on pana nie dorósł!
— Nieprawda! To coś innego. Nie wiedziałem, że on bywał u pani. Co między wami zaszło?
Gizella pod wzrokiem tego szpiega i policjanta, zbladła ze wstrętu i oburzenia.
— Pan mnie o co posądza? Jeśli ma być indagacja, nie tutaj i nie teraz.
Pochyliła się nad Sewerem, podała lekarstwo a potem spoczęła obok posłania, nie racząc uważać na generała.
Zmierzchało, gdy do komnaty, krokiem kota, wsunął się Agafon. Pochylił się do ucha swego pana.
— Marja Wasiljewna przysłała bilet, posłaniec czeka na odpowiedź — wyszeptał.
Generał ciężko wstał.
Bilecik był krótki. „Kwiatek Lnu“ wzywał go do siebie. Staremu sybarycie pochlebiało to. Czuł, że tam najłacniej zagłuszy zgryzotę, kazał więc zaprząc sanki i ruszył, jak zwykle incognito, z nieodstępnym tylko Agafonem.
Noc była ponura, padał śnieg z wichrem, niebo zaciągnęło się chmurami.
Piękna kobieta przyjęła swego opiekuna radośnie, jednym tchem recytując plotki o zamachu Sewera, anegdotę najświeższą, jakiś skandal półświatka. Szczebiot jej rozchmurzył generała, widok jej podniecał i drażnił. Śliczna bo była w oprawie zbytku mieszkania, zapachu, ciepła, ciszy tego magnackiego gniazdeczka.
Wreszcie opowiedziała mu swój kłopot. Służba jej, to jest kucharka i garderobiana, kędyś po południu zbiegły. Była skłopotana, jak go przyjmie i ugości.
— Nic to! — rzekł. — Jest przecie Agafon. Jutro rano służbę odnajdą.
Lokaja zawołano z przedpokoju. Cicho, ze zwinnością małpy, jak cień, bez szelestu, zapalił światło, rozłożył ogień na kominie, nakrył stół do kolacji. Dopiero wtedy ośmielił się przerwać sam na sam czułej pary.
— Przyniosę kolację z restauracji — oznajmił.
— Dobrze. Weź sanki dla pospiechu! — odparł Glebow. — Mieszkanie tymczasem zamknij, żeby tu kto nie wlazł niepotrzebny. Pamiętaj, żeby szampan był różowy.
Agafon wyszedł, drzwi zostawiając otwarte.
W buduarze Glebow, rozparty w fotelu, pieścił siedzącą na kolanach kobietę. Rozplótł jej włosy złote i podniecał się, grubemi palcami plącząc tę falę wonnych splotów. Lampa przyćmiona była i ogień na kominie ledwie się żarzył. Kąty w pokoju tonęły w cieniu.
I oto w kącie poruszyła się firanka od sypialni. W szczelinie stanął człowiek. Dywany wyściełały komnatę, on się po nich, jak widmo, naprzód posunął. Miał na sobie półszubek wyrobnika, rozpięty na czerwonej koszuli, głowę odkrytą. Stał o kroków pięć od grupy, gdy go kobieta pierwsza spostrzegła.
— Ach, kto to! — krzyknęła, kurczowo obejmując ramię generała.
Ten się obejrzał. Zadygotało w nim, ale nadrabiając grozą, spytał ostro:
— Ty kto? Poco tutaj? Won do kuchni, kanaljo!
Wtem kobieta zatrzęsła się, oczy jej rozwarły się strasznie.
— Hospodi Boże! — wrzasnęła przeraźliwie. — To on! Zabije mnie!
Generał się zerwał, odtrącając ją. Ona na ziemię padła i zemdlała: Glebow dobył z kieszeni nieodstępny rewolwer i o nic więcej nie pytając, strzelił. Sprężyna wydała suchy trzask, lecz kula nie poszła. Człowiek począł mówić:
— Ja, Gregor Zachareńko, syn pobitych przez ciebie, po twoje życie teraz przyszedłem. Jak smok ty leżał na drodze swobody ludu i dobra Rosji, jak smok pił i chłeptał gorącą, młodą krew. Zabrał ty mi ojca i matkę, kolegów i druhów, nazwisko i duszę, tę kobietę wreszcie. Przyszedłem po ciebie!
Glebow rzucił się do okna, chciał wołać... Potknął się o leżącą kobietę, socjalista padającego za ramię porwał, z błyskawiczną szybkością, siłą i wprawą, sztylet w pierś wbił, aż po rękojeść i odskoczył, jakby się bał, że go krew obluzga.
Glebow zaryczał jak zwierz, za sztylet chwycił, chciał wyrwać to żądło śmiertelne, i zwalił się z łoskotem okropnym, łamiąc swym ciężarem krzesło, obryzgując sprzęty krwią. Miotał się, wił, charczał, źle trafiony.
Gregor ujrzał to, sięgnął po żelazny pogrzebacz, leżący u komina, zamachnął się nim i w czaszkę dwa razy uderzył.
Generał nogami jeszcze parę razy poruszył i znieruchomiał w kałuży krwi czarnej, z głową potwornie pobitą.
Gregor żelazo rzucił i chwilę patrzał na swą ofiarę. Nie kwapił się z ucieczką. Powoli oczy z trupa przeniósł na omdlałą kobietę, postąpił krok i nogą ją potrącił.
W tej chwili zgrzytnął klucz w drzwiach od sieni. Agafon wracał, niósł różowy szampan, delikatesy, zwierzynę, likiery...
Postawił kosz w przedpokoju i zajrzał.
Szpetna jego twarz zzieleniała, oczy przymknęły się ze zgrozy.
— Już! — wyszemrał.
Gregor spojrzał na niego.
— Gotowe! — rzekł.
— I ona też!
— Omdlała! Wołaj policję! Co stoisz?
— Uchodź ty, panie! — wyjąkał lokaj.
— Mniejsza. Zwiąż mnie. Niech zaraz biorą.
— Nie, nie! Uchodź! Widziałem, jadąc, świecę w oknie Maksymowa.
Gregor się zawrócił żywo. Jednym skokiem był w kuchni, na schodach, w bramie. Potrącił stróża, wypadł na ulicę i zniknął w tumanach śniegu.
Tymczasem na górze Agafon sekundę myślał.
— I ona niepotrzebna. Będzie gadała!
Babski język splącze śledztwo! Myśl i postanowienie błyskawicą było. Przysiadł nad omdlałą, palce jak szpony wpił w gardło i począł dusić.
Kobieta się ocknęła w spazmie konania. Chrapała coraz słabiej, wreszcie zsiniała.
Wtedy Agafon do drzwi się rzucił, zamek w kuchni, poprzednio popsuty, do reszty połamał i biegł na dół, krzykiem, płaczem, złorzeczeniami alarmując dom cały.
Grał do końca po mistrzowsku rolę wiernego sługi, a świadczyć przeciw niemu mógł tylko trup!...




X.

Świeca paliła się na oknie Maksymowa, a w mieszkaniu on dogorywał.
Zwlekała długo Sonia z tem hasłem śmiertelnem, łudziła się długo, aż wreszcie ujrzała, że niema nadziei ratunku.
W swem życiu awanturniczem przez dwa lata chodziła na kursy medyczne, znała się więc trochę na chorych. Cały dzień spędziła samotnie. Wedle rozporządzenia Gregora, nikt ze spiskowych się nie pokazał. Dziewczyna doglądała rannego, a w przerwach, gdy się uspokajał, szperała po kątach, paliła papiery, listy, przygotowana do katastrofy, spokojna, zupełnie o swój los obojętna. Lada chwila czekała wejścia policji. Wiedziała od Lanina o zdradzie.
Ale dzień minął, nie przynosząc żadnej wieści. Tylko Maksymow prędko, prędko dążył do kresu. Skaleczona ręka potwornie spuchła, zrzadka odzyskiwał przytomność, twarz miał wykrzywioną, oczy błędne. Cierpiał okropnie. W chwilach jaśniejszych, żałośnie, jak dziecko, wołał Gregora.
Dzikie serce Soni poruszyło się nawet.
— Sprowadzę ci Gregora. Nie piszcz! — rzekła.
Gdy zapaloną świecę stawiała w oknie, ręka jej więcej drżała, niż gdy w przeddzień dawała strychninę Chwastowowi. Czuła, że sprowadzając go tutaj, zgubi ukochanego. Dopaliła się świeczka do połowy, gdy wreszcie drzwi się żywo rozwarły i wpadł Zachareńko.
Wprost do sypialni podążył, na chorego spojrzał. Odrazu poznał, że tu śmierć szła wielkiemi krokami i głucho, przeciągle jęknął. Przykląkł u posłania i na łokciach wsparty, wpatrywał się w straszną tę twarz. Maksymow się przecknął, poznał go i uśmiechnął się.
— Gregor, mój Gregor! — wyszeptał. — Jabym tak chciał z tobą do Kijowa wrócić. Hm, ty znowu krew na sobie masz! Znowu! I czyja to?
— Glebowa! — odparł głucho Zachareńko.
— Och, ile krwi, ile krwi! — z jękiem rzekł kaleka. — To źle, Gregor, źle! Jam tobie tego nie mówił, ale nie wolno krwi lać! W Kijowie lepiej było.
Ból zaćmił mu przytomność.
Potem w półśnie, dysząc w cierpieniu coraz wielmożniejszem, do siebie już mówił:
— I tam, i tu — Czarny Bóg. I ci, i tamci po piersi w krwi, w gwałcie. A gdzież ten Biały, ten dobry? Czy i on zabity? Niema go! Nie słychać, nie widać!
Gregor w dłoniach ścisnął czaszkę.
— Zawołam doktorów! — szepnęła Sonia.
— Poco? — rzucił desperacko. — Dla niego dół tylko! Nóż był zakażony trupem!
— Zabiłeś Glebowa? Gdzie? — spytała z zajęciem.
— Zabiłem. Idź ty, zostaw mnie z nim. O bodaj mi dano doczekać jego końca!
— Młody Glebow się zastrzelił. Słyszałeś?
— Tak. Dosyć będzie miała ziemia ścierwa w tych dniach. Ich i naszego! Żeby tylko Achczeńko podkop skończył.
Podniósł głowę i nadsłuchiwał. Ale ciszę nocy wypełniał zwykły ruch uliczny.
— Mrowie się rusza! — rzekł Gregor zamyślony. — Mrowie znikczemniałe, podłe, niewolnicze. Już Glebowa znaleźli i moim śladem idą. O mrowie! Oplwany będę przez ciebie, opoliczkowany, skopany! A jam ci przecie służył aż do śmierci! Kiedy ty na nas plwać przestaniesz, ludzie?
— Gregor! — szepnęła Sonia prosząco — uchodź ty. Ja cię ukryję bezpiecznie. Będziesz żył jeszcze!
Wzdrygnął się, spojrzał na nią strasznie. Ale wtem Maksymow poruszył się, zajęczał:
— Pić! pić!
Gregor wskazał drzwi dziewczynie. Schyliła głowę pod jego wzrokiem i wyszła. On się zajął chorym. Ręka, co bez drżenia mordowała, teraz stała się lekką i pieszczotliwą. Przesuwała się delikatnie po zjeżonych, potem okrytych, włosach, poprawiła poduszki, podawała lekarstwo.
Maksymow nie spał, nie majaczył. Leżał zmęczony, przymkniętemi oczyma wpatrując się w przyjaciela. Piękna twarz Gregora zmieniła się bardzo. Zaostrzone były rysy, zacięte usta, oczy zaognione i dzikie. Nie zdradzał wrażenia żadnego, tylko niekiedy szczęki mu drżały, a źrenice zwężały się i ciemniały.
— Czy już późno? — spytał Maksymow.
— Druga po północy.
— Czy mnie jeszcze długo... tak?
— Nie wiem! — odparł twardo.
— Ty wiesz. Powiedz, żałujesz mnie?
Gregor głową skinął.
— Naprawdę?... — Maksymow począł się uśmiechać. — Bo ja ciebie bardzo kochałem, bardzo! Żebyśmy mogli do Kijowa znowu wrócić. O Kijów! Szedłem z tobą w tym długim boju strasznym. Mnie kres, ty może wielki dzień ujrzysz! A po owym dniu, kiedyś, na Askolda mogile, twój pomnik stanie. Z tej góry królować będziesz. Pod tobą Dniepr wolny, przed tobą Ruś swobodna. O Gregor! Mnie ta myśl roiła się zawsze, zawsze!
Po ustach Zachareńki przemknął szyderczy uśmiech. Gorzkiem, brutalnem słowem chciał to rojenie przeciąć, a Maksymow to zrozumiał, zadrżał, przerażony.
— Nie mów nic, nic! — zawołał. — Ja umieram już! Mnie już wolno śnić!
— Śnij więc! — rzekł Gregor, dłoń mu na czole kładąc.
I tak pozostał. Nie zmienił swej odzieży, krwią zbryzganej, zmiętej, nie uchodził. Doczekał rana, aż zwalczony przewielmożnem zmęczeniem, usnął u tego łoża śmierci.
Tak go zaszło południe. Zbudził szelest otwieranych drzwi, brzęk ostróg i szabel. Wstał gwałtownie, wyprostował się, do drzwi rzucił, chcąc, by go nie tutaj wzięto, by Maksymow tego nie widział. Ale w progu natknął się na mur piersi, na ręce zbrojne i cofnął się z ohydą przed tą tłuszczą swych katów.
I Maksymow się ocknął, spojrzał, zrozumiał i ostatnim wysiłkiem na posłaniu poderwał.
— To ja! — krzyknął, rękę okaleczałą podnosząc — bierzcie... ja... bóbr!
To go dobiło. Zachwiał się i upadł napowrót z jękiem długim, ostatnim.
Policja napełniła pokój.
Gregor oblicze umarłego ucałował i okrył, potem ręce skrzyżował i czekał.
Żandarmi, przygotowani do walki upartej, mimowoli poczuli dlań szacunek.
— Ruszaj z nami! — któryś starszy rzekł.
Postąpił naprzód spokojny.
Przed kamienicą tłum gawiedzi się zebrał. Gdy go ujrzano, rozległo się wycie, pisk, klątwy, tumult.
— Zbójca, łotr, potwór!
Gruda zmarzłej ziemi uderzyła go w czoło, inna w ramię. Spojrzał na twarze te namiętne, rozjuszone i zachwiał się.
Tłum łamał szyk policji, wyciągały się ramiona, pięści.
— Nam go dajcie, nam! — wołano — my jego prędzej sprawimy! Obcasami go zdeptać! Dawajcie szelmę, nihilistę! Dawajcie!
Policja dobyła szabel i rewolwerów. Zaledwie zdołano wsadzić Gregora do oczekujących sanek, wyrwać się z pośród tłuszczy. Ruszyli cwałem, bo wszędy tłum się zbierał, żądny kary i pomsty.
Gregor patrzał, słuchał; strasznym, ponurym ogniem gorzały mu oczy, wreszcie zaśmiał się i plunął.
Wziął od ludu swoją nagrodę.




XI.

Za trumną Glebowa szli dygnitarze i toczyły się setki karet. Poprzedzały ją muzyki i wojska, zbiegł się cały Petersburg. Niesiono jego ordery, wieńce, bito w tysiączne dzwony. Tylko z rodziny nikt nie towarzyszył! Sewer leżał śmiertelnie chory, Gizella usunęła się od wszelkiego współudziału.
Trupa Marji Achtarow pochowała policja po sekcji urzędowej. Walały się te piękne zwłoki po prosektorjach, aż je wrzucono w dół, jak rzecz niczyją, bez nazwy i pamięci. Została tylko jeszcze w procesie Glebowa, jako skandal, obrudzona po śmierci nawet, ulicznica. Na to ją niegdyś student biedny z błota wydobył, uczył, szanował, czcił...
Ulicznicą się stała, on mordercą!
Pochowano też Maksymowa. I po nim tylko zostało imię zmyślone w liście cmentarnej, żadnej, żadnej pamięci.
Teraz aresztowano setki, proces się toczył, a wśród tej krwi, czarnych tajni więzień i sądów, Petersburg hulał, szalał, zajęty już czemś nowem, modnem.
Po paru tygodniach wspominano tylko Glebowa.
Gdy Sewer, po tygodniach całych nieprzytomności, otworzył oczy i myśleć począł, ujrzał nad sobą żonę wymizerowaną, bladą.
Pierwsze to jego spojrzenie powitał jej uśmiech radosny, a on mimowoli, tą radością zarażony, też się uśmiechnął, ze szczęśliwością wracającego życia.
Pierwszym objawem tego nowego życia było uczucie dla swej opiekunki.
Zda się przeszłości nie pamiętał, zda się ją zaledwie teraz poznał, bo przypatrywał się jej godzinami całemi, wzywał, gdy odeszła, zasypiał, trzymając jej rękę, budził się, ją wołając.
Zaprawdę, teraz dopiero, niedołężny jak dziecko, poczuł, co jest kobieca czułość i troskliwość. Pokochał łagodność i cichość tego starania i opieki, delikatne dotknięcie dłoni, słodycz głosu i uśmiechu.
Napatrzyć się nie mógł, nasłuchać.
Była to pieszczota matki, która go opuściła, siostry, której nie miał; dusza w nim tajała i często osłabiony, płakał jak dziecko, dając się utulić pieszczotą łagodną.
Bez żadnych objaśnień do tego przyszło. Ona go jako dziecko doglądała. Straciła swą sztywność i chłód. Witała go serdecznie i dzień cały nieodstępna, bawiła, podawała lekarstwa, zawsze z uśmiechem i czułem słowem.
On sobie przypomniał, jak ją matka wołała i rzekł do niej: „Gizi“, — ona mu mówiła „Sewer“. Tak się to ułożyło, jak rzecz najzupełniej naturalna. Ale wracało życie, a z niem pamięć, wspomnienia. Ona czuwała nad niemi.
Raz Sewer, po długiem milczeniu, spytał:
— Czy dawno ja tutaj?
— Już miesiąc! — odparła, dłoń mu po włosach przesuwając.
— Zrobiłem ci wielką przykrość. Nie gniewasz się bardzo, Gizi?
— Nie, Sewer. Jestem ci żoną; cierpienie twoje do mnie należy.
Mówiła to tak słodko, że w nim poczęło serce bić nieznanem, głębokiem drżeniem.
— O Gizi! ja bardzo zły jestem — szepnął.
— Będziesz dobry, Sewer!
— O będę, z tobą!
Pochyliła się, ustami dotknęła czoła.
Potem spytał:
— Gdzie to ojciec?
— Wyjechał.
— Tak? Dawno? Nawet się o mnie nie troszczy?...
— Musiał wyjechać, Sewer.
— Kiedy wróci?
— Nie wiem.
— A znajomi przychodzą?
— Tak, ale ich nie przyjmuję!
— To dobrze! Oniby pletli nowiny, a mnie tak teraz spokojnie, i pytaliby, patrzyli, a mnie taki wstyd, o wstyd!
— Nie będą pytali, Sewer. Jam winę na siebie wzięła.
— Jak? Powiedz?
— Powiedziałam, żem była zadrosną i piekło ci w domu robiłam; żem cię do desperacji doprowadziła scenami.
— O Gizi! O Gizi!
— Nic to, Sewer. Zdrów bądź, dobrej myśli. Bóg ci przebaczy.
— O Bóg! Nie! — szepnął, wzdrygając się.
— Przebaczy! — powtórzyła z przejęciem.
Potrząsnął głową, wzruszony do głębi.
Potem znów rzekł:
— Żebym ja stąd wyjechać mógł.
— Wyjechać musisz, Sewer. Potrzeba ci innego klimatu na twe płuca naruszone.
Poweselał widocznie.
— To dobrze! Wyjedziemy tam, do ciebie. Przyjmiesz mnie, Gizi, w swoich górach?
— Przyjmę, Sewer.
— Ach, żeby już tutaj nie wracać. Żeby biednym być, nieznanym, samotnym! Żeby ludzi nie widzieć i tak nie żyć tem strasznem życiem! Wiesz, byłem kiedyś takim biednym, bodajem był został. Teraz mi wstyd, źle, gorzko, a najbardziej taki wstyd, wstyd!
— To minie, Sewer. Wyzdrowiejesz, pogoisz rany, odpoczniesz. Nie będziesz biednym, ale będziesz spokojnym! Zdrowiej tylko.
On zdrowiał. Wracał mu sen, apetyt, siły. Pewnego dnia, gdy już wstawać chciał, postanowiła Gizella odkryć mu los ojca. Już siedział na posłaniu, o nią oparty i bawił się kwiatem, który mu przyniosła z krótkiej na miasto wycieczki.
Dotknęła ustami jego czoła i rzekła:
— Złą ci wieść powiem. Ojciec jest chory.
Oczy podniósł i łzy jej dostrzegł.
— Bardzo mu źle? Cóż to?
— Jest ranny.
— Pewnie jaki nihilista?
— Tak!
— Tom ja mu zawsze prorokował. Mój Boże, ci ludzie chcą tego, co posiada już cała Europa, a ich za to wieszają. To wyradza zemstę. Ojciec był nieubłagany. Kiedyż to się stało? Jutro wstanę i odwiedzę go.
Objęła mu głowę rękoma i milczała.
Zaniepokoił się.
— Jest bardzo źle, Gizi? Nie płaczże. Powiedz wszystko. Za wiele ci zgryzot naraz, ale jam już silny. Pomogę ci!
— Pomóż, Sewer. Twojej siły mi trzeba. Bardzo jest źle, bardzo!
Spojrzał ku niej, nagle pobladły.
— Ty mi nie mówisz prawdy? Umarł — zawołał.
Zrozumiał tę długą ojca nieobecność.
Ona go w milczeniu pocałowała tylko, wciąż do siebie tuląc. Zapłakał szczerze po swym dobrodzieju, ale wnet się powściągnął i jął pytać o szczegóły. Opowiedziała mu wszystko, jak mogła najwzględniej. Poczuł wielką gorycz.
— To wtedy on tam pojechał, gdym ja tutaj konał! — rzekł zcicha.
Potem spytał już spokojniej:
— Ujęto mordercę? Kto taki?
— Młody człowiek. Nazajutrz go ujęto. Nazywa się Gregor Zachareńko.
— Gregor! — wykrzyknął.
— Co ci? Znasz go?
— O Boże! — zajęczał.
— Co ci? Któż to? Powiedz, Sewer?
Usunął jej ręce i desperacko spojrzał.
— O Gizi! Nie dotykaj mnie! Powiem, ale ty mnie znienawidzisz! To ja to uczyniłem. Ten Gregor moim kolegą był w Kijowie. Piękny, zdolny, genjalny człowiek. Miał dzieweczkę, którą kochał. To ona, Marja Achtarow. I to ja ją dla ojca tutaj ściągnąłem. Gregora nie było przy niej, jam ją namówił. Teraz ta krew wszystka na mnie spadnie. Mówiłem ci, że mi Bóg nie przebaczy. O, czemu nie umarłem!
— Nie umarłeś dlatego, żeś powinien złe naprawić, do dobrego wrócić. Wobec sądu tego człowieka i śmierci, która go czeka, powinieneś swe zeznanie złożyć. To mu karę złagodzi, tobie da spokój sumienia. Powinieneś doń pójść i przebłagać. Skrzywdzony on, może zgubiony! Szał kierował jego ręką, jak szał ciebie prowadził. Nieszczęsny szaleniec, lecz stokroć winniejszy ten, kto do szału doprowadza.
— Pójdę zaraz do sądu! — zawołał podniecony.
— Nie, Sewer, jutro. Dziś zanadto wrażeń.
Zatopił się w ponurem rozmyślaniu.
— Powiem wszystko! — rzekł z mocą — ale chcę stąd uciec, nie wrócić nigdy. Tu za życia człowiek się rozkłada, w bezczynności, w zbytku, w szale. Jam się zaparł człowieczeństwa, braterstwa, Boga... Mnie wstyd, wstyd!
Zaledwie go uspokoiła. Nazajutrz rano zerwał się z pościeli, zawołał Agafona.
— Niema już go u nas! — oznajmił mu inny lokaj.
— Niema? — zdziwił się. — Odprawiłaś go, Gizi? — spytał wchodzącej żony.
— Musiałam. Po śmierci ojca człowiek ten zapadł w melancholję. Płakał tylko. Wreszcie do nóg mi padł i o uwolnienie prosił. Bał się o swe zagony, żeby ich bracia nie rozgrabili, o „izbuszkę“ starą, którą po ojcach miał odziedziczyć, o żonę chorą. Za wierną służbę nie mogłam go przecie niewolić.
— Zapewne... I ten się z Petersburgiem zżyć nie mógł. Otóż jestem już na nogach. Muszę się wyprowadzić od ciebie. Lokator był przykry. Może mnie już więcej nie przyjmiesz, Gizi? — dodał ciszej.
Zbyła go milczeniem i rumieńcem.
— Pojadę do sądu! — rzekł. — Muszę Gregora widzieć.
— Pojedziesz ze mną. Będę na ciebie czekała w karecie. Tyle naraz czynić nie możesz. Dzisiaj dosyć ci będzie rozmowy z prokuratorem.
Ruszyli.
Śledztwo toczyło się przy drzwiach zamkniętych, ale przed Sewerem drzwi się rozwarły. Sala była prawie pusta, trochę publiki uprzywilejowanej, w głębi sąd zasiadał właśnie. Przed kratkami, eskortowany przez dwóch żandarmów, stał człowiek w szarej odzieży więziennej. Za stołem siedzieli sędziowie koronni, na ścianie, w głębi dominował portret cesarski.
Sewer przycisnął się do kratek i spojrzał na więźnia. Stłumiony okrzyk wydarł mu się z gardła. To nie był Gregor, to był drugi kolega kijowski, Bronisław Świda. Ten skąd się tu wziął, dlaczego, poco? Przeciwnik socjalistów i wichrzycieli, człowiek głębokiej wiary i zasad uczciwych. To on był, wymizerowany więzieniem i śledztwem, blady, straszny w swym szynelu zbrodniarzy.
Pytano go po raz setny może, krzyżując pytania, łowiąc za słowa, poddając insynuacje, zmuszając do wyznania. On, jakby ogłuszony i niezupełnie przytomny, niekiedy nie dosłyszał i nie odpowiadał. Trącał go wtedy żandarm brutalnie, a on wznosił na pytającego oczy wielkie, żałosne i głosem złamanym powtarzał:
— Nic nie wiem, panie! Nic nie wiem!
Sewer osunął się na ławkę, widokiem tym przybity, rozdrażniony. Gwałtem wstrzymywał milczenie.
Jeden z sędziów, rozjuszony uporem więźnia, uniósł się, purpurowy, sycząc zajadle:
— Ja was znam, Polaczków! Wy z rodu gałgany, buntowniki! W każdem zamieszaniu was pełno. Roi się wam król w Warszawie, roi się wam „papa“ rzymski! Pokażę ja tobie jakuckie jurty, albo złoto za Bajkałem!
Świda się nagle wyprostował.
— To fałsz! Niema nas w waszym nihilizmie. Gałganów może wy wychowacie. Nie roi się nam żaden król, tylko sprawiedliwość, której nigdzie nie mamy! Jeśli wola Boża, pójdę do Jakutów i za Bajkał. Robak jestem, Polak, wam na pastwę przez Boga oddany. Nie pierwszy będę umęczony, moi ojcowie tam byli przede mną. Ale gdybyście mnie rzucili tysiąc razy głębiej pod ziemię i tysiąc razy dalej od słońca, wam przed oczy wrócimy wszyscy niewinni kiedyś po śmierci!
— Do tiurmy z nim! — krzyknął sędzia.
Świda, popchnięty przez żandarma, skierował się do wyjścia. Jakże mu błyszczały wpadłe oczy, jak drżały łagodne usta, jak szedł prosto i śmiało.
Sewrer chciał za nim iść machinalnie — powstał i upadł zemdlony.
I znowu tydzień cały gorączkował i jęczał. Recydywę przetrwał przecie i stał się całkiem innym.
— O Gizi! — rzekł, gdy o tyle do sił wrócił, że wstać mógł — teraz wiem dopiero, w jakim kraju żyłem. Uchodźmy stąd precz, na zawsze!
Smutny był, przybity, milczący. Opowiedział jej swe kijowskie dzieje. Było ich czterech w jednej stancji. Odnalazł Gregora i Polaka tam, skąd się nie wraca na świat wolny.
Nie poznawali go odwiedzający znajomi. Nie śmiał się, nie pytał o nic. Zajmował go proces tylko i wyjazd.
Zeznanie swoje złożył w prokuratorji, gdy tylko pisać miał siłę.
Doszło do wyroku.
W urzędowej gazecie przeczytał tegoż wieczora: Gregor miał stryczek, Świda dożywotnią katorgę, kilkunastu innych zesłanie i więzienie długie.
Czytając, zimny pot go oblał, ogarnęła rozpacz.
— Pójdę do tronu!... — rzekł. — Będę błagał!
Gizella blado się uśmiechnęła.
— Skompromitujesz się! — szepnęła z pogardliwą goryczą.
On, podniecony, przywdział swój mundur i ordery i ruszył.
Dopuszczony przed oblicze monarsze, potrafił prosić, bo po godzinie posłuchania wyszedł z łaską.
Karę śmierci Gregora zmieniono na dożywotnie ciężkie roboty.
Wrócił tryumfujący do domu, by żonie dobrą nowinę obwieścić.
Ona uśmiechnęła się smutnie.
— Czy pewny jesteś, że to łaska, Sewer? Ten człowiek będzie umierał lata!
— Tak! — odparł — ale to nadzieja. Przychodzą manifesty, ułaskawienia. To nie stryczek ohydny. To jest dla mnie uspokojenie. Dozwolono mi zawieźć mu tę wiadomość. Pojadę zaraz!
Zmęczony był, ale nie mogła go powstrzymywać w takiej sprawie. Jak stał w swym złocistym mundurze i krzyżach, pojechał do więzienia.
Wieczór był śnieżny, mętny, wyjący wichrem.
Kareta zatrzymała się przed ponurym gmachem. Naczelnik przyjął świetnego gwardzistę z całą gotowością do usług. Sam go poprowadził przez długie korytarze, udzielając objaśnień, uprzejmy, gotów prochy ścierać mu z pod stóp.
Korytarze milczące były, ciemnawe, wilgotne, pełne gęstego, niezdrowego powietrza. Regularny krok szyldwachów przerywał tylko ciszę i gdzieniegdzie dymne lampki oświetlały czarne ściany, żelazem kute drzwi cel, załomy i rozdroża korytarzów. Zdało się Sewerowi, że pochód nigdy się nie skończy. Zstępowali coraz głębiej. Przodem szedł żołnierz z pochodnią, za nim dozorca z pękiem kluczów, wreszcie on z naczelnikiem.
— Czy pan chce pierwej widzieć Zachareńkę, czy Świdę? — spytał urzędnik uprzejmie.
— Zachareńkę! — odparł lakonicznie.
— To pójdziemy dalej. Tutaj cela Świdy.
Zstępowali coraz niżej.
Nareszcie żołnierz z pochodnią stanął, klucznik zadźwięczał kluczami, obracając ze zgrzytem sprężynę.
Drzwi się rozwarły, wewnątrz było ciemno i nic się nie poruszało.
— Zawieś lampkę na ścianie! — rozkazał naczelnik dozorcy, a sam się z drogi usunął przed Sewerem.
— Zostanę sam z więźniem! — rzekł tenże, wchodząc.
Postąpił kroków parę i stanął, orjentując się. Cela była wąska i długa, z otworem tak wysoko umieszczonym i tak małym, że nie było to okno, tylko szczelina. Zresztą miała w kącie drewniane posłanie i nic więcej.
Gdy dozorca dymną lampkę zawiesił, dojrzał Sewer szary kontur człowieka, siedzącego na posłaniu, który się wcale nie poruszał. Strażnik drzwi za sobą zamknął, dawni koledzy spotkali się tedy znowu sam na sam, po latach. Od Sewera bił blask złoceń i jaskrawości, Gregor był siwą plamą pleśni.
Oficer miał dech zabity złem powietrzem i długą wędrówką, wrażenia okropne odbierały mu prawie przytomność. Więzień, olśniony zrazu światłem, teraz oczy na niego podniósł i spytał:
— Czego wy jesteście tutaj, sołdaci? Czy mi już pora?
Głos miał tak zmieniony i wyglądał tak strasznie, że Sewer się zatrząsł ze zgrozy.
— To ja, Gregor! — rzekł — nie poznajesz? Sewer.
— Ach ty! Ojca ci zabiłem! Czego chcesz?
— Przychodzę cię przeprosić!
— Za co?
— Za tę dziewczynę twoją. Daruj!
— Dziewczynę moją! Prawda, była tam jakaś kobieta. Może i moja kiedyś była, nie pamiętam! Przez moją głowę toczyły się skały, lały oceany — osłabła.
Mówił z trudnością, patrząc w światło.
— Ile czasu byłem pociemku? O długo!
— Siedziałeś w ciemności? Ciągle? — zawołał Sewer.
— Tak. To ma być męka dla ułatwienia wyznań. Były różne inne! Na nic się zdały. Dla mnie niema już męki dostępnej, od chwili, gdy mnie lud lżył i błotem obrzucił.
— Chory byłem, inaczejby sąd poszedł, gdybym wiedział, że ty jesteś.
— Sąd?! Alboż to sąd był? Stałem przed sługami tronu, oni stroną byli, nie sędziami. Dlategom milczał. Niechby sąd był jawny i wolny, z ludu tego ruskiego, z cierpiących tych, z krzywdzonych — jabym mówił wtedy.
Powstał więzień, ale tak słaby był, że opadł znowu na pryczę. Podniecony był w duszy i posępnym ogniem pałały mu oczy.
— Jabym mówił wtedy, żeby mnie Ruś cała słyszała. Wnętrznościami matekbym mówił, których synowie zaludniają kazamaty i kopalnie, lub giną w wojnach za obce im sprawy. Mówiłbym spiekłem gardłem nędzarzy, co przez całe życie nie kosztowali mięsa i tych, co z nędzy znikczemnieli, kradną, i tych, co z wolnych niewolnikami się stali, i tych bydląt pijanych, i tych mas ciemnych, i tych spodlonych plemion, gwałtem zagarniętych! Mówiłbym i niechby mnie lud ruski osądził! Ten lud, co plwał na mnie, a który rad, że ja szyję włożę w pętlę!
— Nie włożysz, Gregor! — przerwał Sewer, ale więzień, nie słysząc przerwy, mówił dalej:
— A przecie taki dzień idzie, że masy powstaną. To olbrzym, co sił nie zna swych i który ogłupiają z zasady. Darmo, darmo! Mózg jego pracować zacznie i upoi go wreszcie woń tej krwi wrażej, którą my lejemy. Teraz on się tej krwi lęka, bo jej jeszcze mało — plamy, kałuże zaledwie. Ale tą krwią spłyną ruczaje, rzeki. Pójdzie Wołgą, Sanem, Dnieprem, Dźwiną, aż w kąty zakąty Rusi. Obudzi olbrzyma! Hej! wtedy sądy będą, wtedy moje kości mówić będą, wtedy stanie prawo i spokój! A teraz niech ja idę na stryczek! Ja nawóz nowych posiewów. O zejdą one, zejdą!
— Gregor! — zawołał oficer — ty się mylisz! Alem ja z tobą dysputować nie w sile. Jam człowiek przeciętny, wystarczą mi do śmierci walki i prace w sobie samym, i myślę, że gdyby każdy to uczynił, spokój i prawo samo z siebie stanęłyby na ziemi. Jam do ciebie przyszedł z czem innem. Przyniosłem ci łaskę.
Więzień teraz dopiero odzyskał równowagę. Popatrzył nań uważniej i głosem zgasłym, apatycznym spytał:
— Jaką łaskę? Zostawią mi światło może?
— Nie umrzesz, Gregor. Zmieniono wyrok.
— Jakto? — skazany podniósł się i stanął z szyją naprzód podaną, dysząc strachem.
— Zamiast kary śmierci, masz ciężkie roboty tylko. Stamtąd wrócić można.
— Nie umrę?! — zachrapał dziko Gregor, pięści podnosząc i chwiejąc się na nogach. — Jakiem prawem nade mną tak się pastwią? Śmierć mi już odbierają, jedyną własność? Ja nie chcę żyć! Nie chcę, nie będę!
— Gregor, opamiętaj się! — zawołał Sewer.
Więzień chrapać począł i pluć. Krew mu szła z gardła.
— Bodajeś był przeklęty, ty i twój monarcha! Skazany jestem, nie należę do was. Won stąd, sołdacie! Zobaczymy, kto potężniejszy: car, czy ja! Won, ty!
Mimowoli przed tym szaleńcem, który szedł nań z krwią na ustach, a zapamiętałością w oczach, Sewer się cofnął. Z korytarza dozorca, słysząc głośniejszą rozmowę, drzwi otworzył. Oficer wyszedł, zataczając się, za nim się odrzwia zamknęły z głuchym łoskotem.
— Pan naczelnik kazał „wasze sijatielstwo“ przeprosić — rzekł żołnierz — musiał odejść.
Sewer otarł pot z czoła i długo stał oparty o ścianę, wypoczywając.
— Zostawcie światło temu więźniowi — rzekł. — On ciężko jest chory!
— Oznajmię doktorowi. Pan naczelnik kazał pana zaprowadzić pod Nr. 78.
— Dobrze, prowadź.
Dozorca mówił po chwili:
— Ten człowiek, w czasie śledztwa, dwa razy zabić się usiłował. Oho, dopilnowałem go! Jednakże rad będę, gdy go już zabiorą precz! Twardy on, twardy!
Sewer nic nie odrzekł, nie słyszał.
Znowu stanęli u drzwi zamkniętych, które stróż odryglowywać jął.
— Ten inny, inny! — szeptał. — Czasami tak gorzko płacze, że aż żal bierze. Ten się codzień modli, klęcząc. Widziałem.
Drzwi się rozwarły, — Sewer ujrzał celę, do tamtej podobną, lecz oświetloną nędzną blaszaną lampką. Przy niej człowiek siedział na ziemi i pisał list, oparłszy papier na brzegu pryczy. Obejrzał się i ujrzawszy gościa, wstał spiesznie.
— Sewer! — wyrzekł tonem wielkiego zdziwienia.
— Ja sam! Widziałem cię w sądzie, przyszedłem odwiedzić, pocieszyć, jeśli można. Skąd ty tutaj? Za co?
— Nie wiem! Jak matce nieba pragnę, tak nie i wiem! Usiądź, powiem ci, jak to było!
Sewer siadł obok niego na pryczy, a Polak mówił spokojnie:
— Latem Gregor mnie odwiedził. Ze zwykłą sobie brutalną szczerością, powiedział mi skąd idzie, kim jest. Przyjąłem go, bo chory był i kolega szkolny. Opętany był swą ideą krwawą, wstręt mi czynił, alem go nie nawracał, ani z nim dysputował. Bo i poco? Zabawił czas jakiś, kilka tygodni. Na odjezdnem poróżnił się ze mną i znikł, jak duch zły, zostawiając mi w duszy gorycz, żal i ciężar. Odtąd zapomniałem o nim. Aż oto po ostatnim zamachu, który wyczytałem w gazetach, pewnej nocy policja do mnie wpadła. Nie pytano o nic, nie tłumaczono mi, co to znaczy, zarządzono ścisłą rewizję. Mnie wzięto na wóz, dwóch żandarmów odstawiło mnie do powiatu. I oto jestem. Z pod prawa wyjęty, życia pozbawiony, pojutrze idę za Ural, za Irtysz, za Lenę i nigdy już nie wrócę, chyba duchem, gdy śmierć mnie wyzwoli.
Sewer się porwał za głowę odurzony.
— To niemożliwe! To wołające o pomstę! — krzyknął.
Więzień głowę zwiesił.
— To prawda! — szepnął. — Z narodu jestem znienawidzonego, skazanego na zgubę. Szukałem tutaj po ścianach, czy swego nazwiska nie znajdę, wydrapanego w kamieniu, boć moi tu pewnie byli przede mną. Ha! ginąć trzeba. Potom ja się uczył dwanaście lat, głodem przymierając, byt zdobywał, gniazdo sobie zakładał. Ot, i skończone wszystko. Pojutrze w drogę ruszam. Mój Boże! i co dziwnego, że młodzież w moim kraju wegetuje apatyczna, lub hula bezmyślnie i próżniaczo! Poco nam nauka, trud, praca? Aby tutaj trafić?
Sewera oblał rumieniec. Spuścił oczy, sromem zdjęty i wspomnieniem swego żywota.
Świdę opanował żal i wzruszenie.
— Dziękuje ci za pamięć! — rzekł. — Tyś dobry!
— Żebym dla ciebie cokolwiek uczynić mógł? Potrzebujesz pieniędzy zapewne? Weź, ile chcesz.
— Nie! — potrząsnął głową Polak. — Na koszt carski idę, i naco mi pieniądze? Jabym cię prosił o dwie rzeczy.
— Mów, spełnię!
— Daj mi książkę jedną: „Pana Tadeusza“, do torby i ten list weź z sobą. Niech go wraże oczy nie czytają, nie cieszą się, że mnie tak boli!
— Dobrze. Książkę ci jutro przyniosę z sobą, a list wyślę rekomendowany.
— Dziękuję, Sewer. Dzięki Bogu, że ty szczęśliwy!
— Daleko mi do tego.
— Wolnyś.
— Tak i skorzystam z tego, by kraj ten na zawsze opuścić. Żonę mam, to moja siła.
— Daj ci Boże wszystko dobre! — szepnął Świda.
Za drzwiami rozległo się chrząkanie dozorcy, hasło zakończenia wizyty.
W milczeniu uścisnęli się.
— Do jutra — rzekł oficer, ukrywając list na piersi.
Zgrzyt rygli się rozległ, potem szmer kroków i wróciła znowu cisza grobu i niedoli.
A tymczasem w celi Gregora pozostawiona lampka kopciła ścianę, mało chybotliwego blasku rzucając dokoła.
Zachareńko, po wyjściu Sewera, zwinął się na pryczy, wyczerpany wysiłkiem.
Przed oczami myśli, czerwono mu było od krwi, gorączka go ogarniała.
Człowiek ten, od czasu ostatniego mordu, żył tylko nadzieją śmierci. Nie miał siły żyć, bolał go ruch każdy, słowo, myśl. Pożądał kresu, zmęczony, wyżyty, wypalony swą szaloną, denerwującą egzystencją.
Dobiło go więzienie i śledztwo. Parę miesięcy samotności bez światła, natężenie wobec sądu, by nic i nikogo nie zdradzić, gorycz tych klątw ludowych...
Niedowiarek, widział przed sobą nicość, której łaknął, czując się kagankiem bez oleju, gwiazdą spadłą, oślepionym ptakiem.
Po wyroku odetchnął i zmartwiał do reszty. I nagle temu nieszczęsnemu rzucono łaskę, — życie, i ujrzał przed sobą szereg dni męki, lata cierpień, lata istnienia. Zagotowało się w nim, zapienił wściekłością, wył i gryzł drzewo pryczy, potem padł i w kabłąk zgarnięty, ostatnim wysiłkiem zebrał zmysły.
Śmierci chciał, ale tu i śmierci znaleźć nie można było w tej celi.
Z czołem opartem na drzewie, począł raz pierwszy w życiu mocy nad się większej wzywać i prosić.
— Daj mi śmierć, ty Boże Czarny, ty Boże złych i przeklętych, ty Boże krwi i ognia, ty Boże zemsty i odwetu! Maksymow mówił, żeś ty jest potężny. Ktoś ty? Gdzie ty? Jam nigdy nie prosił, nigdy pomocy nie wołał. Teraz przyjdź. Daj mi śmierć. Słyszysz?! Zdruzgocz ten czerep mój. Ja proszę ciebie.
Zsunął się z pryczy i na wilgotnej ziemi przykląkł skulony.
Wzrok jego, w którym obłęd był, wpił się w płomyk lampki. Nic ludzkiego nie było w twarzy. Wykrzywiony konwulsyjnie, szeptał dalej bezładnie:
— Za tę wszystką krew, com wylał, chcę siebie zniszczyć. Gdzież ten Bóg Biały, niech mnie karze! Gdzie Czarny, niech nagradza. Was niema żadnego, a ja plwam na was.
Plunął w powietrze i pięścią czemuś niewidzialnemu pogroził.
— Szydzą ze mnie ci, których pomordowałem, patrzą i wykrzywiają się. Won, wy!
Zerwał się na nogi, charcząc.
Nagle stanął i umilkł, zasłuchany w coś, zapatrzony. Na rysy spokój powracał. Oczy ku lampie wzniósł i postąpił ku niej, chwiejąc się. Twarz jego, chuda jak u szkieletu, coraz się stawała przytomniejszą.
Podniósł ramię ku lampie. Ale stróż umieścił ją tak wysoko, że ramię nie dosięgało. Więzień sekundę myślał, szukając oczami stołka. Daremnie. Oprócz przykutej do ściany pryczy, nic nie było.
Wtedy szaleniec podskoczył, chcąc lampę uchwycić i znowu nie dosięgnął. Więc począł, jak zwierz drapać się na ścianę. Palce wpijał w kamienie, krwawił je, opadał, rozpoczynał znowu.
Wreszcie uchwycił się, jak szponami, nierówności muru, dźwignął się nad ziemię. Wyciągnął szyję, roztworzył szczęki, zębami uchwycił blaszankę i zmiażdżył ją wściekle.
Ze zdobyczą swoją zwalił się nawznak, porwał ją w ręce. Płyn polał się po nim i natychmiast buchnął płomień. Włosy jego zajęły się pierwsze, potem ogień pobiegł po twarzy, na szyję, na ręce i już łuną czerwoną objął odzież.
Szaleniec począł się wić, dusić dymem, w celi ta postać potępieńca gorzała chwilę jasno, potem blask przygasł, zaczęło się tlenie, wyżeranie, swąd spalenizny, czerwone skierki, dym i wreszcie uczyniła się znowu zupełna ciemność.
Dym przedarł się na korytarz, dostał się wreszcie do nozdrzy szyldwacha. Żołnierz zaniepokoił się przypuszczeniem pożaru, zaalarmował dalsze posterunki. Wezwano spiesznie dozorcę z kluczami, dano znać do naczelnika.
Znowu po mrocznych przejściach zamigotały światła, rozległy się rozmowy.
Urzędnik miał znowu gości. Odwiedził go Lanin, sekretarz z trzeciego wydziału, dobry znajomy i przyjaciel.
Wstąpił po przechadzce z ładną dziewczyną, której fantazja przyszła zobaczyć więzienie. Lanin fantazjom jej nigdy się nie opierał. Wpadli do naczelnika, oboje trochę podchmieleni, śmiejący, śpiewający. Dziewczyna swawoliła z nimi, rzucano sobie pieprzne dowcipy i dwuznaczniki, bawiono się wybornie w kawalerskim lokalu, gdy stróż przerwał zabawę wieścią o dymie.
— Psia służba! — burknął naczelnik wściekły. — Wy poco jesteście, kanalje?! — wpadł na dozorcę. — Czemu nie pilnujecie? Won, zaraz idę!
— Chodźmy razem — rzekł Lanin.
— A dobrze. Zobaczymy, co się stało i wrócimy tutaj. Posłałem po zakąski i wino.
— „Wypij duszko jednym tchem!“ — zanuciła dziewczyna, ocierając się o niego.
Wyszli, śpiewając fałszywie umyślnie.
Już zdala swąd spalenizny czuć się dawał. Mała gromadka ludzi, w fantastycznem oświetleniu pochodni, dążyła bardzo spiesznie.
— Panie — rzekł dozorca — to z numeru, gdzieśmy byli z oficerem. Ten zbój uczynił sobie coś złego.
— Ruszaj prędzej! — fuknął naczelnik.
Dziewczyna śpiewać przestała. Rozglądała się ciekawie, oczy jej błyszczały dziko.
Dotarli nareszcie do celi Zachareńki.
Dozorca drzwi rozwarł. Kłąb gorącego dymu odrzucił ich na chwilę. Oślepieni byli, zduszeni.
Dziewczyna poskoczyła pierwsza, za nią żołnierze z pochodnią. Dym, ujście sobie znalazłszy, rzedniał — i oto ujrzeli na posadzce kupkę czarną, długą, po której, zbudzone dostępem powietrza, poczęły biegać, jak żywe, jak mrówki, czerwone skierki ognia.
Dziewczyna pochyliła się nad tem milcząca, skamieniała ze strachu i boleści. Ujrzała głowę straszną, osmoloną, wyżartą twarz, z której bielały wyszczerzone zęby; dalej członki wyprężone, na których spopielały szynel tlał, a z pod niego widniały szmaty popękanego ciała.
— Ot, kanalja, zgorzał! — zabrzmiał głos dozorcy. — Taka to wdzięczność za łaskę i za tę lampkę, com mu zostawił! A zwierz dziki!
— Doktora! — zawołał naczelnik.
Lanin zajrzał i cofnął się, ohydą zdjęty.
— Tfu! splunął. — Sonia, chodźmy stąd — nie strawię obiadu!
A gdy dziewczyna nie wracała, dodał, ramionami ruszając:
— Ot, kobieca ciekawość. Mnie mgli.
Sonia długą chwilę wpatrywała się w trupa. Oczy miała suche, usta zacięte, nozdrza rozdęte. Dyszała tylko ciężko i rękami gasiła te mrówki czerwone, co biegały po zwłokach.
— Sonia! — powtórzył niecierpliwie Lanin.
Pochyliła się do samej twarzy Gregora.
— Żegnaj wodzu! My pamiętamy! — szepnęła.
Wzięła garść tego popiołu i wstała. Wsunęła relikwie do chusteczki, gdzie miała już flaszeczkę małą, ostatni dar, który mu przyniosła zapóźno i wyszła na korytarz.
Już doktór nadchodził, rozpytując o wypadek. Obejrzał zwłoki, skonstatował śmierć przez uduszenie i wyszedł spiesznie.
Celę zamknięto znowu, gromadka ludzi wracała, rozmawiając swobodnie.
— Temu życie nie było słodkie! — zaśmiał się Lanin.
— Zdrowe nerwy! — dodał naczelnik.
— Właśnie chore! — poprawił doktór. — Człowiek zdrów ma instynkt zachowawczy. Samobójca musi mieć zboczenie!
— Taki socjalista, to pies wściekły.
— Jabym nie chciała być władcą — szepnęła dziewczyna.
— No, ten już nie ukąsi.
— A ci, co zostali?
— Ha, ci zobaczymy! — zamruczał doktór niewyraźnie.
— Ja ich zobaczę niezawodnie w swej chałupce — zaśmiał się naczelnik. — Tymczasem wstąpcie do mnie. Wypada zalać ten czad, cośmy połknęli.
— Racja! — zdecydowano ochoczo.
Zaczęto pić, dowcipkować, śpiewać. Sonia przechodziła z rąk do rąk, wrzawa rosła, wzbierała fala podniecenia.
Obok, w kancelarji więziennej, pisano protokół wypadku. To była stypa po Gregorze.

Strawiły go do cna te mrówki czerwone, te myśli ognia, co wszelki twór ludzki niszczą i zjadają. Takie jego myśli były, ogniem ludzkim, po którym miast gmachu, zostają zgliszcza. Nazajutrz ujrzał go Sewer już w trupiarni, rzuconego na stos z kilku innymi, co tej nocy także dobiegli kresu.
Miał pogrzeb skarbowy, bezpłatny...
W oświetleniu dnia, szydził swym kurczem agonji, urągał swemi ranami ludzkości i bólom.
— Demon! — szepnął Sewer ze zgrozą.
Wieczorem władowano trumny na jeden wóz. Za konduktem tym nikt nie szedł. Tylko na chodniku towarzyszyła tym zmarłym dziewczyna, niosąca w ręku zawiniątko. Wóz jechał prędko i trudno jej było nadążyć. Przybyła na cmentarz, gdy trumny już były w jednym dole i grabarze zarzucali je gruzami i bryłami zmarzłej ziemi.
Zatrzymała się opodal, doczekała końca i dopiero gdy ludzie odeszli, złożyła na tej mogile, bez nazwy i znaku, wianek dębowy.
Potem odeszła prędko, nocą okryta. Wracała do Lanina, pełna myśli zemsty i krwi.




XII.

Z wiosną Sewer podał prośbę o uwolnienie ze służby i otrzymał je, z jeszcze jednym orderem.
Na świetnym obiedzie pożegnał swój pułk i kolegów, rozstał się oficjalnie z przeszłem życiem, stosunkami i stolicą.
Żałowano go powszechnie. On, zawsze gładki, też żal okazywał, ale wyjechać musiał dla zdrowia, dla żony, której klimat nie służył. Powodów podawał wiele, oprócz prawdziwego.
Teraz na gwałt załatwiał interesy. Majątki generała ustąpił dobrowolnie ubocznym spadkobiercom, pałac sprzedał, kapitały przenosił zagranicę. Rwał się precz z kraju, zapracowywał się, męczył, w gorączce ucieczki z miejsca, które widziało wszystkie jego hańby i bezecności. Żona go powstrzymywać musiała, krzepić, uspakajać, stroskana bardzo jego przygnębieniem moralnem, pokrytem sztucznym spokojem i swobodą.
Gdy nie miał pracy, pochłaniającej czas i myśl, zapadał w odrętwienie. Milczał, zatopiony w rozmyślaniu, ponury, z wolą osłabłą, zniechęcony. Klimat go zabijał fizycznie. Kaszlał, męczył się łatwo, nocami gorączkował. Organizm jego, nadużyciem nadwerężony, nie mógł odzyskać już młodzieńczej żywotności.
Gdy otrzymał uwolnienie ze służby, trochę się ożywił, poczuł swobodę. Tego wieczora, już po cywilnemu ubrany, uśmiechnął się do żony.
— Podałem prośbę o pasport. Przecie uwolnią nas może.
— Trzeba ci orderu do tużurka. Masz! — rzekła, wpinając mu gwoździk do klapy.
Przytulił ją do siebie i całował rozkochany.
— W maju zobaczymy już moje góry! — szepnęła radośnie.
— Pojedziemy pierwej do Wiednia! — rzekł oczy spuszczając. — Do Votivkirche! — dodał ciszej.
Zrozumiała myśl jego i tylko uścisnęła go w milczeniu, by nie urazić tego najgłębszego wstydu — zaparcia wiary.
Ale zrozumiała też, że go to nad wyraz męczy i pewnego wieczora wstąpiła do jego apartamentów, ubrana, jak do przechadzki.
— Wybrałam się na nieszpory! Chodźmy razem! — rzekła zupełnie naturalnie.
Poczerwieniał i oczy spuścił.
— Może ci czasu brak? Nie krępuj się.
— Nie, Gizi! — odparł. — Dziękuję ci, żeś to rozpoczęła tak po twojemu, delikatnie. Myślisz, że ja nie cierpię? O, nad wszelki wyraz. Ja bywam tam, jak złodziej, ukradkiem. Mnie się zdaje, że te mury mnie wyrzucają, że każdy wyrobnik, co tam się modli, może mnie oplwać. Żebym człowiekiem był, powinienem tam iść w dzień biały, wobec całego świata o przejęcie napowrót błagać, swą podłość wielkim głosem odwołać. Ale ja nędznik jestem. Boję się, że za to mnie stąd nie wypuszczą, boję się prześladowania, oporu dla wyjazdu i milczę, ohydą dla siebie samego tak przepełniony, że gdyby nie ty, gdyby nie ty...
— Sewer! — przerwała mu błagalnie.
— I ty mną pewnie pogardzasz, choć milczysz... — wybuchnął rozdrażniony, zrozpaczony.
— Ja ciebie tylko kocham, Sewer. Stokroć więcej, gdy więcej cierpisz. Rozumiem twą bojaźń, słuszna jest tutaj. Zostań, pomodlę się za nas oboje!
Nareszcie pewnego dnia paszport wydano, Sewer wpadł do żony, rozgorączkowany, szczęściem.
— Teraz chodźmy tam! — szepnął, oddychając głęboko. — Jutro wyjeżdżamy!
Poszli pieszo, przytuleni do siebie, obcy już jakoby wśród tego miasta i kraju, ledwie poznając spotykanych znajomych. Na ulicach szalała wiosenna szaruga, wiatr gęsty miażdżył lody Newy, chłód przejmował do kości.
— Ohydne miasto! — rzekł Sewer kaszląc.
Weszli do świątyni, dość pustej o tej porze. Przy jednym z bocznych ołtarzy, Sewer na kolana się osunął, drżąc wielkiem wrażeniem. Tłum napłynął na nieszpory, ozwały się organy, łaciński śpiew, woń kadzideł. Sewer, z czołem u ziemi, z wielką powagą odrodzenia w duszy, przypominał swe pacierze, dawno nie mówione, wciąż drżeniem przejęty.
Wtem obok siebie płacz usłyszał, płacz głęboki, rozpaczny, przerywany jękiem głuchym. Mimowoli się obejrzał. Tuż za nim klęczała kobieta, biednie odziana. Ujrzał wyraźnie jej twarz w świetle lampy, przed ołtarzem gorejącej, i coś mu mignęło w pamięci, że twarz tę kiedyś już widział. Łkanie wstrząsało nią całą, rozpacz, ból bezpamiętny wyzierał z oczu wpadłych. Chwilami, jak łoza pod wichrem, kurczyła się do samej ziemi, to znów coś ją podrywało ku górze. Jęk rozdzierał duszę.
Sewer, wzruszony do głębi, pochylił się ku niej.
— Co wam, kobieto?
Spojrzała nań przerażona, nieprzytomna. Wpatrzyła się, zamilkła i wreszcie szepnęła:
— Pan mnie poznał?
— Jak gdybym was widział już. Nie pamiętam dobrze.
— Znał mnie pan. Ja żona Nikity Siemionowa z Kijowa.
Przypomniał ją sobie teraz zupełnie.
— Ach, tak. Już wiem. Gdzież mąż wasz?
— W katorżnych robotach... Myślałam, że go zobaczę. Uciekł był, ale go znów pojmali, sto pletni wziął, może umarł od nich, czy ja wiem!
Skurczyła się od bólu i rozpaczy, ale już nie płakała, mówiła twardo, dziko:
— Co było w życiu męki, tom przeszła. Onegdaj mi synek umarł. Nie stało Gregora opiekuna... nędza nas zżarła. Myślałam do Nikity iść, teraz nie pójdę, on mnie zabije, żem chłopca nie uchowała, nie daruje, nie uwierzy! Teraz nie potrzebuję żyć!
Nabożeństwo się kończyło.
Sewer, litością zdjęty, pochylił się ku nieszczęśliwej.
— Gdzie mieszkacie? Przyjdę was odwiedzić! — rzekł.
Chwyciła jego rękę i poniosła do ust.
— Dziękuję, ale ja od wczoraj nigdzie nie mieszkam... Poco mnie mieszkanie, bez dziecka?
— To chodźcie ze mną.
Kobieta dźwignęła się automatycznie, on żonie ramię podał i w kilku słowach opowiedział zdarzenie.
W tłumie stracili z oczu nieszczęśliwą. Na ulicy zatrzymali się, wyglądając jej, — nadeszła. Sewer ją zawołał, ale zdawała się nie rozumieć. Minęła ich obojętnie i szła, do siebie gadając:
— Kosti zimno, zaniosę mu chleba i pójdziemy do taty. Pójdziemy, synku, pójdziemy!
— Obłąkana! — szepnął Sewer ze zgrozą.
Kobieta zmieszała się z tłumem i szła coraz prędzej, prędzej, słaniając się na nogach. W jednej chwili znikła im z oczu, przysłonięta mgłą wieczorną i oddaleniem.
— Co za ruina! Co za otchłań nędzy! Uchodźmy stąd! — rzekł Sewer, wzdrygając się.
Kijowskie czasy stanęły mu żywo w oczach. Sylwetki kolegów, rojenia ówczesne, nędza i nad siły praca. Z owej garści młodzieży on jeden ocalał — tamtych pożarło życie — wszystkich. Więc owo życie było oprawcą, więc owa praca zgubą, więc ci ludzie mierzwą starej władzy i nic tu wzlatać nie miało prawa, nic myśleć, nic jednostki podnosić. Zostawał taki, co pełzał, co wyzyskiwał, lub szalał bezmyślnie, — więcej nikt, nikt!
Sewera czoło rumieniec wstydu pokrył.
— O jedno cię prosić będę — rzekł do żony, gdy z okien pociągu patrzyli na niknące miasto — o jedno prosić. Nie przypomnisz mi nigdy pochodzenia, zapomnisz, jak ja zapomnę, że to moja ojczyzna! To srom!
Potrząsnęła głową.
— Będzie inaczej, gdy na nich kolej przyjdzie: na tych wielkich, tych rządzących, tych sądzących — kolej Bożej myśli — Bożego cudu! Z chaosu światy powstają — gdy przyjdzie — dzień!









MARJA RODZIEWICZÓWNA
PISMA
WYDANIE ZBIOROWE JUBILEUSZOWE
Z PRZEDMOWĄ ZDZISŁAWA DĘBICKIEGO
FARSA PANNY HENI


LWÓW—POZNAŃ
NAKŁADEM WYDAWNICTWA POLSKIEGO






Redakcja „Gazety“ znajdowała się w ciemnym, brudnym, okopconym pokoju od dziedzińca, na parterze trzypiętrowej kamienicy.
Pokój ten dzielił się na dwa rodzajem stałego parawanu, okratowanego i oszklonego. Wprost drzwi było okienko zakratowane, w głębi również w tem przepierzeniu drzwiczki, prowadzące do sanctuarium dziennika.
Przestrzeń od drzwi wchodowych zajmowała długa ławka pod ścianą, stolik z brudnym kałamarzem, wzdłuż parawanu od ściany do ściany ciągnęła się półka, wytarta łokciami interesantów, ozdobiona szeregiem skarbonek.
W biurze nad okienkiem palił się gaz przez większą część dnia, do nory tej bowiem słońce wstydziło się zajrzeć; goście, roznosiciele, członkowie redakcji, listonosze, wszyscy wspólnemi siłami robili co mogli, by ten przybytek narodowej inteligencji i oświaty uczynić nieznośnym dla pięciu zmysłów w komplecie. Błoto utworzyło skorupę na nigdy nie mytej podłodze, kopeć z lamp powlekał ściany żółto-szarą powłoką, dym cygar przysłaniał wszystko, zabijał oddech, rzucanie i gzryt drzwi z blokiem rozstrajały nerwy.
Pewnego wieczora, w same wiosenne roztopy, zimne, dżdżyste i czarne, drzwi wypoczywały od pięciu minut, czekając na dalsze szamotanie.
Sekretarz dziennika siedział z piórem w zębach, nad stosem świeżo przyniesionej korespondencji, i gatunkował mozolnie tę różnorodną mieszaninę żądań, doniesień, artykułów, skarg itd.
Przez wpółotwarte drzwi dalszych pokojów dochodził głuchy odgłos drukarni i gwizdanie roznosicieli, przez ścianę sapały pompy od sąsiednich parowych łaźni, na podwórzu wygrywał kataryniarz, deszcz pluskał, huczało miasto, w rękach sekretarza szeleścił papier, zresztą nic nie przerywało ciszy biura.
Ktoś targnął drzwi słabo, delikatnie, potem z sił całych, widocznie kobiecych, i w otworze stanęła drobna, nikła postać, z ociekającym parasolem, w eleganckiem futerku i sobolowej czapeczce. Po krótkiej walce z blokiem zdobyła szturmem drzwi, rzuciła parasol na ławkę i wsunęła główkę w okienko przepierzenia.
— Wujaszku! — zawołał cienki, srebrzysty głosik.
Sekretarz podskoczył na krześle, spojrzał w tamtą stronę i wstał automatycznie.
— Czem mogę służyć? — rzucił zwykłe pytanie.
— Niech mi pan tu wujaszka sprowadzi — powtórzył głosik z pod gęstej woalki.
— Co takiego?
— Wujaszka! No, wszak pan wie, redaktor „Gazety“ nosi ten tytuł dla mnie.
— Zaraz!
Sekretarza nie zaraził wesoły ton odpowiedzi. Chmurnie przystąpił do elektrycznego dzwonka w ścianie, przycisnął go trzy razy i wrócił na swe miejsce.
Dama obejrzała szybko ściany redakcji, zakrztusiła się dymem, a uspokoiwszy rozdrażnione gardło, zaczęła nucić półgłosem, drobną rączką, obciągniętą w jelonkową rękawiczkę, wybijając lekko takt po pierwszej skarbonce z brzegu.
Redaktor wszedł. Był to człowiek średnich lat, podobny do biustów Szekspira, z ostro zakończoną brodą.
— A co tam znowu? — spytał z dźwiękiem niecierpliwości w głosie.
— Interes — odparł lakonicznie sekretarz, ruchem głowy wskazując kobietę.
— To ja, wujaszku — ozwała się, przechylając głowę przez okienko i wyciągając rękę.
— Henrysia! Co ty tu robisz, trzpiocie?
Redaktor uścisnął podaną sobie dłoń i uśmiechnął się, zapominając o niechęci, z jaką wszedł.
— Przyszłam z prośbą do wujaszka.
— Naprzykład!
— Wujaszku, proszę mi znaleźć jakiego męża.
— Co?!
— No, męża, małżonka, un mari, einen Mann, a husband! jak wuj chce.
— Dajże pokój. Nie mam czasu żartować z tobą. Czego chcesz?
— Powiedziałam już: męża!
— Coś ty? w malignie? Szukaj go sama. Dość się znajdzie, sądzę, amatorów na twój ładny pyszczek, bez mojej pomocy.
— Na tem właśnie polega cały interes. Mój mąż nie powinien mnie chcieć; niech mi wujaszek takiego wynajdzie. Może być ślepy, kulawy, niemy, garbaty, byle się zgodził na ślub natychmiast!
— Co to za heca! Sfiksowałaś do reszty!
— Nie ja, cóż znowu! ale mój opiekun i stryj jednocześnie.
— Nic nie rozumiem.
— Ach, jaki wujaszek niedomyślny! Mam wszakże głos potężny, dyrektor konserwatorjum przepowiada mi sławę europejską, ale nie tu, w tej mieścinie. Trzeba mi w świat, do Paryża, Londynu, que sais-je! Byłam pewna, że na pierwsze słowa stryj z wdzięcznością wyśle mnie, gdzie pieprz rośnie. Robiłam, co mogłam, by na to zasłużyć: przewracałam i łamałam meble, tłukłam talerze, wyrzucałam lub darłam niedoczytaną gazetę, uściełałam podłogę łupinami od orzechów. Nic nie pomogło. Ach, ci emeryci!
— Bardzo szanowni ludzie, moja droga! — przerwał redaktor. — Cóż dalej? Stryj ci nie pozwolił jechać?
— Owszem, ale pod warunkiem, bym zamąż poszła. Wówczas umywa sobie ręce od moich szaleństw, jak je raczy nazywać, wypłaca mi mój fundusz... to nie żarty, wujaszku, trzydzieści tysięcy rubli, i nie chce o mnie słyszeć więcej.
— No, zatem rzecz skończona. Wychodź zamąż. Każdy cię weźmie, z posagiem szczególnie.
— Ależ ja nie chcę wychodzić zamąż! — zawołała z płaczem prawie. — Że też wuj tego nie rozumie! Ja chcę swobody, ale to zupełnej; ja nie chcę tego nieodstępnego towarzysza, ja chcę zostać kapłanką sztuki tylko.
— Cóż ja w tej sprawie mogę poradzić?
— Niech mi wuj da męża, któryby, wziąwszy ślub, poszedł sobie w prawo, a ja w lewo; któryby się piśmiennie zobowiązał żadnych praw do mnie nie rościć, ani do moich funduszów, ani do niczego, i nigdy nawet nie wspomnieć, że jest niby moim panem; słowem, mąż tylko na czas ślubu! Zapłacę mu za to, co zechce; nazajutrz gotowam się o rozwód wystarać... wszystko, wszystko! Wujaszku, tyle tu osób bywa, może się kto taki znajdzie. Niech wuj pomyśli.
— Et, bredzisz! — oburzył się wreszcie redaktor. — Za kogo mnie masz? Za warjata, podobnego tobie? Rozumny projekt, niema co mówić, godzien zbiega od Bonifratrów. Na księżycu szukaj głupca, coby na to się zgodził!... A potem rozwód... Tfy, żebyś choć przeczytała powody do rozwodu, kiedy o nim pleciesz. Ślicznie! Moje imię w takiej awanturze, redaktor „Gazety“ wmieszany w skandal...
— Panie redaktorze, proszę pana, numer wrócił z cenzury, trzeba zmieniać — ozwał się za drzwiami gruby głos.
— Ot i masz, a ja tu czas tracę! Bądź zdrowa, Heniu. Dobra z ciebie dziewczyna, ale ten twój dyrektor konserwatorjum przewrócił ci w głowie.
— Wujaszku, mój drogi! — zawołała prosząco — ja tu przyjdę jutro! Proszę się namyśleć. Los mój od tego zależy. Ach, ci emeryci!
Już była za drzwiami i na ulicy. Deszcz padał, jak z wiadra, wicher wydzierał z rąk parasol, drobne nóżki tonęły w śliskiem błocie. Biegła tak szybko, że nie spostrzegła, iż ktoś szedł za nią w ślad, z widocznem postanowieniem towarzyszenia do końca.
Zwracała się w prawo i lewo — mężczyzna zwracał się także, zaglądała do wystaw — czekał, choć nie miał parasola i deszcz strumieniami oblewał jego wytarte palto; weszła w bramę — i on; wbiegła na schody — szedł za nią; stanęła na przęśle — i on się zatrzymał.
Teraz dopiero spostrzegła natrętnego towarzysza; usunęła się, sądząc, że pójdzie na drugie piętro — nie ruszył się.
— Pan szuka pana Dobrzyńskiego?
— Nie, pani, panny Dobrzyńskiej!
— Mnie?
— Tak, pani.
— Czego pan potrzebuje?
— Mam interes do pani.
— Jaki? — spytała ostro.
— W sprawie pani małżeństwa, o którem pani mówiła przed chwilą w redakcji „Gazety“.
— Ach, co? Wujaszek pana tu przysłał do mnie? — zawołała z żywością dziecinną. — Znalazł kogo?
— Nie pani, przychodzę sam jako kandydat...
— Pan? Kto pan taki?
— Jeżeli pani pozwoli wejść do mieszkania, rozmówimy się dokładniej. Tu, na schodach...
— Ach, prawda. Gdzież to klucz? Aa, jest. Niech pan wejdzie i zaczeka chwilę, o, tutaj. Zaraz lampę zapalę. Może pan bardzo brzydki?
— Zdaje mi się, że to panią nic nie obchodzi w okolicznościach wymaganych — odparł spokojnie i chłodno, jak wszystko, co dotąd mówił.
Panna Henryka Dobrzyńska, nie dosłuchawszy odpowiedzi, nie pamiętając zapytania, zajęła się poszukiwaniem lampy i zapałek. Gość stał nieporuszony koło drzwi, na wskazanem miejscu.
— Jakże się pan dowiedział o mojem żądaniu? — spytała po chwili milczenia, przerywając nucenie jakiejś piosenki.
— Słyszałem rozmowę. Jestem sekretarzem redakcji.
Lampa była wreszcie zapalona. Sekretarz spostrzegł, że stał w eleganckim minjaturowym saloniku, że miał dywan pod nogami, pianino przed sobą, w powietrzu czuł ów nieokreślony delikatny zapach, właściwy buduarom uroczych kobiet.
Panna Henryka wyszła do drugiego pokoju, rzucając:
— Pardon! zaraz służę!
Zdjął palto i stanął u stołu.
Był to chłopak wysoki, bardzo szczupły i bardzo młody. Lekki cień pierwszego zarostu osypał mu ledwie policzki, twarz była dość miła, gdyby nie wyraz bezmiernej powagi, czy zastygłego bólu, co zeń zrobił maskę lodową, bez życia; oczy, wsunięte głęboko pod czołem, patrzyły posępnie i wyglądały bardzo zmęczone. Usta miał czarne, jakby spalone gorączką, uśmiech znały rzadko; ciągle ściągnięte brwi przerzynały czoło brózdą głęboką, co wszystko sprawiało, że człowiek ten, dopiero od roku pełnoletni, wyglądał raczej na trzydziestoletniego mężczyznę.
Patrzył przed siebie w próżnię, gdy dzieweczka weszła napowrót. Stanęła przed nim i obejrzała ciekawie.
Nie zmrużył oka, ani się wzruszył, choć był to bardzo obiecujący pączek ta młoda, siedemnastoletnia postać, jeszcze niezgrabna, jeszcze ostra, ale wysoka i smukła. Twarzyczka drobna, o cienkich, jak na kamei wyrżniętych rysach, teraz miała jeszcze zbytnią okrągłość dziecka, swawolę w oczach, pustotę na ustach, ślepą odwagę i zapał na czole. Czarne, bujne włosy i ciemna płeć robiły z niej cygankę.
Popatrzyła chwilę na swego przyszłego małżonka, spoważniała i ukłoniła się lekko.
— Z kim mam przyjemność? — ozwała się etykietalnie.
— Tytus Chojecki — rzekł krótko.
— Zatem, przystępując do interesu, pan się chce żenić ze mną wedle podanych warunków.
— Tak, pani.
— Cóż pan żąda wzamian?
Twarz Chojeckiego nabiegła krwią; z niesłychanym wysiłkiem wymówił po chwili:
— Pieniędzy.
Panienka zrobiła grymas niezadowolenia. Może spodziewała się bardziej romantycznej zapłaty.
— Tylko zapłaty? — rzekła już zimno zupełnie. — I obowiązuje się pan zapomnieć nawet o mojem istnieniu po ślubie?
— Tak, pani.
— Jakiej sumy żąda pan?
— Pięciu tysięcy rubli — odparł głucho.
Zamyśliła się, nie patrząc na niego.
— Po ślubie? — spytała krótko.
— Kiedy pani wola. Dla bezpieczeństwa, żebym wziąwszy pieniądze, nie uciekł, lepiej będzie po skończonej ceremonji.
— Ależ nie o tem myślałam! — zawołała żywo. — Jeżeli tylko otrzymam pierwej mój kapitał od stryja, wypłacę natychmiast. Jaki pan podejrzliwy! Za karę będzie pan musiał zająć się wszystkiemi formalnościami, bo ja się na tem nie znam.
— I owszem, jeżeli się pani zgodzi. Dla bezpieczeństwa powinna pani pierwej zasięgnąć o mnie bliższych wiadomości.
— A to poco? Nic mi nie zależy na tem, kim pan jest. Dziś ślub, jutro jadę zagranicę, i nie spotkamy się może nigdy. Powinien pan tylko złożyć wizytę memu stryjowi.
— Jeżeli sobie pani tego życzy, i owszem. Ale gdy stryj pani się spyta, dlaczego się żenię?
— Powie pan, że z miłości, cóż to szkodzi?
— Może nic nie szkodzi, tylko że ja tego nie powiem.
— Dlaczego?
— Nie umiem kłamać.
— Vous etes gentil! Wieluby chciało być na pana miejscu i powiedzieliby to z ochotą.
Wzruszył ramionami.
— Wierzę — odparł obojętnie — ale pani takich nie chce.
— Nie, nie, nie! Niech i tak będzie. Nic mi nie zależy na pańskiej miłości.
— Wzajemnie — odparł, wstając. — Powiedziałem już wszystko. Jeżeli pani nie znajdzie nikogo dogodniejszego, proszę mnie zawiadomić w redakcji o stanowczej decyzji.
— Dobrze, dobrze, jestem zupełnie zdecydowana. Jutro przyjdę sama do wuja.
Zegar ścienny wybił dziesiątą. Chojecki skłonił się i wyszedł, a jednocześnie za ścianą saloniku dało się słyszeć niecierpliwe kołatanie.
Dzieweczka zamyślona zamknęła drzwi za gościem.
— Ach, ci emeryci! — westchnęła.
Tam za ścianą czekała ją bura od stryja, że dotąd nie przyszła na wieczerzę.
— Ten mój przyszły — szepnęła, nie dbając na coraz głośniejsze stukanie — wygląda trochę na sinobrodego en herbe! Trzeba jednak będzie wuja się spytać.
Usiadła do pianina i wzięła parę hucznych akordów. Kołatanie nie ustawało.
— Ach, ci emeryci! — wykrzyknęła zwykłą skargę. — No, urządzę ja wam sztuczkę! Poczekajcie, dowiecie się dopiero o mojem małżeństwie po ślubie! Toż to będą miny! Pyszna farsa!
Nucąc, wybiegła. Dziecko to, przez nikogo nie kierowane, gotowe było dla farsy wziąć imię i nazwisko zbiegłego kryminalisty, czy wytrawnego złodzieja. W tej cygańskiej głowie myśli były też dzikiem, koczowniczem stadem. Gdy się uwolniła od gderania starego i, zamknąwszy się w swym pokoju, pozwoliła stadu temu hulać, małżeństwo znikło już zupełnie z pamięci. Myślała o swym głosie, o teatralnej sławie, o gazeciarskich pochwałach, może o roju kochanków, żebrzących uśmiechu lub spojrzenia primadonny. Ranek ją zastał nawpół leżącą na kanapie, z odrzuconą na poręcz główką, z przymkniętemi oczyma, rozegzaltowaną owem widzeniem przyszłości.
Wiosenny promień słońca spłoszył te widzenia; porwała się na nogi, obejrzała wkoło, przypomniała wieczorną wizytę, poskoczyła do swego biureczka i zażarcie poczęła szperać w szufladce.
Po chwili z pośród poszarpanych zeszytów, połamanych wachlarzy, pomiętych koronek, sztucznych kwiatów, urywków nut muzycznych, listów i starych rękawiczek, dobyła wielki arkusz, opatrzony sądową pieczęcią.
— Szczęściem, że tego dotąd nie podarto. Ledwiem ją u niego wyprosiła, jakbym przeczuwała tę chwilę. Podobno potrzebne to do ślubu; zaniosę ją temu, jakże on się nazywa... Sosnowski, Dembicki... Mniejsza zresztą, znajdę go w redakcji. Następnie trzeba o sobie pomyśleć. Potrzebuję sukni, welonu, kwiatów, tysiąca rzeczy. Niech stryj płaci za swój kaprys, co mi tam!... Śliczny dzień. Idę do Józi i Maryni, zaproszę je na drużki pod sekretem, o świadków niech się mój przyszły mąż stara... Ale, Boże, jam mu nie powiedziała, że to ma być sekret na figiel stryjowi i wujaszkowi. Gotów doprawdy opowiedzieć rzecz całą w redakcji. Ach, ach, lecę. Efekt przepadnie. Trzeba go ostrzec.
I pobiegła, skacząc, z metryką w ręku, uszczęśliwiona z owego figla; zamówiła Józię i Marynię, które długo pojąć nie mogły tej szczególnej kombinacji, ale zgodziły się na wszystko, jako nieodrodne przyjaciółki postrzelonej dziewczyny; wpadła do magazynu, zamówiła ślubną suknię, spotkała swego dyrektora i powitała wieścią, że za trzy tygodnie żegna na zawsze miasto; odurzyła starego kompletnie i, nic nie wyjaśniwszy, pobiegła dalej, ciesząc się z wiosennego dnia, z załatwionych interesów, z farsy, i z trelem na ustach już po południu wpadła do redakcji.
Na progu przypomniała sobie zaledwie o tajemnicy; zacisnęła rozchylone do śmiechu usteczka, wsunęła metrykę w mufkę i poważnie przystąpiła do okienka.
Sekretarz rozmawiał z jakimś szpakowatym jegomościem i nawet nie spojrzał na nią. Wyglądał zgnębiony i smutny, oczy miał czerwone od bezsenności, czy łez, głos głuchy — ręce, w których trzymał pióro, drżały febrycznie, konferencja ze szlachcicem trwała cały kwadrans; panna Henryka aż tupała nóżkami z niecierpliwości — sekretarz nie okazywał żadnego wrażenia. Interesant posiadał cukrownię na Podolu, szukał buchaltera i kasjera zarazem, wyliczał ze sto warunków, chciał posiadać egzemplarz, nie istniejący na ziemi. Pan Tytus Chojecki cierpliwie wysłuchał i wypisał ów szereg wymagań, zliczył wyrazy, określił cenę ogłoszenia, szlachcic zapłacił, obiecał przyjść nazajutrz i z trudem wytoczył się na podwórze, mozolnie przepchnąwszy przez drzwi swą olbrzymią niedźwiedzią szubę. Para przyszłych małżonków została sama.
— Co pani rozkaże? — była wiecznie ta sama zwrotka na ustach sekretarza.
— Nie mówił pan nic wujowi? — zapytała żywo.
— Nie zapytany, nie odzywałem się pierwszy. Zresztą pani nie dała mi stanowczej odpowiedzi.
— To dobrze, to dobrze! — Niech pan, broń Boże, nic nie mówi. Wie pan, urządzimy farsę; po ślubie zjawimy się z wizytą u stryja i u wuja. Wyobraź pan sobie ich miny!
Podskoczyła do góry.
— Wszak to możliwa tajemnica? — zagadnęła, zaniepokojona posępnem milczeniem towarzysza.
Pomyślał chwilę, poczerwieniał i spojrzał jej raz pierwszy w same oczy.
— Jak ja będę wyglądał w tej sprawie? Co powie wuj i stryj pani? Nazwą mnie oszustem! Nie chcę tego!
— Boże, jaki pan nudny z temi ceregielami!... Oto moja metryka, niech pan zresztą powie, ale tylko wujowi.
— Nie, pani, to nie moja rzecz. Poproszę pana redaktora tutaj i z ust pani posłyszy tę wiadomość. Wobec niego złożę piśmienne zaręczenie w kwestjach pani życia i funduszu, za jego wiedzą i pozwoleniem dam na zapowiedzi.
— Jakto! pan dotąd jeszcze nie dał? — wykrzyknęła z całą nielogicznością lat siedmnastu.
Wzruszył lekko ramionami.
— Czy pan się nigdy nie śmieje? — zawołała gniewnie. — Ma pan tak okropną minę, że mnie strach bierze. Czy pan bardzo zły z natury?
— Naco pani ta wiadomość potrzebna? Wszak nie spotka mnie pani nigdy na swej drodze. Czy mam wezwać pana redaktora?
— Ach, zresztą niech i tak będzie. Istotnie, boję się pana.
— Niepotrzebnie — odparł powoli, patrząc w ziemię — zły nie jestem... nieszczęśliwy, to może.
Posłuszny na sygnał elektryczny redaktor zjawił się w tej chwili.
— Znowu Henrysia! — zawołał. — Cóż nowego, trzpiocie!
— Wujaszku, mam męża — odparła uśmiechnięta, podając staremu rączkę — takiego, jakiego chciałam.
— Doprawdy? Czy wedle mojej rady szukałaś go u Bonifratrów? — spytał, śmiejąc się.
— O bliżej! We własnej wuja redakcji — zaśmiała się figlarnie. — Jest to pan, pan... Jakże pan się nazywa? — dodała, desperacko patrząc na przedmiot rozmowy.
— Coo? — wykrzyknął, otwierając szeroko oczy naczelnik „Gazety“. — Coo? on się żeni z tobą?
— Tak, wujaszku, i obiecuje zrzec się mnie piśmiennie, zaraz po ślubie.
— I ty wierzysz temu, dziecko?
Redaktor, niezdolny utrzymać powagi, parsknął śmiechem.
— Co to wszystko znaczy, Chojecki?
Sekretarz poczerwieniał znowu, oparł się o biurko, jakby sił mu brakło ustać.
— Tak, panie redaktorze — odparł stłumionym głosem — praw żadnych rościć nigdy nie będę, żoną nie nazwę tej, którą poślubię; jeśli ona tu zostanie, wyjadę, jeśli się z nią spotkam kiedy, nie przypomnę nawet znajomości. Wszak takie były wymagania?
— Czegóż chcesz wzamian? — powtórzył redaktor pytanie siostrzenicy, bystro patrząc w oczy młodego człowieka.
— Pieniędzy — odparł cicho, ale stanowczo.
Ten wyraz był odkryciem dla dziennikarza; zamyślił się, zmarszczył czoło, targnął brodę, znowu spojrzał na oblubieńca.
— Rozumiem. Chcesz za pięć tysięcy rubli sprzedać swą wolność osobistą. Pamiętaj, że przyjdzie może czas, gdy zechcesz się ożenić istotnie.
— Jestem za ubogi na to.
— Ja obiecuję wówczas postarać się o rozwód, zapłacę — wtrąciła bogata w pomysły oblubienica.
— Siedź cicho! — ofuknął gniewnie redaktor. — Nic nie rozumiesz i mieszasz się w nieswoje rzeczy. Czyś się dobrze nad tem namyślił, Chojecki?
— Tak, panie redaktorze i, jeśli pan pozwoli, gotów jestem stąd prosto pójść do kościoła i rozpocząć starania.
Redaktor, milcząc, przeszedł się parę razy po pokoju.
— Cóż, wujaszku, mogę wierzyć temu panu? — zawołał niecierpliwy głosik. — Tylko sekret musi być przed stryjem koniecznie! Po ślubie dopiero mu powiem i pojadę do Paryża, frrr!... nie zobaczycie mnie już nigdy!
— Oby to prędzej nastąpiło! Teraz rozumiem postanowienie twego stryja. Biedny człowiek! Pilnować ciebie dzień jeden jabym się nie podjął. Czyś się zastanowiła choć sekundę nad twoim postępkiem? — Cóżby było, żeby ten oto chłopak był łotr, infamis, jaki froter, lokaj, czy złodziej? Ładna awantura u licha! Temu możesz ufać, równie jak stryj będzie rad pozbyć się ciebie jak najprędzej. Róbcie sobie z nim co chcecie, ja nie istnieję w tej sprawie, słyszeć nawet o tem nie chcę; żeńcie się, róbcie niedorzeczności, tylko ty mi do redakcji nie przychodź, proszę. Robisz bezład, odrywasz ludzi od zajęć, gmatwasz interesy. Chojecki będzie zmuszony dnie całe chodzić na miasto dla tej głupiej awantury, a ty sekretarzuj, wujaszku! Nieprawdaż? Tobie nic do tego.
Sapiąc, biedny wujaszek-redaktor wyrzucił żółć z siebie i wypadł z biura, zatrzaskując drzwi z łoskotem.
Bohaterowie chwili zostali sami, Henia wybuchnęła szalonym śmiechem.
— Furja wujaszek!... Myślałam, że mnie zje z futrem i bucikami. Panie Chojecki, oto metryka, oto sto rubli na koszty. Proszę, niech pan się spieszy! na złość wszystkim weźmiemy ślub. Pan przyjdzie do mnie, jeśli tego będzie potrzeba; ja się do niczego nie mieszam, daję panu ogólną plenipotencję.
Już znikła, a on wciąż stał w jednem miejscu, patrząc zamglonemi oczyma na urzędowy papier i bankową asygnatę; był to człowiek znękany bezmiernie.
Nazajutrz wyszły zapowiedzi tej szczególnej pary w filjalnym kościele, na oddalonem przedmieściu.
Stryj emeryt ich nie usłyszał, ponieważ od czasu, gdy omal go nie zaduszono przed dwudziestu laty na jakimś odpuście, ślubował Bogu uroczyście, nie przestępować progu Jego domu. W parę tygodni potem, o południu, przy wyjściu z konserwatorjum panna Henryka spostrzegła Chojeckiego, jak jej szukał swemi zapadłemi oczami w gronie uczenic.
— Józiu, Maniu! — zabrzmiał jej cieniutki, donośny głosik — chodźcie, chodźcie, przedstawię wam mego narzeczonego.
Chwyciła za rękę dwie przyjaciółki i pociągnęła w stronę oczekującego mężczyzny. Na jej widok uchylił lekko kapelusza i podszedł parę kroków.
— Moje koleżanki i drużki, pan Chojecki — recytowała szalona dziewczyna.
— Czy pan chce mi do domu towarzyszyć?
— Jeżeli pani pozwoli?
— I owszem, chodźmy. Czekam od wieków na pana! Tak się gniewałam, że nic nie wiem, ale bałam się pójść po wieści do redakcji, żeby wuja nie zastać. Kiedyż ten nasz ślub?
— Jutro, pani.
— Już jutro! Słyszycie, Józiu i Maryniu? Jutro wieczorem jadę do Paryża. Ach, jaki pan dobry, że tak prędko.
Nieporuszona twarz oblubieńca pozostała obojętna na tę podziękę, czy pochwałę.
Miał widocznie coś do pomówienia sam na sam ze swą przyszłą małżonką; obecność dwóch koleżanek nie wydała mu się potrzebna.
Henia odgadła to sprytem, wrodzonym kobietom — zatrzymała się na rogu ulicy.
— Tu się rozejdziemy, Józiu i Maryniu. Słyszałyście, jutro ślub, bądźcie gotowe.
— Ale gdzie? — wtrąciła jedna.
— Ale kiedy? — dodała druga.
— Gdzie? Kiedy? A prawda, że i ja nie wiem.
— Panie — panie...
Nieszczęsne nazwisko nie przychodziło nigdy w porę na pamięć.
— Jutro, o jedenastej rano, w kościele Świętej Zofji, na przedmieściu — odparł Chojecki, nie zważając na wysiłek heroiczny myśli roztrzepanej kandydatki na primadonnę.
— Słyszycie? Moje drogie, nie zawiedźcie mnie — ozwała się prosząco, ściskając ręce obu panienek.
Szczęśliwy narzeczony otrzymał dyg pensjonarski i Józia z Marynią znikły na załomie ulicy.
— Czemu mi pan ręki nie poda? — ozwała się z dąsem.
— Nie czułem się w obowiązku, nie wezwany. Służę pani.
Wsunęła rączkę pod jego ramię, oddała mu swą tekę z nutami i szli powoli, milcząc; wreszcie on zaczął rozmowę.
— Może pani uważa za naruszenie mych zobowiązań, że czekałem na nią na ulicy? Jako wytłumaczenie podam, żem zapomniał pani adresu, a musiałem się wszakże rozmówić w przeddzień ślubu.
— To dobrze. Wyglądałam pana niecierpliwie. Zatem wszystko gotowe?
— Najzupełniej! Ślub i świadkowie zamówieni, formalności załatwione. Kareta przybędzie, gdzie pani wskaże, ja czekać będę w kościele. Oto rachunek z powierzonych mi pieniędzy. W tych szczególnych warunkach koszty były trochę większe, jak na cichy obrządek. Ale miałem polecenie pospieszać, zrobiłem, co mogłem.
— Cóż teraz?
— Nie wiem. Czekam dalszych poleceń.
— Chodźmy do stryja.
— Jakto! Zaraz?
— A tak. Jutro pan uciekniesz, jestem pewna, i nie zobaczysz miny stryja. Chodź pan, to takie zabawne!
Nie wydawało mu się to zabawnem, ale poszedł posłuszny i znalazł się na tych samych schodach, gdzie ją ścigał przed niedawnym czasem.
Pociągnęła za dzwonek, jakby go zerwać chciała.
Ktoś w pantoflach, suwając nogami i pokaszlując, flegmatycznie wziął się do dzieła otwarcia podwoi.
Wiedziała dobrze, że to stryj w własnej osobie, i targała dalej dzwonek na psotę.
Zaprzestała dopiero tej czynności, gdy we drzwiach pokazała się długa, chuda, żółta twarz emeryta.
— Naturalnie, któżby, jak nie panna Henryka, albo łobuz z ulicy! Rwij, rwij, niech mi wnętrzności przewrócą się z irytacji — ozwał się nosowy, gderliwy głos.
— Dobry wieczór, stryju! — odparła winowajczyni, nie słuchając dosadnego napomnienia i usuwając bez ceremonji żywą przeszkodę z drogi. — Czy stryj nie widzi, że nie jestem sama! Przyszliśmy po błogosławieństwo i życzenia. Jutro nasz ślub.
Emeryt skamieniał w progu, patrząc to na nią, to na Chojeckiego, który wszedł za przewodniczką i za jej przykładem zdejmował palto w przedpokoju.
— Co za błogosławieństwo? jaki ślub? — wyjąkał nakoniec.
— Mój, a czyjżeby? Ten pan podejmuje się zwolnić stryja z opiekuńczych kajdan.
— Kto on? być nie może! — Emeryt poskoczył ku niemu.
— Dobrodzieju, łaskawco! oby ci Bóg dał niebo za ten postępek miłosierny. Uratowałeś mi dziesięć lat życia! Czułem, że ta dziewczyna do grobu mię wpędzi swemi szaleństwami. Ach, lżej mi oddychać. Proszę, proszę pana do salonu. Krzyż pański bierzesz, mój dobrodzieju! Henrysiu! nie ruszaj tego świecznika, bo zleci nam na łeb! Boże, czego ty tak skaczesz... taki przeciąg! Ależ zostaw świecznik w spokoju, mówię ci! Patrz pan i ja to utrapienie cierpię od dnia, gdy mi szatan podszepnął wziąć ją pod opiekę, tę kozę. Ach, żebym mógł przyszłość przewidzieć, wykupiłbym się od tego honoru. Mówię panu, anioł by nie wytrzymał, nietylko grzeszny człowiek.
— Dość tej apologji, stryju! Jutro już mnie nie będzie, jeśli mi posag wypłacisz.
— Ale, wypłacę, wypłacę. Dziś jeszcze, zaraz, jeśli mnie kto uwolni od twojej obecności. Panie, panie! ta muzyka, a to wycie, czy pisk, po całych dniach i nocach! Tu, tu mnie coś rżnie, myśli zebrać niesposób. Morderstwo na gładkiej drodze.
Stryj chudą ręką wskazał na pierś ruchem desperackim.
— Pan dobrodziej niezdrów zapewne — wtrącił Chojecki.
— Co to niezdrów? Ja nad grobem stoję! Patrz pan, cień jestem, na śmierć się chciałem dysponować! Pan, po miesiącu, tak samo wyglądać będziesz, jeśli tego wycia i tłuczenia klawikordu nie zabronisz. To nie na ludzkie nerwy.
— Jeśli stryj chce asystować przy ślubie, to proszę być jutro u św. Zofji, o jedenastej — ozwała się panna Henryka, przerywając jakieś wokalne ćwiczenia, nucone bez względu na ludzkie nerwy opiekuna.
— Co, na ślubie! o jedenastej? w nieopalonym kościele, gdzie reumatyzmy i paraliże mieszkają? Nie, mój łaskawco — dodał, zwracając się do Chojeckiego — oszczędź mi śmierci czy choroby. Zabieraj ją sobie, choć zaraz, posag jej oddam dziś jeszcze; koszty wszystkie na siebie przyjmuję, ale być tam... nie, nie, nie!...
Nikt nie nalegał na dziwaka. Panna Henryka, zadowolona z prezentacji, po półgodzinnych żalach i skargach na nią samą, mrugnięciem uwolniła swego przyszłego męża.
Z westchnieniem ulgi zamykał drzwi za sobą.
Jeszcze na schodach słyszał czysty, srebrny głosik, nucący arję z „Fausta“:

Il y eut un roi de Thulé
Qui jusqu‘à la mort fidèle,
Eut en souvenier de sa belle,
Une coupe en or ciselé, ciselé!

Melodja uparcie pozostała mu w uszach, pomimo roztargnienia, smutku i nudy, tak, że ją odnalazł po wielu i wielu latach. Nie spodziewał się schodząc po tych schodach, że dlań tak pamiętne kiedyś będą.
Nazajutrz, o południu, dwie karety i dorożka odwoziły orszak z kościółka na przedmieściu.
W ostatniej chwili, sumieniem ruszony, zjawił się wujaszek redaktor i, czując się obowiązanym do współudziału w ceremonji, zstępując za młodą parą ze schodów, zaprosił całe towarzystwo na obiad do pierwszorzędnej restauracji.
Panna młoda przyjęła tę wieść okrzykiem radości. Wyglądała ona jak pierwiosnek w śnieżnej sukience; pan młody był zmęczony i posępny, jak człowiek po ciężkiej pracy.
Gdy się znalazł w karecie obok żony, pochylił głowę w dłonie, przymknął oczy i nie otworzył ust; ona nuciła, wedle zwyczaju, przez ząbki, wyglądając oknem.
— Mam pieniądze — rzekła nagle, jakby przypominając sobie tę ważną kwestję — stryj mi je dał wczoraj.
Wyjęła portmonetkę z torebki i podała młodemu człowiekowi czek do banku na pięć tysięcy rubli.
Wziął go z radością i widocznem rozradowaniem.
— Dziękuję — rzekł tylko.
— Nie koniec na tem. Przygotowałam panu do podpisu wiadomy dokument. Przeczytaj go pan.
Przebiegł oczyma podaną kartę i, nie mówiąc słowa, nakreślił przy końcu imię swe i nazwisko ołówkiem, na szybie karety.
— Czy to wszystko? — spytał, oddając cyrograf.
— Tak, dziękuję panu. Trzeba teraz dotrzymać zobowiązań.
— O to niech pani będzie spokojna.
— Ja nawet na scenie nie będę nosiła pańskiego nazwiska, nie jest melodyjne. Na afiszach i w teatrze będę Harriet. Nieprawdaż, że to dobrze wygląda?
— Zapewne. Wszak mi pani nie weźmie za złe, jeżeli zaraz po obiedzie się oddalę!
— O nie! Trafię wszakże sama do domu.
Zamilkli. Nie mieli nic więcej do mówienia. Łącznik żaden między nimi nie istniał, nie znali się nawet.
Kurs ten poślubny wydał im się niezmiernie długi i nudny; od obiadu weselnego wykupiłby się biedny Chojecki nie wiem za jak wysoką cenę. Nie, los srogi nie oszczędził mu ani jednej kropelki, ani jednej chwili.
Musiał zasiąść na honorowem miejscu obok uśmiechniętej Heni, wysłuchać trzech mówek, spełnić mnóstwo toastów, odpowiadać na prawo i na lewo.
Wujaszek po kilku kieliszkach rozchmurzył czoło; farsa weselna podobała się jego podchmielonej głowie; dwóch drużbów, znajomych Chojeckiego, zawierało znajomość z Józią i Marynią; szampan się pienił, humory się rozkrochmalały. Nagle poważnemu redaktorowi przyszła myśl, godna ulicznika; szepnął coś jednemu drużbie, ten mrugnął na kolegę, wszyscy trzej umoczyli usta w winie i, jak na komendę, postawili kieliszki na stole.
— Kwaśne wino! — huknął naczelnik polityczno-społecznego organu prasy.
— Kwaśne wino! — powtórzyli chórem drużbowie.
Nastała chwila kłopotliwego milczenia. Pięć par oczu śmiejących się spoczęło na młodej parze.
Oni zaś myśleli pierwszy raz w życiu to samo:
— Tego nie było w programie! — Chojecki z przykrości i gniewu poczerwieniał jak kochanek.
Henia podniosła ku niemu oczy i uśmiechnęła się figlarnie.
— Kwaśne wino! — wołano coraz głośniej.
Nie było rady. Certowanie doprowadziłoby tylko do większej konfuzji. Młody człowiek przechylił się szybko i usta jego gorące musnęły lekko po koralowych wargach dziewczyny.
Oboje nie spostrzegli się, gdy już było po wszystkiem.
Nareszcie była to ostatnia kropla z kielicha utrapień Chojeckiego. Obiad się skończył.
Zostali ostatni przy karecie, która miała odwieźć Henię do domu.
Czuł się w obowiązku powiedzieć coś na wytłumaczenie.
— Przepraszam panią — zaczął dla naprawienia mimowolnej winy, lokując jej tren w powozie, — ale...
— Jaki to zabawny zwyczaj — przerwała mu żywo, — ale wie pan, że mnie nikt nigdy w życiu nie pocałował. Jaka to śmieszna rzecz! Żegnam pana i dziękuję.
Skłonił się i po chwili, zapewne na podziw służbie restauracyjnej, pan młody poszedł na prawo, kareta ruszyła na lewo.
Cóżby powiedziano na ten szczegół, że żona, by sobie przypomnieć nazwisko męża, zaglądała do aktu ślubnego, a mąż byłby w kłopocie, zapytany o mieszkanie małżonki.
Szedł szybko. Do wieczora miał jeszcze tyle zajęcia, a jutro czekała nań praca w redakcji.
W banku rozmieniono mu kwit na państwowe papiery, był to kurs pierwszy. Stamtąd nie szedł już, a biegł do pocztowego zarządu i śmiało, jak człowiek obeznany z miejscowością, otworzył drzwi w ciemnym korytarzu, prowadzące do brudnej, okopconej sali. Za kantorem, w głębi, pod wiszącą lampą, urzędnik jakiś pisał, a raczej zapełniał cyframi olbrzymią księgę, — zresztą było pusto.
Sekretarz redakcji przystąpił szybko do stołu.
Urzędnik podniósł głowę, przymrużył oczy. Widocznie poznał interesanta, bo dziwny uśmiech przebiegł mu po twarzy, aż chłopak zbladł pod tem wejrzeniem, jakby stał u pręgierza. Nadludzką siłą zachował spokój pozorny.
— Dobry wieczór, panie Gorcz — rzekł zwykłym głosem. — Ojciec przysłał mnie tu w interesie owej sumy pieniężnej, której zabrakło po jego nieszczęśliwym wypadku.
— Zdaje mi się, że jej zabrakło przed owym nieszczęśliwym wypadkiem — wymówił ze złośliwym przyciskiem urzędnik, łącząc do słów wzrok bazyliszka.
Chcjecki zbladł, dzika rozpacz przeszła mu spazmem po twarzy, dławiło go coś w gardle.
Po chwili walki podniósł czoło. Biło z niego prawie bohaterstwo.
— Wiem, panie — odparł, — że na ojca mego padł zarzut kradzieży. Ha, Bóg to osądzi! — Jam tu przyszedł, by wam zwrócić te pieniądze i prosić o pokwitowanie. Ojciec mój kona w szpitalu, oto powód, dla którego tak długo nie spełniłem jego polecenia; przed śmiercią powinien mieć imię czyste i honor bez skazy.
Chłopak zamilkł, drżącą ręką licząc przed oczyma zdumionego urzędnika pakiet asygnat, otrzymany przed chwilą z banku; nie zatrzymał ani jednej.
Teraz on stał dumny u stołu, obojętnie, wzgardliwie słuchał przeproszeń i tłumaczeń urzędnika.
— Proszę o kwit, — wymówił zimno.
Dopiero za drzwiami sił mu zabrakło. Zawrót głowy go ogarnął i osłabienie bezmierne. Oparty o ścianę, z zaciśniętemi zębami, dysząc, jak po męce, ocierał dłonią czoło, na którem zimny pot się szklił wielkiemi kroplami.
I znowu nagle, jakby popchnięty nadprzyrodzoną siłą, ogarnął ból wstydu, gorączkę upokorzenia, i z kwitem w ręku wyszedł na ulicę.
Ach, on wiedział, że ojciec jego ukradł rządowe pieniądze, ukradł na karty, a potem, nie widząc sposobu rehabilitacji, nieprzytomny, błędny, przyłożył broń do boku i dogorywał w szpitalu bez nadziei ratunku, w gorączce majacząc prośbę rozdzierającą, by mu kto plamę starł z honoru, jedyną w życiu...
Ach, chłopak, wyrostek prawie, wziął ten jęk w duszę, jak torturę; dzwonił mu nieustannie, nie dawał spokoju. Nie miał nic na świecie, prócz siebie, sprzedał się, plamy nie było już, przeświadczenie hańby i słabości on tylko poniesie wspomnieniem przez życie całe, umierającemu da chwilę szczęścia, nie wyzna, czem ją zapłacił, — spełnił obowiązek.
U drzwi szpitala zatrzymał go posługacz. Znał tę twarz z codziennych odwiedzin.
— Gdzie pan idzie? — zagadnął.
— Do pana Chojeckiego, — na górę.
— Eh, nie trza iść na górę. Już go przenieśli.
— Gdzie? — sekretarz zadrżał.
— Do kaplicy — odparł obojętnie sługa, wskazując w głąb — ot tam, umarł dziś rano.


∗             ∗

Pewnego dnia, pod wieczór, wpadła Henia zdyszana do redakcji.
— Wujaszku, gdzie mój mąż? — zawołała od progu.
— Alboż ja wiem. Przed tygodniem prosił o kilkodniowy urlop i dotąd nie wrócił. Myślałem, że spędzacie razem miodowy miesiąc.
— Nie widziałam go od ślubu.
— Biedny chłopiec. Ojciec mu umarł tegoż dnia.
— Więc on miał ojca?
— Cóż w tem dziwnego? Każdy go ma.
— Ja nie mam. Ale doprawdy, że mi go żal. Kiedy wróci?
— Kto? twój ojciec, czy Chojecki? — Mieszasz wszystko razem.
— Mój mąż — rzekła patetycznie.
— Nie wiem.
— Gdzie on mieszka przynajmniej?
— Saska ulica numer 7.
— To dobrze, pojadę go pocieszyć.
— Jesteś bardzo do tego stosowna.
Henia powtórzyła adres dorożkarzowi i kazała się śpieszyć.
W oznaczonym domu, stróż zawiódł ją na korytarz samych kawalerskich mieszkań, otworzył jedne drzwi, wziął na piwo i odszedł.
Henia pierwszy raz w życiu znalazła się w najzupełniej obcem mieszkaniu.
Lampa z zielonym kloszem paliła się na biurku, przy którem Chojecki przerzucał jakieś papiery.
Nie zauważyła, jak wychudł i zmizerniał od ślubu; skonstatowawszy tożsamość osoby, była najzupełniej zadowolona.
Słysząc otwieranie drzwi, obejrzał się, poznał ją mimo mroku, i wstał, widocznie bardzo zdziwiony.
— To pani? — zawołał, oczom nie wierząc.
— A tak. Szukam pana od tygodnia, z tego powodu nie mogę wyjechać. Chciałam już policji polecić wyszukanie mojego męża.
— Pani mnie potrzebuje?
— Naturalnie! Ach, te prawa obmierzłe, te formalności, te chińskie ceremonje!
— Cóż się stało!
— Nie chcą mi dać pasportu bez pańskiego zezwolnienia. Nie mogę im wytłumaczyć, że są dwie kategorje mężów... Słyszana rzecz! To oburzające, zatrzymywać mnie dla tego... Tracę tylko czas i pieniądze. Patrz pan, ile mi ten nieznośny pasport sprowadził na głowę urzędowych papierów. Bierz je pan sobie, nie dam rady sama!
Wytrząsnęła mu z torebki na stół cały stos zapisanej bibuły i odetchnęła z głębi piersi.
— Aż mi lżej! Wszak mi pan to zrobi, nieprawdaż? — rzekła prosząco, podnosząc ku niemu śliczne swe czarne oczęta, z wyrazem, który musiałby długo zapamiętać, gdyby umiał czuć i patrzał na nią w tej chwili.
Przejrzał szybko papiery i złożył je porządniej.
— Za trzy dni może być pani na dworcu kolei, wręczę pani paszport z pewnością — rzekł spokojnie.
— Dziękuję, dziękuję panu. Po tych biurach i urzędach straszno mi było chodzić. Więc z pewnością mogę liczyć na pana?
— Z pewnością.
— Dziękuję raz jezcze i żegnam. — Podała mu swą małą rączkę, której ledwo dotknął i poskoczyła ku drzwiom.
Wziął lampę, by jej poświecić; wysunęła się na korytarz.
W tejże chwili przeciwległe drzwi rozwarły się z hałasem; kilku mężczyzn, śmiejąc się głośno i rozmawiając bezładnie, stanęło przed dziewczyną.
Chwila podziwu, głębokiej ciszy, potem wybuch wesołości.
Henia poczerwieniała, jak mak, pod cynicznem spojrzeniem wszystkich oczu! Otoczono ją wokoło.
— Dama u Chojeckiego! — zawołał jeden.
— Młoda i piękna! No proszę! Myślałem, że ten borsuk nie rozróżni cioci od wujaszka.
— Czy to on tak żałobę odsiaduje! A żmija!
Dziewczyna cofnęła się szybko. Obejrzała się za pomocą, spotkała na sobie spokojny wzrok Chojeckiego.
— Pani pozwoli się przeprowadzić — rzekł z najzimniejszą krwią, nie racząc spojrzeć na młodzież.
Oczy dziewczyny były łez pełne, przykrość bezmierna wyzierała z każdego rysu. Milczała. Chojecki spojrzał na nią zdziwiony, jakby trochę sympatyczniej, niż zwykle.
— Proszę, niech pani usiądzie, — rzekł — ci panowie zaraz się oddalą.
Bez ceremonji zamknął drzwi przed nosem wesołych ichmościów i podał jej jedyne krzesełko.
— A jeśli tu wejdą? — spytała niespokojnie.
Podniósł głowę. Błysk życia przeszedł mu po twarzy.
— Niech spróbują! — mruknął tonem, którego nie znała.
Za drzwiami śmiano się jeszcze, lecz po chwili hałas się oddalił i ucichł. Chojecki wyjrzał na korytarz — był pusty. Henia wstała, już znowu wesoła, jak ptaszek.
— Odprowadzę panią — ofiarował się usłużnie.
— O, nie, dziękuję panu. Cóż znowu! W teatrze i za kulisami będzie gorzej. Trzeba się przyzwyczaić. Skompromitowałam pana opinję, jak mi się zdaje. Boże, co ja panu kłopotów przyczyniam! Ale to już ostatni, do chwili, jeżeli przypadkiem pan się zakocha we mnie.
Srebrny uśmiech, delikatny, szybki krok, i znikła, jak jasne widzenie, z ubogiej stancyjki sekretarza.
Nic widziała lekceważącego ruchu ramion, wywołanego ostatniem zdaniem.
— Narwana! — burknął, siadając do biurka i biorąc napowrót do rozpatrzenia przyniesione przez nią papiery.
Farsa małżeńska jeszcze się dla niego nie skończyła, przez parę dni zajęła mu większą część czasu. Na oznaczony termin stawił się akuratnie, jak klepsydra, na dworcu kolei.
Heni jeszcze nie było. Minęło pół godziny, rozległ się pierwszy dzwonek. Chojecki, niezbyt łagodnie, przejrzał salę, widocznie fatygował się napróżno, był sługą kaprysu wpół szalonej dziewczyny.
Nagle znany głosik rozległ się u drzwi. Primadonna in spe ukazała swą ożywioną twarzyczkę, z za barków tragarza, obładowanego pakunkami. Wołała go.
— Omal się nie spóźniłam!... Ten stryj nieznośny kazał jeść, pić, a gderał, a nadziewał radami. Gotowam nie pojechać.
Miała łzy w oczach.
— Weź mi pan bilet! dziękuję za paszport! proszę pieniądze! — wołała pêle mêle, tkając mu portmonetkę w ręce.
— Ale dokąd bilet? — zawołał, czując, że traci spokój.
— Do Wiednia! moje rzeczy! — zniknęła.
Był już u okienka kasy, gdy wpadła nań znowu, jak burza wiosenna.
— Dokąd pan bierze bilet? — wołała.
— Do Wiednia, pani kazała.
— Ale nie! ale nie! pomyliłam się... do Paryża!
Zanosiła się od śmiechu! uszczęśliwiona z hałasu, świstu pary, zgrzytu, nawoływania i bezładu.
Rzuciła się w świat naoślep, rozgorączkowana swobodą.
Chojecki spojrzał na nią, chciał się gniewać, nie mógł. Nie był wcale usposobienia wesołego, ale w tej chwili zmusiła go rozchmurzyć czoło. Mimowoli uśmiechnął się nieznacznie.
— Może do Berlina? Niech sobie pani lepiej przypomni.
— Ale nie, do Paryża, z pewnością!
Gdy ją wynalazł i wręczył bilet, okazało się tysiąc nieszczęść. Kuferek się zamieszał, walizka ręczna zaginęła; wreszcie, chowając bilet do portmonetki, wysypała mu pod nogi całą garść drobnego srebra.
Biedak chwycił się za głowę. A tu sygnał grał, lokomotywa gwizdała. Henia zanosiła się od śmiechu.
Gdyby nie opatrzność w postaci popsutego wagonu, który dostrzeżono w ostatniej chwili i musiano odczepić, primadonna wróciłaby z konfuzją do stryja.
Nieszczęsny mąż miotał się, jak mucha w ukropie, jakby go zaraziła żywość Heni; już się ani marszczył, ani burczał.
Nareszcie usadowił ją w wagonie, stwierdził obecność paszportu, biletu i pieniędzy, wyszukał znajomego, jadącego w tę stronę, i polecił mu ją w opiekę, zachowywał się jak najczulszy małżonek.
— Radzę pani za granicą wziąć wagon sypialny i pilnie uważać na zmiany pociągów. Przez nieuwagę może pani trafić wprost w przeciwną stronę.
— Dobrze, dobrze! Jestem bardzo uważna. Ach, jak to zabawnie tak się śpieszyć!
— Dziękuję panu, raz ostatni, sądzę! Jeśli się spotkamy, kiedy będę bardzo sławna, zaśpiewam dla pana wyłącznie najpiękniejszą arję z mego repertuaru. Dowidzenia!
Zeskoczyła na platformę. W oknie uśmiechała się doń jej dziecinna twarzyczka.
— Ukłony stryjowi i wujowi. Za rok przeczytają moje imię na afiszach. Będę sławna? Jak pan myślisz?
Pociąg ruszył, unosząc zapytanie bez odpowiedzi. Coprawda, Chojecki myślał tylko o tem, po ilu wypadkach i błądzeniach dziecko to osiągnie cel podróży.
Miał przed chwilą małą próbkę owej uwagi, którą się chwaliła tak bardzo.
Poszedł powoli ku miastu. Myśli jego przeszły do ciężkiej rzeczywistości i własnego życia; epizod weselny znikł ze smugą pary na horyzoncie, twarz wróciła do zwykłego wyrazu, uśmiech zamarł na długie lata.
Był to znowu biedak, sierota — po ojcu, zmarłym w szpitalu pod zarzutem kradzieży. Gdy tak szedł promenadą publiczną, dość pustą jeszcze, nieuważnie potrącił kogoś dość silnie. Podniósł oczy, sięgnął do kapelusza, by przeprosić.
Osłupiał. Miał przed sobą oliwkowy płaszcz z peleryną, naciągnięty na suchą figurę, zakończoną kapeluszem przedpotopowej formy. Pomimo upału, czerwony szalik otaczał szyję, nogi, powyżej kostek, ginęły w olbrzymich kaloszach, a twarz dziwaka w uderzający sposób przypominała Chojeckiemu szanownego emeryta, stryja Heni; stał, trzymając w jednej ręce papierowy woreczek, drugą miał złożoną w pięść, między palcami sypał się jakiś szary proszek.
I on też spojrzał na brutala, który go pchnął przed chwilą; miał widocznie na języku gderliwą admonicję z owego rodzaju, który tak lubiła Henia, ale poznał Chojeckiego i przyjaźnie rozszerzył bezzębną buzię.
— Witam, witam, ale ręki nie podaję, bo, widzisz, zajęta. Zaraz, poczekaj młodzieńcze, wnet ją uwolnię.
Stary się schylił i ostrożnie wysypał na ziemię to, co trzymał w dłoni, następnie w tem miejscu postawił nogę.
— Co pan dobrodziej robi? — zagadnął Chojecki.
— A bo to, widzisz, ten chodnik strasznie nierówny. Zarząd nie reperuje, a tu każda szpara to gotowe kalectwo. Musiałem sam wziąć się do dzieła; zasypuję nierówności piaskiem.
Zupełnie serjo, emeryt, uścisnąwszy dłoń swego niby krewnego, sięgnął znowu do papierowego woreczka i ciągnął dalej dzieło ulepszenia drogi, gawędząc przytem.
Chojecki volens nolens musiał wlec się za nim.
— Cóżeś zrobił z tą kozą, vel żoną twoją? — zagadnął.
— Wyjechała do Paryża. Wracam z banhofu właśnie.
— Dobrześ zrobił, żeś się jej pozbył, jeśliś człowiek stateczny i pracowity. Kobieta, młodzieńcze, to katarynka, co ci rzępoli pod oknem wtedy, gdyś najbardziej zajęty; to skrobanie noża po talerzu; to źle wychowany kot, co ci tłucze statki i przewraca wazony; to zmora, kłopot, zguba człowieka!
Emeryt urwał, nie starczyło już tchu i porównań. Piasek się wyczerpał, wsunął więc torebkę pustą do kieszeni, przyśpieszył kroku.
— Czy uważasz, młodzieńcze, chłód wieczora? — zaczął znowu. — Wilgoć się wydziela, szkodliwe miazmaty, zaraźliwe bakterje... w takich chwilach niebezpiecznie jest być na powietrzu.
Chojecki uważał, że było najmniej osiemnaście stopni ciepła, wilgoci żadnej w powietrzu, tylko na czole krople potu, — wspomnienie pracowitej godziny, spędzonej na dworcu.
— Pan dobrodziej teraz jest zupełnie samotny? — zaczął mimochodem.
— Jakto? A moje kapelusze, moje ukochane, drogie kapelusze.
— Co takiego?
Młody człowiek sądził, że nie zrozumiał.
Emeryt obejrzał się trwożnie i zniżył głos.
— Więc Henia mnie nie zdradziła przed panem? — wyszeptał prosto w ucho towarzysza. — No, to pierwsza rzecz dobra u niej! Hm, hm, muszę zmienić testament.
Zamilkł i zamyślił się, przykładając palec do czoła.
Chojecki myślał, że stary do reszty sfiksował.
— Co miała zdradzić pańska siostrzenica? — zagadnął.
— Hm, hm, a może i nie warto zmieniać testamentu... — monologował dalej oryginał. — Że dziś nie zdradziła, to dobrze, to nawet bardzo dobrze, ale kto mi zaręczy, że w chwili wylania serdecznego nie zdradzi tajemnicy? — Co?
— Nie wiem, o czem mówi pan dobrodziej — odparł Chojecki, nie dziwiąc się już wcale, że podobne towarzystwo mogło Henię wypłoszyć z domu.
— Nie wiesz? Ha, to uprzedzę chwilę, gdy się o tem dowiesz od żony. Ona się na tem nie zna, może ci rzecz wystawić w niewłaściwem świetle. Ale chodź, chodź i suwaj hałaśliwie nogami, aby nas kto nie podsłuchał, broń Boże. Która część ciała jest najważniejsza? Głowa, powiadasz, to dobrze; ta koza twierdziła zawsze, że nogi, bo mogą tańczyć; hę, słyszałeś coś podobnego? Proste szczudła postawić wyżej od siedliska myśli i rozumu, to zgroza!
— Istotnie, — wtrącił Chojecki, sądząc, że może potakiwaniem skróci orację.
— Nie przerywaj, przechodzimy do jądra samej rzeczy. Jeżeli zatem głowa jest najważniejszą częścią naszej istoty, ważność jej spływa i na przedmioty, mające z nią styczność. Każdy przeto, kto pracuje nad owemi przedmiotami, przyczynia się poniekąd do rozwoju ludzkości. A teraz pytam: co ma najbliższą styczność z głową?
— Kapelusz, — odparł Chojecki, zrozumiawszy wreszcie manją dziwaka.
— Doskonale, wyśmienicie! Niech cię uściskam! Wyobraź sobie, że ta dziewczyna odpowiada mi zawsze: peruka! Okropność. Przedstaw sobie moje życie z taką istotą! Zasłużyłem sobie na niebo!
Emeryt odetchnął i spojrzał z dumą na Chojeckiego.
— Pracowałem lata całe w tym kierunku, i zebrałem... szuraj nogami, hę, hę, żeby kto nie podsłuchał... zebrałem niezłą kolekcję kapeluszy! — Kryłem się z nią przed światem, a głównie kryłem się przed tą kozą, bojąc się, by przez nią nie dowiedział się o moim skarbie jaki rzezimieszek i nie ograbił mnie, bo to bardzo łakoma rzecz taki zbiór, jedyny w kraju. Czy mogę ci w zupełności zaufać?
— Zaręczam panu, że nie mam stosunków z żadnym rzezimieszkiem — odrzekł Chojecki, nie mogąc powstrzymać się od śmiechu.
— To dobrze! Widzę, że znalazłem w tobie człowieka, który mnie zrozumieć potrafi. Ty pierwszy zobaczysz je!
Tu stary zamilkł. Byli już w sieni domu i Chojecki, zgadzając się w pokorze z losem, poszedł za szanownym stryjaszkiem na znane sobie schody.
W mieszkaniu emeryta panowała ciemność. Nim zapalił lampę, gawędził, klapiąc kaloszami po kątach.
— Dla bezpieczeństwa nie trzymam sługi; to także ciekawe plemię! Henia miała jakąś podobną do siebie frygę. Czy wiesz, posądziłem ją o chęć podpatrywania i, co powiesz, spłatałem błaźnicy figla: pozatykałem watą dziurki od kluczów! Hę, hę, nie wezmą starego wróbla na plewę!
Zapaliwszy światło, emeryt rozebrał się flegmatycznie z płaszcza, szalika i kaloszy.
Chojecki zauważył, że chyba dla pomnożenia sobie tupania rozmieszczał te rzeczy każdą w innem miejscu. Nawet woreczek od piasku znalazł osobne schowanko pod ceratą na komodzie.
Zrobiwszy dopiero wszystkie te porządki, stary dobył klucz z kieszeni, wziął lampę i, postękując, powiódł za sobą gościa do owego sanctuarium.
Silny zapach różnych ingredjencyj, niszczących mole, był pierwszem wrażeniem na progu. Pachniała tam kamfora i pieprz, proszek perski i terpentyna, zmieszane razem w atmosferę, mogącą wypłoszyć najzjadliwsze robactwo, a zabijającą nawet oddech człowiekowi.
Dalej spostrzegł szczęśliwy wtajemniczony, że podłoga, stoły, półki, krzesła były zastawione rzędami samych pudełek z tektury, opatrzonych różnokolorowemi etykietami. Jedyne okno było zasłonięte grubą firanką, na jedynym swobodnym stoliku leżały stosy papierów, pęki sznurków, puste flaszki od molobójczych preparatów i różne rupiecie. Stary umieścił wśród nich lampę.
Zaczął się tedy szczegółowy przegląd pudełek. W każdem z nich, na posłaniu z ziół aromatycznych, przykryte delikatną bibułką, mieszkało jedno straszniejsze od drugiego czupiradło kapeluszowego rodu.
Były tam płaskie i wysokie, ścięte i śpiczaste, jakieś grzybki i łopuchy, i budy, i cylindry, i Bóg wie co za straszydła. Istotnie, zbiór to był znakomity dla karykaturzysty. Chojeckiemu wreszcie poczynało się w głowie mącić od tej mieszaniny, poplątanej jeszcze gawędą starego, który o każdym plótł jakąś historyczną orację, pomieszaną ze szczegółami, jakim to on szczęśliwym zbiegiem okoliczności doszedł do posiadania tego cudu.
— Widzisz to cacko... — mówił, otwierając nowe pudełko i podnosząc w górę olbrzymi trójkąt, mogący od biedy służyć za kołyskę. — Co to za forma, co za wdzięk! Jaka szkoda, że moda zginęła! Myślałem zrazu, że można ją będzie wznowić i, aby ludziom przypomnieć, ubrałem się w niego na spacer. Wprawdzie uważałem, że musiał się podobać, bo nikt mnie nie minął bez zatrzymania się na chwilę, ale na tem się skończyło; nie dostrzegłem potem nikogo, ktoby go naśladował; a szkoda, nieprawdaż?
Dla większego wrażenia emeryt wdział na głowę ów cenny zabytek. Trzeba było bohaterstwa, żeby nie wybuchnąć śmiechem na ten widok. Chojecki zagryzł usta do krwi. Dla odwrócenia niebezpieczeństwa obejrzał się w inną stronę.
— A to co zawiera? — spytał, wskazując pudełko naznaczone krzyżem czarnym, stojące na uboczu.
Emeryt nagle się zasępił.
— Ach, to smutna historja! — zawołał, wpadając w ton gderliwy i nieszczęsne pudełko odsuwając niegrzecznie nogą, żeby swem dotknięciem nie skaziło innych. — Był to kapelusz pamiątkowy, należał do jednego z marszałków Francji. Ceniłem go, jak najmilsze dziecię, aż do dnia, gdy na nim dokonano profanacji. Wyobraź pan sobie, pewnego razu Henia dobrała się tu, nie wiem dotąd jakim sposobem, zrobiła mi straszną ruinację, po chaosie domyśliłem się sprawcy, i ten właśnie kapelusz porwała na jakąś trawestację do podobnej sobie koleżanki! Okropność! Odebrałem go naturalnie, ale jak! Znalazłem kapelusz marszałka Francji u niej pod krzesłem, zmięty, sprofanowany, bez wagi w mych oczach. Dość panu powiedzieć, że był na takiej głowie; to wystarcza do oznaczenia pogardy, jaką czuję dla niego teraz. Niech go mole jedzą!
Tegoż samego życzył Chojecki całemu zbiorowi. Jemu zawdzięczał migrenę od ostrych woni i gorączkowe marzenia tejże nocy. Położył się spać odurzony, prześladowały go we śnie setki moli, za któremi uganiał się marszałek Francji z pudełkiem perskiego proszku w ręku, aż go emeryt porwał za kołnierz i zamknął w pudełku, skąd po chwili wyjrzała ciemna główka Heni w jakimś fantazyjnym kapeluszu, którym salutowała starego.
— Łapaj ją, zamknij, to profanacja — słyszał wyraźnie głos nieszczęśliwego stryja, i ruszył mu w pomoc, goniąc dziewczynę po stosach pudełek.
Już ręka jego sięgała jej prawie, gdy się odwróciła i rzuciła mu w twarz pęk jakiegoś ziela.
Wówczas zdało mu się, że i on jest molem; zapach ziela go uderzył, upadł bezsilny, czując wszystkie tortury agonji.


Żałobna wypustka u surduta młodzieńca uratowała go szczęśliwie od setki dowcipów, które krotochwilny redaktor miał na języku, gdy ujrzał nazajutrz swego sekretarza, zajmującego zwykłe miejsce u biurka.
Powstrzymał się jednak wczas, uścisnął tylko serdecznie rękę i, wyrezonowawszy, że praca w smutku jest najlepszem lekarstwem, wspaniałomyślnie oddał mu wszystko, co miał do roboty, jako dodatek do zwykłych zajęć, a sam poszedł wynagrodzić sobie ten dobry uczynek w jakiejś literackiej kawiarni, wśród grona kolegów.
Cierpliwy chłopak nie rzekł słowa na ten nowy rodzaj pociechy w smutku, która mu zajmowała odtąd dwa razy tyle czasu, co przedtem. Siedział, milczał, czytał lub pisał, napozór zupełnie rad z życia. Nadmiar pracy nie przykrzył mu się. Z natury małomówny, poważny i dziki, nie szukał towarzystwa i znajomości, i wolał spędzać czas w redakcji, niż samotnie w swej izdebce, gdzie tak niedawno jeszcze mieszkali razem z ojcem. Przytem miał dla redaktora dług wdzięczności. Pamiętał, że gdy przed kilku laty przybyli do miasta, zrujnowani wskutek jakiegoś procesu, i z zamożnych ludzi zostali nędzarzami na bruku, bez chleba kawałka, nieznany człowiek zajął się nimi serdecznie.
Ojcu wyszukał skromny urząd, jego samego z całą wiarą wziął do siebie na pomocnika, wydźwignął obu z nędzy.
Dlatego to, na podziw innych urzędników redakcji, Chojecki nie skarżył się ani na nocne czuwanie nad korektą, ani na nadmiar pracy, ani na literackie wieczorki swego pryncypała w kawiarence na rogu. Zajmował się interesami nie jak sługa, ale jak przyjaciel, zajmował się tak serdecznie, że nawet redaktora napadały niekiedy wyrzuty sumienia i w rezultacie wybuchy czułości.
— Ćmo, molu, mizantropie! — wołał wówczas — czemu ty choć na ulicę nie wyjdziesz! Przyrośniesz do biurka!
— Albom ja ulicy nie widział! Co tam ciekawego? — mruczał sekretarz.
— No, to pójdź do teatru, na koncert, gdziebądź, choć do ogrodu jakiego.
— Dziękuję panu, nie lubię muzyki.
— Nie lubisz! Ha, to dobrze! Każę ci tu pod okno katarynkę sprowadzić, jeżeli mi zaraz nie wyjdziesz na ulicę. Zachorujesz, człowieku! Ot, wiesz co, idź odwiedź swego stryjaszka! Spotkał mnie dziś i mówił, że znalazł jakiś unikat-kapelusz. Skarży się, że ciebie dawno nie widział. Przysiągłbym, że w gruncie brak mu psot Heni. Zrobiłeś straszną krzywdę staremu, nie ma na kogo gderać. Wspomnisz moje słowo, że wkrótce wytnie ci orację, jak to źle, że jej tu niema. Zobaczysz, że on was jeszcze doprowadzi do pozbycia się narowów antymałżeńskich. No, patrzcie, jak on teraz zmyka! Ej, chłopcze, co ci tak pilno! Poczekaj, zaraz skończę.
Ale Chojecki nie był ciekawy końca, sądząc po początku.
Nie cierpiał drwin redaktora; jego szalone ożenienie się, im dalej się odsuwało w przeszłość, tem więcej zaczynało mu wyglądać na kapitalną niedorzeczność.
Wstydził się sam za siebie, gniewał się; zestawienie jego imienia z imieniem Heni irytowało go okropnie.
Gdy się jednak znalazł na ulicy, swobodny na resztę wieczora, nie zwabił go ani koncert, ani kawiarnia, nie poszedł szukać rozrywki, tylko ruszył wprost do starego dziwaka, ot tak, sam nie wiedząc dlaczego i poco, chyba dla spełnienia miłosiernego uczynku.
Zastał emeryta nad filiżanką herbaty, czytającego gazety.
— Ot, wiesz co? Dobrześ zrobił, przychodząc — zawołał poczciwina, całując go po ojcowsku; — chłodno na ulicy i za wiele kobiet, co? Uciekłeś do starego?... U mnie teraz cicho, odkądeś sobie wziął tę grzechotkę. Siądź, zaraz herbatki ci udzielę i pogawędzim trochę. Powiesz mi, co tam u Heni słychać, musisz mieć częste wieści, albo może mi dokończysz gazetę? To bardzo pouczająca lektura.
Z dwóch tych propozycyj, Chojecki stanowczo wybrał ostatnią; porwał z żywością wilgotny jeszcze arkusz, nad którego ułożeniem spędził całą noc, i począł odczytywać „pouczającą lekturę“, od handlowych telegramów i rozkładu pociągów, do anonsów, zaginionych psów i adresów mamek.
Emeryt nie darował ani jednego wiersza.
— A dalej? a dalej? Cóż jeszcze?
— Nic, panie dobrodzieju, oprócz podpisu redaktora i mego.
— A prawda. No, proszę. Codzień czytam u spodu: Chojecki, i nigdy mi na myśl nie przyszło, że to ty. Henia trzepie tak prędko i tak przekręca, żem dotąd akuratnie nie wiedział, jak twój honor. Coś mi ta błaźnica plątała groch z kapustą o tobie, ale ktoby tego pytla słuchał. Chojecki — powtórzył po namyśle — coś mi to nazwisko nie obce. Darujesz, kawalerze, że cię spytam o imię.
— Tytus.
— Co? Tybyś był tym Tytankiem, z którym u jezuitów w Krakowie kolegowaliśmy przed sześćdziesięciu laty? Kawał czasu! — wykrzyknął stary, zapominając spojrzeć w zapale na zaledwie widoczny, pierwszy zarost, osłaniający wargi chłopaka.
— To był mój ojciec — zrektyfikował anachronizm Chojecki.
— A prawda, chyba! Tyś trochę za młody! Ale skądże zabłądziliście w te strony? Z Tytusem Chojeckim znałem się wybornie. Obaj byliśmy w Galicji. On miał nad Sanem śliczny majątek, był zamożnym chłopcem, ja pauprem w porównaniu. Na wakacje zabierał mnie z sobą. Hę, hę, co? — czy nie tak? — pamiętasz?
— Istotnie, mieliśmy folwark w Galicji, Nadolsk się nazywał — szepnął Chojecki.
— A co? widzisz? Odnalazłem w starej głowie wspomnienie, starsze chyba od ciebie, bo wówczas Tytus nie był żonaty i dzieci też nie miał — dodał, bardzo zajęty swą opowieścią. — Dobry był z niego kolega i brat. Ot, wiesz co, że gdyby nie on, wątpię, czybym się przez kolegjum przepchał; bywało głodno i chłodno do zbytku. Ha jakoś to minęło. Potem on musiał do majątku wracać, ja poszedłem do wszechnicy i już się nie spotkało kolegi w życiu. Pocztowy trakt nasza ziemia, kawalerze, dziś tu, jutro tam. Ktoby mi powiedział przed laty, że tylko przypadkiem dowiem się o towarzyszu, że on sobie wyhoduje takiego tęgiego chłopca, który mnie uwolni od roztrzepanej frygi i rozweseli wieczory! Poczciwy Tytus, może być dumny z ciebie.
— Ojciec umarł, panie dobrodzieju — odparł Chojecki.
— Dawno?
— Na wiosnę, przed dwoma miesiącami.
— Ach, czemużeś mnie nie uprzedził? Choć to nieszczęście, że wy każdego biedaka, co zamrze, zostawiacie w tych okropnych, niehigjenicznych kościołach, ale, doprawdy, poszedłbym pomodlić się za kolegę i oddać mu ostatnią posługę. Szkoda go. Któż ci został? matka, rodzeństwo?
— Nikt, panie. Byłem jedynakiem a matkę straciłem dzieckiem.
— Dlaczegóż wynieśliście się z Galicji?
— Bo nie było poco tam zostawać. Stryjeczny brat ojca wytoczył nam proces o granicę. Sprawa trwała lat dziesięć, zjadła nam kapitał, obciążyła długami, nareszcie wypadła na naszą niekorzyść. Koszty wzięły resztę. Nadolsk z licytacji kupił stryjeczny brat ojca, nam zostało parę tysięcy guldenów i szeroki świat. Poszliśmy tedy precz z Galicji. Zrazu szukaliśmy dzierżawy, ale nic się nie trafiło, kapitał poszedł na życie, trzeba było do pracy się rzucić. Z obywatela i gospodarza ojciec został pisarzem biurowym, a ja sekretarzem przy redakcji.
Emeryt zażył niuch tabaki, kichnął, otarł nos hałaśliwie i z pod oka spojrzał na gościa.
Zdawało się, że dziś dopiero go poznał i zobaczył, dowiedziawszy się, kim był, przypomniawszy stare lata i szkolnego kolegę. Tak był zajęty i uradowany z odkrycia, że aż mu na chwilę wyszły z głowy kapelusze i wskutek tego myślał i mówił jak człowiek bez bzika.
— Biedny Tytus! — mruknął — on, taki żywy energiczny, musiał się czuć więźniem w mieście. Czemużem się pierwej o tem nie dowiedział! A ty, chłopcze, jakże czujesz się przy nowej pracy?
— Byliśmy jak skrępowani z początku — odparł zapytany, starając się uśmiechnąć, — brakło nam, wieśniakom, powietrza, ruchu i swobody. Z czasem się człowiek do wszystkiego przyzwyczaja.
— Hę, wolałbyś orać?
— Wolałbym nie widzieć tylu ludzi, — szepnął chłopak; — jestem dziki i nieśmiały.
— Wszakże teraz możesz zmienić życie. Gdzieżeś podział pieniądze Heni? Miała 30.000 rubli.
— Nie widziałem ich, — wyjąkał niezrozumiale, czerwieniąc się jak rak.
— Co? Zostawiłeś je u niej, warjacie? Dałeś szalonemu miecz w rękę? Pozwoliłeś jej rozporządzać się niemi? jej, co nie zna wartości grosza? Aleś chyba oszalał?
— To są pieniądze pańskiej synowicy, nie mam do nich najmniejszego prawa.
— To mi racja dopiero! Wziąłeś sobie błaźnicę ze wszystkiem, co jej jest i będzie! Śliczne wygłaszasz zasady, pfuj! A jak się potem bęben urodzi! — to ty może także powiesz staremu stryjowi „to jest dziecko pańskiej synowicy, nie mam do niego najmniejszego prawa!“ — A pfe, aż źle słuchać!
Chojecki mimowolnie uśmiechnął się na ten wynik.
— No, to już bezwątpienia będzie pańskiej synowicy.
— Aha, i może mnie je oddasz na hodowlę, ze swej łaskawości, co? Wygodny jesteś. I pocóżeś się żenił, pytam, jeśliś pieniędzy nie wziął? Dobrze ci tak za głupotę! Pfe! Rzucić na poniewierkę taki kapitał, a samemu zostać w tej waszej smrodliwej redakcji! Żebyś ty wreszcie był jaki tam podobny Heni półgłówek, tobym się o to nie troszczył, ale syn mego Tytusa! To mi żółć obraca.
Stary się rozchodził i rozsierdził okrutnie. Ani razu przez cały wieczór nie wspomniał kapeluszy! nie uspokoił się, póki nie wywiedział się jak najdokładniej o chęciach, zawodach, celach i zasadach Chojeckiego.
Nie było to znowu tak bardzo łatwą rzeczą. Ze skrytego, hardego chłopca każde słowo trzeba było wydzierać przemocą. Odpowiadał ogólnikami, monosylabami, krył się ze swą duszą jak z tajemnicą stanu.
Po parogodzinnej indagacji wyszło wreszcie na jaw, że nie cierpiał miasta, ludzi, pracy biurowej, słowem tego, co miał w życiu, a tęsknił za niedościgłą dolą gospodarza, obywatela samotnika, w jakim kącie, gdzieby mu świat milczenia nie przerywał. Marzenia nie były zresztą bardzo zuchwałe. Wiele biedy, wiele pracy, trochę chleba, i jaka taka chałupa, w którejby podczas deszczu można było znaleźć suchy kąt. Oto wierny obraz szczęścia mizantropa. De gustibus non est disputandum.
Emeryt, skończywszy badanie, rozparł się w fotelu, odbył manewr z tabaką, wsadził swą spiczastą brodę w rękę, przymknął oczy i zdawał się drzemać. Od czasu do czasu roztwierał powieki, ruszał ustami i mruczał coś do siebie.
— Pewnie mi wymyśla w duchu, żem osioł, — zauważył sam w sobie gość, nie śmiejąc przerwać milczenia.
Emeryt pierwszy się odezwał:
— To dobrze, to dobrze, tak będzie najlepiej — zawołał, prostując się żywo. — Słuchaj no, chłopcze, czy ja mogę na ciebie liczyć w razie potrzeby, jak na syna kolegi?
— Naturalnie, jestem zawsze na usługi pana dobrodzieja.
— Pamiętajże, pamiętaj, bo ci obietnicę przypomnę kiedyś, zobaczysz.
Stary wyrzekł to tak uroczyście, jakby chodziło o zasady wiary.
Czy zwarjował do reszty? — myślał Chojecki dnia tego, wracając do siebie. Gotów, doprawdy, wziąć mnie za słowo i kazać którego dnia ustroić się w jakie kapeluszysko dla wznowienia wygasłej mody.
Myśl ta nabawiła go takiego strachu, że przez dwa miesiące nie zajrzał do starego. Obchodził starannie promenadę publiczną, bał się prawie wyjść z redakcji. Wolał już znosić codzienne pytania pryncypała, np. czy nie miał listu od Heni, czy nie spodziewa się w prędkim czasie zostać ojcem, czy nie myśli gonić za nią, czy go nie trwoży jej karjera teatralna, najeżona tysiącem pokus?
Chłopak wciskał głowę w ramiona, jak ktoś, opadnięty przez rój pszczół, doszło do tego, że na wejście redaktora dostawał gorączki rozdrażnienia.
Razu jednego był prawie szczęśliwy, gdy znalazł w stosie korespondencyj fantastycznie ustrojoną kartkę, zaczynającą się od słów: „Drogi Wujaszku“. Zemścił się na niewinnym papierze za swe codzienne utrapienie i cisnął go z furją na bok, a sam poszedł na obiad. Z powrotem zastał pryncypała z binoklami na nosie. Trzymał list w ręku i starał się czytać.
— Aha, tuś ptaszku. Masz, wyręcz mnie, musisz mieć wprawę do tych pcheł, czy mikrobów, które twa ukochana wyrzuca na papier, tu chyba da radę mąż, albo mikroskop.
— Oczy mnie bolą, mam słaby wzrok, — mruknął.
— Ta, ta, ta! Słaby wzrok! Cudo to wypatrzyłeś bez pomocy obcej! Czytaj, bratku, bez żadnych zazdrosnych epizodów, wywołanych tem, że ona do mnie, a nie do ciebie pisze. Muszę wszakże, u licha, wiedzieć, czego ona tam chce. Może chora, lub potrzebuje pomocy. Nie można wszakże dać zginąć dziewczynie, tfu, przepraszam cię, chciałem powiedzieć kobiecie!
Chojecki już czytał, byle go się pozbyć.
„Drogi wujaszku!
Dziś mój trzeci występ, śpiewam Adelę, tu bardzo wesoły teatr, tak krzyczą, a za kulisami się kłócą i całują, i znowu sprzeczają! Okropnie wesoło! Mój dyrektor zgubił wczoraj perukę, zaczepiła mu się o gwóźdź koło kulisy, myślałam, że umrę ze śmiechu. Moje towarzyszki zbierają się zaledwie, siedzę sama, we własnym gabinecie, orkiestra już przyszła, za chwilę rrum!... i grać zaczną.
Tak się śpieszę!
Wyjeżdżając od was, zapomniałam w mieszkaniu jednego kolczyka z brylantem, bardzo mi potrzebny, musi się znaleźć na ziemi, w śmieciach, jeżelim go na ulicy nie zgubiła. Za ten jeden, co tu mam, Fanny chciała mi dać tysiąc franków, ale cóż, chyba go u nosa powieszę!
Śniło mi się wczoraj, że stryj nalewał herbatę w kapelusz; może go co złego spotkało? Niech go wuj pozdrowi ode mnie, bo nie mam czasu na osobny list; a jeżeli wuj nie wyczyta, to nie, bo to wodne pismo.
Ktoś puka, to pewnie ten pan, co mi codzień przysyła bukiety i proponuje, ach! Eldorado na ziemi! Diable c‘est tentant, ale na nieszczęście, on się nazywa Gaspard! Ukochany Kacper, brrr! na to się nigdy nie zdecyduję.
Bądźcie wszyscy zdrowi

Harriet.

„Proszę powiedzieć, a mon mari (ach, żeby Kacper ten frazes zobaczył), — proszę mu zatem powiedzieć, żem na jego intencję nauczyła się najpatetyczniejszej arji „Sinobrodego“, czekam okazji, by słowa dotrzymać, au chevalier morose.
— Cha, cha, cha! — wybuchnął redaktor — w ogonie trucizna. List niby do mnie, ale...
Dokończył gestem wymownym.
Chojecki obrócił się dość niegrzecznie w bok i spojrzał machinalnie na stempel pocztowy. Redaktor, uspokojony, co do zdrowia siostrzenicy, puścił wodze konceptom.
— A imię mu: kakofonja! — wykrzyknął, biorąc list do ręki i podnosząc w górę. — Kolczyk i modne pisanie, Kacper i Sinobrody, wszystko bez daty, bez nazwisk, miejscowości, ale genjalne! Jutro umieścimy ten okaz w feljetonie, na pamiątkę wiekom przyszłym, na wzór stylu i formy! Cóż tak milczysz! Trwoży cię to pukanie do jej drzwi? Daj sobie pokój. Kacper, wszak to jeden z trzech króli; w najgorszym razie, za przykładem imiennika, odbędą pobożną pielgrzymkę do Betleem. Jako dobry chrześcijanin, nie będziesz udawał Heroda i ścigał w imię sprawozdania: gdzie byli? co robili? i co z tego wynikło? To dobre dla zazdrosnego bałwochwalcy. Idź tymczasem po ten kolczyk, w śmieciach zostawiony przed pół rokiem; pewnie go znajdziesz, bo Opatrzność nie zechce zezwolić na przedziurawienie nosa przyszłej primadonny, który, mówiąc między nami, jest teraz zgrabniutki. Już to pewnie, że nie jeden tylko mag spostrzeże wdzięki Heni, jeszcze rok, znajdzie się reszta: Melchior i Baltazar itd.
Jakiś interes przerwał wyliczanie, a Chojecki, przez wrodzoną delikatność, rzucił na same dno kosza nieszczęsny list, bojąc się owego feljetonu i możliwego rozgłosu, nie tak dla siebie, jak dla autorki; szczęściem jakiś skandalik uliczny, napół wymyślony przez reportera, zwrócił uwagę redaktora w inną stronę i zapełnił nazajutrz odcinek. Po kolczyk, naturalnie, nikt się nie pofatygował i życie Chojeckiego płynęło monotonnie dalej, gdy dnia pewnego zdarzył się nowy wypadek.
Późnym wieczorem biedak wypoczywał w swej izdebce, wyciągnięty ze snu.
Nad głową, u sufitu, wielki pająk tkał sobie płótno, zwijając się po nitkach, zasnuwając coraz wygodniejsze gniazdo i młody człowiek śledził robotę z pilnością osoby, bardzo zainteresowanej w tej kwestji; myślał, czy będzie muchą, czy też współtowarzyszem samotnika, który o tyle lepiej był uposażony od niego, że dzierżawił bezspornie róg sufitu, nie miał sąsiadów, znajomych, do czego on nigdy nie dojdzie.
To antropo-zoologiczne marzenie przerwane zostało klapaniem kaloszy na korytarzu, pracowitem szukaniem klamki, wreszcie otwarciem skrzypiących drzwi.
Nim się zdołał zerwać, już miał przed sobą czerwony szalik, oliwkowy płaszcz, parasol i szeroką, ożywioną uśmiechem fizjonomję stryjaszka. Kraciastą chustką ocierał pot z czoła.
— Ararat twoje mieszkanie! — zawołał, siadając na najlepszem krzesełku, które mu gospodarz śpiesznie podsunął. — Ot, widzisz, nie doczekawszy się ciebie, sam przyszedłem... Mahomet do góry! — dodał, uśmiechając się dobrodusznie.
Chojecki poczuł wyrzut sumienia, spuścił głowę, uznając za najstosowniejsze milczeć i wstydzić się.
— No nie, ja to sobie tak tylko mówię. Rad jestem, żem też zobaczył, jak ty mieszkasz; przytem przywiódł mię tu ważny interes.
— Pan dobrodziej mnie potrzebuje?
— A jakże, a jakże. Imaginuj sobie, jadę na wojaż. Ale to niezwyczajna rzecz, od lat trzydziestu nie opuszczałem miasta.
— Możebym mógł pana wyręczyć?
— Otóż to, otóż to! Zostawiam ci wszystko najdroższe, starania tyloletnie, owoc pracy zdaję na twe sumienie. Wszak ty ich nie dasz tknąć rzezimieszkom?
— Z całą pewnością. Codzień będę w pana mieszkaniu, choć na chwilę.
— Na chwilę! Piękna rzecz!... a w drugiej chwili ktoś wpadnie i ograbi moje skarby! Na to niema zgody, a noce? One mają całe noce być bez troskliwej pieczy! Chcesz, żebym w drodze nie miał minuty snu z niepokoju, o nie! Ty musisz tam zamieszkać, jeśli mi dobrze życzysz.
— I owszem, z całą chęcią, mogę zaraz się tam udać.
— O tak, to dobrze. Byłem pewny, że się na tobie nie zawiodę. Oto trzy klucze: ten na rzemyczku, to od nich, ten na kołeczku, to od mego mieszkania, a ten, zgięty, od mieszkania Heni. W niem się rozlokuj, bo jej sypialnia przytyka do mojego skarbu; tam najlepiej posłyszysz wrzawę napadu i rabunku. Zapamiętałeś? Nie mieszaj ich, bo nic tak zamków nie psuje, jak szturchanie obcym kluczem.
— Pamiętam doskonale.
— No, to i w drogę. Będę dopiero spokojny, gdy cię zobaczę odjeżdżającego w tamtą stronę.
Stary dobył srebrną cebulę z kieszeni i zlustrował godzinę z zegarkiem młodzieńca.
— I mnie już czas w drogę. Rozjedziemy się przy bramie.
Chłopak zabrał śpiesznie trochę rzeczy i, naglony przez starego, opuścił izdebkę.
Na dole zastali dorożkę z kufrem emeryta, czekającą na pasażera.
— Pan na długo jedzie? — zagadnął Chojecki, pomagając nu wsiąść.
— Nie wiem. Chcę sobie kupić w Turcji tabaki — odparł, uśmiechając się filuternie. — A nie zapomnij o molach! — krzyczał już ze środka ulicy, zapominając o możliwem podsłuchaniu. — Trzeba codzień opatrywać, i trzepać, i kropić, i wietrzyć!...
Turkot zagłuszył resztę poleceń. Chojecki powlókł się na swe nowe locum.
Poomacku znalazł schody, a potem drzwi, następnie zgięty klucz. Na pierwszym kroku potknął się o coś i upadł jak długi. Wstał, mrucząc niechętnie.
— Mogą mnie sąsiedzi wziąć za rzezimieszka — myślał.
Ale sąsiadów, szczęściem, nie było. Emeryt z synowicą zajmował całe pierwsze piętro niewielkiej kamienicy, z widokiem na promenadę publiczną.
Przez bojaźń niedyskrecji współlokatorów, nie odnajął połowy po wyjeździe Heni i, jak się Chojecki przekonał, zapaliwszy zapałkę — musiał tu nawet nie być chyba.
Mieszkanie wyglądało jak las, nawiedzony trąbą powietrzną. Najeżone było poprzewracanemi sprzętami, zarzucone śmieciami, papierami i przeróżnemi rupieciami, napełnione bezładem po brzegi. Wśród tego chaosu znalazł się lichtarz z kawałkiem świecy i nowy gospodarz spędził noc, śpiąc, jak drwal, na dziewiczem łóżku swej żony, z którego pościel widocznie Henia zostawiła na pamiątkę stryjaszkowi.
Od tego dnia Chojecki zbuntował się na nadprogramową pracę w redakcji. Spełniał swój obowiązek i zmykał z biura.
W swem nowem mieszkaniu znalazł raj. Panowała tu klasztorna niemal cisza i spokój. Nie miał wokoło, jak dawniej, trzydziestu kawalerskich stancyj, gwarnych po całych nocach, nie odbierał wizyt rozochoconej młodzieży, która znajdowała nadzwyczajną przyjemność w drażnieniu się z odludkiem, a co najważniejsza, znalazł bezpieczny przytułek przeciw konceptom krotochwilnego pryncypała.
Odwdzięczając się staremu emerytowi, codzień bardzo gorliwie trzepał, wietrzył i opylał szanowne kapelusze.
Pewnego wieczora, gdy właśnie spełniał tę ważną czynność, ujrzał nagle w progu stryjaszka we własnej osobie.
Podszedł zdumiony.
— Pan dobrodziej chyba zaklęciem otworzył zamek!
— He, he, he! — śmiał się stary. — Przestraszyłem cię, mój poczciwy chłopcze. Nie dzwoniłem, bo mam drugi klucz, a myślałem, że cię niema z redakcji. Cóż tu słychać z mojemi drogiemi dziećmi! — zagadnął, miłosnem okiem obejmując kapelusze.
— Zdrowe i całe — odparł Chojecki.
Stary rozebrał się z płaszcza i zaczął gospodarzyć w mieszkaniu, drepcząc i gderząc, opowiadając i stękając, ale w rezultacie widocznie zadowolony z podróży.
— Musiał pan dostać w Turcji bardzo dobrej tabaki — zauważył młodzieniec.
— A, dobra, wyśmienita. Kiedyś ci jej dam skosztować, ale jeszcze nie dziś, niestety!
— Dziękuję panu. Nie zażywam!
— Ode mnie zażyjesz, a ja ci powiem: pomyślności, jak kichniesz! — śmiał się stary.
Tyle tylko dowiedział się Chojecki o nagłej podróży dziwaka. Przywykły nie dziwić się niczemu, wierzył wreszcie, że o tabakę tu chodziło, i nie troszczył się dalej o nią. Już to wyznać trzeba, że nawet wąż w raju nie wziąłby go na ciekawość i nie zmusił do grzechu.
Nazajutrz, gdy chciał wracać do siebie, okazało się, że emeryt nie mógł się już obejść bez niego.
Raptem, czego przedtem nie było, wzrok mu osłabł, nie mógł sam czytać, raptem polubił towarzystwo, i raptem nie mógł wystarczyć jakiemuś fikcyjnemu nadmiarowi pracy. Jedynem lekarstwem na te wszystkie niedostatki był tylko Chojecki.
Powstało w chwili rozstania takie gderanie i takie utyskiwanie, że się chłopcu zrobił serdeczny żal starego — został.
Zapłacił za mieszkanie Heni, sprowadził swe ubogie ruchomości i zastąpił synowicę staremu.
Naturalnie, emeryt zarobił na zamianie i choć gderał, to tylko, żeby się nie odzwyczaić, bez powodu najmniejszego. Pomagało mu to zapewne w trawieniu.
Chojecki znalazł w nim drugiego ojca. Gderania nie słuchał, z dziwactwami się zżył, i gdy po pewnym czasie zajrzał w duszę starego, pokochał go i przywiązał się szczerze. Mieszkało tam złote serce.
Nicby im nie brakło w ich wspólnem pożyciu, gdyby nie nowa manja dziwaka: zachciało mu się raptem świeżego powietrza. To, którem oddychał od lat trzydziestu, okazało się smrodliwem, ciężkiem, zabójczem, poczęło go dusić, nabawiać mdłości, wreszcie wszędzie było go za mało. W mieszkaniu zaprowadzał wentylatory, otwierał okna, wietrzył, studził, to znów grzał i palił bez pamięci.
Co wieczór zastawał Chojecki nową niedolę.
— Dziś wszędzie cuchnie frytura — wyrzekał, rad z cierpliwości słuchacza; — powiadam ci, nos odpada z obrzydzenia. Po tych nikczemnych garkuchniach wytapiają na jedzenie dla ludzi tłustość z kotów czy z kozłów! Naturalnie, ludzie mrą, a potem stawiają ich na trzy dni w kościele, żeby się dobrze rozłożyli i robili nową epidemję! Sodoma, powiadam ci!
Po takiem dokładnem objaśnieniu Chojecki kładł się spać, nie tknąwszy wieczerzy. Czuł wokoło odór trupi.
Nazajutrz inna atmosfera.
— Czy uważałeś zaduch gazu! Powietrze choć nożem krajać! Wieczorem nosy rozbijają przechodnie o słupy latarni, rury gazowe wszystkie popękały! Pfe! jak pomyślę, że ten gaz wyrabiają ze wszystkich najobrzydliwszych odpadków, to mnie wstręt bierze na światło patrzeć!
— Wszak to gaz z węgla! — protestował udręczony Chojecki.
— Ale gdzież tam! Oni tak mówią, żeby ludzi uspokoić, a rzeczywiście kupują zdechłe psy, bydlęce gnaty, końskie kopyta, i tem miasto oświetlają. Nie wierzysz, to wkradnij się podstępem do ich fabryki i zobacz. Oni się z tem kryją, ale ja wiem, o! wiem, że gaz to gotowa epidemja, i dlatego nie radziłbym ci na ulicę bez niezbędnej potrzeby wychodzić!
Dzień trzeci: emeryt przyjął go z respiratorem na ustach:
— Ja tu nie wytrzymam, ja umrę! ja nie doczekam się swojej śmierci, to mnie zabije! Słyszałeś coś podobnego? Asfalt u mnie pod oknem na promenadzie! Jakbym ją niedostatecznie piaskiem wyreperował! Była miękka i gładka, jedyne miejsce, nietknięte smrodliwemi miazmatami! Dziś rano postawili mi przed nosem ośm kotłów i skwarzą fetor przez dzień cały. Bodaj uskwarzyli za życia! I poco to! Latem, jak słońce ten preparat rozgrzeje, będą lgnąć w nim kalosze, trzeba będzie nogi pozrywać, czy co? A cuchnie to jak cholera! Ten nowomodny wymysł robią z asafetydy i siarki, mieszając proszek guana. Pfe! nie rozumiem, co się ludziom stało, że się teraz tak lubują w swędach; dlatego, naturalnie, nic nie rośnie, nic się nie rozwija, oprócz śmiertelności!
Na nieszczęście biednego emeryta wkrótce nadeszła dżdżysta, brudna, zadymiona epoka robót ulicznych i, jak mówi przypowieść, czas wymiatania piekła przez djabła! Istotnie — zdrowego powietrza nie było w mieście na lekarstwo.
— Ja muszę na wieś wyjechać! — wykrzyknął pewnego dnia starowina, tryumfujący na ten projekt, i spojrzał ukradkiem na towarzysza, obserwując co za wrażenie zrobi to na nim.
Chłopak podniósł głowę, jak koń arabski na tchnienie pustyni; po chudej, apatycznej jego twarzy przeszedł ruch życia, głębokie oczy mignęły blaskiem z głębi, z których zwykle patrzyły prawie bezmyślnie, ale milczał.
Czyż to jego tyczyło się postanowienie stryja Heni? Spuścił głowę i po swojemu patrzył znów w ziemię. Staruszek nie rzekł słowa więcej, ale już nie utyskiwał tego wieczora. Podniecony i wesół, pomrukując coś, co przed sześćdziesięciu laty zwało się piosenką, poszedł trzepać kapelusze.
Chojecki źle spał tej nocy i od rana tak ślamazarnie się sprawiał w redakcji, że oberwał od pryncypała epitet: zakochanego idjoty!
— Dałbym coś za to, żeby twa ukochana wytrzeźwiła cię swą obecnością. Pewnie nosi kolczyk przy nozdrzach i wygląda jak piękność z Polinezji! Czegóż w rezultacie chce to miłe plemię, które okarmiamy bibułą!
— Chce mniej bibuły, a więcej atramentu! — odburknął sekretarz.
— Posłać ich z tą petycją do Kadisohna! Ja nie fabrykuję mazi z galasu! — krzyknął zaperzony redaktor, uderzając pięścią w stos listów.
— Dobrze, odpiszę — odparł niewzruszony Chojecki.
— A ten gotów naprawdę! Palnij pierwej czuły liścik do Paryża! Co w tobie siedzi, chłopcze! Ty krwi nie masz! ani młodości! Z tobą nawet już pożartować nie można. Siedzi jak rabin, nawet uśmiechnąć się zapomniał!
— Nigdym nie umiał.
— Co tobie jest przecie? Czyś ty chory? czy desperat! Czy kryminał nosisz na sumieniu? Jak żyję nie widziałem czegoś podobnego. Człowiek, co nie był nigdy pijany, nie miał kochanki, ani kochał serdecznie, nie zgrał się nigdy, nie lubi muzyki, teatru, choćby dobrego obiadku, którego nic nie zajmuje, nie bawi, nie porusza! Morze limfy jednem słowem...
Redaktor tak się wzruszył, że aż uciekł do kawiarenki, prawdopodobnie, żeby w tem morzu nie utonąć.
Chojecki pod wieczór nieco wcześniej, niż zwykle, wrócił do domu. Znalazł drzwi zamknięte, więc zadzwonił.
Po chwili emeryt pokazał wielki nos w szparze podwoi, ale puścić go nie miał ochoty. Parlamentował przez strzelnicę warowni.
— A, to ty. Cóż to tak wcześnie! Ale to dobrze, tylko, że ja cię przyjąć nie mogę, bo widzisz, mam schadzki! Tylko nie myśl, żeby to była kobieta — dodał z żywością, pewien, że to pierwsza myśl, którą Chojecki mieć będzie, — o nie, broń Boże! Przywieziono mi tabakę z Turcji, kontrabandę, więc nie chcę cię w to mieszać. Ale ja ci jej dam zażyć z pewnością.
I po tej pociesze zamknął drzwi napowrót.
Chojecki poszedł do siebie, a że zimno było, zapalił ogień na kominku w dawnym saloniku Heni i, usiadłszy przed nim, zamyślił się głęboko.
Oczy jego błąkały się bezmyślnie z podłogi na ogień i na powrót, aż zwrócił ich uwagę błyszczący przedmiot na brzegu kominka, w szarym popiele. Blask płomieni mienił go dziwnie — był raz zielony, to złoty, to czerwony.
Młodzieniec trącił go niedbale drewnem. O zgrozo! był to — ni mniej ni więcej — tylko ów brylantowy kolczyk, którego para miała, wedle redaktora, tkwić w nosku Heni.
Chojecki podniósł go. Złoto rozpalone sparzyło mu dłoń, ale kamień jakimś cudem był jeszcze cały. Śmiał się do niego wszystkiemi barwami tęczy, migotał jasno, jak czarne oczęta właścicielki na myśl figla i psoty, i musiał chyba jaki talizman mieć w sobie, bo aż się Chojecki uśmiechnął, nie wiadomo z jakiego powodu, chowając go troskliwie, do kieszonki w kamizelkę.
Zapewne przypomniał sobie scenę na dworcu, dlatego pono miłą i zabawną, że się wówczas pozbył ostatecznie żony.
Tymczasem schadzka tajemnicza emeryta przeciągnęła się w noc. Nie mogli skończyć próbowania wyśmienitej tabaki i pewnie kichali na potęgę.
— Może mu ona wypędzi fryturę i asfalt — pomyślał Chojecki, kładąc się spać.
Nazajutrz przypadała wigilja Bożego Narodzenia. Wszędzie ją czuć było w mieście. Z kuchni zalatywał zapach struch i ryb, po domach zapalano choinki. Tłumy zalegały targi, a gdzie niegdzie jakiś niecierpliwy ulicznik poczynał półgłosem: „W żłobie leży“.
Chojecki nie był łakomy na strucle, a czas choinki dawno już dlań minął, nawet nuta kolendy nie miała w sobie nic tak rozmarzającego, przytem był wolny od pracy na dni parę, a pomimo to, szedł jak galernik i zaglądał tak pilnie we wszystkie oświetlone okna, że mógł popaść w podejrzenie policji.
Ten wielki chłopiec poczuł nagle, że obok „morza limfy“ miał łzy, co się gwałtem do oczu cisnęły, ten dorosły mężczyzna poczuł się samotnym sierotą, ten mizantrop zapragnął towarzystwa, odludek dziki i nieufny zapragnął kochania i serca czyjego, za któreby swą duszą zapłacił.
Głupi, marzyciel, ciemięga! powiedziałby słusznie trzeźwy redaktor, ale te trzy cnoty nie przeszkadzały biedakowi być najnieszczęśliwszym w tej chwili, gdy się inni weselili odświętnie. Nie miał gdzie iść, co z czasem zrobić, gdzie się przygarnąć ze swą bezmierną tęsknotą i niemożebnem marzeniem za tem, co leżało w grobie, i tem, czego dlań nie było na świecie.
Błądził tak z ulicy na ulicę i dopiero, zmęczony, głodny i smutny, jak puszczyk, przywlókł się z przyzwyczajenia do domu.
Na schodach woniała ryba i pieczywo, drzwi były szeroko otwarte i w progu stał gospodarz. Stary ustroił się od święta w odwieczny mundur jakiejś szkoły, gdzie profesorował przed półwiekiem, na łysej głowie miał czarną, jedwabną czapeczkę. Wyciągnął do wchodzącego rozwarte ramiona i ucałował serdecznie.
— Nareszcie! — zawołał. — Myślałem, że pójdziesz gdzieindziej i zostawisz mnie samego! Nie mogłem się zdecydować jeść wieczerzy! Ale co ci jest, chłopcze? takiś blady... — dodał troskliwie.
— Głowa mnie trochę boli, ale to mała rzecz.
— To pewnie od asfaltu! Gotowa choroba! A do tego głodny niezawodnie! Chodź, chodź.
Stół był zastawiony obficie tradycyjnemi potrawami, oświetlony jasno, usłany sianem.
Stary wziął opłatek i podał młodzieńcowi.
— Obym ci mógł dać szczęście, Tytusie, jak tego pragnę! — wyszeptał, a oczy jego wilgocią zaszły, gdy przycisnął do piersi ciemną, kędzierzawą głowę sieroty.
Był to dla kogoś trzeciego śmieszny frazes w ustach oryginała, który mógł faworytowi w dowód łaski podarować chyba napół zjedzony przez mole kapelusz, ale głupi marzyciel nie umiał rachować.
Nie znalazł w gardle słów na podziękę i, jakby mu obiecywano skarby Golkondy, pochylił się do kolan starego, jak do ojca.
Po chwili ledwie obydwaj przyszli do siebie, emeryt nawet znalazł gderanie na języku, twierdząc, że zimna ryba, to trucizna, a późny posiłek — druga.
Widocznie obaj dbali, żeby się nie otruć, bo jedli mało. Emeryt śpieszył się okropnie i miał twarz tak uszczęśliwioną, że Chojecki był pewny nabycia jakiegoś drogocennego kapelusza.
Wieczerzę, prawie nietkniętą, zabrał stróż, pełniący urząd kamerdynera Chojeckiego, poczem obaj przeszli do saloniku.
Wówczas stryjaszek pompatycznie dobył z kieszeni jakiś wielki papier i podał młodzieńcowi, mówiąc lakonicznie:
— Czytaj!
Czytał półgłosem, spokojnie, zrazu bezmyślnie, potem bardzo zdziwiony. Gdy skończył, odłożył papier na stół i milczał.
— Cóż to takiego? zrozumiałeś? — wołał niecierpliwie gospodarz.
— Jest to przyznanie panu prawa na majątek Zalesińce w Galicji — odparł.
— To jest — wykrzyknął emeryt — że ja dłużej nie znoszę frytury i asfaltu; niech sobie cuchną panom z magistratu, kiedy je preparują! Kupiłem majątek. Po Nowym Roku zabieram ciebie i wyjeżdżamy na dobre powietrze.
— Mnie? — chłopak się porwał i zaczerwienił cały. — Ja nie pojadę z panem.
— Jakto nie pojedziesz?! Dlaczego nie pojedziesz?!
— Dlatego, że mam tu pracę i nie mogę jej rzucić, żeby ludzie i sumienie nie powiedziało, żem wyzyskiwał pana dobroć i był pasorzytem!
Skąd on, mruk, znalazł odpowiedź hardą i tak wyraźną! Zwykle cichy, cierpliwy, giętki, zgodny, postawił się ostro, gdy szło o obronę honoru. Zmienił się w jednej chwili, aż emeryt spojrzał nań zdumiony; ale zamiast się obrazić, pokiwał tylko głową.
— Tak, boisz się posądzenia o interesowność, a słowo łamiesz przez próżność — rzekł spokojnie.
— Ja słowo łamię?
— Tak, zrywasz obietnicę, daną mi przed niedawnym czasem, że mogę na ciebie, jak na syna, liczyć w potrzebie. Otóż dziś przyszła ta potrzeba; wzywam cię, byś słowa dotrzymał.
— Pan dobrodziej może się obejść beze mnie.
Stary się zaperzył.
— A ja ci mówię, że nie! Mam sam gospodarzyć, może uczyć się rotacji czy notacji pola dlatego, że tobie strzeliło coś do głowy!
— Można majątek w dzierżawę wypuścić!
— A samemu siedzieć tu w swędzie dla twoich kaprysów!
Emeryt aż sapał z irytacji. Uparte milczenie Chojeckiego podniecało go tylko. Widząc, że gniew nie nie poradzi, chwycił się innego środka. Zapalił świecę i skierował się ku drzwiom sypialni — w progu stanął.
— Kochałem twego ojca, jak brata — rzekł łagodnie — kochałem cię, jak syna. Byłeś mi dzieckiem, myślałem, że mi podporą i pociechą będziesz. Nie ja tobie, lecz ty mnie mogłeś zrobić łaskę; nie chciałeś z pychy zrobić ofiary dla starego przyjaciela, który ciebie chciał sercem do siebie przywiązać! Nie gniewam się na ciebie; zrób, jak ci się zdaje najlepiej! Dobranoc, Tytusie!


∗             ∗

Co to było? co się stało? jak mogło wydarzyć się coś podobnego?
Ten stary grzyb, ten strach na wróble, warjat, zabrał redaktorowi z przed nosa najdroższego sekretarza, gadał mu bezczelnie, że chłopiec do niego należy, zbuntował go jakimś majątczyskiem, i pewnego dnia wsadzili na kolej kapelusze i pojechali na południe, zostawiwszy biednego dziennikarza w stanie wściekłego osłupienia.
Zapragnął zemsty.
— Opiszę ja was tu pięknie w gazecie! — odgrażał się w bezsilnej złości.
Gdy się jednak przespał i rozmyślił, zaniechał projektu. Czyż się godziło ośmieszać poczciwego starego za to, że się poznał na charakterze Chojeckiego i zrobił mu dobrze, i czyż miałby sumienie złośliwym artykułem odwdzięczyć się chłopcu za tyloletnią pracę!
Zamiast paszkwilu, zamieścił tedy inserat, wzywający nowego helotę na opróżnione miejsce w biurze.
Gdy wiosna nadeszła, wszystko wróciło do dawnego trybu; w redakcji, w mieście, ci, którzy ubyli, nie zostawili żadnej luki w tamtejszem społeczeństwie; mało kto spostrzegł, że ich nie stało, a reszta zapomniała wkrótce o śmiesznym staruszku i dzikim młodzieńcu.
A tam, w Galicji, na żyznym kawale podolskiej ziemi, z pysznemi górami na widnokręgu, nowy człowiek stanął do pracy, witając ją, jak szczęście. Porwał się, jak Tytan silny, z zapałem krzyżowca, z dziką energją górskiego strumienia, który przez długie lata zwracano z łożyska wbrew prawom natury i chęci, aż wrócił w dawne nurty i huczał i parskał i szumiał, witając wyzwolenie z niewoli.


∗             ∗

Ze smutkiem wypada przyznać, że redakcja „Gazety“ w cztery lata od rozpoczęcia naszego opowiadania była tą samą brudną i zadymioną norą, co przedtem. Miotłę i wapno wyklęto na wieki z tego sanctuarium i, choć dziennik dawał dobre dochody, nie zmieniono nic z zasady brudów odwiecznych. Redaktor miał zbyt wiele do roboty, żeby mógł zwrócić uwagę na podobne drobnostki.
Od chwili zmiany losu Chojeckiego, skończyły się dla redaktora złote dni Aranjuezu.
Ach, ileż to razy z głębokiem westchnieniem wspominał dawnego sekretarza, cichego, spokojnego chłopca, wiecznie na miejscu, wiecznie tylko pracą zajętego.
Z trzech jego następców każdy hołdował, z okropną szkodą dla dziennika, jednej z trzech rozkoszy, opiewanych przez walc Straussa.
Pierwszy trzy ćwierci czasu trawił w restauracji lub winiarni, u biurka odsiadywał chwile drzemki i czkawki poobiednej. Drugi za donżuanerję obrywał regularnie co parę dni kijem po grzbiecie i leczył swe guzy w redakcji — wcale niestosowny okaz dostojnika politycznego organu, — lub, co gorsza, ginął jak kamfora całemi tygodniami, a za powrotem był ogłupiały ostatecznie i zdał się tylko do ziewania. Trzeci poza zajęciem redakcyjnem miał manję kompozytorską. Plątały mu się w głowie motywy piosenek, bemole, takty, akordy. Gwizdał dzień cały i liczył w natchnieniu muchy po suficie.
A redaktor pracował za trzech i chwilami chwytał się za włosy, w bardzo niechrześcijański sposób wzywając na dawnego pomocnika dziesięciu plag razem.
Wbrew życzeniom, Chojeckiemu wiodło się dobrze w Galicji, jak wnosił redaktor z paru listów starego emeryta, pisanych staroświecką polszczyzną, pełnych uwielbienia dla przybranego syna.
Ten nie odzywał się nigdy. Dawny zawód musiał mu dobrze obrzydzić pióro i atrament. Od roku wieści urwały się zupełnie. Już redaktor zaczął się obawiać owych, tylekroć wzywanych, plag egipskich, gdy pewnego dnia bemolowy sekretarz wezwał go do biura, mówiąc, że ktoś pragnie zobaczyć go osobiście.
Gaz palił się mętnie — redaktor ujrzał tylko wysoką, nieznaną postać. Spytał obojętnie o żądanie.
— Musiałem się bardzo zmienić, kiedy mnie pan nie poznaje — odezwał się głos, który starczył za prezentację.
— Chojecki! — wykrzyknął dziennikarz.
— Ja sam, na usługi!
Ręce się spotkały w serdecznym uścisku.
— Skądżebym cię miał poznać, chłopcze! Żegnałem wyrostka, widzę mężczyznę! Patrzcie, co za wąsy! co za postawa! Doprawdy, toż to teraz człek niebezpieczny dla płci pięknej! Dobrześ zrobił, odwiedzając mnie. Byłem już niespokojny o twą dolę. Cóż tam słychać w waszej Galicji, hę? Na magnata się kierujesz podobno!
Chojecki się uśmiechnął.
— Istotnie, coś niby tak — odparł wesoło. — Przed rokiem najniespodziewaniej wziąłem sukcesję po stryjecznym bracie ojca, który nas przed laty wyzuł z mienia. Biedny ojciec nie doczekał się chwili powrotu do naszego kochanego Nadolska! Krewnemu się nie śniło zapewne, że umrze bezdzietny, i że dla mnie zbierał i skąpił całe życie. Zostałem nagle bogatym człowiekiem, właścicielem majątków, kapitałów i fabryk. Czasami myślę, że mi się to śni, i że lada chwila obudzę się u pana w redakcji.
— Dałby to Bóg! — mruknął pobożnie redaktor. — Cóż porabia stryjaszek? — zagadnął ciekawie. — Ile nabył kapeluszy przez te cztery lata?
— Ani jednego. Wyniesiono je na strych, gdzie je myszy i mole profanują.
— Cóż on zbiera teraz? Może gorsety?
— Nie, oddał się botanice. W swych Zalesińcach urządził królestwo flory; pieści się z ladajakim badylem, jak niegdyś z kapeluszem marszałka Francji. Służy mu to na zdrowie wyśmienicie, odmłodniał na wsi.
— Pewnie cię przysłał po cebule hiacyntów?
Chłopak spoważniał, obejrzał się wokoło. Nie dogadzał mu widocznie niedoszły Verdi czy Bellini.
— Mam interes osobisty, trochę ważniejszy: przyjechałam do pana, by chwilę porozmawiać sam na sam.
— Panie Powichrowski, pan daruje, że poproszę o zastąpienie mnie przy korekcie — przerwał redaktor muzyczną ekstazę sekretarza.
Kompozytor znikł, nucąc pod nosem świeżo ułożoną melodyjkę.
— Bodajeś oniemiał, grająca tabakierko! — zaburczał w formie pożegnania pryncypał, siadając z gościem na ławce pod ścianą i zapalając papierosa.
— Cóż to za interes, chłopcze? — zagadnął żywo.
— Chcę prosić pana o adres i wiadomość o losie pańskiej... to jest panny Henryki Dobrzyńskiej...
— Co? Twojej żony? Ależ człowieku, skądże jedziesz? z Kaledonji? od ludożerców? Wszakże ci akuratnie posyłam gazetę, a tam o niej pełno wieści! Chyba nie czytasz, lub nie wiesz, że się przezwała Harriet na scenie?
— Nie, nie wiem, i wyznam otwarcie, że wiadomości te mało mnie obchodzą. Nie czytam ich nigdy.
— A stryj?
— O, stryj! ten oddawna nie bierze dziennika do rąk, twierdząc, że tam same nekrologi, po których ma sny niespokojne!
— O, plemię zacofane! O krety ziemne! Nic nie wiecie, kiedy sława europejska Heni nie doszła waszych uszu. Wszak o niej mówi świat cały. Nie dalej, jak we wczorajszym numerze był artykuł. Zaraz ci go wynajdę. Słuchaj:
„Rodaczka nasza, Harriet, zbiera podczas obecnego sezonu w Paryżu nowe laury. Zdanie ogółu jednozgodnie nazwało ją pierwszą gwiazdą czasu. Głos jej istotnie porywa tłumy — jest wyższy nad wszelką krytykę. Harriet ma świetną przyszłość i karjerę przed sobą. Na następny sezon zamówił ją Wiedeń, płacąc 5 000 guldenów za przedstawienie“.
— A co? — skończywszy, zawołał wujaszek z dumą w głosie i postawie.
— Cóż ty myślisz, hę?
Młodzieniec ruszył niedbale ramionami.
— Myślę, panie redaktorze, że kraj nasz za wiele ma już koników polnych, a za mało mrówek. Artykuł ten o tyle mnie obchodzi, że doniósł, gdzie znajdę pańską siostrzenicę.
— Czegóż może mrówka potrzebować od konika polnego? — mruknął z przekąsem redaktor.
Chojecki pomilczał, wreszcie potarł czoło i wstał żywo.
— Kiedyś, dawno temu, byłeś pan prorokiem, odradzając mi szalony projekt mego pseudo-małżeństwa. Odparłem, żem zbyt ubogi, by pomyśleć o domowem szczęściu i jak dziecko zaciągnąłem sobie sznur wokoło szyi, nie myśląc, że mnie zdławi kiedy.
— Aha! a co! — redaktor rozłożył ręce, jak Piłat — mówiłem, odradzałem: niech warjatka szuka warjata. Nie, wlazłeś ty, poważny chłopak, do Bonifratów, ot, i masz! dławi cię postronek! Jakbym widział; zakochałeś się, chcesz spędzić ślubem miłość, a tu nie można, choć się obwieś! Czy wiesz, z tobą jest coś, jak z tą Zosią z piosenki:

Chciało się Zosi jagódek!

Redaktor w wielkiem podnieceniu zanucił melodję tak fałszywie, że aż przeze drzwi wyjrzała muzykalna twarz sekretarza, wykrzywiona zgrozą, a Chojecki chwycił się za uszy i parsknął śmiechem.
— Już to nie po panu odziedziczyła talent panna Henryka — zauważył.
— Mniejsza o talent. Chodzi o sens, a ten zrozumiałeś, nieprawdaż?
— Doskonale! Pozostaje Zosi, to jest mnie, prosić Jasia, to jest pannę Henrykę...
— Co? o jagódkę?
— Nie, o pozwolenie zerwania jej gdzieindziej, czyli o rozwód.
— Aha, i lecisz po to do Paryża! Ej, chłopcze, przez surdut widzę, jak ci serce gore!
— Ma wszelkie prawo odezwać się choć raz. Mam lat dwadzieścia sześć, dom, fundusz i starego stryja, który zna historję mojego małżeństwa i wyobraża sobie, że jest wszystkiemu winien. On to mnie wyprawił do Paryża.
— Ta, ta, ta! Powiedz raczej, że para siwych, czy czarnych oczu! To będzie prawdopodobniejsze!
— No, tak! Jeśli zostanę wolnym, ożenię się z hrabianką P., która dała mi do zrozumienia, że zgodzi się na to.
— Cha, cha, cha! Pierwszy raz słyszę takie wstydliwe omówienie romansu! Powiedz wyraźnie, że dziewczyna rzuciła ci się na szyję i wyszlochała wśród pocałunków, że bez ciebie żyć nie może! W to uwierzę, ale nie żebyś ty się pierwszy posunął, a ona się zgodziła!
Rumieniec Chojeckiego był dowodem trafności zdania, ale chłopak nie pochwalił się łaską hrabianki.
— Mniejsza o słowa i formę — rzekł — chodzi mi o zdanie pańskie, czy panna Henryka zgodzi się na uwolnienie nas obojga z pęt zupełnie bezużytecznych.
— A czemużby nie miała! Poco jej mąż, gdy ma zapewnione setki gachów! Fiu, nie poznasz jej, śliczna dziewczyna, aż oczy rwie!
— Ha, zatem będę próbował — westchnął Chojecki — choćbym się rad wykupić od tej awantury, bo w gruncie rzeczy zrywam umowę, szukając jej.
— Wiesz co? Najlepiej będzie, gdy się pogodzicie! To was ani grosza nie będzie kosztowało! — zaśmiał się wujaszek. — A ręczę ci, że dziewczyna cudna!
— A, żeby nawet była piękną jak Venus z Milo, — zawołał niecierpliwie Chojecki — to ona nie dla mnie!
— Kto to wie!
Puszczającego się na koncepta wujaszka wstrzymało wejście kilku osób. Gdy ich się pozbył, nie było już Chojeckiego.
— Uciekł, niecnota, nie obiecał wrócić. Chciałbym, żeby go Henia zbałamuciła! Toby była jeszcze lepsza farsa, jak ich gody małżeńskie! Cha, cha, cha! żeby też on choć raz poznał, co to szał i krew, tobym tej czarodziejce dał pierwszy medal nagrody na konkursie prac nadludzkich! Morze limfy ten człowiek, choć się pozornie rozruszał i ożywił. Ach, żeby go Henia zbałamuciła!


∗             ∗

Było ich dwoje w rozkosznym buduarze, pełnym atłasu, koronek i kwiatów.
Kobieta siedziała w fotelu, oparłszy o poręcz swą drobną główkę, zwróciwszy na niego parę oczu wielkich, palących, jak noc ciemnych i jak noc tajemniczych. Po jej różowych ustach błądził uśmiech niejasny, dziwny. Na jej twarzyczkę o delikatnym owalu różowy półcień pokoju rzucał chwilami niby wrażenie rumieńca, nadającego tej cudownie pięknej kobiecie nieprzeparty urok świeżości.
Była to Harriet, bożyszcze Paryża, bożyszcze, zmienne jak kameleon, a ubóstwiane bałwochwalczo. Ubóstwiano ją, gdy kochała jak Gretchen, tęskniła jak Mignon, szalała jak Traviata, ubóstwiano ją za sceną, gdy wabiła i drwiła, żartowała i była bezlitosną zawsze, wszędzie.
Mężczyzna siedział naprzeciw niej, ani rozparty poufale, ani sztywno jak żak. Był smukły jak jedlina karpacka, opalony słońcem i wiatrem, piękny chłopak w całem znaczeniu tego wyrazu, obraz siły, energji, a przytem wielkiego spokoju i prostoty.
Siedzieli tak naprzeciw siebie od pół godziny i obserwowali się ciekawie.
Trudno orzec, które z nich zmieniło się więcej; żeby nie karta wizytowa, leżąca na stole obok Heni, nie domyśliłaby się nigdy, że ma przed sobą dawną znajomość, a on spytał ją na wstępie, czy to istotnie ona, a nie kto inny? Przeprosił ją za naruszenie umowy przedślubnej. Zaśmiała się na to niedbale. Życie aktorki nauczyło ją dawać sobie radę z przedmiotami daleko trudniejszemi, jak natrętny mąż. Umiałaby teraz pozbyć się go bez cyrografu. Spytała o stryja, o kraj, o drobne szczegóły dawnego życia.
Wobec jego odpowiedzi przeszłość występowała tak wyraźnie, jak jaskrawe obrazki z dziecinnej książki. Przerzucali ją we dwoje, kartka po kartce, wesoło, swobodnie, aż chwilami Chojecki zapominał, poco tu przyszedł do tej syreny, której każde spojrzenie obejmowało ogniem, a śmiech srebrny dźwięczał, jak piosenka. Zrazu nieufny i milczący, rozkrochmalał się i dostrajał, odpowiadał żywo, żartował, uśmiechał się nawet. Nie poznawała go.
Ten obdarty, chudy, niezgrabny chłopak, niegrzeczny, brutal prawie, wyrósł na światowego mężczyznę. Ha, i jemu życie kantów przycięło. Żartobliwa, poufna gawędka nie zbliżała jednak Chojeckiego do małżeństwa z hrabianką P. — przyznawał to sobie w duchu, ale cóż było robić! Trudno przypiąć rozwód do wesołych anegdot, lub wyrwać się z nim, jak Filip z Konopi. Namyślał się markotnie, co z tym fantem zrobić, dopóki fertyczna pokojówka nie wetknęła swej szykownej figurki do buduaru.
— Modniarka przyszła — ogłosiła.
Było to dla gościa hasło do odwrotu. Henia wstała z żalem prawie.
— Affaire d‘état! — zaśmiała się, podając mu swą śliczną rączkę na pożegnanie.
Dotknął jej zlekka.
— Pani mi pozwoli przyjść jeszcze raz do siebie — rzekł zakłopotany — mam ważny interes. Dla niego przyjechałem do Paryża.
— Interes? — powtórzyła zdziwiona. — C‘est curieux. Jutro nie śpiewam i czekam pana o szóstej na polską herbatę. Au revoir zatem.
Skłonił się. Czerwona, aksamitna portjera zapadła za nim, Heni oczy poszły w tym kierunku. Można przysiąc, że myślała, jakiegoby to dało się spłatać figla temu pysznemu Polakowi, spokojnemu, a zimnemu jak posąg. Nie wiedziała jeszcze, że on jej spłatał figla gorszego, niż jej wszystkie, i że nietylko jej oczy poszły za aksamitną portjerę.
— Madame, hrabia przysłał kosz storczyków — szczebiotała za nią pokojówka. — Son altesse prosił o audjencję; markiz był, zostawił kartę.
— Au diable, hrabiowie, altesy i markizowie — zawołała niecierpliwie. — Proszę cię, Marjo, na przyszłość nie przyjmuj kwiatów, a te, co są, wyrzuć precz. Głowa boli od tego zapachu. Że też ci ludzie pojąć nie mogą, że o nich dbam tyle, co o tego ulicznika, który pokazuje białą mysz w klatce. Każdy lamentuje o miłość, jakby tego towaru był u mnie hurtowy skład.
Co za interes on może mieć do mnie? — myślała półgłosem, idąc do modniarki i zrywając w przechodzie zieloną gałązkę paproci z wazonu. Piękny jest i tak inny, jak wszyscy. Ten chyba nie będzie żebrał miłości, i prawił komplementów, czegóż chce zatem?
Henia nie przypuszczała, żeby można było czegoś innego żądać od niej. Była roztargniona przez wieczór cały i dzień następny, jakaś niespokojna, zamyślona chwilami, to znów nienaturalnie wesoła. Zapomniała zupełnie o figlach i swawoli, śpiewała dziwnie niedbale, wyglądała czegoś nie cierpliwie.
To coś widocznie odnosiło się do wieczornej herbaty, bo dopiero wtedy odzyskała swój dawny humor. Ogień jasno palił się na kominku w malutkim buduarze, pieszcząc jej ożywioną twarzyczkę, czerwieniąc piękne rysy poważnego mężczyzny; dla reszty świata drzwi artystki były szczelnie zamknięte.
Chojecki przyszedł zdecydowany skończyć jak najprędzej tę delikatną sprawę, jakby przeczuwał, że przedłużanie tych wizyt, sam na sam, nie dopomoże projektom hrabianki P.
Trzeba było iść otwarcie do dzieła. Ona sama mu w tem dopomogła.
— Głowę sobie łamałam nad odgadnieniem przedmiotu owego ważnego interesu, który pana do mnie sprowadził — zaczęła żartobliwie.
— Sądzę, że on panią nie zadziwi — odparł, szukając frazesów właściwych. — Chodzi tu o przypomnienie pani pewnej obietnicy, danej mi przed czterema laty, gdyśmy oboje zawierali błazeńską ceremonję, mającą pani dać wolność, a mnie pieniądze. Byłem wówczas bardzo młody i bardzo nieszczęśliwy, niezdolny przewidzieć skutków tego aktu. Okoliczności się zmieniły. Chcę prosić panią o zwrócenie mi swobody.
Henia drgnęła, jak zraniona. Chwilę była bez głosu, osłupiała, nie rozumiejąc jasno.
— Wszak ja jej nie krępuję — rzekła wreszcie.
— Zapewne. Lecz bigamja jest wzbroniona, a ja chcę się żenić!
— Ach, tak. — To było wyraźne. Drugie, gwałtowniejsze drgnienie wstrząsnęło smukłą postacią. Rozumiała.
On ciągnął dalej, rad, że ze wstępu wybrnął:
— Sądzę, że pani uzna za bardzo naturalną moją prośbę o rozwód, który przy istniejących okolicznościach będzie tylko urzędową formą, dogodną dla nas obojga, i nie wątpię, że się pani na to zgodzi, jak mi to było obiecane przed czterema laty. Przytem zwracam pani, jako dług, owe pięć tysięcy rubli, które wówczas uratowały mi więcej, niż życie.
Wstała gwałtownie. W duszy jej działo się coś nieznanego. Drżąc cała, poczęła szybko chodzić po pokoju.
Młodzieniec nie spostrzegł tego ruchu, dobył pugilares z kieszeni i wyjął z niego paczkę banknotów, które położył na stole.
Nagle stanęła przed nim. Uśmiech sfinksa miała na ustach, ale już panowała nad sobą.
— Zabierz pan te pieniądze. Chcę być wierzycielką pana i na rozwód się nie zgadzam.
Teraz on nie rozumiał.
— Pani się nie zgadza? Dlaczego? — spytał głucho.
— Bo mi się podoba mieć pana za męża i nie mam ochoty być stroną w rozwodowym procesie.
Krew zalała twarz młodego człowieka, gdzieś w głębi straszny gniew stojącej wody poczynał wzbierać powoli.
— Sądzę, że pani żartuje. Powód podany jest żadnym; rozwód, o który proszą obie strony, nie daje pola do skandalicznego procesu.
— Bardzo być może, ale ja żadnego nie chcę i pozwolenia na rozwód nie otrzyma pan ode mnie, bo... nie chcę.
— Zmusi mnie pani tedy do prośby jednostronnej do Rzymu! — zawołał gwałtownie, wstając także.
— Nie zmuszam pana do niczego. Proszę robić, co wam się podoba! Cha, cha! alboż ja się czego boję?
Spojrzał na nią. Wyzywała go wzrokiem i postawą zuchwałego lekceważenia i ironji.
— Szatan! — pomyślała, odwracając oczy ze wstrętem prawie.
— Nie grożę pani! — odparł. — Walczę o rzecz najdroższą dla człowieka, o wolność. Między mną a szczęściem może stoi pani. Jeżeli pani sądzi, że tamować szczęście człowieka jest rzeczą przyjemną i dobrą, ha, to się różnimy ogromnie w zdaniu. Pomimo to, ja nie proszę i nie błagam, tylko pytam pani, czy to, com słyszał, mam uważać za żart, czy za prawdę?
— Za prawdę! — zawołała rozdrażniona, podniecona, uparta, z ogniem w oczach. — Na rozwód nie zezwolę, chyba mnie zmusi Rzym; swobody panu nie dam! Nie będziesz pan pierwszym, który nie znajduje szczęścia w życiu tam, gdzieby je mieć pragnął, i nie będziesz ostatnim.
Dziki błysk wściekłości przeszedł przez oczy młodzieńca. Ścisnął nerwowo krzesło ręką, jakby się bał gwałtownego wybuchu. Zmiażdżyłby tak w tej chwili tę cudnie piękną kobietę.
— Nie znałem dotąd pani! — ozwał się ponuro. — Miałem za roztrzepane, ale dobre dziecko, za istotę ze słodkiem sercem i łagodną, wesołą duszą. Jest pani złą, upartą, kapryśną, pustą i upartą! Dotąd była mi pani obojętna, teraz nienawidzę jej za szatańską złośliwość.
Zagryzł wargi do krwi, hamując potok słów. Sięgnął po kapelusz i znikł bez pożegnania, bez lepszego słowa, bez ukłonu nawet.
Kobieta osunęła się na fotel i ukryła twarz w dłonie. Pierwszy raz w życiu uczuła, co to jest, gdy serce boli i dusza płacze.
Tak niefortunnie skończyły się marzenia hrabianki P. i plany Chojeckiego o domowem ognisku.


∗             ∗

Stanęła u szczytu chwały.
Rojenia najzuchwalsze Heni Dobrzyńskiej wyglądały po siedmiu latach, jak dziecinna zabawka, wobec tryumfów i podziwu świata całego. Pierwsze teatry Europy i Ameryki rozrywały ją sobie; rzucano jej pod nogi miljony i kwiaty, fortuny i serca.
O łaski, o miłość tej porywająco uroczej i pięknej kobiety żebrały koronowane głowy; młodzi magnaci aktorkę wprowadzić chcieli, jako żonę, do swych pałaców; tenorzy, z którymi śpiewała, szaleli za nią.
Czyż mogła żądać więcej?
Żądała zapewne, bo żadna najszczytniejsza propozycja nie skusiła jej dotąd; bo nie chciała być ani kochanką, ani żoną, jakby serce jej dotąd było głazem bez szramy i skazy, wodną płaszczyzną bez fali. Głaz i woda byłyby przychylniejsze dla roju wielbicieli od serca tej kobiety. Tak, był to głaz, lecz naznaczony niczem niestartą literą, była to woda, szemrząca cicho wiecznie jedno imię, wiecznie jedno pragnienie. Miłość zaczarowała raz na zawsze duszę artystki, jak królewnę w baśni; spała dla całego świata i jeden był tylko człowiek czarodziej, który czar mógł zerwać, i ten ją nienawidził...
Dziwna natura człowieka, nigdy nie rada z tego, co ma, wiecznie buntownicza, niestała, zmienna.
Heni Dobrzyńskiej fortuna wysłuchała wszystkich żądań, a ona już je rzucać była gotowa, wzamian za odrobinę miłości niekochającego człowieka.
Trzy lata ostatnie, spędzone w wirze powodzeń i chwały, wiekami były. Czczość, pustka i szych tego życia, minowały jej duszę ogromną tęsknotą za czemś innem. Dawny spryt, dowcip, swoboda, pozostały na pozór niezmienne, tylko już figlów nie płatała i nie bawiła jej peruka dyrektora.
Talent jej rósł pomimo to. Morskie kąpiele, górskie wycieczki przez parę letnich miesięcy, dźwigały jej siły fizyczne i za nadejściem sezonu stawała znowu na scenie, zda się piękniejsza za każdym razem; śmiała się, kochała, oszukiwała, konała, spiskowała, a wróciwszy za kulisy, żartowała z gronem aktorek w swym saloniku.
Ze strojem teatralnym i klejnotami zrzucała sztukę z siebie: sama, w mieszkaniu kochała tylko. Wówczas pamięć przywodziła jej przeszłość przed oczy; egzystencja uczennicy konserwatorjum, stryja emeryta, redakcję „Gazety“, kościółek Świętej Zofji i tego bezwąsego wyrostka o posępnej twarzy. Słyszała wyraźnie żartobliwy głos wuja, wołający „Kwaśne wino!“, czuła na swych ustach zimny, przelotny pocałunek spieczonych warg swego męża.
Tak, był jej mężem i jak fatum stanął na drodze, by wszystkie marzenia i projekty, co ją uszczęśliwić miały, w proch obrócić.
Dlaczego on właśnie zagarnął jej duszę, nie prosząc? Dlaczego nie żaden z tych, co ją tak kochali? Dlaczego przez niego cierpieć musiała?
Pewnego dnia znalazła odpowiedź na to pytanie! Sumienie ozwało się, że ona go nie kochała prawdziwie, bo przez egoizm i zazdrość złamała mu życie, odmawiając rozwodu, którego żądał przed laty.
Życie za życie, ból za ból! Sumienie miało słuszność. Aż raz w Wiedniu, już pod koniec sezonu, przechodząc ze swego buduaru w czasie antraktu, usłyszała dobrze znane sobie nazwisko. Wymówił je jakiś młody człowiek, opowiadając coś kolegom. Zatrzymała się, tamując oddech. Panicze nie widzieli jej za kulisą.
— Mówię wam, że ten człowiek dojedzie do kolosalnego majątku, świeżo kupił dobra Bukowo w Czortkowskiem. Ma dwie cukrownie, browar z miljonowym obrotem i trzy dobra, urządzone jak angielskie fermy. Głowa, powiadam, kapitalna!
— Skądże się on tu wziął w Wiedniu?
— Wybrał go okręg na posła. Dziś, spotkawszy mnie, skarżył się, że umiera z nudów.
— A to oryginał, a teatr?
— Proponowałem, ale odmówił, twierdząc, że to go denerwuje.
— Komedja! A to unikat dopiero! Pokaż mu Harriet, cela le degourdira!
Rozdrętwienie Tytusa Chojeckiego przemknęło obok młodych ludzi, szeleszcząc jedwabiami Walentyny z „Hugonotów“.
Młódź pociągnęła za nią, jak honorowa falanga. Niewiadomo, jaką siłą zdobyła się na uśmiech dla nich.
Dites donc — zagadnęła niedbale — podsłuchałam panów rozmowę z za kulisy... qui donc en est le heros?
Un certain Titus Chojecki, qui dit n’etre pas curieux de vous voir.
— Doprawdy! Na niewidziane lękam się tego odludka. Hrabio, sprowadź go jutro na „Aidę“.
— Trudne zadanie — westchnął hrabia.
— Tem lepiej, panowie, kto mi tego zuchwalca sprowadzi tu, do mego królestwa, temu ofiaruję:

Une coupe en or ciselé, ciselé!...

Cudownie wykonany trel zakończył propozycję. Tysiące dwuznaczników wirowało w myśli młodzieży na temat owego puhara króla z Thule.
Falanga rozpierzchła się na wsze strony, jak zgraja ogarów w pogoń za jeleniem, zachęcona tajemniczą nagrodą.
Trzy dni minęło. Co wieczór, czarne aksamitne oczy primadonny obiegały salę, szukając jednej postaci, codzień napróżno. Amatorowie królewskiej czary nie dawali znaku życia, obcy ludzie zasypywali artystkę kwiatami, obojętne dla niej dłonie biły frenetyczne brawo. Jego nie było.
Czwartego dnia afisze oznajmiły „Fausta“ Gounoda. Kasa była w oblężeniu, bilety dochodziły bajecznych cen; dyrektor pył ścierał z pod stopek Gretchen, gdy wysiadała z karety; tłum towarzyszył jej za kulisy.
Spóźniła się nieco, więc spiesznie zmieniła strój i pobiegła na scenę. Grzmot oklasków powitał ją. Spojrzała na salę. Byłoż to przeczucie, czy wypadek?
Pierwsza twarz, która się wynurzyła wyraźnie z tego morza głów ludzkich, była jego.
Siedział sam w loży pierwszego piętra i patrzył na nią.
Minutę nie czuła nic, nie słyszała żadnego głosu, tylko swe serce rozszalałe; oddech zamarł, zapomniała, gdzie była i co śpiewać miała.
Oklaski nieprzerwane, frenezja tłumu, pozwoliły jej odzyskać przytomność. Złożyła ukłon królewski i śpiew się rozpoczął.
Byłże to ludzki śpiew? byłaż to Harriet?
Nie, takiego głosu nie wydały dotąd nigdy jej piersi, dla ludzi tak dotąd nigdy nie śpiewała. Ona śpiewała nie dla świata, ona nie o roli myślała, nie głos to był, tylko jej serce całe i dusza, streszczone w cudnej melodji Gounoda. Tłum tamował oddech, pieśń rosła, rosła nad ściany opery, nad orkiestrę, nad chóry. Duch jej śpiewał własny, pierwszy w życiu hymn miłości. Jej oczy, ogni i łez pełne, utonęły w jednem miejscu sali.
Samotnik, który tam siedział, przysłonił twarz dłonią; przez palce, z pod brwi patrzył na nią.
Co myślał w tej chwil, gdy najobojętniejszym brakło tchu, a grajkom z orkiestry mimowoli wysuwały się z rąk instrumenty?... On patrzył.
Pieśń rosła, potężniała, obejmując szałem, jak napój miłosny, pierś słuchaczy, teatr dyszał. Ze sceny rozlegał się duet Małgorzaty z Faustem i ostatnie słowa namiętnego, na nic niepomnego uczucia:

Je veux t’aimer et te chérir,
Parles encore, je t‘ appartiens,
Je t‘adore: pour toi je veux mourir
Pour toi je veux mourir!

I nagle sopran umilkł! Gretchen osunęła się bez sił w objęcia Fausta. Powstał ruch i zamieszanie na scenie, opuszczono śpiesznie kurtynę. W parę minut potem dyrektor ukazał się na scenie z oznajmieniem, że z powodu niezdrowia primadonny opera nie będzie dziś skończona.
Samotnika w loży już nie było. Gdy po długiem omdleniu artystka otworzyła oczy, ujrzała się w swoim saloniku i, zamiast Chojeckiego, spostrzegła nad sobą uśmiechniętą twarz doktora.
— Przeciągnęliśmy strunę — ozwał się wesoło medyk, stary, bardzo rozumny i przebiegły Niemiec, nie przestając maczać jej skroni jakimś gryzącym płynem. — Za piękny był dziś śpiew dla naszego padołu; można takim głosem do warjacji wpędzić każdego, choćby nawet był starym doktorem. Nasza Gretchen srodze zdenerwowana i, co gorsza i czego mi dotąd nie mówiono (nie wiem dlaczego), cierpi na serce. Ostrożnie z tem! Jeszcze jeden taki „Faust“, a można go skończyć Aniołem Stróżem, jak to się w kościele mówi. No, cóż, jakże się czujemy? Mam wielką pokusę zawiadomić o tem serduszku cierpiącem Stefana Batyaniego, który za drzwiami czeka, klnąc się, że zginie, a dziś jeszcze musi być w saloniku. Ten narwaniec dowodzi, że należy mu się od Gretchen cyzelowany puhar króla z Thule.
Oprzytomniała zupełnie.
— Dziękuję, doktorze, jużem zdrowa, i jutro dokończę wam „Fausta“. Ten nieznośny upał w sali. Ktoś puka! Otwórz, Augusto!
Wstała trochę blada, ale już spokojna i z uśmiechem powitała grono młodzieży z zawadjackim Węgrem na czele.
— Rozkaz wypełniony! Z niesłychanym trudem namówiłem Polaka — krzyczał już u progu. — Zaświadczą koledzy, że był i żem ja go namówił.
— Wierzę na słowo — zaśmiała się wesoło — ale to niedość dla zdobycia puhara. Przyprowadź go, hrabio, tu, do mego buduaru.
— Jakto, więc cały mój kłopot na nic?
— Owszem. Proszę mi dać rękę i odprowadzić do karety.
Była to rzadka łaska, zwykle funkcję tę spełniał dyrektor.
Batyani przycisnął gorąco do piersi drobną rączkę i dumny, jakby niósł koronę Świętego Stefana, powiódł zmęczoną, osłabłą artystkę do powozu.
Patrzano za nim z zawiścią. Pod portykiem, gdy wsiadała do karety, a Węgier całował rączkę na pożegnanie, patrzał też ukryty za filarem samotnik z loży i niewiadomo, co myślał.
Dla niewtajemniczonych profanów ten pyszny huzar, otulający cudnie piękną kobietę, całujący rączkę tak długo, wyglądał bardzo na kochanka.


∗             ∗

Eh, bien, votre coupe en or cisele, vous y renonces, comte?
Dame, que faire! Użyłem daremnie wszelkich możliwych sposobów, lecz żadnego innego skutku, jak przekonanie, że hiszpańskie muły, to ideał uległości wobec Polaków.
Artystka zaśmiała się krótko. Śpiewała „Mignon“ tego wieczora i ślicznie wyglądała w swym cygańskim stroju.
— Wymogłem to tylko, że przyszedł do teatru. Jutro odjeżdża do Galicji, zapewne chce ode mnie uciec.
— Jutro odjeżdża! Co za szkoda! Chciałabym bardzo zajrzeć w oczy temu panu. Dites donc, comte, votre Cigan est la?
— Na rozkazy pani.
— Teraz ostatnia próba. Ja sama go zaproszę.
— Ba! tego honoru nikt dotąd nie dostąpił! Naturalnie, że przyjdzie.
Qui lo sa? Appelez votre Cigan!
Wzięła kartkę wizytową, ołówek podał jej Batyani, nagryzmoliła naprędce następującą misywe:
„Proszę w antrakcie, jeśli to nie zbyt przykre, stawić się u mnie za kulisami. Mam rachunki z panem, et une proposition a faire. Czekam. H. — ołówek stanął na chwilę — Chojecka“ — dodała.
Śniady lokaj Batyaniego wziął kartkę i wyszedł.
Rozległ się pierwszy akord orkiestry, artystka śpiesznie poszła na scenę.
Śpiewała melancholijnie, nie spuszczając oka z loży; widziała wyraźnie dyskretne wejście Cygana. Chojecki obojętnie spojrzał na podany papier, sądził zapewne, że pochodzi od znajomego. Potem zmarszczył brwi i długo czytał ze spuszczoną głową.
Lokaj czekał odpowiedzi, otrzymał skinienie tylko i wyszedł. Chojecki pozostał z biletem w ręku, zamyślony, wreszcie wsunął go do kieszeni i podniósł oczy na scenę. Patrzył uparcie na nią, czuła to przez cały akt, przy końcu zniknął z loży. Odetchnęła, pewna wygranej.
Istotnie, pierwszą osobą, spotkaną po zejściu ze sceny, był on. Zbliżył się i ukłonił głęboko, nie podając ręki.
— Pani kazała mi przyjść — ozwał się po polsku.
— Czemuś pan tego bez rozkazu nie uczynił!
— Oh, wszak zostaje dotąd w posiadaniu pani pewien papier, w którym to mi jest srodze zabronione.
— Doprawdy, pan jeszcze pamięta tę dziecinadę?
— Nie zapominam nigdy, nic — wyrzekł z naciskiem.
Wzdrygnęła się, myśląc o scenie przed trzema laty.
— Czy to reguła? — rzekła cicho. — Czem można kupić zapomnienie i przebaczenie pana?
Zbladł, jakby go zraniła śmiertelnie.
— Sprzedałem się raz tylko w życiu. Czy pani mi to chciała przypomnieć? — rzekł ponuro.
— Nie, przeciwnie. Może chciałam coś jeszcze kupić u pana.
— Nie posiadam już nic.
— Kto wie! Ale nie mamy czasu na dłuższą rozmowę wobec tylu osób. Pan mnie kompromituje — dodała śmiejąc się. — Czy mogę prosić pana o coś?
— O wszystko. Jestem na rozkazy.
— To trochę za nieoględnie powiedziane. Mogę nadużyć.
Pas de danger! Nie noszę węgierskiego nazwiska. Żądania pani, zwrócone do mnie, są zapewne pobieżne i bardzo drobne. Czy potrzebuje pani paszportu?
— Nie, czegoś więcej, ale o tem później. Moje żądanie ogranicza się, byś pan był dziś po teatrze na rogu placu, koło pomnika. Compris?
Oui, madame.
Tak się odbyła ich pierwsza rozmowa. Chojecki usunął się z ukłonem, poszedł z resztą towarzystwa do jej buduaru, rozmawiał swobodnie ze znajomymi.
Jakiś udekorowany jegomość, nie zważając na niestosowność miejsca, wszczął z nim długą dysputę o ostatniej sesji Izb; Harriet, w doskonałym humorze, podniecona, szczęśliwa, żartowała z Batyanim.
Nagle zrobiło się jej jasno na duszy. Frazes Chojeckiego o węgierskiem nazwisku był iskrą, oświecającą rzecz wcale nową. Czuła zazdrość w tej wzmiance i z radości nad tem odkryciem gotowa była uściskać Węgra.
Od czasu do czasu, nieznacznie, magnetyzmem pociągane oczy jej szły w stronę, gdzie on stał, i za każdym razem Chojecki podnosił też wzrok i spuszczał zaraz głowę, jakby złapany na gorącem uczynku kradzieży. W jego głowie minowało pytanie, na co i po co miał dziś czekać na rogu placu? co go spotkać miało od kobiety, którą postanowił całe życie nienawidzieć.
Wszak tak sobie uroczyście ślubował przed trzema laty.
— Pan jedzie jutro? — zabrzmiał głos artystki.
Ocknął się z zadumy. Był z nią sam w saloniku. Falanga młodzieży wróciła już do sali, bo właśnie rozpoczynano akt czwarty.
— Zapewne — odparł.
— Zapewne nie — poprawiła z dziwnie jasnym uśmiechem.
— Dlaczego?
— Bo będziesz pan miał coś lepszego do roboty.
— Ha, to zostanę. Nikt mię w domu nie czeka, a stryj, bardzo cieplarnią zajęty, może o mnie już zapomniał.
— Pan to mówi jakby z żalem. Kto wie, czy pan jutro będzie o stryju pamiętał.
— Oh, — zawołał, — to bardzo wątpliwe.
Zaśmiała się i podała mu rączkę.
Allez vous en! Spóźnię się. Już leci dyrektor, posądzi mnie o amuretkę z panem. Au revoir.
Posłała mu zdaleka końcem palców powietrzny pocałunek i znikła.
Nie miał ochoty wracać do sali; poszedł prosto na ulicę, na oznaczony róg placu i, pomimo łagodnego powietrza, od czasu do czasu drżał nerwowo... Czy powtarzał ślub nienawiści... Mocno wątpimy.
W godzinę potem kareta primadonny przystanęła o parę kroków od niego; drobna rączka spuściła szkło, w otworze ukazała się ciemnowłosa główka.
Czekała na niego widocznie, bo gdy się zbliżył, cofnęła się w głąb, lokaj otworzył drzwiczki.
Chojecki na to milczące zaproszenie wsiadł, oszołomiony kompletnie; zatrzaśnięto drzwiczki, powóz ruszył.
— Czy pani tego żądała ode mnie? — spytał, zdobywając się na uśmiech.
— Tylko. I takem się śpieszyła ze strachu, byś pan mi nie zdezerterował z posterunku, żem nawet nie zmieniła kostjumu. Jedziesz pan z Mignon we własnej osobie. O, jakżem rada, że pojutrze koniec mojej scenicznej niewoli na ten rok. Znudzona jestem ostatecznie. Chcę zarzucić sztukę.
— Czy pani sądzi, że ktokolwiek temu uwierzy?
— Uwierzą, ujrzawszy fakt dokonany. Miałam do zbytku zaproszeń na następny sezon, odmówiłam wszystkim. Chcę wypocząć. Cyganerja mi zbrzydła, powodzenie spowszedniało. Chcę wyjść zamąż, kochać kogoś, mieć dom i serce czyjeś na własność. Oto powód mej prośby dzisiejszej. Zbłądziłam ciężko, odmawiając niegdyś panu rozwodu, dziś przychodzę z podobnem żądaniem. Może za późno się odzywam, lecz sądzę, że swoboda odzyskana jest zawsze rozkoszą.
Zapanowało milczenie. Oboje nie widzieli swych twarzy, lecz Harriet nie zdziwiła się bynajmniej, że głos mu drżał, gdy się ozwał po chwili.
— Zdaje mi się, że niewola pani ciężką nie była. Wykonałem ściśle zobowiązanie to nieszczęsne. Szaleni byliśmy, zawierając ten związek, popełniliśmy straszną pomyłkę, za którą pokutować trzeba. Zatem teraz pani życzy sobie rozwodu?... rozwodu? — powtórzył bezdźwięcznie, myśląc o czemś innem.
— Tak, — odparła niedbale — życie obecne cięży mi niesłychanie. Jestem kochaną, chcę szczęścia, miłości.
— Tak, szczęścia, miłości! I jam tego pragnął i prosił, by mi na nie pozwolono. Otrzymałem odmowę. Pani mi nie dała być szczęśliwym... dlaczego? Dla kaprysu, sądzę, w przystępie złego humoru! Przysiągłem zemścić się! Rozwodu nie otrzyma pani ode mnie. Dość ustępstw dla marnej zabawki! Odtąd znajdzie mnie pani wszędzie na swej drodze... i biada kochankowi i gachom! Mam prawa i używać będę!
— A pański cyrograf? — wtrąciła niby obrażona.
— Nie uznaję teraz żadnego.
— Cóż ja zrobię w takim razie? Bez rozwodu, z mężem, który mi ślubował zemstę i nienawiść! Podział nierówny. Ja ani chciałam się mścić na panu, ani go nienawidzieć. Nie czyniłam panu nigdy wyrzutów, nie groziłam życiu pańskich kochanek, nie rościłam żadnych pretensyj. Choć mam ciężką na myśli.
— Naprzykład? O żadnej nie wiem.
— Wierzę, pan widzi tylko swój ból, pomstę i nienawiść. Zatem to ostatnie pana słowo? Nie dostanę rozwodu?
— Nie.
— Dlaczego?
— Bo go dać nie chcę.
Ce n’est pas une raison.
— Owszem! Racja ta sama, którą pani miała przed trzema laty.
— Ja? Vous revez il me semble. Moja racja! Pan sądzi, że jabym ją wyznała?
— Ach, więc to nie był kaprys tylko? — spytał powoli, podnosząc wzrok na nią.
Światło latarni ulicznej oświecało jej twarz. Wyraz bezmiernego rozdenerwowania osiadł na niej. Siłą zdobyty uśmiech rozchylił lekko koralowe usta; patrzyła przed siebie na gaz, milczała.
Już nie mógł oczu od niej oderwać.
— To nie był kaprys tylko? — powtórzył. — I ja się kaprysem nie rządzę! Rozwodu pani nie dam, bo... bo nie chcę, by cię ktokolwiek swoją nazwał, byś komu rozdawała uśmiechy i spojrzenia, by ktoś miał prawo do ciebie. Nie, nie, rozwodu ci nie dam, pani, dopóki ja żyję, szczęścia, które się mnie należało, nikt mieć nie będzie.
— Cóż panu po tem szczęściu? Ono nie nosi u pana mojego imienia.
— Kto pani to mówił — mruknął niewyraźnie.
Udała, że nie słyszy.
— Porzucając scenę, ja chcę mieć dom, spokój, życie rodzinne. Jeśli mnie pan nie uwolni, będę tułaczem bez kąta własnego dla czyjejś fantazji. Czy to słuszne?
— Ma pani mój dom.
— Dom człowieka, który mi pomstę poprzysiągł.
— Tak i szczęście pani nie nosi mego imienia, to najważniejsze.
— Kto to panu mówił? — powtórzyła jego frazes, równie niewyraźnie.
— Pani mi to sama powiedziała.
— Kiedy? Czy śpiewając „Fausta“ przed tygodniem? Szczęście moje to był niewątpliwie Aldini, jemu dedykowałam miłość i szał namiętny, ponieważ w jego objęciu zemdlałam wreszcie, nie mając sił żyć i kochać więcej.
Głos jej złamał się, pochyliła główkę, zamknęła oczy.
Uczuła gorące wargi na swej spuszczonej ręce, cofnęła ją szybko. Wówczas silne dłonie ujęły jej obie rączki, które znalazły się na ramionach Chojeckiego, potem zacisnęły się wokoło jego szyi.
Warkocze nawpół rozpuszczone, przeszłe perfumami, pokryły jego piersi i na nich spoczęła zmęczona główka.
Przygarnął ją ku sobie, pochylił się i, płacząc, całował rozszalały usta i oczy tulącej się do niego kobiety.
Nie broniła pieszczoty, miłość kupiła trzema latami cierpienia, oddawała mu ją całą, bez rachunku i miary, jak Gretchen Faustowi.
Płaciła mu po królewsku za tyle lat pustego, samotnego życia, płaciła za owe pięć tysięcy rubli, rzuconych jak żebrakowi, płaciła za ową scenę przed trzema laty, dawała mu, co chciał.
Dla niego jednego pałały usta, zimne dla reszty świata, dla niego tylko biło jednem bezmiernem uczuciem serce w piersi. Podawała mu czarę miłosnego napoju, — on pił, pewien, że jej przed nim nikt ustami nie dotknął, pewien swych praw, swego szczęścia, tuląc namiętnie skarb swój w ramionach. On wygrał tyle pożądany przez Batyaniego cyzelowany puhar króla z Thule.


∗             ∗

Nie było pod słońcem szczęśliwszego człowieka, jak stary emeryt w cieplarni Nadolskiej. W pantoflach i białym fartuchu, z czarną mycką na łysej głowie, w okularach na zatabaczonym nosie, dreptał starowina wśród zieleni, gderząc bezzębnemi usty na różne robaki i glisty, wśród których znajdował się też dla kompletu niedbały urwis ogrodniczek.
Wiosenne słońce budziło śpiochów do życia. Różnobarwne hiacenty i śnieżne tuberozy napełniały wilgotną atmosferę cieplarni upajającą wonią. Ani śladu frytury i asfaltu. Emeryt uśmiechał się, stając w ekstazie to przed jednym wazonem, to przed drugim.
Znalazła się jakaś drobna szkoda; starowina wlepił nos w ten punkt i myślał, i tak był pochłonięty, że nie posłyszał kroków na schodach z salonu, i dopiero wesołe pozdrowienie obudziło go z zadumy.
— Jak się mają stryj i kwiaty?
Właściciel Nadolska stał przed nim jakiś dziwnie rozjaśniony i promieniejący. Takim go nigdy nie widział starowina, więc uszczęśliwiony, objął za głowę i pocałował w czoło.
— Kwiaty prosperują, a i ja niezgorzej. Od tygodnia czekamy na ciebie, twoi oficjaliści głowę mi durzą, a ja bardzo wyglądam tych nakrapianych kamelij. Przywiozłeś je?
— A jakże! I nietylko kamelie. Przywiozłem stryjowi synowicę z Wiednia!
— Co!
— No, tak, niby, czyli żonę dla siebie.
— Cóż to nowego? — zawołał emeryt osłupiały.
— Nic nowego, stryju. Stara, nieznośna znajomość! — zabrzmiał za nim srebrny głosik.
Obejrzał się. Z pośród liści olbrzymiej paproci wyjrzała naprzód uśmiechnięta twarzyczka, potem smukła postać i już była u boku, całując serdecznie pomarszczoną dłoń.
— Hę, co to takiego! Co to znaczy? — wołał, nie mogąc przyjść do siebie.
— To znaczy, stryju, że ci sądzono nie pozbyć się mnie nigdy! — odparła, śmiejąc się. — Chyba mnie teraz obaj wspólnemi siłami wypędzicie.
— Ależ to historja! Co też do ciebie przystąpiło, Tytanku? — zawołał desperacko emeryt. — Chybaś zapomniał o naszych kwiatach? Wszakże z nich ani jednego nie zostanie w całości, gdy ta koza tu tydzień pobędzie! Ślicznieś się spisał! Było poco jeździć do Wiednia, żeby sobie takiej biedy napytać. I ty może myślisz, że z tego będzie gospodyni na tyle majątków, że to potrafi się przyzwoicie pokazać w towarzystwie? Błaźnica i koniec. Przez sznur jej skakać, z pudlem się bawić, a nie żoną ci być. Albo ona rozumie nawet, co to znaczy?
Henia przed nawałnicą schroniła się pod skrzydła Chojeckiego i podniosła ku niemu swe cudne oczy z prośbą, by zaprzeczył. Objął ją ramionami i przytulił do piersi, uśmiechając się do zaperzonego stryja.
— Cóż robić, stryju — odparł wesoło, — kiedy dla mnie nie ma milszej, nad to dziecko. Zobaczysz, stryju, że ją pokochasz, poznawszy. To już nie swawolna dziewczynka. Potrafi ona wszystko, co zechce. Kwiatki nasze bezpieczne będą i nasz dom możemy jej powierzyć z całą wiarą. Ja za nią ręczę!
Emeryt na to przemożne wstawienie zamilkł, zbity z tropu. Mruczał tylko i ukosem patrzył na najbliższe wazony, obok Heni, drżąc o ich całość.
— A moje kameije? — zagadnął, przypominając sobie rzecz o wiele ważniejszą jak żona Chojeckiego.
— Oto właśnie je niosą — odparł młodzieniec, wskazując na ogrodników, wnoszących paki.
— A ładne? — badał stary, oblizując się łakomie.
— Nie wiem stryju, Henia je wybierała.
Emeryt skrzywił się litośnie, mało wierząc w możność dobrego wyboru. Poszedł jednak w tamtą stronę i po chwili zapomniał zupełnie o nowym nabytku, przybyłym z Wiednia.
Oboje patrzyli za nim czas jakiś.
— Może on prawdę mówił, że ja nie potrafię wydołać obowiązkom — szepnęła, — ale ty mnie ich nauczysz, jakeś już tylu rzeczy nauczył, nieprawdaż?
Uśmiechnął się tylko, dotykając ustami jej rozchylonych usteczek.
— Zobaczysz, że za miesiąc on sam ograbi oranżerję na bukiet dla ciebie — odparł, pociągając ją w głąb.
U schodów przystanął.
— Jeszcze prawie nie byłaś w moim domu, trzeba, żebyś doń zrobiła wjazd tryumfalny, jak do królestwa swego.
Zanim się obejrzała, wziął ją w ramiona i poniósł na górę. Srebrny jej śmiech zwrócił uwagę emeryta. Pokiwał głową, lecz już znacznie złagodzony po obejrzeniu kamelij.
— Otóż to! tego tylko brakło! Tytus kark skręci, dźwigając błaźnicę po schodach. Chociaż to lekkie... nie więcej chyba waży, jak wazon rododendronu. Hm, kamelje superior. Żeby nie to, że mój chłopiec nigdy nie kłamie, nie uwierzyłbym, że to ona wybierała.


∗             ∗

W miesiąc potem, wczesnym rankiem, emeryt w negliżu plątał się po oranżerji.
Był mocno zajęty. W jednej ręce trzymał nóż, w drugiej pęk różnokolorowych kwiatów. Chodził od wazonu do wazonu, ścinał ich coraz więcej, przy tem monologował pod nosem:
— Co prawda, to prawda, dziewczyna się zreformowała. Biega po folwarku, jak każda szlachcianka, gospodarzy!... Hę, ten amarylis można wziąć.
Przystanął, dołączył kwiat do reszty.
— Pomaga Tytusowi całem sercem; stara się wszystko zrozumieć, pojąć, nauczyć się. Wczoraj robiła rachunki z rządcą Zalesiniec. I ten storczyk dobry.
Nowy kwiat padł pod nożem.
— Już nie tłucze klawikordu, a jak zaśpiewa... ha, czasem znowu wcale nieźle. Okruchów nie rozrzuca po podłodze. Nauczyła się chodzić inaczej... Ot, wezmę jeszcze tę primulę.
Primula przeszła z wazonu do ręki.
— Przy niej Tytus jakiś inny. Ani razu od miesiąca się nie zasępił. To jednak niezgorsza rzecz kobieta w domu. No, a ta cineraria ujdzie?
Ściął znowu kwiat.
— I dotąd mi żadnej szkody nie zrobiła w oranżerji, nic nie poruszyła. Raz pyta, czy jej pozwolę wziąć miesięczną różyczkę do włosów. Czemu nie! — owszem. Już to umie tak spojrzeć słodko, że dałbym jej nawet cały wazon!... Zda się z biedy ten ponsowy eryxenum, o, jaki twardy.
Złamał go jednak.
— Ot, sam nie wiem. Może Tytanek dobrze zrobił, że ją wyłowił. Zawsze to niby weselej w domu, jak się tam coś plącze w sukience. Kiedy jest, to niech sobie już będzie! Ha, dosyć kwiatów. Cóż robić, zaniosę jej bukiet do pokoju, czy co! Niech się ucieszy zapachem.

KONIEC





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.