Czarny Bóg (powieść)/XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Czarny Bóg
Podtytuł Powieść
Pochodzenie Czarny Bóg
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegner
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Rolnicza P. G. w Poznaniu
Miejsce wyd. Lwów; Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XI.

Za trumną Glebowa szli dygnitarze i toczyły się setki karet. Poprzedzały ją muzyki i wojska, zbiegł się cały Petersburg. Niesiono jego ordery, wieńce, bito w tysiączne dzwony. Tylko z rodziny nikt nie towarzyszył! Sewer leżał śmiertelnie chory, Gizella usunęła się od wszelkiego współudziału.
Trupa Marji Achtarow pochowała policja po sekcji urzędowej. Walały się te piękne zwłoki po prosektorjach, aż je wrzucono w dół, jak rzecz niczyją, bez nazwy i pamięci. Została tylko jeszcze w procesie Glebowa, jako skandal, obrudzona po śmierci nawet, ulicznica. Na to ją niegdyś student biedny z błota wydobył, uczył, szanował, czcił...
Ulicznicą się stała, on mordercą!
Pochowano też Maksymowa. I po nim tylko zostało imię zmyślone w liście cmentarnej, żadnej, żadnej pamięci.
Teraz aresztowano setki, proces się toczył, a wśród tej krwi, czarnych tajni więzień i sądów, Petersburg hulał, szalał, zajęty już czemś nowem, modnem.
Po paru tygodniach wspominano tylko Glebowa.
Gdy Sewer, po tygodniach całych nieprzytomności, otworzył oczy i myśleć począł, ujrzał nad sobą żonę wymizerowaną, bladą.
Pierwsze to jego spojrzenie powitał jej uśmiech radosny, a on mimowoli, tą radością zarażony, też się uśmiechnął, ze szczęśliwością wracającego życia.
Pierwszym objawem tego nowego życia było uczucie dla swej opiekunki.
Zda się przeszłości nie pamiętał, zda się ją zaledwie teraz poznał, bo przypatrywał się jej godzinami całemi, wzywał, gdy odeszła, zasypiał, trzymając jej rękę, budził się, ją wołając.
Zaprawdę, teraz dopiero, niedołężny jak dziecko, poczuł, co jest kobieca czułość i troskliwość. Pokochał łagodność i cichość tego starania i opieki, delikatne dotknięcie dłoni, słodycz głosu i uśmiechu.
Napatrzyć się nie mógł, nasłuchać.
Była to pieszczota matki, która go opuściła, siostry, której nie miał; dusza w nim tajała i często osłabiony, płakał jak dziecko, dając się utulić pieszczotą łagodną.
Bez żadnych objaśnień do tego przyszło. Ona go jako dziecko doglądała. Straciła swą sztywność i chłód. Witała go serdecznie i dzień cały nieodstępna, bawiła, podawała lekarstwa, zawsze z uśmiechem i czułem słowem.
On sobie przypomniał, jak ją matka wołała i rzekł do niej: „Gizi“, — ona mu mówiła „Sewer“. Tak się to ułożyło, jak rzecz najzupełniej naturalna. Ale wracało życie, a z niem pamięć, wspomnienia. Ona czuwała nad niemi.
Raz Sewer, po długiem milczeniu, spytał:
— Czy dawno ja tutaj?
— Już miesiąc! — odparła, dłoń mu po włosach przesuwając.
— Zrobiłem ci wielką przykrość. Nie gniewasz się bardzo, Gizi?
— Nie, Sewer. Jestem ci żoną; cierpienie twoje do mnie należy.
Mówiła to tak słodko, że w nim poczęło serce bić nieznanem, głębokiem drżeniem.
— O Gizi! ja bardzo zły jestem — szepnął.
— Będziesz dobry, Sewer!
— O będę, z tobą!
Pochyliła się, ustami dotknęła czoła.
Potem spytał:
— Gdzie to ojciec?
— Wyjechał.
— Tak? Dawno? Nawet się o mnie nie troszczy?...
— Musiał wyjechać, Sewer.
— Kiedy wróci?
— Nie wiem.
— A znajomi przychodzą?
— Tak, ale ich nie przyjmuję!
— To dobrze! Oniby pletli nowiny, a mnie tak teraz spokojnie, i pytaliby, patrzyli, a mnie taki wstyd, o wstyd!
— Nie będą pytali, Sewer. Jam winę na siebie wzięła.
— Jak? Powiedz?
— Powiedziałam, żem była zadrosną i piekło ci w domu robiłam; żem cię do desperacji doprowadziła scenami.
— O Gizi! O Gizi!
— Nic to, Sewer. Zdrów bądź, dobrej myśli. Bóg ci przebaczy.
— O Bóg! Nie! — szepnął, wzdrygając się.
— Przebaczy! — powtórzyła z przejęciem.
Potrząsnął głową, wzruszony do głębi.
Potem znów rzekł:
— Żebym ja stąd wyjechać mógł.
— Wyjechać musisz, Sewer. Potrzeba ci innego klimatu na twe płuca naruszone.
Poweselał widocznie.
— To dobrze! Wyjedziemy tam, do ciebie. Przyjmiesz mnie, Gizi, w swoich górach?
— Przyjmę, Sewer.
— Ach, żeby już tutaj nie wracać. Żeby biednym być, nieznanym, samotnym! Żeby ludzi nie widzieć i tak nie żyć tem strasznem życiem! Wiesz, byłem kiedyś takim biednym, bodajem był został. Teraz mi wstyd, źle, gorzko, a najbardziej taki wstyd, wstyd!
— To minie, Sewer. Wyzdrowiejesz, pogoisz rany, odpoczniesz. Nie będziesz biednym, ale będziesz spokojnym! Zdrowiej tylko.
On zdrowiał. Wracał mu sen, apetyt, siły. Pewnego dnia, gdy już wstawać chciał, postanowiła Gizella odkryć mu los ojca. Już siedział na posłaniu, o nią oparty i bawił się kwiatem, który mu przyniosła z krótkiej na miasto wycieczki.
Dotknęła ustami jego czoła i rzekła:
— Złą ci wieść powiem. Ojciec jest chory.
Oczy podniósł i łzy jej dostrzegł.
— Bardzo mu źle? Cóż to?
— Jest ranny.
— Pewnie jaki nihilista?
— Tak!
— Tom ja mu zawsze prorokował. Mój Boże, ci ludzie chcą tego, co posiada już cała Europa, a ich za to wieszają. To wyradza zemstę. Ojciec był nieubłagany. Kiedyż to się stało? Jutro wstanę i odwiedzę go.
Objęła mu głowę rękoma i milczała.
Zaniepokoił się.
— Jest bardzo źle, Gizi? Nie płaczże. Powiedz wszystko. Za wiele ci zgryzot naraz, ale jam już silny. Pomogę ci!
— Pomóż, Sewer. Twojej siły mi trzeba. Bardzo jest źle, bardzo!
Spojrzał ku niej, nagle pobladły.
— Ty mi nie mówisz prawdy? Umarł — zawołał.
Zrozumiał tę długą ojca nieobecność.
Ona go w milczeniu pocałowała tylko, wciąż do siebie tuląc. Zapłakał szczerze po swym dobrodzieju, ale wnet się powściągnął i jął pytać o szczegóły. Opowiedziała mu wszystko, jak mogła najwzględniej. Poczuł wielką gorycz.
— To wtedy on tam pojechał, gdym ja tutaj konał! — rzekł zcicha.
Potem spytał już spokojniej:
— Ujęto mordercę? Kto taki?
— Młody człowiek. Nazajutrz go ujęto. Nazywa się Gregor Zachareńko.
— Gregor! — wykrzyknął.
— Co ci? Znasz go?
— O Boże! — zajęczał.
— Co ci? Któż to? Powiedz, Sewer?
Usunął jej ręce i desperacko spojrzał.
— O Gizi! Nie dotykaj mnie! Powiem, ale ty mnie znienawidzisz! To ja to uczyniłem. Ten Gregor moim kolegą był w Kijowie. Piękny, zdolny, genjalny człowiek. Miał dzieweczkę, którą kochał. To ona, Marja Achtarow. I to ja ją dla ojca tutaj ściągnąłem. Gregora nie było przy niej, jam ją namówił. Teraz ta krew wszystka na mnie spadnie. Mówiłem ci, że mi Bóg nie przebaczy. O, czemu nie umarłem!
— Nie umarłeś dlatego, żeś powinien złe naprawić, do dobrego wrócić. Wobec sądu tego człowieka i śmierci, która go czeka, powinieneś swe zeznanie złożyć. To mu karę złagodzi, tobie da spokój sumienia. Powinieneś doń pójść i przebłagać. Skrzywdzony on, może zgubiony! Szał kierował jego ręką, jak szał ciebie prowadził. Nieszczęsny szaleniec, lecz stokroć winniejszy ten, kto do szału doprowadza.
— Pójdę zaraz do sądu! — zawołał podniecony.
— Nie, Sewer, jutro. Dziś zanadto wrażeń.
Zatopił się w ponurem rozmyślaniu.
— Powiem wszystko! — rzekł z mocą — ale chcę stąd uciec, nie wrócić nigdy. Tu za życia człowiek się rozkłada, w bezczynności, w zbytku, w szale. Jam się zaparł człowieczeństwa, braterstwa, Boga... Mnie wstyd, wstyd!
Zaledwie go uspokoiła. Nazajutrz rano zerwał się z pościeli, zawołał Agafona.
— Niema już go u nas! — oznajmił mu inny lokaj.
— Niema? — zdziwił się. — Odprawiłaś go, Gizi? — spytał wchodzącej żony.
— Musiałam. Po śmierci ojca człowiek ten zapadł w melancholję. Płakał tylko. Wreszcie do nóg mi padł i o uwolnienie prosił. Bał się o swe zagony, żeby ich bracia nie rozgrabili, o „izbuszkę“ starą, którą po ojcach miał odziedziczyć, o żonę chorą. Za wierną służbę nie mogłam go przecie niewolić.
— Zapewne... I ten się z Petersburgiem zżyć nie mógł. Otóż jestem już na nogach. Muszę się wyprowadzić od ciebie. Lokator był przykry. Może mnie już więcej nie przyjmiesz, Gizi? — dodał ciszej.
Zbyła go milczeniem i rumieńcem.
— Pojadę do sądu! — rzekł. — Muszę Gregora widzieć.
— Pojedziesz ze mną. Będę na ciebie czekała w karecie. Tyle naraz czynić nie możesz. Dzisiaj dosyć ci będzie rozmowy z prokuratorem.
Ruszyli.
Śledztwo toczyło się przy drzwiach zamkniętych, ale przed Sewerem drzwi się rozwarły. Sala była prawie pusta, trochę publiki uprzywilejowanej, w głębi sąd zasiadał właśnie. Przed kratkami, eskortowany przez dwóch żandarmów, stał człowiek w szarej odzieży więziennej. Za stołem siedzieli sędziowie koronni, na ścianie, w głębi dominował portret cesarski.
Sewer przycisnął się do kratek i spojrzał na więźnia. Stłumiony okrzyk wydarł mu się z gardła. To nie był Gregor, to był drugi kolega kijowski, Bronisław Świda. Ten skąd się tu wziął, dlaczego, poco? Przeciwnik socjalistów i wichrzycieli, człowiek głębokiej wiary i zasad uczciwych. To on był, wymizerowany więzieniem i śledztwem, blady, straszny w swym szynelu zbrodniarzy.
Pytano go po raz setny może, krzyżując pytania, łowiąc za słowa, poddając insynuacje, zmuszając do wyznania. On, jakby ogłuszony i niezupełnie przytomny, niekiedy nie dosłyszał i nie odpowiadał. Trącał go wtedy żandarm brutalnie, a on wznosił na pytającego oczy wielkie, żałosne i głosem złamanym powtarzał:
— Nic nie wiem, panie! Nic nie wiem!
Sewer osunął się na ławkę, widokiem tym przybity, rozdrażniony. Gwałtem wstrzymywał milczenie.
Jeden z sędziów, rozjuszony uporem więźnia, uniósł się, purpurowy, sycząc zajadle:
— Ja was znam, Polaczków! Wy z rodu gałgany, buntowniki! W każdem zamieszaniu was pełno. Roi się wam król w Warszawie, roi się wam „papa“ rzymski! Pokażę ja tobie jakuckie jurty, albo złoto za Bajkałem!
Świda się nagle wyprostował.
— To fałsz! Niema nas w waszym nihilizmie. Gałganów może wy wychowacie. Nie roi się nam żaden król, tylko sprawiedliwość, której nigdzie nie mamy! Jeśli wola Boża, pójdę do Jakutów i za Bajkał. Robak jestem, Polak, wam na pastwę przez Boga oddany. Nie pierwszy będę umęczony, moi ojcowie tam byli przede mną. Ale gdybyście mnie rzucili tysiąc razy głębiej pod ziemię i tysiąc razy dalej od słońca, wam przed oczy wrócimy wszyscy niewinni kiedyś po śmierci!
— Do tiurmy z nim! — krzyknął sędzia.
Świda, popchnięty przez żandarma, skierował się do wyjścia. Jakże mu błyszczały wpadłe oczy, jak drżały łagodne usta, jak szedł prosto i śmiało.
Sewrer chciał za nim iść machinalnie — powstał i upadł zemdlony.
I znowu tydzień cały gorączkował i jęczał. Recydywę przetrwał przecie i stał się całkiem innym.
— O Gizi! — rzekł, gdy o tyle do sił wrócił, że wstać mógł — teraz wiem dopiero, w jakim kraju żyłem. Uchodźmy stąd precz, na zawsze!
Smutny był, przybity, milczący. Opowiedział jej swe kijowskie dzieje. Było ich czterech w jednej stancji. Odnalazł Gregora i Polaka tam, skąd się nie wraca na świat wolny.
Nie poznawali go odwiedzający znajomi. Nie śmiał się, nie pytał o nic. Zajmował go proces tylko i wyjazd.
Zeznanie swoje złożył w prokuratorji, gdy tylko pisać miał siłę.
Doszło do wyroku.
W urzędowej gazecie przeczytał tegoż wieczora: Gregor miał stryczek, Świda dożywotnią katorgę, kilkunastu innych zesłanie i więzienie długie.
Czytając, zimny pot go oblał, ogarnęła rozpacz.
— Pójdę do tronu!... — rzekł. — Będę błagał!
Gizella blado się uśmiechnęła.
— Skompromitujesz się! — szepnęła z pogardliwą goryczą.
On, podniecony, przywdział swój mundur i ordery i ruszył.
Dopuszczony przed oblicze monarsze, potrafił prosić, bo po godzinie posłuchania wyszedł z łaską.
Karę śmierci Gregora zmieniono na dożywotnie ciężkie roboty.
Wrócił tryumfujący do domu, by żonie dobrą nowinę obwieścić.
Ona uśmiechnęła się smutnie.
— Czy pewny jesteś, że to łaska, Sewer? Ten człowiek będzie umierał lata!
— Tak! — odparł — ale to nadzieja. Przychodzą manifesty, ułaskawienia. To nie stryczek ohydny. To jest dla mnie uspokojenie. Dozwolono mi zawieźć mu tę wiadomość. Pojadę zaraz!
Zmęczony był, ale nie mogła go powstrzymywać w takiej sprawie. Jak stał w swym złocistym mundurze i krzyżach, pojechał do więzienia.
Wieczór był śnieżny, mętny, wyjący wichrem.
Kareta zatrzymała się przed ponurym gmachem. Naczelnik przyjął świetnego gwardzistę z całą gotowością do usług. Sam go poprowadził przez długie korytarze, udzielając objaśnień, uprzejmy, gotów prochy ścierać mu z pod stóp.
Korytarze milczące były, ciemnawe, wilgotne, pełne gęstego, niezdrowego powietrza. Regularny krok szyldwachów przerywał tylko ciszę i gdzieniegdzie dymne lampki oświetlały czarne ściany, żelazem kute drzwi cel, załomy i rozdroża korytarzów. Zdało się Sewerowi, że pochód nigdy się nie skończy. Zstępowali coraz głębiej. Przodem szedł żołnierz z pochodnią, za nim dozorca z pękiem kluczów, wreszcie on z naczelnikiem.
— Czy pan chce pierwej widzieć Zachareńkę, czy Świdę? — spytał urzędnik uprzejmie.
— Zachareńkę! — odparł lakonicznie.
— To pójdziemy dalej. Tutaj cela Świdy.
Zstępowali coraz niżej.
Nareszcie żołnierz z pochodnią stanął, klucznik zadźwięczał kluczami, obracając ze zgrzytem sprężynę.
Drzwi się rozwarły, wewnątrz było ciemno i nic się nie poruszało.
— Zawieś lampkę na ścianie! — rozkazał naczelnik dozorcy, a sam się z drogi usunął przed Sewerem.
— Zostanę sam z więźniem! — rzekł tenże, wchodząc.
Postąpił kroków parę i stanął, orjentując się. Cela była wąska i długa, z otworem tak wysoko umieszczonym i tak małym, że nie było to okno, tylko szczelina. Zresztą miała w kącie drewniane posłanie i nic więcej.
Gdy dozorca dymną lampkę zawiesił, dojrzał Sewer szary kontur człowieka, siedzącego na posłaniu, który się wcale nie poruszał. Strażnik drzwi za sobą zamknął, dawni koledzy spotkali się tedy znowu sam na sam, po latach. Od Sewera bił blask złoceń i jaskrawości, Gregor był siwą plamą pleśni.
Oficer miał dech zabity złem powietrzem i długą wędrówką, wrażenia okropne odbierały mu prawie przytomność. Więzień, olśniony zrazu światłem, teraz oczy na niego podniósł i spytał:
— Czego wy jesteście tutaj, sołdaci? Czy mi już pora?
Głos miał tak zmieniony i wyglądał tak strasznie, że Sewer się zatrząsł ze zgrozy.
— To ja, Gregor! — rzekł — nie poznajesz? Sewer.
— Ach ty! Ojca ci zabiłem! Czego chcesz?
— Przychodzę cię przeprosić!
— Za co?
— Za tę dziewczynę twoją. Daruj!
— Dziewczynę moją! Prawda, była tam jakaś kobieta. Może i moja kiedyś była, nie pamiętam! Przez moją głowę toczyły się skały, lały oceany — osłabła.
Mówił z trudnością, patrząc w światło.
— Ile czasu byłem pociemku? O długo!
— Siedziałeś w ciemności? Ciągle? — zawołał Sewer.
— Tak. To ma być męka dla ułatwienia wyznań. Były różne inne! Na nic się zdały. Dla mnie niema już męki dostępnej, od chwili, gdy mnie lud lżył i błotem obrzucił.
— Chory byłem, inaczejby sąd poszedł, gdybym wiedział, że ty jesteś.
— Sąd?! Alboż to sąd był? Stałem przed sługami tronu, oni stroną byli, nie sędziami. Dlategom milczał. Niechby sąd był jawny i wolny, z ludu tego ruskiego, z cierpiących tych, z krzywdzonych — jabym mówił wtedy.
Powstał więzień, ale tak słaby był, że opadł znowu na pryczę. Podniecony był w duszy i posępnym ogniem pałały mu oczy.
— Jabym mówił wtedy, żeby mnie Ruś cała słyszała. Wnętrznościami matekbym mówił, których synowie zaludniają kazamaty i kopalnie, lub giną w wojnach za obce im sprawy. Mówiłbym spiekłem gardłem nędzarzy, co przez całe życie nie kosztowali mięsa i tych, co z nędzy znikczemnieli, kradną, i tych, co z wolnych niewolnikami się stali, i tych bydląt pijanych, i tych mas ciemnych, i tych spodlonych plemion, gwałtem zagarniętych! Mówiłbym i niechby mnie lud ruski osądził! Ten lud, co plwał na mnie, a który rad, że ja szyję włożę w pętlę!
— Nie włożysz, Gregor! — przerwał Sewer, ale więzień, nie słysząc przerwy, mówił dalej:
— A przecie taki dzień idzie, że masy powstaną. To olbrzym, co sił nie zna swych i który ogłupiają z zasady. Darmo, darmo! Mózg jego pracować zacznie i upoi go wreszcie woń tej krwi wrażej, którą my lejemy. Teraz on się tej krwi lęka, bo jej jeszcze mało — plamy, kałuże zaledwie. Ale tą krwią spłyną ruczaje, rzeki. Pójdzie Wołgą, Sanem, Dnieprem, Dźwiną, aż w kąty zakąty Rusi. Obudzi olbrzyma! Hej! wtedy sądy będą, wtedy moje kości mówić będą, wtedy stanie prawo i spokój! A teraz niech ja idę na stryczek! Ja nawóz nowych posiewów. O zejdą one, zejdą!
— Gregor! — zawołał oficer — ty się mylisz! Alem ja z tobą dysputować nie w sile. Jam człowiek przeciętny, wystarczą mi do śmierci walki i prace w sobie samym, i myślę, że gdyby każdy to uczynił, spokój i prawo samo z siebie stanęłyby na ziemi. Jam do ciebie przyszedł z czem innem. Przyniosłem ci łaskę.
Więzień teraz dopiero odzyskał równowagę. Popatrzył nań uważniej i głosem zgasłym, apatycznym spytał:
— Jaką łaskę? Zostawią mi światło może?
— Nie umrzesz, Gregor. Zmieniono wyrok.
— Jakto? — skazany podniósł się i stanął z szyją naprzód podaną, dysząc strachem.
— Zamiast kary śmierci, masz ciężkie roboty tylko. Stamtąd wrócić można.
— Nie umrę?! — zachrapał dziko Gregor, pięści podnosząc i chwiejąc się na nogach. — Jakiem prawem nade mną tak się pastwią? Śmierć mi już odbierają, jedyną własność? Ja nie chcę żyć! Nie chcę, nie będę!
— Gregor, opamiętaj się! — zawołał Sewer.
Więzień chrapać począł i pluć. Krew mu szła z gardła.
— Bodajeś był przeklęty, ty i twój monarcha! Skazany jestem, nie należę do was. Won stąd, sołdacie! Zobaczymy, kto potężniejszy: car, czy ja! Won, ty!
Mimowoli przed tym szaleńcem, który szedł nań z krwią na ustach, a zapamiętałością w oczach, Sewer się cofnął. Z korytarza dozorca, słysząc głośniejszą rozmowę, drzwi otworzył. Oficer wyszedł, zataczając się, za nim się odrzwia zamknęły z głuchym łoskotem.
— Pan naczelnik kazał „wasze sijatielstwo“ przeprosić — rzekł żołnierz — musiał odejść.
Sewer otarł pot z czoła i długo stał oparty o ścianę, wypoczywając.
— Zostawcie światło temu więźniowi — rzekł. — On ciężko jest chory!
— Oznajmię doktorowi. Pan naczelnik kazał pana zaprowadzić pod Nr. 78.
— Dobrze, prowadź.
Dozorca mówił po chwili:
— Ten człowiek, w czasie śledztwa, dwa razy zabić się usiłował. Oho, dopilnowałem go! Jednakże rad będę, gdy go już zabiorą precz! Twardy on, twardy!
Sewer nic nie odrzekł, nie słyszał.
Znowu stanęli u drzwi zamkniętych, które stróż odryglowywać jął.
— Ten inny, inny! — szeptał. — Czasami tak gorzko płacze, że aż żal bierze. Ten się codzień modli, klęcząc. Widziałem.
Drzwi się rozwarły, — Sewer ujrzał celę, do tamtej podobną, lecz oświetloną nędzną blaszaną lampką. Przy niej człowiek siedział na ziemi i pisał list, oparłszy papier na brzegu pryczy. Obejrzał się i ujrzawszy gościa, wstał spiesznie.
— Sewer! — wyrzekł tonem wielkiego zdziwienia.
— Ja sam! Widziałem cię w sądzie, przyszedłem odwiedzić, pocieszyć, jeśli można. Skąd ty tutaj? Za co?
— Nie wiem! Jak matce nieba pragnę, tak nie i wiem! Usiądź, powiem ci, jak to było!
Sewer siadł obok niego na pryczy, a Polak mówił spokojnie:
— Latem Gregor mnie odwiedził. Ze zwykłą sobie brutalną szczerością, powiedział mi skąd idzie, kim jest. Przyjąłem go, bo chory był i kolega szkolny. Opętany był swą ideą krwawą, wstręt mi czynił, alem go nie nawracał, ani z nim dysputował. Bo i poco? Zabawił czas jakiś, kilka tygodni. Na odjezdnem poróżnił się ze mną i znikł, jak duch zły, zostawiając mi w duszy gorycz, żal i ciężar. Odtąd zapomniałem o nim. Aż oto po ostatnim zamachu, który wyczytałem w gazetach, pewnej nocy policja do mnie wpadła. Nie pytano o nic, nie tłumaczono mi, co to znaczy, zarządzono ścisłą rewizję. Mnie wzięto na wóz, dwóch żandarmów odstawiło mnie do powiatu. I oto jestem. Z pod prawa wyjęty, życia pozbawiony, pojutrze idę za Ural, za Irtysz, za Lenę i nigdy już nie wrócę, chyba duchem, gdy śmierć mnie wyzwoli.
Sewer się porwał za głowę odurzony.
— To niemożliwe! To wołające o pomstę! — krzyknął.
Więzień głowę zwiesił.
— To prawda! — szepnął. — Z narodu jestem znienawidzonego, skazanego na zgubę. Szukałem tutaj po ścianach, czy swego nazwiska nie znajdę, wydrapanego w kamieniu, boć moi tu pewnie byli przede mną. Ha! ginąć trzeba. Potom ja się uczył dwanaście lat, głodem przymierając, byt zdobywał, gniazdo sobie zakładał. Ot, i skończone wszystko. Pojutrze w drogę ruszam. Mój Boże! i co dziwnego, że młodzież w moim kraju wegetuje apatyczna, lub hula bezmyślnie i próżniaczo! Poco nam nauka, trud, praca? Aby tutaj trafić?
Sewera oblał rumieniec. Spuścił oczy, sromem zdjęty i wspomnieniem swego żywota.
Świdę opanował żal i wzruszenie.
— Dziękuje ci za pamięć! — rzekł. — Tyś dobry!
— Żebym dla ciebie cokolwiek uczynić mógł? Potrzebujesz pieniędzy zapewne? Weź, ile chcesz.
— Nie! — potrząsnął głową Polak. — Na koszt carski idę, i naco mi pieniądze? Jabym cię prosił o dwie rzeczy.
— Mów, spełnię!
— Daj mi książkę jedną: „Pana Tadeusza“, do torby i ten list weź z sobą. Niech go wraże oczy nie czytają, nie cieszą się, że mnie tak boli!
— Dobrze. Książkę ci jutro przyniosę z sobą, a list wyślę rekomendowany.
— Dziękuję, Sewer. Dzięki Bogu, że ty szczęśliwy!
— Daleko mi do tego.
— Wolnyś.
— Tak i skorzystam z tego, by kraj ten na zawsze opuścić. Żonę mam, to moja siła.
— Daj ci Boże wszystko dobre! — szepnął Świda.
Za drzwiami rozległo się chrząkanie dozorcy, hasło zakończenia wizyty.
W milczeniu uścisnęli się.
— Do jutra — rzekł oficer, ukrywając list na piersi.
Zgrzyt rygli się rozległ, potem szmer kroków i wróciła znowu cisza grobu i niedoli.
A tymczasem w celi Gregora pozostawiona lampka kopciła ścianę, mało chybotliwego blasku rzucając dokoła.
Zachareńko, po wyjściu Sewera, zwinął się na pryczy, wyczerpany wysiłkiem.
Przed oczami myśli, czerwono mu było od krwi, gorączka go ogarniała.
Człowiek ten, od czasu ostatniego mordu, żył tylko nadzieją śmierci. Nie miał siły żyć, bolał go ruch każdy, słowo, myśl. Pożądał kresu, zmęczony, wyżyty, wypalony swą szaloną, denerwującą egzystencją.
Dobiło go więzienie i śledztwo. Parę miesięcy samotności bez światła, natężenie wobec sądu, by nic i nikogo nie zdradzić, gorycz tych klątw ludowych...
Niedowiarek, widział przed sobą nicość, której łaknął, czując się kagankiem bez oleju, gwiazdą spadłą, oślepionym ptakiem.
Po wyroku odetchnął i zmartwiał do reszty. I nagle temu nieszczęsnemu rzucono łaskę, — życie, i ujrzał przed sobą szereg dni męki, lata cierpień, lata istnienia. Zagotowało się w nim, zapienił wściekłością, wył i gryzł drzewo pryczy, potem padł i w kabłąk zgarnięty, ostatnim wysiłkiem zebrał zmysły.
Śmierci chciał, ale tu i śmierci znaleźć nie można było w tej celi.
Z czołem opartem na drzewie, począł raz pierwszy w życiu mocy nad się większej wzywać i prosić.
— Daj mi śmierć, ty Boże Czarny, ty Boże złych i przeklętych, ty Boże krwi i ognia, ty Boże zemsty i odwetu! Maksymow mówił, żeś ty jest potężny. Ktoś ty? Gdzie ty? Jam nigdy nie prosił, nigdy pomocy nie wołał. Teraz przyjdź. Daj mi śmierć. Słyszysz?! Zdruzgocz ten czerep mój. Ja proszę ciebie.
Zsunął się z pryczy i na wilgotnej ziemi przykląkł skulony.
Wzrok jego, w którym obłęd był, wpił się w płomyk lampki. Nic ludzkiego nie było w twarzy. Wykrzywiony konwulsyjnie, szeptał dalej bezładnie:
— Za tę wszystką krew, com wylał, chcę siebie zniszczyć. Gdzież ten Bóg Biały, niech mnie karze! Gdzie Czarny, niech nagradza. Was niema żadnego, a ja plwam na was.
Plunął w powietrze i pięścią czemuś niewidzialnemu pogroził.
— Szydzą ze mnie ci, których pomordowałem, patrzą i wykrzywiają się. Won, wy!
Zerwał się na nogi, charcząc.
Nagle stanął i umilkł, zasłuchany w coś, zapatrzony. Na rysy spokój powracał. Oczy ku lampie wzniósł i postąpił ku niej, chwiejąc się. Twarz jego, chuda jak u szkieletu, coraz się stawała przytomniejszą.
Podniósł ramię ku lampie. Ale stróż umieścił ją tak wysoko, że ramię nie dosięgało. Więzień sekundę myślał, szukając oczami stołka. Daremnie. Oprócz przykutej do ściany pryczy, nic nie było.
Wtedy szaleniec podskoczył, chcąc lampę uchwycić i znowu nie dosięgnął. Więc począł, jak zwierz drapać się na ścianę. Palce wpijał w kamienie, krwawił je, opadał, rozpoczynał znowu.
Wreszcie uchwycił się, jak szponami, nierówności muru, dźwignął się nad ziemię. Wyciągnął szyję, roztworzył szczęki, zębami uchwycił blaszankę i zmiażdżył ją wściekle.
Ze zdobyczą swoją zwalił się nawznak, porwał ją w ręce. Płyn polał się po nim i natychmiast buchnął płomień. Włosy jego zajęły się pierwsze, potem ogień pobiegł po twarzy, na szyję, na ręce i już łuną czerwoną objął odzież.
Szaleniec począł się wić, dusić dymem, w celi ta postać potępieńca gorzała chwilę jasno, potem blask przygasł, zaczęło się tlenie, wyżeranie, swąd spalenizny, czerwone skierki, dym i wreszcie uczyniła się znowu zupełna ciemność.
Dym przedarł się na korytarz, dostał się wreszcie do nozdrzy szyldwacha. Żołnierz zaniepokoił się przypuszczeniem pożaru, zaalarmował dalsze posterunki. Wezwano spiesznie dozorcę z kluczami, dano znać do naczelnika.
Znowu po mrocznych przejściach zamigotały światła, rozległy się rozmowy.
Urzędnik miał znowu gości. Odwiedził go Lanin, sekretarz z trzeciego wydziału, dobry znajomy i przyjaciel.
Wstąpił po przechadzce z ładną dziewczyną, której fantazja przyszła zobaczyć więzienie. Lanin fantazjom jej nigdy się nie opierał. Wpadli do naczelnika, oboje trochę podchmieleni, śmiejący, śpiewający. Dziewczyna swawoliła z nimi, rzucano sobie pieprzne dowcipy i dwuznaczniki, bawiono się wybornie w kawalerskim lokalu, gdy stróż przerwał zabawę wieścią o dymie.
— Psia służba! — burknął naczelnik wściekły. — Wy poco jesteście, kanalje?! — wpadł na dozorcę. — Czemu nie pilnujecie? Won, zaraz idę!
— Chodźmy razem — rzekł Lanin.
— A dobrze. Zobaczymy, co się stało i wrócimy tutaj. Posłałem po zakąski i wino.
— „Wypij duszko jednym tchem!“ — zanuciła dziewczyna, ocierając się o niego.
Wyszli, śpiewając fałszywie umyślnie.
Już zdala swąd spalenizny czuć się dawał. Mała gromadka ludzi, w fantastycznem oświetleniu pochodni, dążyła bardzo spiesznie.
— Panie — rzekł dozorca — to z numeru, gdzieśmy byli z oficerem. Ten zbój uczynił sobie coś złego.
— Ruszaj prędzej! — fuknął naczelnik.
Dziewczyna śpiewać przestała. Rozglądała się ciekawie, oczy jej błyszczały dziko.
Dotarli nareszcie do celi Zachareńki.
Dozorca drzwi rozwarł. Kłąb gorącego dymu odrzucił ich na chwilę. Oślepieni byli, zduszeni.
Dziewczyna poskoczyła pierwsza, za nią żołnierze z pochodnią. Dym, ujście sobie znalazłszy, rzedniał — i oto ujrzeli na posadzce kupkę czarną, długą, po której, zbudzone dostępem powietrza, poczęły biegać, jak żywe, jak mrówki, czerwone skierki ognia.
Dziewczyna pochyliła się nad tem milcząca, skamieniała ze strachu i boleści. Ujrzała głowę straszną, osmoloną, wyżartą twarz, z której bielały wyszczerzone zęby; dalej członki wyprężone, na których spopielały szynel tlał, a z pod niego widniały szmaty popękanego ciała.
— Ot, kanalja, zgorzał! — zabrzmiał głos dozorcy. — Taka to wdzięczność za łaskę i za tę lampkę, com mu zostawił! A zwierz dziki!
— Doktora! — zawołał naczelnik.
Lanin zajrzał i cofnął się, ohydą zdjęty.
— Tfu! splunął. — Sonia, chodźmy stąd — nie strawię obiadu!
A gdy dziewczyna nie wracała, dodał, ramionami ruszając:
— Ot, kobieca ciekawość. Mnie mgli.
Sonia długą chwilę wpatrywała się w trupa. Oczy miała suche, usta zacięte, nozdrza rozdęte. Dyszała tylko ciężko i rękami gasiła te mrówki czerwone, co biegały po zwłokach.
— Sonia! — powtórzył niecierpliwie Lanin.
Pochyliła się do samej twarzy Gregora.
— Żegnaj wodzu! My pamiętamy! — szepnęła.
Wzięła garść tego popiołu i wstała. Wsunęła relikwie do chusteczki, gdzie miała już flaszeczkę małą, ostatni dar, który mu przyniosła zapóźno i wyszła na korytarz.
Już doktór nadchodził, rozpytując o wypadek. Obejrzał zwłoki, skonstatował śmierć przez uduszenie i wyszedł spiesznie.
Celę zamknięto znowu, gromadka ludzi wracała, rozmawiając swobodnie.
— Temu życie nie było słodkie! — zaśmiał się Lanin.
— Zdrowe nerwy! — dodał naczelnik.
— Właśnie chore! — poprawił doktór. — Człowiek zdrów ma instynkt zachowawczy. Samobójca musi mieć zboczenie!
— Taki socjalista, to pies wściekły.
— Jabym nie chciała być władcą — szepnęła dziewczyna.
— No, ten już nie ukąsi.
— A ci, co zostali?
— Ha, ci zobaczymy! — zamruczał doktór niewyraźnie.
— Ja ich zobaczę niezawodnie w swej chałupce — zaśmiał się naczelnik. — Tymczasem wstąpcie do mnie. Wypada zalać ten czad, cośmy połknęli.
— Racja! — zdecydowano ochoczo.
Zaczęto pić, dowcipkować, śpiewać. Sonia przechodziła z rąk do rąk, wrzawa rosła, wzbierała fala podniecenia.
Obok, w kancelarji więziennej, pisano protokół wypadku. To była stypa po Gregorze.

Strawiły go do cna te mrówki czerwone, te myśli ognia, co wszelki twór ludzki niszczą i zjadają. Takie jego myśli były, ogniem ludzkim, po którym miast gmachu, zostają zgliszcza. Nazajutrz ujrzał go Sewer już w trupiarni, rzuconego na stos z kilku innymi, co tej nocy także dobiegli kresu.
Miał pogrzeb skarbowy, bezpłatny...
W oświetleniu dnia, szydził swym kurczem agonji, urągał swemi ranami ludzkości i bólom.
— Demon! — szepnął Sewer ze zgrozą.
Wieczorem władowano trumny na jeden wóz. Za konduktem tym nikt nie szedł. Tylko na chodniku towarzyszyła tym zmarłym dziewczyna, niosąca w ręku zawiniątko. Wóz jechał prędko i trudno jej było nadążyć. Przybyła na cmentarz, gdy trumny już były w jednym dole i grabarze zarzucali je gruzami i bryłami zmarzłej ziemi.
Zatrzymała się opodal, doczekała końca i dopiero gdy ludzie odeszli, złożyła na tej mogile, bez nazwy i znaku, wianek dębowy.
Potem odeszła prędko, nocą okryta. Wracała do Lanina, pełna myśli zemsty i krwi.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.