Czarny Bóg (powieść)/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Czarny Bóg
Podtytuł Powieść
Pochodzenie Czarny Bóg
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegner
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Rolnicza P. G. w Poznaniu
Miejsce wyd. Lwów; Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.
PRZECIWNICY IDEI

Mieścina, w której osiadł Bronisław Świda, mało się różniła od wsi. Miała zaledwie kilkadziesiąt żydowskich domostw, kilka bóżnic, cerkiew, sąd „mirowy“, kramiki wśród olbrzymiego placu, trzy ulice mieszczańskie, trzy chłopskie a wokoło zboża i łąki.
Doktór wynajął dla siebie domostwo z ogrodem w sąsiedztwie pól i tak od roku klepał biedę, wcale nie myśląc o zmianie, ani szukając czegoś lepszego. Praktyki dostarczały mu dwory okoliczne i Żydzi, chłopów leczył darmo, sam przyrządzał lekarstwa, sam urządzał swój ogród, zarabiał na chleba kawałek, a w swobodny czas zagłębiał się miedzami w zboże, lub strzelał ptactwo po błotach. Był szczęśliwy. Stara gospodyni pilnowała mu domu i jadła, chłopak znajda doglądał krowiny i konika. W okolicy miał dużo życzliwych znajomych, w miasteczku sławę i uznanie. Był szczęśliwy.
Po roku zaczęto przebąkiwać, że doktór w pierze porasta i nawet żenić się zamyśla. Coprawda, częściej niż tego wymagała konieczność, bywał Świda w jednym z okolicznych dworów, a swój dworek stroił i upiększał. We dworze owym dogorywał stary pan, a dozorowała go jedynaczka córka. Powoli, pomiędzy tym dwojgiem a doktorem, zawiązała się zażyła przyjaźń. Stary kochał go, jak zbawcę, wyglądał ratunku i pomocy, krzepił się na jego widok; dziewczyna znalazła w młodym człowieku szczerego towarzysza pracy przy roli, uważnego słuchacza marzeń, doradcę i pomocnika w ważniejszych kłopotach.
Tradycja rodowa ciągnęła Świdę do wsi, do życia rolniczego; wydziedziczony z ziemi, miał skowrończe upodobanie pól szerokich, ciszy, wielkich obszarów traw i kłosów. Intuicyjnie rozumiał trud około roli, zajmował go każdy szczegół. Zanim dziewczynę pokochał, już rozmiłowany był w jej życiu.
Oboje byli marzyciele. Umieli godzinami błąkać się wśród pól, umieli siadywać w milczeniu, bez końca, pod ścianą zboża, lub pod cieniem wierzby krzywej, patrzeć, słuchać i pić rozkosz spokoju.
Dni tak spędzone zaznaczał Świda czerwono w swym kalendarzu, aż wreszcie pewną datkę zakreślił mocno i szeroko. Był to dzień, gdy zasłuchani w śpiewy ptactwa, owiani wonią zbożowego kwiecia, poważni, wyznali sobie kochanie, w cichych, krótkich słowach.
Stało się to w drugim roku jego pobytu w miasteczku. Od tego dnia począł pracować w dwójnasób, oszczędzać, zbierać grosze. Co zebrał, oddawał staremu panu. Był to jego posag do ślubowin z ziemią ukochaną. Nie chciał do niej przyjść z próżnemi rękami, postanowili czekać, a tymczasem mówili „nasze“ na wszystko, i roili cudne plany przyszłości.
Zdawało się czasem Świdzie, że chyba tyle szczęśliwości w duszy mu się nie zmieści. Czasami, wracając do domu wieczorem, przejęty dobrem i wydoskonalony złotą nadzieją, nie mógł ni śpiewać, ni marzyć; więc zcicha się modlił i świat cały tuliłby do piersi, z wdzięczności za taką dolę.
Pewnego dnia tak właśnie jechał drogą wśród zbóż, powoli, półgłosem odmawiając pacierze. Pod miasteczkiem, na piasku, konik jeszcze zwolnił kroku, doktór lejce na rękę założył i zamyślony po zbożu spoglądał. Nagle od krzyża na wzgórku odenrała się jakaś postać i zrównała się z nim.
— To ty, Bronisław Kazimierzowicz? — przyciszony głos spytał.
— Ja! — odparł Świda i myśląc, że go ktoś do chorego potrzebuje, dodał:
— Natychmiast służę!
Wędrowiec położył rękę na brzegu wózka.
— Nie poznajesz mnie? — spytał.
Szary, głęboki zmrok był, i żadnej gwiazdy, jednakże nie widząc twarzy gościa, Świda poznał ten głos. Poznałby go wszędzie.
— To ty, Gregor! — zawołał.
— Ciszej! Ja sam. Cieszy to mnie, żeś przecie zrozumiał, z kim mówisz!
— Osobliwe spotkanie. Ty tutaj? Siadajże, proszę. Spodziewam się, że przyjmiesz u mnie gościnę.
— To zależy, czy przyjąć zechcesz. Nazywam się teraz Sergjusz Aleksandrow.
— Dlaczego, Gregor?
— Dlatego, żem zeszłego tygodnia zabił generała żandarmów w Twerze i na głowę moją naznaczona jest nagroda pięciu tysięcy rubli. Musiałem zniknąć na czas jakiś, wybrałem te lojalne, zapadłe strony. Zabawię tutaj dwa tygodnie. Mając do wyboru błąkanie po lasach lub zgłoszenie się do ciebie, przyszedłem tutaj. Wiem, żeś ideom naszym wróg, ale wiem, że uczciwy człowiek, dlategom cię nie oszukiwał. Wiesz kim jestem i co mnie tu sprowadza. Czyń jak chcesz!
Świda poczuł w sercu lęk i wahanie. Przez sekundę chciał prosić tego człowieka: — Ulituj się nad szczęściem mojem! — ale wrodzona ofiarność wzięła górę nad rozsądkiem.
— Popełniłeś zły czyn, Gregor, ale nie mnie ciebie sądzić. Zaufałeś i coby się nie stało, nie zawiedziesz się. Siadaj obok mnie, u przeciwnika swej idei będziesz bezpiecznym!
Socjalista uścisnął jego dłoń w milczeniu i usiadł na wózku. Ruszyli powoli.
— Wyglądasz bardzo zdrożony, Gregor! Poznałem cię tylko po głosie. Zresztą inny jesteś.
— Najzupełniej. Ludzie, którzy żyć mają długo, żyją, zwolna, rachują na lata. Ja życie swoje rachuję tylko na miesiące, zresztą chory jestem. Gorączka mnie trawi. Mam nadzieję zginąć, jeśli nie, to prędko umrę.
— Dawno wróciłeś z zagranicy?
— Od pół roku tutaj jestem.
— Odnalazłeś kogokolwiek z naszego towarzystwa?
— A jakże! Maksymowa.
— Możeś się ożenił?
— Ja! Ha! ha! — zaśmiał się szyderczo — a ty?
— Mam narzeczoną.
— Ano, zapewne! Ty możesz! Ja nie mam czasu, ani chęci. Przez te pół roku nie spędziłem tygodnia w jednem miejscu, ani rozmawiałem dwa razy z jedną osobą. Wiesz, że Sewer jest w Petersburgu, adoptowany przez Glebowa?
— Słyszałem o tem.
— Ha! ha! Możemy mieć protekcję!
— To bardzo smutne! — szepnął Świda.
— Tacy stanowią większość. Po ich głowach przejść trzeba, po ich zwłokach. Stoją na drodze, więc padną.
— Tak, ale z pośród tych, co ich podepcą, wyrosną im podobni. Zresztą, Gregor, znasz mnie, poco próżne dysputy?
— Głupiś, my przyniesiemy i wam wolność.
— Wątpię, ale gdyby tak nawet się stało, ci z nas, którzy z wami będą wojowali, niech z wami zostaną. Wyrzekamy się ich.
— Mówisz jak trybun ludu, a jesteś jednostką.
— Mylisz się. Mam krewnych, przyjaciół, znajomych, myślą jak ja. Myśmy mieli wieki wybujałość wolności, nasza historja jest jednym szeregiem klęsk i błędów, wynikłych z rozpasania swobody i nieposzanowania władzy. Wy jesteście teoretycy i utopiści, my jesteśmy praktyką. My możemy was uczyć.
Wózek wtoczył się w ulicę miasteczka i wnet stanął przed domkiem, który białe sztachety dzieliły od drogi. Między płotem o ścianą rosły wiśnie, malwy i słoneczniki, czerwona fasola oplatała ganek, a nasturcje, wybiegając po za pręty ogrodzenia, słały się na szlak.
Chłopak znajda przyjął lejce z rąk Świdy, a stara gospodyni otworzyła drzwi domu.
Weszli obadwa. W jadalni czekała wieczerza i starucha poczęła rozpowiadać zdarzenia dnia. Odprawiona dość obojętnie, spojrzała niechętnie na Gregora, który od chwili przybycia ust nie otworzył i rozparty na stole, zdawał się nieobecnym myślą i duchem. Mało co jadł i pił.
Świda odchodząc, wezwany do ciężko chorego w miasteczku, zostawił go w tej samej pozycji, pochylonej, osłabłej. Wyglądał jak zwierz do pół śmierci przez ogary zegnany, gdy dopadnie ustronia, gdzie może odsapnąć.
Doktór poczuł dlań bezmierną litość.
Nazajutrz zbieg ledwie się dźwignął z posłania. Nie skarżył się ani opowiadał skąd przybył i w jaki sposób, ale znać po nim było bezmierne, fizyczne i moralne wyczerpanie. Świda ustąpił mu swego pokoju i zostawił w ciszy. Nie taił, że ma kolegę, który u niego czas jakiś zabawi, tylko fałszywego pasportu nie chciał przedstawić policji, pilność urzędnika załagodził łapówką. Przez kilka dni Gregor odpoczywał. Coś pisał, czytywał dzienniki, aż pewnego razu nie zastał go doktór w domu. Całą noc go nie było. W dzień Świda, obowiązkami swego powołania ciągniony w różne strony, odjechał w sąsiedztwo, do chorych. I tak się zdarzyło, że mieszkając pod jednym dachem, nie spotkali się cały tydzień.
Po tygodniu spotkał go sędzia na rynku.
— Szczególnego masz pan kolegę, doktorze — rzekł. — Wszak on noce spędza w szynkowniach. Zaznajomił się też z pisarzem gminnym i nauczycielem szkółki. Osobliwa kompanja.
Świda pobladł, ale wnet spokój odzyskał.
— Dziwak! — odparł lekceważąco.
— Czyś pan pewien, że tylko dziwak? — mruknął sędzia z powątpiewaniem. — Gdybym pana nie znał i nie szanował, pomyślałbym, że należysz do nihilistów.
— O! co to, to nie! — zaśmiał się doktór, nadrabiając rezonem.
Pożegnał urzędnika i ruszył szybko do domu.
— Gregor! — zawołał, oglądając się, czy kto nie słyszy — kompromitujesz się.
Zachareńko ponure swe oczy podniósł.
— Muszę. To mój obowiązek. Ale nie trwóż się. Dziś w nocy cię pożegnam.
Świda odetchnął. Socjalista spostrzegł to i zaśmiał się.
— Jakże ci życie miłe, że o nie tak dbasz — zauważył ironicznie. — Uspokój się, nie spotkamy się więcej. Dziękuję ci za gościnność.
— Gdzież idziesz, Gregor? Zostań. Jam cię urazić nie chciał. Ostrzegłem tylko!
— To dosyć! Zresztą ty już kobietę wplotłeś sobie do żywota. Kobieta daje mężczyźnie tchórzostwo i słabość. Tyś się już tem stał. Ano, żyj zdrów dalej, produkuj dzieci na sołdatów swemu katowi, niech mu twa ziemia daje wszystkie plony, a ty pracuj dlań, straw życie.
Odwrócił się od Świdy i gwiżdżąc, począł zbierać swe papiery ze stołu. Złożył je w torbę i na piersi ukrył, potem się przebrał, paląc papierosy i pijąc mocną herbatę, doczekał zmierzchu.
Wtedy tłomoczek swój zarzucił na plecy, dłoń Świdy w milczeniu uścisnął i wyszedł, słowa nie rzekłszy.
Doktór niespokojny za nim podążył.
— Gregor, konia ci natychmiast podadzą! Odprowadzą cię, gdzie chcesz!
— Mam ja tutaj sto koni i tyluż ludzi! Dziękuję ci, jestem wśród swoich!
Zaśmiał się szyderczo i skręciwszy około domostwa, wszył się między mieszczańskie zagrody.
W pierwszej chwili Świda zmartwiony był i dotknięty tem rozstaniem. Czuł, że Gregor z urazą odchodził i że go trzeba było zatrzymać i przejednać. Czuł też, że o odwiedzinach tych prawdę powinien wyznać narzeczonej, a wahał się, czy może kolegę zdradzić. Jednakże, gdy się znaleźli sam na sam, a spytała go o powód tak długiej niebytności, powiedział wszystko. Dziewczyna rozumna popatrzała nań poważnie i zasępiła się.
— To źle! — rzekła. — Może pan odpokutować.
— Dlaczego? Wszakżem wróg ich celów i środków.
— Ale pozór będzie przeciw panu świadczył. Zresztą zna ich pan. To aż nadto, aby zginąć!
Młody człowiek popatrzył na nią. Wzdrygnęli się oboje.
— Co Bóg da! — westchnął Świda. — Złegom nic nie uczynił, a odmówić gościny choremu koledze nie mogłem. Coby się zaś nie stało, nie zdradzę ich, z donosem do władzy nie pójdę!
— Naturalnie. Może zresztą lękamy się bez racji. Pan uczynił, jak był powinien. Co Bóg da!
Westchnęli raz jeszcze i przeszli do innego przedmiotu. Ciężko im jednak było na duszy.
Przywykli od wielu lat wierzyć tylko w złe!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.