Czarny Bóg (powieść)/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Czarny Bóg
Podtytuł Powieść
Pochodzenie Czarny Bóg
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegner
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Rolnicza P. G. w Poznaniu
Miejsce wyd. Lwów; Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.
STARY I MŁODY GLEBOW

Sewer Sławicz począł wierzyć we wróżki i czarodziejów, w zaklętych królewiczów, w fantastyczne przygody bohaterów arabskich bajek. Droga z Kijowa do Petersburga snem mu się zdała, a przyjazd do stolicy upoił go. Gdy wysiedli, on i generał Glebow, głowy poczęły się chylić, karki giąć, żandarmi salutować, a z tuzin galonowej służby otoczył ich wnet, z ust odgadując chęci. Szpaler policji utworzył się i środkiem ciżby, zalękłej, ciekawej, przechodził potentat śledztwa i szpiegów, nadęty, ponury, a za nim młodzieniaszek bardzo ładny, przebrany już w wykwintną odzież i ledwie trochę tylko nieśmiały.
Naczelnik trzeciego wydziału był pyszny.
W dzień wyjazdu do Kijowa odkryto tajną rewolucyjną drukarnię, złapano chłopca, rozlepiającego socjalistyczne plakaty, ujęto podejrzaną osobistość, obładowaną prochem, słowem policja dotarła do jądra kwestji, i — jak pisały dzienniki, pozbawiła nihilizm głowy i przywódców. Jenerał Glebow ośmielił się tedy prosić monarchę o prawo adoptowania nieprawego syna i uzyskawszy tę łaskę, wyjechał.
Tymczasem chłopiec od szewca, dziewczyna zecerka i drab o fizjognomji cyklopa idjoty, siedzieli głęboko pod ziemią, narzędzia podruzgotane: żywi, a już umarli! Wracał teraz potentat i miał na obwisłych wargach zjadliwy uśmiech, w oczach, pod ciężkiemi powiekami, żółtawe błyski trygrysiej złośliwości, w całej postawie tryumf dokonanej zemsty. Ilekroć spojrzał na Sewera, nadymał się jeszcze bardziej i sapał w radości okrutnej. Człowiek ten hołdował dwom namiętnościom: śledztwu i pięknym kobietom. Teraz uczuł trzecią: rozkoszował się rozpaczą swych spadkobierców na wieść o tym synu, którego sobie przyswoił. Zdawało mu się, że słyszy syk gadzinowy swych bratowych, które go wyśmiewały, bratanków młodych, którzy mu z przed nosa sprzątali kochanki i w klubach opowiadali o jego niedołęstwie. Teraz on z nich zadrwi.
Sanie pyszne, zaprzężone w trójkę karych rysaków, czekały u peronu dworca, otoczone kozakami i służbą. Generał otulił się w sobole, podobneż kamerdyner podał Sewerowi i ruszyli szalonym pędem do pałacu.
Tam, w przedsionku, Glebow głos podniósł:
— Lewe skrzydło dla młodego pana. Marszałek niech idzie za mną po rozkazy.
Służba z azjatycką czołobitnością obstąpiła Sewera. Zaprowadzono go do jego apartamentów, opadli go fryzjerzy, krawcy, szewcy, jak lalkę poczęli stroić. A wszędy bezmierna uniżoność, pochlebstwa, spojrzenia błagające o łaskę.
— Młody pan! młody pan! — biegło z ust do ust z podziwem, lękiem, nadzieją.
Sewer, z giętkością sobie właściwą, przejął nową rolę. Ten nędzarz onegdaj, potrafił uchwycić ton wielkiego pana, potrafił dostosować do pałacu swe ruchy, wyraz twarzy, nabrał w jednej chwili pewności siebie, i nie nacieszywszy się jeszcze zbytkiem, już minę miał, jakby się nim przesycił i lekceważył, jako rzecz sobie należną.
Wystrojony, wypiękniał i urósł. Głowę zadarł, usta w grymas pogardliwy ułożył, na cygara rublowe się krzywił. W jednej chwili stał się Glebowem junior i niczem się nie zdradził, niczego niestosownego nie popełnił.
Gdy go wezwano do gabinetu generała, biedny student kijowski ustąpił miejsca eleganckiemu paniczowi, na którego Glebow popatrzył z widocznem zadowoleniem.
Siedział w fotelu, ociężały, spasiony, z uśmiechem starego fauna na mięsistych wargach, w rękach, okrytych pierścieniami, przerzucając papiery. Odłożył je i wskazał krzesło Sewerowi.
— Djable! patrząc na cię, widzę siebie z przed trzydziestu lat. Ładny chłop byłem i wściekle do kobiet szczęśliwy. Takież miałem kędzierzawe włosy jasne i oczy błękitne. Uderzająco jesteś do mnie podobny.
Sewer spojrzał na niego i nieznacznie się skrzywił.
— To dowód, jak moja matka dobrze pana zapamiętała! — odparł dość swobodnie.
Generał się roześmiał. Podobała się despocie niefrasobliwość młodego.
— Nie nazywaj mnie panem. Czy nie wyglądam na ojca dorosłego syna? Zestarczysz mnie wobec kobiet, ale cóż robić. Grzeszki młodości! Zresztą, niech moi spadkobiercy się wściekają. Nazywaj mnie jak najczęściej ojcem! Dlatego mam jeszcze parę kwestyj z tobą do załatwienia. Ochrzczono cię po katolicku?
Sewer głową skinął.
— Trzeba to zmienić. C‘est mal vu!
Młody sekundę się zawahał. Przez tę sekundę mignęła mu w myśli sylwetka Świdy, klękającego codziennie do pacierza, znoszącego z dumną godnością prześladowanie swego wyznania, chełpiącego się cierpianą niesprawiedliwością.
— Cóż to — dewot jesteś, fanatyk, baba? — zaśmiał się ironicznie generał. — Cha, cha! prowincja cuchnie od ciebie!
Sewer poczerwieniał, dotknięty w próżności.
— Ja i wyznanie! To śmieszne zestawienie! Jakakolwiek religja jest dla mnie martwą literą. Nie wierzę w żadną i dlatego nie cierpię wszelkich ceremonij, odbywających się w kościele, mniejsza w którym!
— Ale o tem mowy niema! To się załatwi tutaj, w tym samym gabinecie. Chodzi o to, abyś należał do panującego kościoła. Dalej zwolniony jesteś od wszelkich religijnych ceregieli. Dobre to dla pospólstwa.
— Naturalnie! — potwierdził z przejęciem Sewer.
— Następnie, z łaski najjaśniejszej, przyjęty jesteś jako kornet do Złotej Gwardji. Łaska to wielka, dla mnie uczyniona. Już w zbroi wiernego sługi i poddanego, przedstawię cię najwyższemu obliczu! Cha! cha! Marzyłeś ty kiedy o podobnem szczęściu?
Znowu Sewer sekundę milczał. Druga sylwetka przemknęła mu w myśli, olbrzyma Gregora, demonicznie piękna, miała zapał bohaterstwa i wielkiego swobody ruchów odrodzenia.
Machinalnie, czując wzrok generała na sobie, potwierdził:
— Tak, nie marzyłem!
Ale oczu nie podniósł długą chwilę.
— Te dwie rzeczy załatwiwszy, jesteś a flot w Petersburgu. Zanim cię nie poznam, czerpać możesz bezkarnie u mego bankiera i robić, co się podoba. Dwóch rzeczy nie znoszę: kart i demokracji. Jeśli się tego strzec będziesz, pozostaniemy w najlepszej komitywie. Jeśli nie, stracisz wszystko, odeślę cię do dóbr w Samarze i tam odpokutujesz, ile mi się podoba. To koniec mych rad i wymagań. Masz swe apartamenty, konie, służbę, pieniądze, młodość, piękność. Un, deux, trois, capitaine et roi! Koledzy cię nauczą reszty, kobiety nie dadzą próżnować, ja zaś zamawiam cię tylko niekiedy na oficjalne wizyty.
Sewer wstał i odrzucił głowę ruchem dumy wyzywającego zuchwalstwa.
— Ano, dam sobie radę. Dziękuję ojcu.
— Jeszcze jedno. Masz imię nieprawowierne. Może się drugie w metryce znajdzie. Ejże, nie nazwała cię matka Piotrem?
— Nie. I imienia nie oddam ojcu! Zanadto je kobiety lubią!
— Przed taką racją, czołem! Mniejsza, mało kto potrzebuje wiedzieć imię młodego Glebowa. A zatem jesteśmy w porządku. Chodźmy na obiad.
Oparł się ciężko na młodem ramieniu i poszli oświetlonemi salonami do pysznej jadalni.
Taki był wstęp do nowego życia.
Po tygodniu, odbyła się abjuracja wiary, przyjęcie do pułku, pasowanie nowicjusza na rycerza salonów i nie salonów.
Nic się nie szczepi łatwiej, jak rozpusta, nic nie zaraża gorzej, jak towarzystwo. Po paru miesiącach, z dawnego Sewera i atomu nie zostało, ani pamięci nawet poprzednich idei i stosunków, ani drgnienia charakteru, ani sekundy rozmysłu. Zresztą on nie miał czasu myśleć. Rajszula, służba, stosunki towarzyskie, teatry, półświatek, pijatyki z kolegami, noce strawione na hulance, dni gorączkowe. Pochlebiało mu, że zwalczał paniczów, zużytych we wszelkich ekscesach: pijany był powodzeniem, pochlebstwy, nadskakiwaniem całego świata, łaskami kobiet, nimbem swego nowego nazwiska.
Lubiono go też i dla niego samego. Za świeżość sił, za wesołe, żartobliwe usposobienie, za łatwość, z jaką zastosowywał się do każdego, za niewyczerpany zapas projektów hulanek i konceptów. Ślizgał się przez życie, nikogo nie obrażając, sam, zda się, razem niedostępny. Ojcu był posłuszny. Nie grał w karty i obracał się tylko w kołach najwyższych, wszystko, co małe, biedne i podwładne, traktując bezwzględnie i pogardliwie.
Zresztą Glebow senior mało się synem zajmował. Po tryumfie opadły go niepowodzenia. Owi trzej, tak trudno zdobyci i drogocenni socjaliści, pewnej pięknej nocy zniknęli, jak kamfora, w osłupieniu pogrążając swych stróżów, drwiąc z rygli i murów, i uwodząc z sobą dozorcę więzienia. Tegoż dnia Glebow znalazł w swej karecie drukowaną odezwę, w której przemytnik prochu, zecerka i terminator szewski składali mu podziękowanie za wygodę i kwaterę, jako też stanowcze pożegnanie. Generała wprawiło to w szał wściekłości.
Sądny dzień dział się w jego kancelarji. Płazowano i bito stróżów, zdegradowano jednych, wsadzono do kozy innych, pojmano tysiące niewinnych osób, ściągano zeznania z każdego, kto się nawinął, zrewidowano tysiące mieszkań, powiększono liczbę tajnej policji, zapisano tomy sprawozdań i wreszcie ogłoszono drukiem, że socjalizm to towar zagraniczny, w Rosji nie produkowany ani znany.
Wszystko tedy odbyło się dawnym trybem i powróciła cisza. Jenerał tylko naciął w pamięci nowy karb na nihilistów, a nie mając świeżych ofiar, wyrobił obostrzenie kary tym, którzy nie mieli więcej światła Bożego oglądać w życiu — i gnili pomału.
A na świecie panowała cisza głucha, ponura! Ciszy tylko Sewer nie czuł.
Lato minęło szybko i jesień przyniosła znowu bale, znowu zamęt, którym połowa świata zabija czas, próżnię życia, często rozpacz lub sumienie. Hulał Sewer na zabój, tygodniami całemi nie pokazywał się w domu, był wszędzie i nigdzie.
Pewnego ranka, po całonocnej biesiadzie w jakimś zimowym ogrodzie podmiejskim, zmęczony, półżywy, otrzymał wezwanie od ojca, by się stawił w ważnym interesie. Pismo przyniósł żandarm i wedle rozkazu nie ustąpił, aż go usadowił w powozie. Po przybyciu do domu, Agafon, przyboczny sługa generała, czekający w przedsionku, nie dał mu chwil wytchnienia.
— Jego wysokość raczy czekać! — rzekł dobitnie.
Sewer poszedł, ziewając, w najgorszem usposobieniu, rozżalony na taką krzywdę, którą wyrządzano jego swobodzie.
I generał wyglądał, jakby się nie kładł tej nocy. Miał na sobie mundur paradny i wszystkie ordery.
— Bodajże cię! Od wieczora czekam i szukam. Łatwiej złoczyńcę wytropić, niż ciebie!
— To dowód, że ojca wyżły nie mają węchu. Używam stale jednych perfum! — odparł apatycznie młody, rzucając się w fotel.
— Ależ zmachałeś się! — zaśmiał się generał, patrząc na niego. — Patrzcie na tych młodzików. Do czego to podobne po pół roku!
— Niech mi ojciec nie mówi impertynencyj. Trochem nie dospał i basta. Cieszy mnie to jednak, że mnie policja znaleźć nie umie. Co za pyszny byłby ze mnie nihilista.
Ziewnął, śmiejąc się.
— Rzeczywiście, zanadto żyjesz! Czas nieco się uspokoić.
— Co? Już? Chce mnie ojciec wysłać do Samary?
— Może nie... jeśli wybierzesz drugie.
— Tak! A to drugie?
— Musisz się ożenić!
— Ożenić? Ale z mężatką! Nie cierpię panien!
— Tiens! tiens! — gwizdnął cynicznie stary. — Ja zaś dotychczas lubię tylko panny!
— Ojciec widocznie lubi kurczęta i cielęcinę, ja zaś wytrawnego burgunda i angielski befsztyk! A no, to szczęśliwie, nie będziemy rywalizowali!
— Ożenię cię z panną!
— Poco? Niech ojcu służy. Przecież ojciec też może sobie na ten zbytek, żonę, pozwolić. Jabym nawet wolał ojca niż siebie, będąc panną.
— Ano, jam proponował, ale wybrano ciebie. Przyjmij twój los z pokorą.
— Jakto? Wybrano mnie? Któż to taki?
— Hrabianka Gizella.
— Hrabianka Gizella! — powtórzył Sewer.
Umilkł, pomyślał, spojrzał na ojca i wreszcie roześmiał się bezczelnie w twarz starego.
— Ano, to inna kwestja. Poco ten wstęp cały? Ojciec traktuje mnie istotnie, jak naiwną pannę. Mówmy, jak ludzie dojrzali. Mam być kulisą, nazwiskiem i osobą pokryć głośną tajemnicę, zatrzymać hrabiankę w Petersburgu, nie wtrącać się do niej, zamknąć oczy i uszy, i żyć dalej, jak żyłem? Co za szyld będzie ze mnie! Ciekawym, co też dostanę wzamian?
— Rangę, łaskę nieograniczoną i miljon funduszu panny! Zresztą jednym zamachem i mnie zobowiążesz! Wziąłem na się ten interes. Pojutrze bal maskowy u hrabiostwa. Wtedy się zbliżysz i poznasz. Dalej pójdzie jak z płatka.
— Dlaczegóż więc dzisiaj ojciec mnie tą nudną historją truje? Będzie jeszcze tyle czasu. Dalibóg, nie pamiętam, jak ta dziewczyna wygląda.
— Piękna jest, przepyszna!
— To się rozumie! Dla pospolitej nie robi się tyle zachodu i tak długiego wstępu. Aaaa! jak mi się spać chce. Dobranoc ojcu!
Przeciągnął się i wyszedł.
Teraz dopiero z mnóstwa kobiecych twarzy poczęły mu się uwypuklać rysy owej przeznaczonej. Była to jedynaczka, córka zagranicznego magnata, którego obowiązki służbowe chwilowo zatrzymywały w Petersburgu. Powoli przypominał sobie Sewer, kto najgorliwiej koło niej się uwijał, a potem i to mu przyszło na myśl, że mówiono o rychłym wyjeździe magnata, z powodu właśnie dość dwuznacznych plotek i komentarzy. Gdy zasypiał, jak żywa, w pół-śnie, pół-jawie, stanęła przed nim smukła postać bardzo młodej dziewczyny, o marzących, aksamitnych oczach. Te oczy często spotykał utkwione w siebie na balach. Tańczył rzadko z nią i zaledwie parę słów banalnych zamienił. Nie wydała mu się ani ponętną, ani zabawną, w porównaniu do światowych, dojrzałych dam.
Zresztą i wśród tych dam była jedna, której zalotność i wdzięk szatański pochłonęły nawet nieuchwytnego Sewera. Od jesieni trzymała go, wabiła, drażniła, doprowadzała do szału. Opętany był ten lew salonów. Wobec tego uroku, co znaczyła młodziutka, sentymentalna dziewczyna. Dowiedziawszy się, że jego wybrała, że go dostanie oficjalnie, że może dumną będzie z tego posiadania, uczuł do niej nienawiść i odrazę za to, że to nie tamta była.
Usnął z silnem postanowieniem odmówienia ojcu stanowczo.
Nazajutrz jednak oswoił się z tą myślą, a raczej zapomniał, porwany wirem życia. Otrzymał masę bilecików anonimowych na bal maskowy, to go ostatecznie pociągnęło na tę zabawę, mającą być wstępem do małżeństwa. Gdy ojciec doń wstąpił nazajutrz wieczorem, poznał po twarzy młodego, że zbyt jest czemś innem zajęty, by mieć silną wolę oporu. Kapiący od złota gwardzista nakładał już rękawiczki; obok, na stole, starannie przechowana w wilgotnym mchu, leżała gałązka bzu perskiego.
— Czy to kwiat od kogoś, czy dla kogoś? — spytał stary libertyn.
Sewer mocno poczerwieniał.
— Przysłano mi bez nazwiska! Nie wiem! — odparł, chowając spiesznie kwiat do kieszeni.
— Może chcesz, moim wyżłom daj do powąchania. Odnajdą rychło ofiarodawczynię!
— Ech, nie warto! — zbywająco rzucił Sewer.
— Jedziemy zatem w swaty!
— Ach, prawda! Proszę ojca o swobodę do jutra!
— Potrzebujesz się poradzić kogoś? Owszem.
Gdy weszli, salony już były pełne. Glebow chciał doprowadzić syna do hrabianki, ale chłopak mu zginął w tłoku masek i mundurów. Lawirując, opędzając na wszystkie strony od zaczepek, kierował się gwardzista do oranżerji, obszedł zakątki pomarańczowe, zajrzał na ławki, osłonięte równikowemi paprociami, i wreszcie stanął, niby w podziwie, przed jakimś kwiatem. Opodal, na ławce, dwoje ludzi rozmawiało zcicha i bardzo żywo. Była to sprzeczka. Kobieta uderzała wachlarzem po liściach, potrząsała głową, przeczyła; mężczyzna coś jej przekładał, o coś nalegał. Maska okrywała oczy damy, ale miała na sobie liljowe domino i gałązkę perskiego bzu u ramion. Sewer znalazł, czego szukał.
Kobieta miała kształty nadzwyczaj piękne, arystokratyczne ręce i karnację bladej róży; z pod koronki błyskały mocno ponsowe usta, z za maski widać było demonicznie piękne oczy. Ujrzała i ona Sewera i kończąc rozmowę, podniosła głos do sąsiada:
— Tymczasem dosyć tego, Platonie. Zarzynasz mnie twemi dowodzeniami. Jeśli mi się uda, i owszem, ale niczego nie obiecuję! Idź sobie — chcę się bawić.
— W każdym razie nie zapomnij o mnie, siostrzyczko!
— Nie zawiodłam ciebie dotąd!
Mężczyzna wstał, ucałował jej rękę i odszedł. Dama powolnym ruchem zdjęła maskę i spojrzała na Sewera. Podszedł i skłonił się.
— Omal się hrabia nie spóźnił! — rzekła z dąsem. — Zaraz odjeżdżam.
— Mam obiecany kotyljon.
— O, ja lubię dotrzymać tylko tego, czego nie obiecywałam. Zresztą Platon mi zatruł wieczór.
— A zatem wierny i w niełasce, parę słów tylko rzucę. Hrabina wie, że się żenię?
— Bardzo żałuję przyszłej żony hrabiego. Któż to?
— Hrabianka Gizella!
— Ha! ha! ha! Więc to na hrabiego przypadł los konserwatora drogocennych depozytów? Jesteś osobą, wzbudzającą aż tak wysokie zaufanie? Winszuję!
— Dziękuję pani!
Sewer znowu się skłonił, rozdrażniony szyderstwem. Wieścią tą myślał zwalczyć chłodną kokietkę. Myślał, że zechce skorzystać ze swego wpływu i zabroni mu. Zawiedziony, ostygł nagle. Głuchy gniew w nim wzbierał.
Kobieta patrzyła nań drwiąco.
— Nie róbże, hrabio, takiej wściekłej miny. Przygotuj się do nowej roli, łagodnego, bezstronnego świadka, a tymczasem usiądź, proszę!
Usłuchał, nadąsany. Zaleciał go zapach perfum; na ciasnej kanapce opierali się prawie o siebie.
— I to wszystko, co mi pani powie? — mruknął, poczynając drżeć.
— Cóż więcej? — ruszyła ramionami. — Śmieję się!
— Patrząc, że ja cierpię!
— Wolę sama nie cierpieć!
— I nie kochać?
— Naturalnie!
— Pani jest gorszą od kata!
— Doprawdy? Dziękuję za porównanie. Pan zaś jest naiwniejszy od dziecka.
— Dlaczego?
— Bo pan cierpi nad moją wesołością. Żebym ja panu wybierała żonę, wybrałabym tylko hrabiankę Gizellę. To mi dogadza.
— Bo?
— Może się pan domyślać i kombinować. Słyszy pan, coś grają. Czas nam się ukazać. Ruszaj pan i pomów z hrabianką. Ma złote domino na sobie.
Wstała, włożyła maskę, i zanim się opamiętał, już jej w cieplarni nie było.
Ruszył opieszale ku salonom, gdy mu drogę zastąpił generał-ojciec.
— Mówiłem już z hrabią! — rzekł. — L‘affaire est dans le sac! Ty załatwiłeś się z dziewczyną?
— Wcale nie i straciłem ochotę.
— Jak chcesz, ale jutro wyjedziesz do Samary bez grosza! Nie znoszę żartów w poważnej sprawie!
Sewer popatrzył mu w oczy i zadrżał. Zrozumiał, że był wzięty w sieć bardzo mocną, trzymano go tem, bez czego jużby żyć nie potrafił — pieniędzmi.
Schylił głowę pobity i pokorny.
— Zapłacę jej za to! — zamruczał wściekły, kierując się w stronę złotego domina.
Zapanował jednak rychło nad sobą, zaczepił z uśmiechem zamaskowaną i zamieniwszy parę słów banalnej rozmowy, zaprosił do walca.
Po przetańczeniu, podał ramię i poczęli się przechadzać. Dziewczynę nie bawiło udawanie, milcząca była i jakby zalękła. Wreszcie nieśmiało się odezwała:
— Pan hrabia mnie poznał. Ja tak nie lubię udawania. Proszę więc być sobą i rozmawiać nie z maską.
— Co za gąsiątko! — pomyślał z niesmakiem. — Jakie szczęście, że ja jej wyznania miłosnego nie będę czynił.
Wogóle rozmowa się nie kleiła. On był znużony, ona widocznie zbyt przejęta. Nie wiedział, że patrzyła nań rozmarzonemi, tęsknemi oczami pierwszego serdecznego zajęcia. Patrzyła i potem, gdy odszedł, pozbywszy się obowiązku, ścigała go w kotyljonie. On już o jej istnieniu zapomniał, roznamiętniony tańcem z hrabiną Zitą. Zdyszani oboje, rzucali sobie krótkie słowa i spojrzenia. Ramię Sewera zaciskało się wokoło jej toczonej kibici. Już się nie śmiała. Usta jej płonęły ogniem, oczy obiecywały rozkosz. W pół kotyljona zabrakło tej pary.
Po ustach wielu tańczących przewinął się dyskretny uśmieszek, tylko Gizella niczego nie pojęła.
W parę dni potem generał znowu wezwał do siebie syna.
— Czas już, byś się osobiście oświadczył. Hrabia tego czeka! — rzekł z naciskiem.
— Jeżeli się to nie może beze mnie obejść, to służę!
— Schowaj do kieszeni swą minę ofiary. Musisz przecie zjednać sobie dziewczynę, okazać i powiedzieć, że kochasz! Jest podobno sentymentalna. Ty zaś potrafisz na obstalunek rozkochać ją!
— Naturalnie, to żadna fatyga. Niech mnie tylko po ślubie nią nie traktują.
— O to się nie troszcz.
Poszedł tedy Sewer z oświadczynami. Rodzice przyjęli jedynaka miljonera bardzo skwapliwie, a po trzech wizytach wyznała Gizella matce, że jest nad wyraz szczęśliwą. Narzeczony znosił kwiaty i książęce podarki, był correct w każdej chwili, okazywał troskliwość i zajęcie.
Jednocześnie romans Sewera i hrabiny Zity stał się faktem jawnym i bajką modnego świata stolicy. Nie zadawali sobie nawet trudu ukrywania. U hrabiny była to bezczelność i chęć zgnębienia rywalki; u Sewera chęć wykręcenia się od nienawistnego małżeństwa. Myślał, że słuch dojdzie do Gizelli i jej rodziców, wywoła skandal, oburzenie i zerwanie związku. Ale, jak zwykle w takich razach, osoby najbardziej zainteresowane pozostawały w nieświadomości. Oszczędzano ich. Jedni milczeli przez obojętność, inni przez satysfakcję dopomagania złemu, reszta przez lęk Glebowa.
Nie wiedziała tedy Gizella, że ten piękny gwardzista, towarzyszący jej na balach, prawiący słodkie słówka, czuł do niej prawie wstręt, myślał o innej, a był tylko przynętą, rzuconą przez zręcznego rybaka. Młoda, czuła, ufna, szła za nim z rozkoszą, kwiatom, gwiazdom, ptakom szepcząc swe zwierzenia o szczęściu.
W styczniu ślub się odbył.
Glebow chciał go mieć na miejscu, w soborze, przy asystencji dworu i dygnitarzy.
Lecz wtedy raz pierwszy poznał, że z synową przyszłą będzie miał niełatwą robotę. Hrabianka zażądała stanowczo katolickiego ślubu.
Generał wyszedł wściekły i zaraz napadł na syna:
— Słyszałeś, ona mi stawia swe ultimatum! Cóż to, myślisz, że ja jej słuchać będę?
Sewer się rozśmiał.
— Ano, ojciec myśli może, że wasi żandarmi wszędzie dadzą radę! Iluzje! Trzeba się skurczyć, prosić klechów katolickich o ślub, bo mi się widzi, że niebardzo mile mnie przyjmą.
— Doprawdy? Źle ci się widzi. Im się każe i basta!
— Niech więc to ojciec załatwi, bo ja nie ciekawym posłyszeć od nich tego, co powiedzą!
— Nie ośmielą się! Bądź spokojny!
— Zresztą, to się załatwi! — rzekł obojętnie Sewer, podczas gdy chmura obejmowała jego twarz. — Ale czy ojciec jest zupełnie pewnym, że wykona się równie gładko dalszy ciąg programu?
— Cóż to znowu? Pozwoliłeś sobie może zakochać się w niej?
— To nie, ale ona mnie kocha i bardzo wątpię, czy będzie komu innemu łaskawą. To ojcu wcześnie powiadam, abyśmy nie wpadli w pułapkę, którą sami stawiamy. Popsujemy żywot jej, mój, a nie spełnimy zadania.
— Brednie! Niema kobiety, coby to odrzuciła. Zbyt piękne masz o sobie wyobrażenie!
Sewer zaśmiał się szyderczo.
— Niech mnie ojciec w tym razie nie wyzywa. Może pójdziemy o zakład!
Generał się przeraził.
— Dajże pokój głupstwom. Dosyć masz rozsądku, aby nie ściągać gromów na moją i twoją głowę. Teraz idźże do tej głupiej i staraj się ją namówić do naszego ślubu.
Sewer, ociągając się, poszedł.
Długi czas o zmroku rozmawiali z hrabianką. Z czułego i wesołego, ton rozmowy zszedł na poważny. Gwardzista coraz się stawał bardziej milczący i zadumany, Gizella coraz wymowniejszą. Sewer poczuł, że nie lalka to jest i nie dziecko, ale istota zasad pewnych, pojęć jasnych, stała a łagodna, kochająca, ale z całem poczuciem obopólnych obowiązków. Chwilami czerwieniał ze wstydu, to bladł ze strachu, to się wzdrygał buntem i tak pochylony, rękę jej machinalnie trzymając, milczał, myśląc, że się srodze zawiedli.
Gdy przyszedł nazajutrz do generała z relacją swej misji, ponury był i rozdrażniony.
— Ładnegośmy się kłopotu napytali! — burknął. — Ślub odbędzie się w Wiedniu. Niech się ojciec nie stara opierać. Inaczej być nie może.
— A po ślubie wracacie natychmiast tutaj?
— Naturalnie. Byle prędzej to pozbyć. Bylebym jej nie potrzebował w oczy patrzeć. Popełniamy ohydę.
Widząc jego niechęć, generał starał się wszystko gładko załatwić.
W każdym razie był to dlań piękny dzień, gdy ujrzał Sewera i Gizellę wychodzących pod rękę z wiedeńskiego Votiw-Kirche, połączonych już na życie przysięgą i obrączką ślubną. Glebow głęboko odetchnął i z niekłamanym zapałem uścisnął syna.
Tegoż dnia, pozorując obowiązkami służbowemi, Sewer uwiózł żonę do Petersburga. Rzeczywiście powoływała go służba hrabiny Zity, a przytem nie mógł patrzeć w oczy Gizelli, w te oczy fiołkowe, słodkie, głębokie, a takie czyste i prawe.
W pysznym pałacu Glebowa rozpoczęło się nowe życie hrabianki. Świat spodziewał się scen i skandalów, widząc, że Sewer w niczem dawnego trybu nie zmienił, ale zawiodły się tym razem ludzkie języki i ciekawość. Pałac był cichy, żadna zeń nie wyszła plotka, najciekawsi nie dostrzegli niczego podejrzanego.
W parę tygodni po ślubie Gizella zachorowała ciężko, miesiąc walczyła ze śmiercią, potem ukazała się znowu w świecie, przyjmowała i składała wizyty, bywała na balach, spełniała z uśmiechem i spokojem obowiązki swego towarzyskiego stanowiska.
Z młodej dzieweczki stała się wielką damą, i nikt nie dojrzał w niej najmniejszego cienia, śladu rozbicia, złamania, zawodu, wiedzy nawet tego, co się działo wkoło niej.
Czas, zbywający od przyjęć i świata, poświęciła ubogim, chorym, dziatwie bezdomnej; opatrznością była nędzy, należała do wszystkich filantropijnych zakładów, zyskała rychło popularność dobrodziejstwa. Z mężem zaledwie się widywali chwilowo. Z taktem i miarą unikała wszelkich wyjaśnień i scen przykrych. Nie rzekła doń nigdy dwuznacznego słowa, ale też nie spojrzała nigdy w oczy, nie odezwała się serdecznie.
Bywali razem, jeśli tego wymagał obyczaj świata, rozmawiali z sobą ściśle tyle, ile wymagała konieczność i żyli tak pod jednym dachem, rozdzieleni otchłanią obojętności jego i jej głęboką niechęcią, za zdradę i kłamstwo. A Sewer szalał, jak przedtem.
Mówiono, że nigdy dotąd hrabina Zita nie była tak długo dla jednego łaskawą; zazdroszczono mu, winszowano. On, upojony tryumfem, stracił wszelką miarę i równowagę.
Występowali wszędzie razem, afiszowali się bezczelnie, doszło do tego, że zażądała, by żonę do niej wprowadził na bal zapustny, gdzie w żywych obrazach ona miała być Arjadną, on Bachusem.
Był nietrzeźwy, gdy z tą propozycją przybył do Gizelli, nie pojmował, co czyni. Ona wysłuchała go spokojnie, purpura krwi objęła jej przezroczyste skronie, milczała sekundę.
— Niestety, być nie mogę — odparła wreszcie. — Mam sesję przytułku pod prezydencją najjaśniejszej pani, właśnie w ten dzień.
Pijany zaśmiał się cynicznie.
— O! muszę zatem ustąpić! Czy to będzie pierwsza schadzka? Pocóż tyle zachodów? Pałac jest wolny. Ta filantropja zbyteczną jest maską.
Gizella tym razem zbladła jak ściana.
— Pałac wolnym nie jest, bo w nim mieszka mój honor. Wyjdź pan.
Otrzeźwiał nagle i wyszedł, palącego wstydu pełen. Pod gankiem spotkał ojca, siadającego do sanek.
— Jedź ze mną — rzekł generał — pokażę ci coś ładnego.
— Coś ładnego, czego nie znam? Tego niema w Petersburgu.
— Ano, zobaczysz. To moje. Ruszaj do Arkadji, Anika!
Wysiedli przed francuskim teatrzykiem.
Tam pokazał synowi aktoreczkę młodą, produkującą swój cienki głos i delikatne kształty, przed publiką półpijaną.
— Tam do licha! — mruknął Sewer — a toż nasz kijowski „Kwiatek lnu“, w karykaturze naturalnie.
— Kto taki? — zagadnął ciekawie generał.
— To stare wspomnienie. Miał jeden z kolegów w Kijowie dziewczynkę cudo! Przypomniała mi ją ta, jak małpa przypomina człowieka. Biała, smukła, z buzią koralową, ząbkami jak perły, a takich oczu błękitnych nie widziałem nigdzie, u nikogo. Kolega też ją kochał wściekle, a strzegł — jak Turek.
— Jak się zwała?
— Nie wiem.
— Djablo mi się jej chce. Ejże, zrób mi prezent i odszukaj ją.
— Sfiksował ojciec. Po pierwsze, za młodym na handlarza niewolnic, a po drugie lubiłem kolegę i nie myślę mu odbierać skarbu. To cała jego własność na świecie. Niech trzyma.
— Decidement, nie chcesz mi zrobić przysługi! — burknął generał.
— A to ojciec chciwy.
— Mogę sobie dogodzić.
— I owszem. Ale ja pośredniczyć nie mogę.
— Nie możesz? — zaburczał Glebow.
Nie znosił oporu, ani przeszkody w swej chęci. Sapał i umilkł, coś złego obmyślając w swej tygrysiej głowie.
Już Sewer dawno o tym epizodzie zapomniał, gdy pewnego dnia generał wezwał do siebie służbowego adjutanta.
— Wziąć pod nadzór Platona Donatowa! — rozkazał.
— Pod nadzór tajny?
— Tak. Rzucić tylko prywatne o tem ostrzeżenie na Fontankę do jego siostry, hrabiny Zity.
Oficer się skłonił i wyszedł.
Glebow, jak pająk, sieć rozpiął i w środku niej zaczajony czekał. Trafny miał węch stary szpieg i intrygant.
Już nazajutrz Sewer się doń zjawił, niespokojny, rozdrażniony, ale widocznie pokorny.
— Czy to prawda, że Platon pod nadzorem? — spytał, nie umiejąc dyplomatyzować.
— Co za Platon?
— Donatow.
— A tak. I to dopiero początek. Będzie z nim ile.
— Dlaczego?
— To socjalista.
— Brednie!
— Może być. Ale takie brednie prowadzą do petropawłowskiej fortecy, albo i dalej.
— Ojciec tego nie uczyni. Platon zabawia się dzikiemi mrzonkami, bez żadnej szkody dla istniejącego porządku rzeczy.
— Niech się nie zabawia — zimno rzekł generał, bębniąc palcami o stół. — To będzie go drogo kosztowało.
— Ojciec niech dla mnie to uczyni i da mu pokój. Wyjedzie zagranicę.
Glebow przez nawisie brwi śledził obłoczki dymu z cygara.
— Nie wyjedzie już — wycedził z satysfakcją kata.
— Co ojciec chce za wypuszczenie Platona? — drżąc cały, spytał Sewer.
Glebow począł pogwizdywać przez zęby i uśmiechać się złośliwie.
— Mógłbym zażądać hrabiny Zity — wycedził — ale będę wspaniałomyślnym. Przyjmę „Kwiatek lnu“ z twych rąk.
Sewer otarł pot ze skroni, wzdrygała się w nim reszta szlachetności.
— To gorsze niż tamto! — zamruczał.
— Jak sobie chcesz — odparł stary i przechodząc do innego tematu, spytał:
— Czy będziesz dzisiaj na służbie w Gatczynie?
— Daj mi ojciec rozkaz uwolnienia do policji — zawołał głucho Sewer.
— Ty daj słowo, że za miesiąc będę miał dziewczynę.
— Wiem przecie, do czego się zobowiązuję.
Generał rzucił na papier słów kilka i podając, zaśmiał się cynicznie.
— Jak pomyślę, co ty za to dostaniesz, czuję, żem się oszukał — rzekł.
Sewer nic nie odparł. Czuł, że popełnia ohydę, zrywa ostatnie ogniwo duszy.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.